Przygody dobrego wojaka Szwejka/Tom IV/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jaroslav Hašek
Tytuł Przygody dobrego wojaka Szwejka
Podtytuł podczas wojny światowej
Tom Tom IV

Po przesławnym laniu

Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza „Książka i Wiedza“
Data wyd. 1949
Druk Zakłady Graficzne „Książka i Wiedza“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Osudy dobrého vojáka Švejka za světové války
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JAROSLAV HAŠEK



PRZYGODY
DOBREGO WOJAKA
SZWEJKA
PODCZAS
WOJNY ŚWIATOWEJ


★ ★ ★ ★


Po przesławnym laniu






  KSIĄŻKA i WIEDZA  
Spółdzielnia Wydawnicza
Warszawa 1949


Spółdzielnia Wydawnicza „Książka i Wiedza“
Warszawa
Printed in Poland
Marzec 1949 rok
*
Autoryzowany przekład z czeskiego
P. HULKI-LASKOWSKIEGO
*
Okładkę projektował
IGNACY WITZ
*
Z praw wydawniczych
Towarzystwa Wydawniczego „Rój“



F. 37601
Tłoczono 15.370 egzemplarzy
Zakłady Graficzne „Książka i Wiedza“ w Wałbrzychu
Obj. 16 ark. Papier dziełowy kl. V, 70 g, 61✕86 m.








I
Szwejk w transporcie jeńców rosyjskich.


Kiedy Szwejk, błędnie uważany za jeńca rosyjskiego, zbiegłego ze wsi w pobliżu Felsztyna, pisał swoje rozpaczliwe okrzyki węglem na ścianie, nikt nie zwracał na to uwagi, a gdy w Chyrowie na etapie chciał wszystko szczegółowo objaśnić jednemu z oficerów, przechodzącemu właśnie obok niego, gdy im rozdawano po kawałku twardego chleba kukurydzowego, jeden z żołnierzy węgierskich zdzielił go kolbą w ramię wołając:
Baczom az élet! Do szeregu, ruska świnio!
Działo się to, oczywiście, w stylu obchodzenia się węgierskich żołnierzy z jeńcami rosyjskimi, z którymi porozumieć się nie mogli.
Szwejk stanął więc w szeregu i zwrócił się do najbliższego jeńca:
— Człowiek ten spełnia swój obowiązek, ale i sam siebie naraża przy tej sposobności na niebezpieczeństwo. Przecież mogłoby się zdarzyć, że karabin byłby nabity, a zamek otwarty, więc gdy taki zacznie prać człowieka kolbą, a lufę ma przeciwko sobie, to karabin mógłby wystrzelić, a cały nabój mógłby mu wlecieć w gębę. Mógłby więc spełnianie obowiązku przypłacić życiem. Na Szumawie w pewnym mie kamienia robotnicy kradli zapalniki dynamitowe, żeby mieć zapas przy karczowaniu pni w zimie. Dozorca kamieniołomu otrzymał rozkaz rewidowania każdego robotnika, a zabrał się do tego z wielką miłością; pierwszego z brzegu zaczął tak zamaszyście tłuc po kieszeniach, że zapalniki wybuchnęły i obaj razem z dozorcą wylecieli w powietrze i to tak jakoś śmiesznie, jakby się trzymali za szyje.
Jeniec rosyjski, któremu Szwejk to wszystko opowiadał, spoglądał na niego tak poczciwie, jakby chciał rzec, że ze wszystkich tych wywodów nie rozumie niczego.
Ne ponymat, ja krymski Tataryn, Allah achper — rzekł wreszcie i usiadł na ziemi podwinąwszy nogi pod siebie, po czym złożył ręce na piersi i zaczął się modlić:
Allah achper — Allach achper — bezmila — arachman, arachim — malinkin mustafir.
— Więc tyś, bratku, Tatar — rzekł Szwejk ze współczuciem. — No, toś się udał. Naturalnie, że jeśli ty Tatar, to ani ja ciebie, ani ty mnie rozumieć nie możesz. Hm, a czy ty znasz Jarosława ze Szternberga? Nie znasz tego imienia? Ach ty, łobuzie tatarski! To przecież ten sam, co to wam dał tak mocno po dupie pod Hostynem. Wialiście wtedy od nas z Moraw, wy, łobuzy tatarskie, świńskim truchtem. Widać, że w waszych czytankach nie piszą o tym tak, jak w naszych. A czy znasz Matkę Boską Hostyńską? Naturalnie, że nie znasz — a to Ona przyczyniła się do waszego lania. Ale teraz w niewoli ochrzczą cię, ty smyku, jak amen w pacierzu.
— A ty także z Tatarów będziesz? — zwrócił się Szwejk do drugiego jeńca.
Zagadnięty zrozumiał słowo Tatar i zakręcił głową:
Tataryn net, Czerkes, rodneja Czerkes, gołowy reżu.
Szwejk miał osobliwe szczęście, bo znalazł się w towarzystwie członków różnych narodów wschodnich. W transporcie jeńców znajdowali się Tatarzy, Gruzini, Osetyńcy, Czerkiesy, Mordwiny i Kałmuki.
Miał też pecha, że z nikim nie mógł się dogadać, więc razem z innymi wleczono go na Dobromil, skąd miano zacząć naprawę drogi żelaznej, idącej przez Przemyśl na Niżankowice.
W Dobromilu, na etapie w kancelarii zapisywano wszystkich jeńców jednego po drugim, co odbywało się nie bez trudu, ponieważ śród wszystkich 300 jeńców, spędzonych do Dobromila z różnych stron, nie było ani jednego, który rozumiałby mowę rosyjską sierżanta siedzącego za stołem i pełniącego obowiązki tłumacza we Wschodniej Galicji, bo twierdził, o sobie, że język rosyjski zna. Przed jakimiś trzema tygodniami sprowadził sobie słownik rosyjsko-niemiecki i rozmówki, ale jak dotychczas nie bardzo mu szło, tak iż zamiast po rosyjsku mówił łamanym językiem słowackim, który przyswoił sobie jako tako, gdy podróżował po Słowaczyźnie i sprzedawał obrazy św. Stefana, różańce i kropielnice, wyrabiane przez jedną z firm wiedeńskich.
Wobec tych dziwacznych postaci, z którymi w ogóle dogadać się nie mógł, był całkiem bezradny. Wyszedł więc przed kancelarię i wrzasnął na gromadę jeńców:
Wer kann deutsch sprechen?
Z gromady wystąpił Szwejk, który z twarzą rozradowaną śpieszył się ku sierżantowi i natychmiast został przez niego zabrany do kancelarii.
Sierżant usadowił się za stołem, ułożył przed sobą stos blankietów z rubrykami na imiona, nazwiska i przynależność jeńców i rozpoczął ze Szwejkiem wysoce pocieszną rozmowę:
— Jesteś Żyd, co? — zapytał przede wszystkim.
Szwejk zaprzeczył ruchem głowy.
— Nie potrzebujesz się wypierać swego żydostwa — z wielką pewnością siebie mówił dalej sierżant-tłumacz — bo każdy spośród waszych jeńców, który umiał po niemiecku, był Żyd i basta. Jak się nazywasz? Szwejch? No, widzisz! Po co się zapierasz, skoro nazwisko masz żydowskie? U nas możesz się do tego przyznać bez obawy, bo w naszej Austrii nie ma pogromów żydowskich. Skąd pochodzisz? Aha, Praga, ja ją znam, bo to przedmieście Warszawy. Przed jakimś tygodniem miałem tu już dwóch Żydków z Pragi spod Warszawy. A twój pułk? Nr 91?
Sierżant sięgnął po schemat, przerzucał kartki i wreszcie rzekł:
— Pułk dziewięćdziesiąty pierwszy nazywa się Erywański, jest z Kaukazu, kadrę ma w Tyflisie. A co? Gapisz się na mnie, że my tu wszystko tak dobrze wiemy!
Szwejk gapił się naprawdę na tę całą historię, a sierżant mówił dalej z wielką powagą, podając Szwejkowi połowę niedopalonego papierosa:
— Masz i pal. To inny tytoń niż wasza machorka. Ja tu jestem, mój Żydku, najwyższym panem. Gdy powiem słowo, to wszystko musi trząść się przede mną i padać na pysk, w naszym wojsku panuje inna dyscyplina niż w waszym. Wasz car, to łobuz, ale nasz car, to mądra głowa. A teraz pokażę ci coś, żebyś wiedział, jaka u nas panuje dyscyplina.
Otworzył drzwi prowadzące do pokoju przyległego i krzyknął:
— Hans Löfler!
Hier! — ozwało się w odpowiedzi i do izby wszedł żołnierz z wielkim wolem. Styryjczyk o wyrazie spłakanego kretyna. Na etapie żołnierz ten był dziewczyną do wszystkiego.
— Hans Löfler — polecił sierżant — bierz moją fajkę, wsadź ją sobie w usta jak pies aportujący i na czworakach biegaj dokoła stołu, dopóki nie powiem Halt! Prócz tego musisz szczekać, ale tak, żeby ci fajka z ust nie wypadła, bo dam ci słupka!
Wolasty Styryjczyk zabrał się do łażenia na czworakach i szczekania.
Sierżant spojrzał na Szwejka okiem zwycięskim.
— A co? Czy nie mówiłem ci, Żydku, że u nas jest doskonała dyscyplina?
I sierżant z wielkim zadowoleniem spoglądał na biedne wystraszone zwierzę pochodzące z jakiegoś alpejskiego szałasu, biegające na czworakach.
Halt! — zawołał wreszcie. — Teraz służ i podaj mi fajkę. Doskonale, a teraz jodłuj.
— Holarijo, holarijo! — ozwało się w izbie jodłowanie.
Gdy już było po przedstawieniu, sierżant wyjął z szuflady cztery papierosy „Sport“ i podał je Hansowi. Wtedy Szwejk łamaną niemczyzną zaczął sierżantowi opowiadać, że pewien oficer miał takiego posłusznego służącego, iż ten robił wszystko, co mu jego pan rozkazał, a gdy pewnego razu zapytali go, czy zeżarłby łyżką to, co jego pan wy..., miał odpowiedzieć: — Gdyby mi mój pan kazał zrobić taką rzecz, to zrobiłbym według rozkazu, ale żeby w tym nie było włosa, bo włosami bardzo się brzydzę i zaraz by mnie zemdliło.
— Wy, Żydzi, macie osobliwe anegdoty — roześmiał się sierżant — ale założyłbym się, że w waszym wojsku nie ma takiej dyscypliny jak w naszym. Tu wszakże o co innego nam chodzi. Mianuję cię starszym nad całym transportem! Do wieczora spiszesz mi nazwiska wszystkich jeńców! Będziesz dla nich fasował jedzenie, podzielisz ich na dziesiątki i będziesz mi odpowiedzialny, jeśli ci który z nich ucieknie. Gdyby ci który z jeńców uciekł, mój Żydku, to cię rozstrzelamy!
— Chciałbym z panem porozmawiać, panie sierżancie — rzekł Szwejk.
— Tylko mi się nie targuj i nie wykręcaj — odpowiedział sierżant — bo cię poślę do obozu. Nie lubię wykrętów. Jakoś ogromnie szybko zaaklimatyzowałeś się u nas w Austrii. Patrzcie go, on by chciał ze mną porozmawiać... Im człowiek grzeczniejszy dla was, tym natarczywsi jesteście... Dalej, bierz się do roboty! Masz tu papier i ołówek i rób spis!... Czego ci jeszcze?
Ich melde gehorsam, Her Feldfebel...
— Wynoś mi się zaraz! Widzisz, ile mam roboty! — wołał sierżant przybierając wyraz twarzy człowieka wielce przepracowanego.
Szwejk zasalutował i odszedł ku jeńcom, przy czym pomyślał sobie, że cierpliwość w służbie dla najjaśniejszego pana musi wydać owoc.
Trudniejszą sprawą było układanie spisu jeńców, bo ci nie bardzo rozumieli, że mają wymieniać swoje nazwiska. Szwejk przeżył w swoim życiu wiele, ale pomimo to te tatarskie, gruzińskie i mordwińskie nazwiska nie mieściły mu się w głowie.
— Nikt mi przecie nie będzie wierzył — myślał Szwejk — że ktoś mógłby się nazywać tak, jak się nazywają ci Tatarzy dokoła: — Muhlahalej Abdrachmanow — Bejmurat Allahali — Dżeredże Czerdedże — Dawlatbalej Nurdagalejew i jak ich tam jeszcze... U nas jednak mają ludzie lepsze nazwiska, jak na przykład proboszcz w Żydohouszti, który się nazywał Niemrawa.
Szwejk chodził dalej przed szeregami jeńców, którzy po kolei wykrzykiwali swoje imiona i nazwiska:
— Dżindralej Hanamalej — Babamulej Mirzahali itd.
— Jeszcze się w język ugryziesz — mówił do każdego z nich z poczciwym uśmiechem Szwejk. — Czy to nie lepiej, gdy u nas ludzie nazywają się: Bogusław Sztiepanek, Jarosław Matouszek, albo Rużena Swobodowa?
Gdy wreszcie po straszliwych udrękach Szwejk spisał wszystkich tych Babula Halejów, Chudżi Mudżich itd., postanowił jeszcze raz zrobić próbę i wytłumaczyć sierżantowi-tłumaczowi, że jest ofiarą pomyłki i że już kilka razy w czasie transportowania daremnie usiłował doprosić się sprawiedliwości.
— Sierżant-tłumacz, który już przedtem niezupełnie był trzeźwy, stracił tymczasem przytomność całkowicie.
Siedział nad częścią ogłoszeniową jakiejś gazety niemieckiej i odśpiewywał ogłoszenia na nutę marsza Radeckiego:
— Gramofon wymienię na wózek dziecięcy. — Szkło białe i zielone, także potłuczone, skupuję. — Buchalterii i bilansowania nauczy się każdy, kto przejdzie piśmienny kurs buchalterii, itd.
Do niektórych ogłoszeń nie nadawała się nuta marsza, ale sierżant przemocą wtłaczał słowa w melodię i dlatego tłukł pięścią w stół i nogami walił w takt. Wąsy jego, zlepione kontuszówką, sterczały po obu stronach, zeschnięte jak pędzle używane do gumy arabskiej. Jego oczy z obrzękłymi powiekami zauważyły wprawdzie Szwejka, ale sierżant zachowywał się tak, jakby go nie widział, tyle tylko, że przestał wybijać takt rękoma i nogami. Zmienił też rytm na nutę piosnki: Ich weiss nicht was soll es bedeuten, i wyśpiewywał na tę melodię ogłoszenie: „Karolina Dreger, akuszerka, poleca się szanownym damom we wszelkich okazjach“.
Przyśpiewywał sobie coraz ciszej i ciszej, aż wreszcie zamilkł, bez ruchu spoglądał na całą wielką kolumnę ogłoszeń i dał Szwejkowi okazję do rozgadania się o jego przygodzie, o której ten opowiadał zdaniami urywanymi i niemczyzną najokropniejszą.
Zaczął Szwejk od tego, że jednak miał rację, gdy wybierał drogę na Felsztyn wzdłuż potoku, ale nie jego to wina, że jakiś nieznany rosyjski żołnierz uciekł z niewoli i poszedł się kąpać do stawu, koło którego on, Szwejk, musiał akurat przechodzić, jako że jego obowiązkiem było wybierać drogę najkrótszą, bo był przecie kwatermistrzem. Rosjanin, jak tylko go zobaczył, zaraz uciekł, zostawiając na brzegu swój uniform. On, Szwejk, słyszał nieraz, że na przykład na pozycji, wywiadowcy przebierają się w uniformy poległych żołnierzy nieprzyjacielskich, i dlatego na próbę przebrał się w porzucony uniform, żeby się przekonać, jakby mu się w takim uniformie w razie potrzeby chodziło.
Wyjaśniwszy tę swoją pomyłkę, Szwejk zauważył, że mówił zgoła na próżno, bo sierżant już dawno spał, zanim opowieść doszła do owego stawu, w którym kąpał się jeniec rosyjski. Szwejk poufale podszedł do śpiącego i dotknął jego ramienia, co wystarczyło, aby sierżant spadł z krzesła na podłogę i aby spał spokojnie dalej.
— Pan pozwoli, panie sierżant — rzekł Szwejk — że pana opuszczę. — I zasalutowawszy, wyszedł z kancelarii.
Wczesnym rankiem kolejowe dowództwo wojskowe zmieniło dyspozycje i postanowiło, że ta grupa jeńców, w której znajdował się Szwejk, będzie wyprawiona prosto do Przemyśla do naprawienia toru Przemyśl — Lubaczów.
Pozostało więc wszystko po staremu i Szwejk odbywał w dalszym ciągu odyseję razem z jeńcami rosyjskimi. Węgierscy wartownicy pędzili wszystkich szybkim marszem naprzód.
W pewnej wsi, gdzie był odpoczynek, spotkali się z oddziałem trenu. Przed grupą wozów stał oficer i przyglądał się jeńcom. Szwejk wyskoczył z szeregu, stanął przed oficerem i zawołał:
Herr Leutnant, ich melde gehorsamst...
Więcej powiedzieć nie zdołał, bo natychmiast pośpieszyli za nim dwaj węgierscy żołnierze, którzy pięściami wpędzili Szwejka ponownie do szeregu.
Oficer rzucił za nim niedopałek papierosa, ale podniósł go i wypalił inny jeniec. Potem oficer zwrócił się do stojącego w pobliżu kaprala i tłumaczył mu, że w Rosji są niemieccy koloniści i że także muszą walczyć.
Potem, w ciągu całej drogi do Przemyśla nie nadarzyła się ani razu sposobność do poskarżenia się komukolwiek i wytłumaczenia, że właściwie jest on ordynansem 11 marszkompanii 91 pułku. Dopiero w Przemyślu, gdy wieczorem spędzono jeńców do jakiegoś rozbitego fortu strefy wewnętrznej, mógł Szwejk odpocząć w jednej ze stajen koni artylerii fortecznej.
Leżały tam kupy słomy tak zawszonej, że krótkimi źdźbłami wszy poruszały, jakby to były nie wszy, ale mrówki, znoszące materiał do budowania mrowiska.
Jeńcy dostali trochę „kawy“ z samej cykorii, brudnej jak pomyje, i po kawałku trocinowatego chleba z kukurydzy.
Potem przejmował jeńców major Wolf, władający owego czasu wszystkimi jeńcami, pracującymi przy naprawach w Przemyślu i okolicy. Był to człowiek bardzo drobiazgowy. Przy sobie miał cały sztab tłumaczy, którzy spośród jeńców wybierali specjalistów do budowli według ich zdolności i wykształcenia.
Major Wolf miał idée fixe, że jeńcy rosyjscy ukrywają swoje wykształcenie, ponieważ zdarzało się, że gdy on pytał jeńca:
— Czy umiesz budować koleje żelazne? — to jeniec odpowiadał:
— O niczym nie wiem, o niczym podobnym nie słyszałem, żyłem sprawiedliwie i uczciwie.
Gdy więc wszyscy stali już uszykowani przed majorem Wolfem i całym jego sztabem, ten zapytał najprzód w języku niemieckim, kto z nich umie po niemiecku.
Szwejk wysunął się dziarsko naprzód, stanął przed majorem, zasalutował i meldował, że on po niemiecku umie.
Major Wolf był tym widomie uradowany i zaraz pytał Szwejka, czy nie jest on czasem inżynierem.
— Posłusznie melduję, panie majorze — odpowiedział Szwejk — że nie jestem inżynierem, ale ordynansem 11 marszkompanii 91 pułku. Dostałem się do naszej niewoli, a stało się to, panie majorze, tak...
— Co takiego? — wrzasnął major Wolf.
— Posłusznie melduję, panie majorze, że to się stało tak...
— Wy jesteście Czech? — ryczał dalej major. — Wyście się przebrali w rosyjski uniform?
— Posłusznie melduję, panie majorze, że to się wszystko jedno z drugim zgadza. Bardzo się cieszę, że pan major natychmiast wżył się w moją sytuację. Być może, że nasi już gdzieś walczą, a ja mógłbym w ten sposób przegawronić całą wojnę. Więc ja panu majorowi wszystko jeszcze raz dokumentnie opowiem.
— Dość — rzekł major Wolf i zawołał dwóch żołnierzy, aby tego człowieka natychmiast odprowadzili na odwach, a sam szedł powoli za Szwejkiem w towarzystwie jeszcze jednego oficera; w rozmowie z nim energicznie wymachiwał rękoma. W każdym jego zdaniu było coś o czeskich psach, a z całego jego zachowania wyzierała uciecha, że dzięki swej spostrzegawczości schwytał jednego z tych ptaszków, o których działalności antypaństwowej za granicą już od kilku miesięcy przysyłano dowódcom oddziałów wojskowych tajne komunikaty, mające rzekomo dowodzić, że liczni dezerterzy czeskich pułków, zapominając o swojej przysiędze, wstępują do szeregów wojska rosyjskiego i służą nieprzyjacielowi osobliwie cennymi usługami szpiegowskimi.
Austriackie ministerstwo spraw wewnętrznych błąkało się w mrokach, o ile chodziło o wykrycie jakiejś organizacji bojowej z jednostek, które przedostały się na stronę rosyjską. Nie wiedziano jeszcze nic pewnego o organizacjach wojskowych na obczyźnie i dopiero w sierpniu na linii Sokal — Miljatyn — Bubnowo dowódcy batalionów otrzymali poufne komunikaty, że były austriacki profesor Masaryk uciekł za granicę i prowadzi propagandę przeciwko Austrii.
Jakiś głuptasek ze sztabu dywizji uzupełnił ten komunikat takim śmiesznym rozkazem:
— W razie ujęcia go, przyprowadzić natychmiast do sztabu dywizji!
Przypominam o tym panu prezydentowi, żeby wiedział, jakie sidła i zasadzki czekały na niego między Sokalem — Miliatynem a Bubnowem.
W owym czasie major Wolf nie miał jeszcze nawet pojęcia o tym, jakie zamiary mają wobec Austrii ci, co pouciekali spod jej sztandarów i spotykając się w Kijowie lub gdzie indziej, prowadzili z sobą takie rozmowy:
— Co tu porabiasz?
— Zdradziłem najjaśniejszego pana — brzmiała wesoła odpowiedź.
Major Wolf znał tylko jeden z tych tajnych komunikatów o uciekinierach i szpiegach i oto cieszył się, że jeden z tych szpiegów przez własną nieostrożność wpadł mu w ręce tak łatwo. Major Wolf był człowiekiem bardzo próżnym i wyobrażał sobie, że wyższe instancje pochwalą go i zasypią odznaczeniami za jego czujność, spryt i zdolności.
Zanim doszli do odwachu, był przekonany, że pytanie o znajomość języka niemieckiego rzucił rozmyślnie, ponieważ ujęty szpieg wydał mu się natychmiast podejrzanym przy pierwszym przeglądzie jeńców.
Oficer idący z nim razem kiwał głową i rzekł, że trzeba będzie zameldować to aresztowanie w dowództwie garnizonu dla dalszego załatwienia sprawy i dla przeprowadzenia oskarżonego do wyższego sądu wojskowego, bo stanowczo nie można zrobić tak, jak mówi pan major: przesłuchać go na odwachu, a potem natychmiast powiesić tuż za odwachem. Powieszony będzie tak czy tak, ale drogą prawną, według sądu wojskowego, aby można było ustalić związki istniejące między innymi podobnymi zbrodniarzami. Dlatego przed powieszeniem konieczne jest badanie szczegółowe. Kto wie, ilu rzeczy ciekawych można się będzie jeszcze dowiedzieć!
Majora Wolfa opanował nagły upór, zbudziło się w nim utajone zbydlęcenie, tak że oświadczył, iż tego dezertera-szpiega każe natychmiast powiesić na własne ryzyko. Może sobie na to śmiało pozwolić, bo ma wysokie znajomości, a zresztą wszystko mu jedno. U niego jest tak, jak na froncie. Gdyby ten szpieg został ujęty tuż za linią bojową, to byłby przesłuchany i natychmiast powieszony, i nikt nie robiłby z nim ceregieli. Zresztą pan kapitan wie chyba, że dowódca na froncie bojowym, poczynając od kapitana wzwyż, ma prawo wieszać wszystkich ludzi podejrzanych.
Oczywiście, że major Wolf trochę sobie poplątał kompetencje, o ile chodziło, o prawo wieszania ludzi przez dowódców wojskowych.
W Galicji Wschodniej, im bliżej frontu, prawo wieszania zniżało się coraz bardziej ku coraz niższym szarżom, aż dochodziło do tego, że na przykład kapral prowadzący patrol kazał powiesić dwunastoletniego smyka, który wydał mu się podejrzany dlatego, że w opuszczonej i obrabowanej wsi gotował sobie w jakiejś zburzonej chacie łupiny z kartofli.
Toteż spór między majorem a kapitanem stawał się coraz ostrzejszy.
— Nie ma pan prawa do tego — krzyczał zdenerwowany kapitan. — Człowiek ten zostanie powieszony na podstawie wyroku sądu wojskowego.
Szwejk, który szedł przed nimi i słyszał tę ciekawą rozmowę, nie rzekł do swego towarzysza nic osobliwego, tylko obyczajem swoim jął wywodzić:
— Z wyrokiem czy bez wyroku, wszystko jedno. W jednej gospodzie w Libni mieliśmy kiedyś spór o to, czy kapelusznika Waszaka, który nam zawsze psuł zabawę, należy wyrzucić natychmiast, jak tylko się pokaże we drzwiach, czy też dopiero potem, gdy każe sobie podać piwo, wypije i zapłaci, a także zastanawialiśmy się, czy trzeba mu ściągnąć buty po pierwszym tańcu. Gospodarz proponował, żebyśmy go wyrzucili dopiero wtedy, gdy zabawa dobiegnie połowy i gdy kapelusznik będzie miał już jaki taki rachuneczek. Potem będzie musiał zaraz zapłacić i won z nim! I wiecie, co ten łobuz zrobił? Nie przyszedł wcale! Cóż wy na takie gałgaństwo?
Nix böhmisch — odpowiedzieli obaj żołnierze, którzy pochodzili z jakichś okolic Tyrolu.
Verstehen sie deutsch? — spokojnie zapytał Szwejk.
Jawohl — odpowiedzieli obaj.
— No to doskonale — ucieszył się Szwejk — bo w takim razie nie zginiecie śród swoich.
Prowadząc takie przyjacielskie rozmowy, doszli wszyscy do odwachu, gdzie major Wolf dalej prowadził dyskusję z kapitanem o wieszaniu pojmanego, podczas gdy Szwejk skromnie siedział na ławie.
W końcu major Wolf przychylił się jednak do zdania kapitana, że człowiek ten powinien wisieć dopiero po dłuższej procedurze, która ma rozkoszną nazwę „drogi prawnej“.
Gdyby byli zapytali Szwejka, co o tym sądzi, byłby odpowiedział:
— Mnie bardzo przykro, panie majorze, ponieważ pan ma wyższą szarżę niż pan kapitan, ale pan kapitan ma rację. Co nagle, to po diable. W pewnym sądzie okręgowym w Pradze, razu pewnego zwariował jakiś sędzia. Przez długi czas nie można było zauważyć w nim nic osobliwego, aż raptem, podczas jakiejś rozprawy o obrazę czci, wariacja wybuchła. Niejaki wikary Hortik podczas nauki religii dał po pysku uczniowi, a ojciec tego ucznia, niejaki Znamenaczek, spotkawszy tego wikarego, rzekł do niego na ulicy: — Ty koniu, ty czarna bestio, ty świątobliwy kretynie, ty czarna świnio, ty plebański koźle, ty plugawicielu nauki Chrystusowej, ty obłudniku i szarlatanie w sutannie! — Ten zwariowany sędzia był bardzo pobożny i miał trzy siostry, a wszystkie były księżymi gospodyniami, on zaś był ojcem chrzestnym dzieci tych sióstr. Więc go ta sprawa tak wzburzyła, że raptem stracił rozum i ryknął na oskarżonego: — W imieniu najjaśniejszego pana, cesarza i króla, skazuję pana na śmierć przez powieszenie! Przeciw temu wyrokowi nie ma apelacji! — Potem zwrócił się do woźnego i rzekł: — Panie Horaczek, weźmiesz pan tego draba i powiesisz go pan tam, gdzie się trzepie dywany. Potem dostaniesz pan na piwo! — Oczywiście, że woźny i ten pan Znamenaczek zdębieli po takim wyroku, ale sędzia tupnął na nich: — Słuchacie, czy nie słuchacie?! — Woźny tak się przestraszył, że już zaczął ciągnąć pana Znamenaczka, żeby go powiesić, i gdyby nie obrońca, który wtrącił się do tej sprawy i wezwał pogotowie lekarskie, to sprawa byłaby się dla pana Znamenaczka skończyła fatalnie, bo nawet jeszcze w chwili, gdy pana sędziego wsadzali do karetki pogotowia, krzyczał na całe gardło:
— Jeśli nie znajdziecie powroza, to go powieście na prześcieradle, a rachunki załatwimy w wykazach półrocznych.
Ostatecznie Szwejka pod eskortą odstawiono do dowództwa garnizonu, a przedtem został podpisany protokół, ułożony przez majora Wolfa, że ujęty jako członek armii austriackiej, dobrowolnie, bez przymusu z czyjejkolwiek strony, przebrał się w rosyjski uniform, a po odwrocie Rosjan został zatrzymany przez żandarmerię polową za frontem.
To wszystko było świętą prawdą, a Szwejk, jako człowiek wielkiej poczciwości, nie mógł przeciwko temu protestować. Gdy przy podpisywaniu protokołu spróbował uzupełnić go jakimś zdaniem, które byłoby mogło nieco wyjaśnić sytuację, pan major przerwał mu natychmiast:
— Stulcie pysk, o to was się nie pytają! Sprawa jest zupełnie jasna!
Gdy go następnie przyprowadzono do dowództwa garnizonu, zamknięto go w jakiejś dziurze, gdzie dawniej był skład ryżu, a zarazem pensjonat mysi. Wszędzie był tu porozsypywany ryż, a myszy bynajmniej się Szwejka nie bały i wesoło biegały zbierając ziarnka. Szwejk musiał sam pójść po siennik dla siebie i gdy rozejrzał się w ciemności, zauważył, że do jego siennika natychmiast wędruje cała rodzina mysia. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że tutaj pragną sobie one usłać gniazdo, aby żyć na ruinach sławy przegniłego austriackiego siennika. Szwejk zaczął walić w zamknięte drzwi, po czym przyszedł jakiś kapral, Polak, i Szwejk poprosił go o przeprowadzenie do innej izby, bo kładąc się na sienniku, mógłby pognieść myszy i wyrządzić szkodę skarbowi wojskowemu, jako że wszystko, co jest w magazynach, stanowi własność rządową.
Polak jako tako zrozumiał Szwejka, pogroził mu pięścią przed zamknięciem drzwi i rzuciwszy jeszcze jakieś słowo o zasranej dupie, oddalił się, dodając coś niecoś o cholerach, jak gdyby Szwejk nie wiem jak go obraził.
Noc spędził Szwejk spokojnie, bo myszy nie miały do niego żadnych pretensyj i ułożyły sobie widać jakiś specjalny nocny program, który wypełniały w sąsiednim składzie płaszczy wojskowych i czapek. Myszki gryzły tę odzież z wielką pewnością siebie i w spokoju ducha, ponieważ dopiero po roku intendentura przypomniała sobie o tych rzeczach i wprowadziła do składów wojskowych instytucję kotów etatowych, nie mających prawa do emerytury. W intendenturach koty te były rejestrowane w rubryce: K. u. k. Militärmagazinkatze. Ten urząd koci był właściwie tylko odnowieniem prastarej instytucji, która skasowana została po wojnie roku 1866.
Dawniej, jeszcze za Marii Teresy, w czasach wojennych, zaprowadzone były koty tak samo do wszystkich składów, gdy panowie z intendentury wszystkie swoje oszukaństwa spychali na nieszczęsne myszy.
C. k. koty w licznych wypadkach nie spełniały wszakże swoich obowiązków, zdarzyło się więc razu pewnego za cesarza Leopolda w magazynie wojskowym na Pogorzelcu, że na zasadzie wyroku sądu wojennego zostało powieszonych 6 kotów, przydzielonych do magazynu wojskowego. Można sobie wyobrazić, jak uśmiechali się wtedy pod wąsem ci wszyscy, co mieli do czynienia z tym magazynem wojskowym...

Razem z kawą poranną wepchnęli do aresztu Szwejkowego jakiegoś człowieka w rosyjskiej czapce wojskowej i w rosyjskim płaszczu.
Człowiek ten mówił po czesku z obcym akcentem. Był to jeden z łotrów należących do kontrwywiadu przy korpusie armii, którego dowództwo znajdowało się w Przemyślu. Jako członek wojskowej policji tajnej, nie bardzo się troszczył o jakieś wyrafinowane metody przy wybadywaniu Szwejka. Zaczął prosto z mostu:
— Wkopałem się w ładne świństwo przez swoją nieostrożność. Służyłem w 28 pułku, zaraz przeszedłem do Moskali i raptem daję się tak głupio złapać. Melduję się Moskalom, że pójdę jako patrol... Służyłem w szóstej dywizji kijowskiej. A w którym rosyjskim pułku służyłeś ty, kolego? Tak mi się zdaje, żeśmy się gdzieś w Rosji spotykali. Ja znałem w Kijowie wielu Czechów, którzy szli z nami na front, gdyśmy przeszli do rosyjskiego wojska, ale nie mogę sobie w tej chwili przypomnieć ich nazwisk i nie pamiętam, skąd pochodzili, ale ty pamiętasz niezawodnie niejednego, z którym miałeś do czynienia. Chciałbym wiedzieć, kto tam jest z naszego 28 pułku.
Zamiast odpowiedzi, Szwejk dotknął jego czoła, potem zbadał mu puls, a wreszcie podprowadził go ku małemu okienku i kazał wysunąć język. Wobec całej tej procedury nikczemnik zachowywał się zupełnie biernie, przypuszczając widocznie, że chodzi o jakieś tajne znaki spiskowców. Potem Szwejk zaczął walić pięścią we drzwi, a gdy wartownik zapytał go, czemu robi awantury, zażądał po czesku i po niemiecku, żeby natychmiast wezwano lekarza, ponieważ ten człowiek, którego wprowadzono do jego celi, zaczyna bredzić w gorączce.
Oczywiście, nie zdało się to na nic, bo po człowieka tego nikt się nie zgłosił. Pozostał więc w celi i ględził o Kijowie, dowodząc, że Szwejka widywał tam z pewnością, jak maszerował z żołnierzami rosyjskimi.
— Musiałeś, bratku, opić się wodą z bagna — rzekł Szwejk — jak młody Tynecky z naszych stron, człowiek na ogół całkiem roztropny. Ale razu pewnego wyruszył w świat i dostał się aż do Italii. Też o niczym nie mówił, tylko o tej Italii, że tam są takie wody bagienne, a poza tym nic osobliwego nie zauważył. No i od tej wody bagiennej dostał zimnicy. Cztery razy w roku miewał napady gorączki: na Wszystkich Świętych, na święty Józef, na Piotra i Pawła i we Wniebowstąpienie Marii Panny. Jak go ta gorączka złapała, to wszystkich ludzi poznawał tak samo, jak i ty, bracie. Nawet w tramwaju zagadywał do byle kogo, że go zna, że się przecie widzieli na dworcu kolejowym w Wiedniu. Wszystkich ludzi, jakich spotykał na ulicy, widywał bądź na dworcu w Mediolanie, bądź też siedział z nimi w styryjskim Gratzu, w piwniczce rady miejskiej przy winie. Jeśli w chwili napadu gorączki siedział akurat w gospodzie, to od razu wszystkich gości poznawał, wszystkich widywał, czy to na tym statku, którym jechał do Wenecji, czy gdzie indziej. Ale na to nie było żadnej rady, tylko jedna, a mianowicie ta, jakiej użył pewien nowy pielęgniarz u Katarzynek. Pielęgniarzowi temu oddano pod opiekę jakiegoś chorego pomyleńca, który przez cały Boży dzień nic nie robił, tylko siedział w kącie i liczył: Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć... — po czym zaczynał od nowa: Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć... Był to podobno jakiś profesor. Ten pielęgniarz mało ze skóry nie wyskoczył, widząc, że ten chory ani rusz nie może dostać się dalej niż do szóstki, więc zaczął naprzód po dobremu i prosił, żeby chory powiedział: siedem, osiem, dziewięć, dziesięć. Ale gdzie tam! Ten profesor ani myślał słuchać. Siedzi sobie w kąciku i liczy: Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć... i znowuż: Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć sześć... Zgniewało to pielęgniarza wreszcie tak bardzo, że skoczył do swego pacjenta i dał mu w łeb, gdy tamten rzekł: „sześć“. Masz — powiada — siedem, a tu osiem, a tu dziewięć, a tu dziesięć. — Co liczba, to w łeb. Chory złapał się za głowę i pytał, gdzie jest. Gdy się dowiedział, że u czubków, odzyskał przytomność i przypomniał sobie dokładnie, że dostał się do wariatów z powodu jakiejś komety, gdy wyliczał, że ukaże się ona w roku przyszłym 18 lipca o godzinie szóstej rano, a inni astronomowie mu dowiedli, że jego kometa spaliła się już przed kilku milionami lat. Tego pielęgniarza znałem. Gdy profesor oprzytomniał zupełnie został wypuszczony ze szpitala, zabrał owego pielęgniarza z sobą, a ten pielęgniarz nie miał nic do roboty, tylko co rano musiał swemu profesorowi dać cztery razy w łeb. Obowiązki swoje wykonywał sumiennie i dokładnie.
— Ja znam wszystkich twoich znajomych kijowskich — niezmordowanie powtarzał funkcjonariusz kontrwywiadu. — Czy nie był tam razem z tobą jeden taki tłusty, a drugi taki chudy? W tej chwili nie pamiętam, jak się nazywali i z którego byli pułku...
— Nic sobie z tego, bracie, nie rób — pocieszał go Szwejk — bo to się może zdarzyć każdemu, że nie zapamięta sobie wszystkich tłustych i wszystkich chudych z imionami i nazwiskami. Chudych ludzi nieco trudniej zapamiętać, ponieważ jest ich na świecie bardzo dużo. Tworzą oni większość, jak to się mówi.
— Kolego — zaczął narzekać nikczemnik cesarsko-królewski — widzę, że mi nie wierzysz. Przecież czeka nas obu jednaki los!
— Od tego jesteśmy żołnierzami — rzekł Szwejk niedbale — na to nas matki urodziły, żeby z nas był umundurowany kanonenfutter. Ale to przecież frajda nasza, ponieważ wiemy, że kości nasze nie będą próchniały nadaremno. Polegniemy za najjaśniejszego pana i jego rodzinę, dla której wywalczyliśmy Hercegowinę. Z kości naszych będzie wyrabiane spodium dla cukrowni, o czym już przed laty mówił nam pan lejtnant Zimmer. — Ej, wy świńskie łobuzy — mówił — wy nieokrzesane byki, wy niepotrzebne, nieruchawe małpy, wleczecie za sobą te swoje giczoły, jakby one nie miały żadnej wartości. Gdybyście kiedyś polegli na wojnie, to z każdego waszego kulasa zrobią pół kilograma spodium, z całego chłopa przeszło 2 kilogramy, i przez wasze gnaty filtrować będą w cukrowniach cukier, wy durnie. Nawet pojęcia nie macie, jak dalece nawet po śmierci będziecie pożyteczni swoim potomkom. Wasze smyki będą piły kawę słodzoną cukrem, który się filtrował przez wasze kości, wy bałwany! — Ja się wtedy zamyśliłem, a ten do mnie, o czym przemyślam. — Posłusznie melduję — mówię — że spodium z panów oficerów będzie pewno znacznie droższe niż z prostych żołnierzy. — Dostałem za to trzy dni „pojedynki“.
Towarzysz Szwejka zakołatał do drzwi i układał się o coś z wartownikiem, który pobiegł do kancelarii.
Po chwili przyszedł jakiś sierżant sztabu i zabrał towarzysza Szwejka, który pozostał w areszcie sam. Odchodząc z sierżantem sztabowym kreatura szpiclowska rzekła głośno do sierżanta:
— To mój stary znajomy z Kijowa.
Przez całą dobę był Szwejk zupełnie sam, z wyjątkiem tych chwil, gdy przynoszono mu pożywienie.
W nocy doszedł do przekonania, że rosyjski płaszcz wojskowy jest cieplejszy i obszerniejszy niż austriacki i że gdy w nocy mysz obwąchuje ucho śpiącego człowieka, to nie ma w tym nic przykrego. Szwejkowi wydawało się to czymś przypominającym delikatny szept. Było jeszcze szaro na dworze, gdy przyszli po niego.
Szwejk nie umie sobie dzisiaj zdać sprawy z tego, co to właściwie była za formacja sądowa, przed którą stawiono go owego smutnego ranka. Że był to sąd wojenny, o tym nie można było wątpić. Uczestniczył w nim nawet jakiś generał, następnie był tam pułkownik, major, nadporucznik, porucznik, sierżant i jakiś piechur, który właściwie nie robił nic, tylko zapalał innym papierosy.
Szwejka nie zamęczano pytaniami.
Major, uczestniczący w sądzie, okazywał więcej zainteresowania dla sprawy niż inni sędziowie i mówił po czesku:
— Zdradziliście najjaśniejszego pana! — szczeknął na Szwejka.
— Jezus Maria, kiedy, panie majorze? — krzyknął Szwejk. — Nawet o tym nie wiedziałem, że zdradziłem naszego najmiłościwszego monarchę i pana, dla którego już tyle wycierpiałem!
— Nie róbcie tu żadnych głupstw — rzekł major.
— Posłusznie melduję, panie majorze, że zdradzić najjaśniejszego pana to nie żadne głupstwo. My, ludzie wojenni, przysięgaliśmy najjaśniejszemu panu wierność, tak samo, jak śpiewają w teatrze, a ja mu wierności dotrzymałem.
— My wszystko wiemy — mówił major — i tutaj oto posiadamy dowody waszej zdrady — dodał wskazując na spory zeszyt.
Człowiek, którego wsadzono do aresztu Szwejka, dostarczył materiału aż nadto.
— Więc wy jeszcze i teraz przyznać się nie chcecie? — zapytał major. — Przyznaliście się już przecie, że dobrowolnie i bez jakiegokolwiek przymusu przebraliście się w rosyjski uniform, chociaż jesteście członkiem armii austriackiej. Pytam was jeszcze raz, ale już po raz ostatni, czy zmuszano was do tego?
— Zrobiłem to bez przymusu.
— Dobrowolnie?
— Dobrowolnie.
— Bez nacisku?
— Bez nacisku.
— Czy wiecie, że jesteście zgubiony?
— Wiem, że się zgubiłem 91 pułkowi i że mnie ten pułk na pewno już szuka, a jeśli pan pozwoli, panie majorze, na drobną uwagę, to powiem, w jaki sposób ludzie przebierają się dobrowolnie w cudze ubranie. W roku 1908, było to może w lipcu, kąpał się introligator Bożetiech z ulicy Przecznej w Pradze na Zbrasławiu w starej łasze Berounki. Ubranie ułożył w krzakach i ogromnie był kontent, gdy nieco później wlazł do wody i zbliżył się do niego jeszcze jeden pan. Gadu-gadu, zaczęli zbytkować, opryskiwali się wzajemnie, nurkowali do samego wieczora. Potem ten obcy pan wylazł z wody i powiada, że musi iść na kolację. Pan Bożetiech jeszcze chwilę został w wodzie, a potem wlazł w krzaki, gdzie miał ubranie, żeby się ubrać. I cóż znalazł? Łachmany włóczęgi oraz karteczkę:

„Długo się zastanawiałem, czy brać czy nie brać? Kiedyśmy się tak przyjemnie bawili w wodzie, urwałem kwiatek wodny i wróżyłem sobie na nim, a na ostatni listek wypadło: brać! Dlatego jedynie pomieniałem się z panem na szmatki. Niech pan śmiało włazi w moje gałgany, bo doskonale były odwszone przed tygodniem na urzędzie w Dobrzyszu. Na drugi raz niech pan zwraca baczniejszą uwagę na ludzi, z którymi pan się kąpie. W wodzie każdy człowiek wygląda jak poseł, a może być mordercą. I pan też nie wiedział, z kim się pan kąpał. Ale była dobra kąpiel. Teraz pod wieczór woda jest najprzyjemniejsza. Wleź pan w nią jeszcze raz, to ochłoniesz“.

Panu Bożetiechowi nie pozostawało nic innego, jak tylko poczekać do zmierzchu, a potem ubrał się w te łachmany włóczęgi i ruszył z powrotem do Pragi. Omijał szosę i szedł ścieżkami przez łąki i pola, aż spotkał się z żandarmskim patrolem z Chuchli. Zacny introligator został aresztowany i nazajutrz rano zaprowadzono go do Zbrasławia do sądu okręgowego, bo przecież każdy mógł powiedzieć, że się nazywa Józef Bożetiech i że jest introligatorem zamieszkałym przy ulicy Przecznej nr 16.
Sekretarz sądu, który po czesku nie rozumiał, domyślił się tylko, że oskarżony podaje widać adres swego współwinowajcy i dla pewności zapytał:
Ist das genau? Prag, Nr 16, Józef Bożetech?
— Czy mieszka jeszcze w tym samym mieszkaniu tego nie wiem — odpowiedział mu Szwejk, — ale wtedy, w roku 1908, tam mieszkał. Bardzo ładnie umiał oprawiać książki, ale trzymał je długo, bo musiał przeczytać każdą książkę, jaką miał w oprawie. Gdy książce oprawionej dawał czarny sznyt, to już można było wcale jej nie czytać, bo zaraz było wiadomo, że powieść zakończyła się bardzo smutno. Czy życzy sobie pan jakich szczegółów? Aha, żebym nie zapomniał: co dzień siadywał u Fleków i opowiadał o wszystkim, co wyczytał w książkach, które właśnie miał w oprawie.
Major zbliżył się do sekretarza i szeptał mu coś do ucha, a sekretarz przekreślił zaraz adres domniemanego spiskowca Bożetiecha.
Potem odbywał się dalej ten dziwaczny sąd, przypominający sądy polowe, jakie umiał organizować generał Fink von Finkenstein.
Są ludzie, którzy ulegają manii zbierania pudełek od zapałek; manią pana generała Finka było organizowanie sądów polowych, aczkolwiek w większości wypadków było to przeciwne procedurze sądowej.
Generał ten mawiał, że żadnych audytorów nie potrzebuje, że wszystko potrzebne zbębni w przeciągu trzech godzin i po upływie tego czasu każdy oskarżony drab musi wisieć. Dopóki był na froncie, to o sądy polowe u niego nigdy trudno nie było.
Niektóry szachista musi dzień w dzień zagrać partię szachów, bilardzista nie obejdzie się bez bilardu, karciarz bez mariasza, a znowuż ten znakomity generał nie umiał się obyć bez sądów polowych. Przewodniczył w tych sądach, i z wielką powagą i rozkoszą dawał mata oskarżonemu.
Gdyby się chciało być sentymentalnym, to można by było napisać, że ten człowiek miał na sumieniu śmierć dziesiątków ludzi, osobliwie tam na wschodzie, gdzie walczył z wielkorosyjską agitacją, jak się lubił wyrażać, i gdzie galicyjskich Ukraińców przerabiał na patriotów. Ale z jego stanowiska nie można rzec, aby miał coś na sumieniu.
Sumienia w ogóle nie miał. Gdy kazał powiesić nauczyciela, nauczycielkę lub popa, albo nawet całą rodzinę, na zasadzie wyroku sądu polowego, to najspokojniej powracał do swojej kancelarii, jak wracają ludzie z gospody po kuflu piwa czy partii mariasza, rozmyślając o fintach, jakich użyli, aby pogrążyć przeciwnika. Generał Fink uważał wieszanie za coś prostego i naturalnego, za rodzaj chleba powszedniego, a przy wydawaniu wyroków dość często zapominał o najjaśniejszym panu i nawet nie mawiał: „W imieniu najjaśniejszego pana skazuję was“ — lecz mówił po prostu: „Skazuję was“.
Niekiedy w wieszaniu dopatrywał się i komicznej strony, o czym razu pewnego pisał do małżonki swojej mieszkającej w Wiedniu:

„...albo na przykład, kochanie moje, nie możesz sobie wyobrazić, jakem się serdecznie uśmiał, gdy przed kilku dniami skazałem pewnego nauczyciela za szpiegostwo. Mam człowieka wytrawnego, który tę hołotę wiesza. Ma już ogromną wprawę i jest w wieszaniu istnym rekord-menem. Jest to dziarski sierżant. Otóż znajdowałem się właśnie w namiocie, gdy ten sierżant przyszedł zapytać, gdzie mu każę tego nauczyciela powiesić. Odpowiedziałem, żeby go powiesił na najbliższym drzewie, i oto wyobraź sobie komizm sytuacji, bo znajdowaliśmy się śród takiego stepu, na którym od końca do końca nie ma nic prócz trawy, na przestrzeni paru mil nie widać najmniejszego drzewka. Ale rozkaz jest rozkaz, więc mój sierżant zabrał ze sobą nauczyciela razem z eskortą i wyruszyli na poszukiwanie drzewa.
Wrócili dopiero wieczorem, ale razem z nauczycielem. Sierżant podchodzi do mnie znowuż, i pyta:,,Na czym mam powiesić tego draba?“ Zwymyślałem go, bo przecież rozkaz był wyraźny, że na najbliższym drzewie. Odpowiedział więc, że rano spróbuje rozkaz wykonać, a rano przychodzi do mnie blady i powiada, że nauczyciel znikł. Wydało mi się to tak śmieszne, że przebaczyłem wszystkim wartownikom i jeszcze powiedziałem dowcip, że najwidoczniej sam poszedł szukać drzewa na powieszenie dla siebie. Widzisz więc, moja droga, że się tu wcale nie nudzimy. Powiedz naszemu małemu Wilusiowi, że tatuś go całuje i że pośle mu żywego Moskala, na którym Wiluś będzie mógł jeździć jak na koniku. I jeszcze, droga moja, wspominam o pewnym śmiesznym wypadku. Onegdaj wieszaliśmy jakiegoś Żyda za szpiegostwo. Wlazł nam Żydzisko w drogę, chociaż nie miał tam nic do czynienia, i tłumaczył się, że handluje papierosami. Wisiał już, ale tylko parę sekund, bo powróz się urwał, a mój Żyd upadł na ziemię, natychmiast oprzytomniał i powiada: — Panie generale, ja idę do domu, bo podług prawa nie mogę być wieszany dwa razy za to samo. Raz zostałem powieszony, to dość. — Uśmiałem się niezgorzej, a Żyda puściliśmy. U nas tu, kochanie moje, bardzo wesoło...“

Gdy generał Fink został dowódcą garnizonu twierdzy w Przemyślu, nie miał już tyle sposobności do urządzania dla siebie takich zabaw i dlatego skwapliwie zabrał się do sprawy Szwejka.
Przed tym tygrysem stał więc Szwejk. Pan generał siedział przy długim stole, wypalał papierosa za papierosem, kazał tłumaczyć na niemiecki odpowiedzi Szwejka i z zadowoleniem kiwał głową.
Major zaproponował, aby wysłać telegraficzne zapytanie do brygady dla ustalenia, gdzie znajduje się obecnie 11 marszkompania 91 pułku, do której oskarżony według własnych zeznań należy.
Generał oparł się temu i oświadczył, że tym niepotrzebnie odwleka się wyrok sądu polowego i jego wykonanie. Nie ma to sensu. Przecież oskarżony sam się przyznał, że przebrał się w uniform rosyjski, a następnie ma się przecie bardzo ważne świadectwo, iż oskarżony przyznał się, że był w Kijowie. Proponuje więc udać się na naradę, aby mógł być wydany wyrok i natychmiast wykonany.
Ale major uparł się przy swoim, że należy ustalić tożsamość oskarżonego, ponieważ cała ta sprawa jest pod względem politycznym ogromnie ważna. Przez ustalenie jego tożsamości można będzie wykryć, z kim oskarżony miał do czynienia, a także będzie można poznać jego współwinnych.
Major był romantycznym marzycielem. Mówił jeszcze i o tym, że trzeba szukać jakichś nici, że nie dość jest człowieka skazać. Skazanie musi być rezultatem ścisłego badania, zawierającego w sobie nici, które to nici... Nie umiał za tymi nićmi dotrzeć do kłębka, ale wszyscy go doskonale rozumieli i kiwali głowami. Nawet panu generałowi tak dalece podobały się te nici, że w duchu widział je takimi grubymi jak powrozy, na których można będzie wieszać nowe ofiary. Dlatego wcale już nie protestował i zgodził się, aby w brygadzie było ustalone, czy Szwejk naprawdę należy do 91 pułku, kiedy mniej więcej mógł był przejść do Rosjan i podczas jakich operacyj 11 marszkompanii.
W ciągu całej tej dyskusji Szwejk strzeżony był na korytarzu przez dwa bagnety, po czym znowuż stawiono go przed sądem, aby dał odpowiedź, do którego pułku właściwie należy. Wreszcie przeprowadzono go do więzienia garnizonowego.

Gdy generał Fink po nieudałym sądzie polowym powrócił do domu, położył się na kanapie i zaczął się zastanawiać, w jaki by sposób przyśpieszyć procedurę sądową.
Był mocno przekonany, że odpowiedź nadejdzie niebawem, ale pomimo to sąd nie odbędzie się z tą piorunującą szybkością, jaką wszystkie jego sądy się wyróżniały. A potem trzeba jeszcze zostawić trochę czasu duchownemu dla udzielenia pociechy religijnej skazańcowi i wykonanie wyroku odwlecze się niepotrzebnie o jakie dwie godziny.
— Zresztą to wszystko jedno — pomyślał generał Fink — pociechy religijnej możemy udzielić mu z góry, zanim jeszcze przyjdzie odpowiedź z brygady. Wisieć będzie tak, czy owak.
Generał Fink kazał wezwać do siebie kapelana polowego Martineca.
Był to nieszczęsny katecheta i wikary z jakiejś zapadłej mieściny morawskiej. Miał takiego niegodziwego proboszcza, że wolał pójść do wojska. Był to człowiek szczerze religijny, który z żalem w sercu wspominał o swoim proboszczu, zdaniem jego powoli, ale stale zbliżającym się ku wiekuistemu potępieniu. Przypominał sobie, że jego proboszcz śliwowicę żłopał jak tęcza i że razu pewnego usiłował wepchnąć mu do łóżka jakąś włóczącą się Cygankę, którą spotkał na drodze, gdy nocą wracał do domu z winiarni.
— Jasiu, Jasiu, taka pulchna dziewczynka, to uciecha nad uciechami!
Nadzieje jego się nie spełniły. Przerzucali go z garnizonu do garnizonu, gdzie w ogóle nie miał nic do czynienia, chyba że co jakie dwa tygodnie wygłaszał kazanie dla żołnierzy, a sam ćwiczył się, aby mógł stawiać czoło pokusom wychodzącym z kasyna oficerskiego, gdzie gadano o takich sprawach, że pulchniutka dziewczyna proboszcza była po prostu niewinną modlitwą do anioła stróża.
Zazwyczaj wzywany był do generała Finka w czasach wielkich operacyj bojowych, gdy miano obchodzić jedno z wielkich zwycięstw armii austriackiej. W takich razach generał Fink organizował uroczyste msze polowe z takim samym zamiłowaniem, z jakim przystępował do sądów polowych.
Ów niegodziwiec Fink był takim zacietrzewionym patriotą austriackim, że nie chciał się modlić o zwycięstwo dla wojsk niemieckich lub tureckich, ale trwał przy swoich austriackich wyłącznie. Gdy odnosili zwycięstwo Niemcy bijąc Francuzów lub Anglików, to mój generał ani słowem wspomnieć o tym nie pozwalał.
Natomiast najpodrzędniejsza potyczka austriacka, jakieś spotkanie wywiadowcze z przednimi strażami rosyjskimi, które sztab korpusu rozdymał do rozmiarów wielkiej zwycięskiej bitwy, stawało się dla generała Finka bodźcem do organizowania nabożeństw uroczystych, tak że nieszczęśliwemu kapelanowi wydawało się niekiedy, iż generał Fink jest zarazem najwyższą głową kościoła katolickiego w Przemyślu.
Generał Fink decydował także o tym, jaki program ma mieć taka uroczystość, i najchętniej byłby chciał mieć stale coś w rodzaju Bożego Ciała z oktawą.
Miał też i to w zwyczaju, że gdy już było po mszy polowej, przybywał konno na pole ćwiczeń, pędził jak szalony i wołał po trzykroć:
— Hurra! Hurra! Hurra!
Kapelan polowy Martinec, dusza pobożna i sprawiedliwa, jeden z tych niewielu ludzi, którzy jeszcze wierzyli w Pana Boga, nie lubił chodzić do generała Finka.
Po każdej z instrukcyj, jakie otrzymywał od generała, powtarzało się jedno: generał kazał podać jakiej ostrej wódki, a następnie opowiadał mu najnowsze anegdoty, czerpane z idiotycznych książeczek, wydawanych dla wojska przez „Lustige Blätter“.
Miał całą bibliotekę takich książeczek o idiotycznie pretensjonalnych nazwach jak na przykład: „Humor w tornistrze dla oczu i uszu“, „Anegdoty o Hindenburgu“, „Hindenburg w zwierciadle humoru“, „Drugi tornister, naładowany humorem przez Feliksa Schlempera“, „Z naszej armaty gulaszowej“, „Soczyste dykteryjki okopowe“, albo też takie błazeństwa: „Pod dwugłowym orłem“, „Sznycel wiedeński z c. k. kuchni polowej odgrzany przez Artura Lokescha“. Czasem generał śpiewał mu wesołe piosenki ze zbiorków wojskowych Wir müssen siegen“, przy czym dolewał bezustannie czegoś ostrego i zmuszał polowego kapelana Martineca, aby pił i śpiewał razem z nim. Potem wygadywał rzeczy wstrętne, przy których biedny feldkurat z żałością wspominał o swoim proboszczu, chociaż ten w niczym nie ustępował generałowi, o ile chodziło o słowa krzepkie.
Feldkurat Martinec spostrzegał ze zgrozą, że im częściej chodzi do generała Finka, tym bardziej upada pod względem moralnym.
Nieszczęśnik zaczynał znajdować upodobanie w likierach, jakie pijał u generała, a nawet gadanie generalskie zaczynało mu się powoli podobać. Jednocześnie zaczynały go prześladować lubieżne obrazy, dla jarzębinówki i dla butelek omszonych starego wina zapominał o Bogu, a między wierszami brewiarza tańczyły mu przed oczami dziewczyny z opowieści generała. Dawny wstręt do odwiedzin u generała znikał coraz bardziej.
Pan generał polubił feldkurata Martineca, który zrazu wydawał się czymś w rodzaju Ignacego z Loyoli, ale powoli przystosował się do generalskiego otoczenia.
Pewnego razu generał zaprosił do siebie dwie siostrzyczki ze szpitala polowego, które to siostrzyczki nawet niewiele miały w tym szpitalu do czynienia i były do niego tylko przypisane dla pozorów i poborów, które uzupełniały intratniejszą prostytucją, jak to bywało zwyczajem w owych ciężkich czasach. Generał kazał wezwać także feldkurata Martineca, który upadł był już tak nisko w sidła diabelskie, że w ciągu półgodziny upieścił obie czcigodne damy, oddając się grzechowi z wielkim zapałem i upodobaniem. Potem przez dłuższy czas wyrzucał sobie swoje grzeszne postępki, których nie zdołał, oczywiście, naprawić tym, że tejże samej nocy, wracając od generała, ukląkł przez pomyłkę przed pomnikiem budowniczego i starosty miasta, pana Grabowskiego, który dla Przemyśla położył wielkie zasługi w latach osiemdziesiątych.
Noc była cicha i tylko odgłosy kroków nocnych patroli wojskowych mieszały się z jego słowami, gdy się modlił:
— Nie wchodź w sąd ze służebnikiem swoim, albowiem żaden człowiek nie będzie usprawiedliwiony przed Tobą, jeśli Ty nie dasz odpuszczenia wszystkich grzechów jego. Niechaj tedy nie będzie ciężkim dla mnie sąd Twój. Pomocy Twojej żądam i oddaję się w ręce Twoje, o Panie!
Od owego czasu kilkakrotnie ponawiał próbę zrzeczenia się wszystkich rozkoszy ziemskich i kiedykolwiek wzywany był do generała Finka, wykręcał się na różny sposób, a to że na żołądek chory, a to to, a to owo, uważając te kłamstwa za konieczne, aby dusza jego nie zakosztowała mąk piekielnych. Ale jednocześnie rozumiał, że dyscyplina wojskowa wymaga, aby feldkurat słuchał, i że gdy mu generał powie: „Chlaj, kolego“! — to ten kolega winien koniecznie chlać, choćby przez sam szacunek dla swoich przełożonych.
Oczywiście, że wykręty nigdy mu się nie udawały, osobliwie wtedy, gdy generał po uroczystych nabożeństwach polowych urządzał jeszcze uroczystsze obżarstwo z pijaństwami na rachunek kasy garnizonowej, gdzie następnie buchalteria maskowała te pozycje na sposób wszelaki, żeby szydło nie wylazło z worka. Zaś biedny feldkurat w takich razach wyobrażał sobie, że moralnie pogrzebany jest przed twarzą Pańską i ze strachu drżącym uczyniony był.
Chodził potem jak otumaniony, a że nie tracił wiary w Boga, pomimo chaosu w jakim żył teraz stale, zaczął z całą powagą rozmyśliwać o tym, czy nie byłoby dobrze poddawać się codziennie regularnemu biczowaniu.
W takim nastroju udał się do generała, gdy ten wezwał go do siebie.
Generał Fink wyszedł mu na spotkanie promieniejący i rozradowany.
— Słyszał pan już, panie feldkuracie — wołał z daleka. — Mam nowy sąd polowy! Będziemy tu wieszali jednego ziomka pańskiego.
Przy słowie „ziomka“ feldkurat Martinec spojrzał na generała okiem pełnym żałości i wyrzutu. Już kilka razy tłumaczył generałowi, że nie jest Czechem, i powtarzał mu przy każdej sposobności, że do ich parafii należą dwie gminy, czeska i niemiecka, że więc musi miewać kazania niemieckie jednej niedzieli, a czeskie drugiej niedzieli, a ponieważ w gminie czeskiej nie ma szkoły czeskiej, lecz jest tylko niemiecka, przeto on w obu szkołach musi nauczać religii w języku niemieckim, z czego wynika, że nie jest Czechem, lecz Niemcem. Ten wywód logiczny pobudził pewnego majora, siadującego przy stole generalskim, do uwagi, że ten feldkurat z Moraw jest właściwie dziewczyną do wszystkiego.
— Pardon — rzekł generał — zapomniałem. To nie pański ziomek. To Czech, dezerter, który nas zdradził i poszedł na służbę do Rosjan. Będzie wisiał. Tymczasem wszakże dla formy ustalamy jego tożsamość, ale to nic nie szkodzi, bo wisieć będzie natychmiast, jak tylko nadejdzie odpowiedź telegraficzna.
Usadowił feldkurata na kanapie obok siebie i mówił dalej wesoło:
— U mnie jak jest sąd polowy, to wszystko musi być po polowemu żwawe. Taka jest moja zasada. Kiedym był jeszcze za Lwowem, na początku wojny, osiągnąłem taki rekord, że draba powiesiliśmy w trzy minuty po wyroku. Oczywiście, był to Żyd, ale i Rusina też powiesiłem w pięć minut po odbytej naradzie.
Generał śmiał się bardzo wesoło i poczciwie.
— Tak się szczęśliwie złożyło, że ani jeden, ani drugi nie potrzebowali pociech religijnych, bo Żyd był rabinem a Rusin popem. Była to okoliczność wyjątkowa, ale dzisiaj wieszać będziemy katolika, więc wpadłem na kapitalny pomysł, żeby potem nie było niepotrzebnej zwłoki. Otóż chodzi o to, żeby mu pan, panie feldkuracie, udzielił teraz pociechy religijnej, a potem wszystko pójdzie już jak z płatka.
Generał zadzwonił i rozkazał służącemu:
— Przynieś dwie z tej wczorajszej baterii.
Po chwili, napełniając kieliszek feldkurata, mówił generał:
— Niech pan się pocieszy przed udzielaniem pociechy religijnej...
Zza zakratowanego okna aresztu, w którym siedział Szwejk, odzywał się w tym samym czasie straszliwy jego śpiew:

Żołnierze są wielkie pany,
Kochają ich piękne damy,
Żaden nie wie, co to trud,
A pieniędzy mają w bród...
Tra rara! Ein, zwei....




II
Pociecha religijna.


Feldkurat Martinec nie wszedł do Szwejka, ale dosłownie wpłynął do niego niby baletnica na scenie. Tęsknoty niebiańskie i butelka dobrego Gumpoldskirchen uczyniły go w tej wzruszającej chwili lekkim jak piórko. Zdawało mu się, że w tym uroczystym i wzniosłym momencie przybliża się ku Bogu, podczas gdy faktycznie przybliżał się do Szwejka.
Zamknęli za nim drzwi i pozostawili obu sam na sam, a feldkurat z miną uroczystą i natchnioną rzekł do Szwejka siedzącego na pryczy:
— Drogi synu, jestem feldkurat Martinec.
Przemówienie to wydało mu się po wędrówce w te strony najodpowiedniejszym i po ojcowsku tkliwym.
Szwejk wstał z pryczy, kordialnie uścisnął dłoń feldkurata i rzekł:
— Bardzo mi miło. Ja jestem Szwejk, ordynans 11 marszkompanii 91 pułku. Niedawno kadrę naszą przeniesiono do Brucku nad Litawą, więc niech pan feldkurt siada obok mnie i powie mi, za co pana tu wsadzili. Ma pan przecie rangę oficera, więc należy się panu areszt oficerski przy garnizonie, a nie tutaj, bo na tej pryczy aż się roi od wszów. Czasem oczywiście zdarza się, że nie wiadomo do jakiego aresztu kto należy, ale to tylko wtedy, gdy się coś pomiesza w kancelarii lub gdzie indziej. Pewnego razu, panie feldkuracie, siedziałem w areszcie w Budziejowicach i przyprowadzili do mnie jakiegoś zastępcę kadeta. Tacy zastępcy kadetów, to tak jak feldkuraci, ani prosię, ani mysz: na żołnierzy ryczał taki niby oficer, a jak się co stało, to go pakowali do paki jak prostego żołnierza. Były to, panie feldkurat, takie bękarty, że ich nie przyjmowano na utrzymanie do kuchni podoficerskiej, a do kuchni dla szeregowców nie mieli prawa, bo stali od szeregowców wyżej, a do pełnej oficerskiej kuchni, było im daleko. Mieliśmy takich kadeckich zastępców pięcioro i zrazu obżerali się wszyscy samymi suchymi gomółkami w kantynie, ponieważ nigdzie im jeść nie dawali, aż zabrał się do nich razu pewnego oberlejtnant Wurm i zakazał im chodzić do kantyny dla prostych szeregowców, bo — powiada — uchybia to honorowi zastępców kadetów. Ale cóż oni mieli robić, kiedy do kantyny oficerskiej ich nie puszczano? Byli jakby zawieszeni w powietrzu i w ciągu niewielu dni przeszli przez istny czyściec udręk, aż jeden z nich wskoczył do rzeki Malszy, a drugi zbiegł nie wiadomo dokąd i po dwóch miesiącach pisał do pułku, że jest w Maroku ministrem wojny. Było ich czterech, bo tego co się topił w Malszy wyłowili żywcem. W chwili, gdy się topił, był bardzo wzburzony i zapomniał zupełnie, że umie pływać i że zdał egzamin na dyplom ze sztuki pływania. Odstawili go do szpitala, ale i tam nie wiedzieli, co z nim zrobić, czy go mają przykryć kołdrą oficerską, czy też zwyczajną derką żołnierską. Znaleźli wreszcie wyjście z tej trudnej sytuacji i nie dali mu żadnej kołdry w ogóle, ale zawinęli go w mokre prześcieradło, tak że po upływie pół godziny biedak prosił, żeby go puścili z powrotem do domu. I to był właśnie ten, którego zamknęli w pace razem ze mną, a był cały mokry. Siedział ze mną chyba cztery dni i dobrze mu było, ponieważ dostawał tam regularne pożywienie, wprawdzie aresztanckie, ale stałe i pewne. Na piąty dzień przyszli go zabrać, a po półgodzinie wrócił do mnie po zapomnianą czapkę i płakał z radości. Rzekł do mnie wtedy: — Nareszcie przyszło rozporządzenie dotyczące nas. Od dzisiaj my, zastępcy kadetów, będziemy zamykani w areszcie na odwachu między oficerami, na pożywienie możemy sobie dopłacać w kuchni oficerskiej, jeść będziemy dostawali po wyjściu oficerów, sypiać będziemy z szeregowcami, kawę będziemy dostawali także z kuchni szeregowców i tytoń będziemy fasowali z prostymi żołnierzami.
Dopiero teraz feldkurat Martinec opamiętał się tak dalece, że przerwał wywody Szwejka zdaniem, które treścią swoją nie należało bynajmniej do rozmowy poprzedniej.
— Tak jest, kochany synu! Są takie sprawy między niebem a ziemią, nad którymi należy zastanawiać się z miłością w sercu i z ufnością w nieskończone miłosierdzie Boże. Przybywam, drogi synu, aby ci udzielić pociechy religijnej.
Zamilkł, bo wszystko, co powiedział, wydawało mu się nieodpowiednim. Idąc do Szwejka układał sobie treść i formę przemówienia, którym miał nieszczęśliwca doprowadzić do rozmyślania nad sobą i do wiary w odpuszczenie grzechów w niebie, gdy kajać się będzie i okaże skruchę prawdziwą.
Teraz zastanawiał się, co by tak powiedzieć jeszcze, ale Szwejk przerwał jego rozmyślania pytaniem, czy nie ma papierosa.
Feldkurat Martinec dotychczas nie nauczył się palić i to było niejako ostatnim szczątkiem utraconej niewinności. Czasem u generała Finka, gdy miewał już trochę w czubie, próbował palić cygara, ale zaraz zrobiło mu się źle, tak iż miał wrażenie, że anioł stróż przestrzega go łaskotaniem w gardle.
— Nie palę, kochany synu — odpowiedział Szwejkowi z niezwykłym dostojeństwem.
— To dość dziwne — rzekł Szwejk. — Znałem wielu feldkuratów, a każdy z nich kurzył jak nie przymierzając gorzelnia na Zlichowie. Feldkurata w ogóle nie umiem wyobrazić sobie niepalącego. Jednego tylko znałem takiego, co nie palił, ale za to żuł on tytoń tak zaciekle, że podczas kazania popluł całą kazalnicę. A skąd też pan pochodzi, panie feldkurat?
— Z okolic Nowego Jiczyna — głosem zgnębionym odezwał się c. k. wielebny Martinec.
— To może pan feldkurat znał niejaką Rużenę Gaudersównę, która zaprzeszłego roku pracowała w pewnej winiarni przy ulicy Płatnerskiej w Pradze i, niech sobie pan feldkurat wyobrazi, zaskarżyła kiedyś osiemnastu chłopa do sądu o alimenty, ponieważ porodziła bliźniaczki. Jedno z tych bliźniąt miało jedno oko niebieskie a drugie czarne, więc ona wywnioskowała z tego, że odpowiedzialność za to spoczywa na czterech panach z podobnymi oczami, jako że ci panowie do owej winiarni chodzili na wino i coś tam z nią mieli. Drugie z bliźniąt miało chromą nóżkę tak samo jak pewien radca magistratu, który także chodził do tej winiarni, i miało to dziecko sześć palców u jednej ręki jak pewien poseł, który bywał codziennym gościem owego lokaliku. A teraz niech pan feldkurat sobie wyobrazi, że takich gości chodziło do owej instytucji osiemnastu, a te bliźnięta odziedziczyły po każdym z nich jakieś znamiączko, bo odwiedzała tych panów w mieszkaniu albo chodziła z nimi do hotelów. Wreszcie sąd zawyrokował, że w takim ścisku i tłoku ojciec jest nieznany, a ona zwaliła wszystko na właściciela winiarni, u którego pracowała, ale on dowiódł, że już od lat dwudziestu jest impotentem skutkiem operacji, której musiał się poddać z powodu ostrego zapalenia. Więc tę pannę wyprawiono potem ciupasem do nas do Nowego Jiczyna. Z tego wynika, że kto żąda za wiele, dostanie figę. Powinna była trzymać się jednego, a nie wygadywać przed sądem, że jedno bliźniątko pochodzi od pana posła, a drugie od pana radcy magistratu, czy też od kogo innego. Każdą taką sprawę można sobie bardzo łatwo wyliczyć. Tego a tego dnia byłam z nim w hotelu i tego a tego dnia urodziło mi się dziecko. Oczywiście, panie feldkurat, jeśli rozwiązanie jest normalne. W takich speluneczkach zawsze się znajdzie uczynny dozorca albo pokojówka, aby za pięć koron można było otrzymać świadectwo sądowe, że tej a tej nocy niewiasta była rzeczywiście w towarzystwie tego pana i że, gdy schodzili na dół po schodach, ona rzekła do niego: — A jeśli z tego coś będzie? — a on odpowiedział: — Nie bój się, makagigo, o dziecko będę miał staranie.
Feldkurat zadumał się i cała pociecha religijna wydała mu się raptem niesłychanie ciężka, chociaż miał ją w głowie z najdrobniejszymi szczegółami i wiedział, co i jak trzeba mówić o najwyższym miłosierdziu w dniu sądu ostatecznego, gdy powstaną z martwych wszyscy przestępcy wojenni ze stryczkami na szyjach, bo chociaż dopuścili się zbrodni, to jednak kajali się i dostąpili miłosierdzia tak samo, jak ów łotr z Nowego Testamentu.
Miał przygotowaną jedną z najpiękniejszych pociech religijnych i podzielił ją sobie na trzy części. Najprzód chciał porozmawiać o tym, że śmierć na szubienicy jest bardzo lekka, gdy człowiek pojednany jest z Bogiem. Prawo wojskowe karze przestępcę za jego zdradę, jakiej dopuścił się na najjaśniejszym panu, który jest ojcem swoich żołnierzy, a więc na każde najdrobniejsze wykroczenie ich należy spoglądać jako na ojcobójstwo i pohańbienie ojca. Następnie pragnął rozwinąć swoją teorię, że najjaśniejszy pan jest władcą z Bożej łaski, że ustanowiony jest przez Boga dla kierowania sprawami świeckimi, jak z drugiej strony papież ustanowiony jest, aby kierował sprawami duchownymi. Zdrada, popełniona na najjaśniejszym panu, jest zdradą popełnioną wobec samego Boga. Zbrodniarza wojennego oczekuje więc, prócz stryczka, także kara zagrobowa, czyli wiekuiste potępienie. Ale podczas gdy sprawiedliwość ziemska przez wzgląd na dyscyplinę wyroku zmieniać nie może i musi powiesić zbrodniarza, nie wszystko jeszcze jest stracone, o ile chodzi o karę drugą, zagrobową. Można się od niej wymigać wybornym posunięciem, a mianowicie pokutą.
Feldkurat wyobrażał sobie w tym miejscu scenę ogromnie wzruszającą, która i jemu samemu przyda się w niebie do wymazania wszystkich przewinień i grzechów, jakich dopuścił się z biegiem czasu w mieszkaniu generała Finka w Przemyślu.
Wyobrażał sobie, jak w ostatecznym wywodzie ryknie na skazańca:
— Żałuj za grzechy, synu! Powtarzaj za mną, synu!
I dalej wyobrażał sobie, jak w tej zawszonej, śmierdzącej celi odzywać się będą słowa modlitwy.
— Boże, który zawsze się zmiłowujesz i odpuszczasz grzechy, z głębi serca proszę Ciebie o przebaczenie dla duszy tego żołnierza, której rozkazałeś odejść z tego świata na zasadzie wyroku wojennego sądu polowego w Przemyślu. Daj temu żołnierzowi, aby nie zakosztował mąk piekielnych, lecz by zażywał radości wiekuistych.
— Z przeproszeniem, panie feldkurat, siedzi pan już dobre pięć minut jak zarżnięty i zdaje się, że nie ma pan ochoty do gadania. Zaraz widać po panu, że siedzi pan w pace po raz pierwszy.
— Ja tu przybyłem — rzekł z wielką powagą feldkurat — gwoli pociechy religijnej.
— Osobliwa rzecz, że pan feldkurat ciągle coś wygaduje o pociesze religijnej. Ja, panie feldkuracie, nie czuję się tak dalece na siłach, żebym mógł panu udzielić jakiej takiej pociechy. Ale niech pan się sam pocieszy: pan nie jest pierwszym i ostatnim feldkuratem, jaki dostał się za kratki. Zresztą, aby rzec prawdę, panie feldkurat, ja nie mam żadnego daru słowa, żebym mógł komukolwiek udzielać pociechy w jego ciężkim położeniu. Spróbowałem tego pewnego razu, ale nie udało mi się. Niech pan się trochę przysunie, to panu opowiem. Kiedy mieszkałem przy ulicy Opatowickiej, to miałem kolegę, Faustyna, odźwiernego w hotelu. Był to człowiek bardzo zacny, sprawiedliwy i można rzec, uczynny. Znał wszystkie dziewczęta z ulicy i można było na nim polegać nawet w ciemnościach nocnych godzin. Wystarczyło rzec: — Panie Faustynie, potrzebna mi jest panienka — a on natychmiast jak najsumienniej wypytał, o co chodzi: blondynka, brunetka, mała, duża, smukła, otyła, Niemka, Czeszka, Żydówka, panna, rozwódka, mężatka, inteligentna, głupia?
Szwejk przytulił się poufale do feldkurata i obejmując go ramieniem, mówił dalej:
— Dajmy na to, że pan feldkurat powiedziałby: — Proszę o blondynkę biedrzatą, wdowę, bez inteligencji — a po upływie minut dziesięciu miałby ją pan w łóżku razem z metryczką.
Feldkuratowi zaczynało być ciepło, ale Szwejk mówił dalej, tuląc go do siebie jak matka rodzona:
— Rzadko trafił się człowiek tak dbający o uczciwość i moralność, jak wyżej wymieniony Faustyn. Od tych kobiet, które stręczył i dostarczał panom w pokojach, nie przyjął ani grosza, a jeśli czasem która z nich zapomniała się i chciała mu podsunąć napiwek, to bywał bardzo oburzony i zaczynał krzyczeć: — Ty, świnio jedna, która handlujesz ciałem swoim i dopuszczasz się grzechu śmiertelnego, nie wyobrażaj sobie, że lecę na twoich parę groszy! Ja nie jestem stręczycielem, ty dziewko bezwstydna! Ja wszystko robię tylko przez współczucie dla ciebie, skoro już upadłaś tak nisko, żebyś nie musiała hańbą swoją świecić ludziom w oczy i żeby cię w nocy nie zaaresztował patrol i musiałabyś potem siedzieć trzy dni w komisariacie! Przynajmniej odbywa się wszystko w sekrecie i nikt nie potrzebuje wiedzieć, że się puściłaś na lekki chleb! — On sobie tę moralność wynagradzał na gościach, bo od tych kobiet nie chciał brać wynagrodzenia, niby jaki pastuch. Miał swoją taksę: za niebieskie oczy liczył dziesiątkę, za czarne piętnaście grajcarów, a on wyliczał wszystko szczegółowo, jak się to robi na każdym rachunku, i przedstawiał gościowi. Ceny jego były bardzo przystępne. Za kobietę bez inteligencji przypisywał sobie dodatek dziesięciu grajcarów, ponieważ był przekonany, że takie nieuczone stworzenie ucieszy gościa daleko lepiej niż wykształcona dama. Pewnego razu ku wieczorowi przyszedł do mnie pan Faustyn na ulicę Opatowicką, ogromnie wzburzony i nieswój, jakby go akurat byli wyciągnęli spod ramy ochronnej tramwaju elektrycznego i jakby mu przy tej sposobności ktoś był ukradł zegarek. Zrazu nic nie mówił, ale wyjął z kieszeni butelkę araku, napił się, podał i mnie i mówi: — Pij! — Nie mówiliśmy nic i piliśmy po kolei. Dopiero gdy butelka była pusta, odezwał się nagle: — Kolego bądź taki dobry i wyświadcz mi grzeczność. Otwórz okno od ulicy, ja siądę na parapecie, ty złapiesz mnie za nogi i zrzucisz mnie z trzeciego piętra na dół. Ja od życia nie chcę już niczego, pozostała mi już tylko ta ostatnia pociecha, że mam zacnego towarzysza, który mnie zgładzi z tego świata. Ja już dalej żyć nie chcę, bo mnie, człowieka uczciwego, oskarżono o stręczycielstwo, jak jakiego pierwszego lepszego gałgana. Nasz hotel jest przecie pierwszorzędny, wszystkie trzy pokojówki i moja żona mają książki w porządku i nie są winne panu doktorowi ani grosza. Jeśli masz dla mnie choć troszkę przyjaźni, zrzuć mnie z trzeciego piętra, udziel mi tej ostatniej pociechy. — Rzekłem mu, żeby więc wygodnie usiadł na parapecie okna, i zrzuciłem go na ulicę. Ale niech się pan feldkurat nic nie boi.
Szwejk wlazł na pryczę, przy czym pociągnął za sobą feldkurata:
— Niech pan patrzy, panie feldkurat, tak go złapałem i bęc! Spuściłem go na dół całkiem gładko.
Szwejk podniósł feldkurata, zsunął go na podłogę i podczas gdy wystraszony Martinec powstawał, Szwejk mówił obrazowo dalej:
— No, widzi pan feldkurat, że nie stało się panu nic złego, a temu panu Faustynowi też się nic nie stało, bo okno mojego mieszkania było niewiele wyżej od ziemi niż ta prycza. Muszę dodać, że ten pan Faustyn był wstawiony jak się należy i zapomniał, że mieszkam przy ulicy Opatowickiej na bardzo niskim parterze, a nie na trzecim piętrze, jak przed rokiem, kiedym jeszcze mieszkał przy ulicy Krzemencowej, a on bywał u mnie częstym gościem.
Feldkurat spojrzał wzwyż ku Szwejkowi, który stojąc na pryczy opowiadał, wymachując rękoma. Biedny Martinec nie wiedział, co zrobić z wariatem, i jąkał wystraszony:
— Tak, tak, synu kochany, było to niewiele wyżej od ziemi...
Mówiąc to, wycofywał się powoli ku drzwiom, w które zaczął raptem walić tak mocno, a przy tym wrzeszczeć, że otworzono mu natychmiast.
Przez zakratowane okienko Szwejk widział, że feldkurat ucieka jak postrzelony w towarzystwie wartownika i gestykuluje żywo, opowiadając o swojej przygodzie.
— Teraz zaprowadzą go chyba do lazaretu — pomyślał Szwejk, zeskoczył z pryczy i maszerując po celi krokiem wojskowym, przyśpiewywał sobie:

Dałaś mi pierścionek, dała,
Ale go nosić nie będę.
Zrobię ja z niego kulę,
A na wiwat ją wystrzelę,
Na wiwat, psiamać, wystrzelę.....!

Po paru minutach felkurata meldowano u generała Finka.
Znowuż było u generała bardzo wesoło, a w licznym towarzystwie wybitną rolę odgrywały dwie uczynne damy, wina i likiery.
Śród oficerów goszczących u generała znajdował się cały komplet porannego sądu polowego, prócz owego piechura, który podczas posiedzenia zapalał sędziom papierosy.
Feldkurat wpłynął w to wesołe zebranie niby jakiś upiór z bajki. Był blady, wzburzony i pełen takiego dostojeństwa, jak człowiek, który jest świadom, że spoliczkowany został całkiem niewinnie.
Generał Fink, który w ostatnich czasach spoufalał się z feldkuratem coraz bardziej, pociągnął go ku sobie na kanapę i głosem przepitym pytał:
— Co tobie, pociecho duchowna?
Jedna z wesołych dam rzuciła w feldkurata papierosem.
— Pij pociecho religijna — rzekł jeszcze generał Fink, podając feldkuratowi zielony kielich z krzepiącym napojem. Ponieważ Martinec nie zaraz zabierał się do picia, generał zaczął go poić własnoręcznie i gdyby pojony nie był pośpiesznie łykał, to generał byłby go całego pochlapał alkoholem.
Dopiero potem nastąpiło przepytywanie, jak też tam poszło z pociechą religijną. Feldkurat wstał i głosem pełnym tragizmu rzekł:
— Oszalał.
— W takim razie musiała tam być znakomita pociecha religijna — roześmiał się generał, po czym wszyscy wybuchnęli straszliwym śmiechem, a obie damy znowuż zaczęły rzucać w feldkurata papierosami.
U końca stołu siedział major, a ponieważ mocno przebrał miarkę, więc podrzemywał chwilami. Teraz zbudził się ze swej apatii, do dwóch kieliszków od wina nalał szybko jakiegoś likieru, śród krzeseł utorował sobie drogę ku feldkuratowi i oszołomionego sługę bożego zmusił wypić z nim bruderszaft. Potem wrócił na swoje miejsce poprzednie i podrzemywał dalej.
Wraz z bruderszaftem, wypitym z majorem, feldkurata omotały sidła diabelskie, a szatan spoglądał na niego jak na swego z całej baterii butelek i ze spojrzeń i uśmiechów wesołych dam, które rozłożyły nogi na stole, tak że na biedaka szczerzył zęby sam Belzebub, zaczajony w koronkach.
Do ostatniej chwili nie tracił on świadomości, że chodzi tu o jego duszę i że jest męczennikiem.
Wyraził tę myśl w rozmyślaniach, wygłoszonych pod adresem dwóch służących pana generała, gdy ci nieśli go do jednego z odległych pokojów na kanapę:
— Smutny to wprawdzie, ale i wzniosły zarazem widok roztacza się przed oczami waszymi, gdy sercem czystym i skupionym wspominać zaczniecie o tych niezliczonych i wsławionych ofiarnikach, którzy dla wiary ponieśli niesłychane udręki, a powszechnie znani są pod nazwą męczenników. Na mnie widzicie, że człowiek może się czuć wyższym ponad wszelkie cierpienie, albowiem w sercu gości prawda i cnota, które są puklerzem przed najstraszliwszym cierpieniem i poręką sławnego zwycięstwa.
W tej chwili odwrócono go twarzą ku ścianie i feldkurat zasnął natychmiast.
Sen miał niespokojny.
Śniło mu się, że w dzień wykonywa czynności feldkurata, a wieczorem jest odźwiernym w hotelu, zamiast Faustyna, którego Szwejk strącił z wysokości trzeciego piętra. Ze wszystkich stron posyłano na niego skargi do generała, że zamiast blondynki przyprowadził gościowi brunetkę, zamiast rozwódki i damy z inteligencją, dostarczył wdowę bez inteligencji.
Rano zbudził się spocony jak mysz, w żołądku miał istne piekło i ciągle mu się zdawało, że jego proboszcz na Morawach jest w porównaniu z nim aniołem.



III
Szwejk wraca do swej marszkompanii.


Ów major, który przed południem na posiedzeniu sądowym pełnił obowiązki audytora w sprawie Szwejka, był tym samym panem, który u generała Finka pił bruderszaft z feldkuratem.
Pewne było tylko to jedno, że nikt nie wiedział, kiedy i jak major wyszedł w nocy od generała. Wszyscy znajdowali się w takim stanie, że nikt nie zauważył jego nieobecności, a generał był już tak dalece pijany, że nie wiedział, kto do niego mówi. Już ze dwie godziny majora nie było w towarzystwie, ale generał pomimo to podkręcał wąsa, uśmiechał się głupawo i wołał:
— Doskonale powiedziane, panie majorze!
Rano nie można było pana majora nigdzie znaleźć. Płaszcz jego wisiał w przedpokoju, szabla była na wieszaku, brakło tylko czapki oficerskiej. Przypuszczano, że może zasnął w którym z ustępów, i przeszukano je wszystkie, ale nigdzie go nie znaleziono. Zamiast niego odkryto na drugim piętrze pewnego śpiącego nadporucznika, należącego do towarzystwa pana generała. Spał klęcząc, pochylony nad klozetem, albowiem sen zmorzył go w chwili, gdy wymiotował.
Major przepadł jak kamień wrzucony w wodę.
Ale gdyby ktoś zajrzał oknem zakratowanym do izby, w której siedział Szwejk, to byłby zobaczył, że pod rosyjskim płaszczem wojskowym śpią na pryczy dwie osoby, bo spod płaszcza wyglądały dwie pary butów.
Buty z ostrogami były własnością majora, bez ostróg — Szwejka.
Obaj leżeli przytuleni do siebie jak kocięta. Szwejk trzymał łapę nad głową majora, a major obejmował Szwejka za biodro, tuląc się do niego jak szczenię do suki.
Nie było w tym nic osobliwego. Pan major uświadomił sobie po prostu swoje obowiązki.
Zdarzyło wam się chyba nie raz, że siedzieliście z kimś i piliście przez całą noc, a tu raptem towarzysz wasz zrywa się, chwyta się za głowę i woła: — Jezus Maria, o godzinie ósmej miałem być w biurze! — Jest to tak zwany atak obowiązkowości, który zdaje się być zjawiskiem szczątkowym wyrzutów sumienia i wybucha najniespodziewaniej. Człowieka, który dostanie takiego szlachetnego ataku, nic nie zdoła odwieść od przekonania, że koniecznie musi on wynagrodzić swoje zaniedbanie urzędowe. Ofiarami takiego ataku są owe postaci bez kapeluszy, które woźni na urzędach zatrzymują po korytarzach i w swoich izdebkach służbowych układają na kanapkach, żeby się przespały.
Podobnego ataku dostał także pan major.
Gdy przebudził się w fotelu przy stole, przyszło mu na myśl, że natychmiast musi przesłuchać Szwejka. Ten napad obowiązkowości urzędowej wyłonił się w jego świadomości tak niespodziewanie i miał skutek tak szybki i zdecydowany, że nikt nie zwrócił uwagi, gdy się pan major oddalał.
Natomiast tym realniej poczuli obecność majora wszyscy pełniący służbę w areszcie wojskowym. Major wpadł do aresztu jak bomba.
Sierżant pełniący służbę spał przy stole, a wszyscy wartownicy dokoła niego podrzemywali w najróżniejszych pozycjach.
Major, w czapce na bakier, narobił takiego piekła, że wszystkim od razu odechciało się ziewać, a twarze żołnierzy nabrały wyrazu takiego osobliwego grymasu, że majorowi wydawało się, iż to nie żołnierze spoglądają ku niemu, ale stado śmiejących się małp.
Walił pięścią w stół i ryczał na sierżanta:
— Wy, niedołęgo jeden! Czy nie mówiłem wam już tysiąc razy, że wasi szeregowcy to zafajdana świńska banda!? — Zwracając się do wystraszonych piechurów krzyczał: — Żołnierze! Z waszych oczu bije bałwaństwo, nawet gdy śpicie, a gdy was zbudzić ze snu, to macie, wy draby, takie miny, jakby każdy z was zeżarł wagon dynamitu.
Wygłosił następnie długie i wydatne kazanie o obowiązkach żołnierzy strażujących i wreszcie kazał sobie natychmiast otworzyć izbę aresztu Szwejka, bo musi poddać delikwenta przesłuchaniu.
W taki więc sposób dostał się pan major w nocy do celi Szwejka.
Przyszedł do niego w takim stanie, gdy wszystko, jak to się mówi, uleżało się w nim. Ostatnim jego wybuchem był rozkaz, aby mu oddano klucze aresztu.
Sierżant zastrzegł się przeciwko temu jakimś ostatnim rozpaczliwym przypomnieniem sobie swoich obowiązków, co na majorze wywarło wrażenie wprost ogromne i oszałamiające.
— Ach ty, zafajdana świńska bando — krzyczał na dziedzińcu — nauczyłbym ja was moresu, gdybyście mi oddali klucze!
— Posłusznie melduję — odpowiedział sierżant — że jestem obowiązany zamknąć pana majora razem z delikwentem i dla bezpieczeństwa pańskiego postawić przy drzwiach wartownika. Gdy pan major będzie chciał wyjść, raczy zapukać do drzwi.
— Ty głuptasku jeden — rzekł major — ty pawianie, wielbłądzie, myślisz, może, że ja się boję głupiego aresztanta, żebyś mi miał przystawiać straż, gdy go będę przesłuchiwał? Donnerwetter Sakrament, zamknijcie mnie w jego celi i wynoście się na zbity łeb!
W niszy nad drzwiami w okratowanej latarni lampka naftowa z przykręconym knotem kopciła i dawała zaledwie tyle światła, że major dostrzegł przebudzonego Szwejka, który cierpliwie czekał stojąc na baczność koło pryczy, co to będzie z tej nocnej wizyty.
Szwejk przypomniał sobie, że najlepiej będzie złożyć panu majorowi raport, i z raźną służbistością zawołał:
— Posłusznie melduję, panie majorze, jeden aresztowany szeregowiec, a poza tym nic się nie stało.
Major zapomniał nagle, po co tu przyszedł, więc rzekł tylko:
— Spocznij! Gdzie masz tego aresztowanego szeregowca?
— Posłusznie melduję, panie majorze, że to ja nim jestem — dumnie odpowiedział Szwejk.
Ale major nie przyjął do wiadomości tej odpowiedzi, bo wino i likiery pana generała dokonywały w jego mózgu ostatecznej reakcji. Ziewnął tak straszliwie, że każdy cywil przy takim ziewnięciu byłby sobie wywichnął szczękę. U majora owo ziewnięcie przerzuciło się jakimś osobliwym skojarzeniem w te ośrodki mózgu, w których człowieczeństwo przechowuje dar śpiewu. Zwalił się z miłą swobodą na pryczę Szwejka i głosem, jaki wydaje poderżnięte prosię, zaczął śpiewać:

O Tannenbaum! O Tannenbaum,
wie schön sind deine Blätter!

Powtórzył to kilka razy, wplątując do słów pieśni niezrozumiałe skrzeki.
Następnie przewrócił się na wznak niby mały niedźwiadek, skulił się i natychmiast zaczął chrapać.
— Panie majorze — budził go Szwejk — posłusznie melduję, że pana oblezą wszy.
Ale nie zdało się to na nic. Major spał jak zabity. Szwejk spojrzał na niego okiem tkliwym i rzekł:
— No to spij, ty pijanico.
Przykrył śpiącego płaszczem, a później położył się koło niego i tak ich, przytulonych do siebie, rano znaleźli.
Około godziny dziewiątej, gdy majora szukano z wielkim już zaniepokojeniem, Szwejk zlazł z pryczy i uznał za właściwe zbudzić swego przygodnego towarzysza. Potrząsnął nim kilka razy bardzo energicznie, zdjął z niego rosyjski płaszcz wojskowy i wreszcie major opamiętał się tak dalece, że usiadł na pryczy i patrząc błędnymi oczyma na Szwejka, starał się zrozumieć, co się właściwie stało.
— Posłusznie melduję, panie majorze — rzekł Szwejk — że już parę razy przychodzili tu ludzie ze straży, żeby się przekonać, czy pan jeszcze żyje. Dlatego pozwoliłem sobie zbudzić pana w tej chwili, bo nie wiem, jak długo sypia pan zazwyczaj, i boję się, żeby pan czasem nie zaspał czego. W browarze w Uhrzyniewsi był pewien bednarz, który sypiał zawsze do godziny szóstej rano, ale gdy zaspał, choćby tylko o kwandrans, to już potem spał do samego południa i powtarzał to tak długo, aż go wyrzucono z browaru, w którym pracował. Otóż ten bednarz ze złości, że został wyrzucony z roboty, dopuścił się obrazy jednego z członków naszego domu panującego.
Ty być idiota, prawda? — rzekł major z akcentem zrezygnowanej rozpaczy, ponieważ głowę po wczorajszej pijatyce miał jak szkopek i w żaden sposób nie znajdował odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób znalazł się w areszcie, dlaczego szukali go ludzie strażujący i dlaczego ten drab, który przed nim stoi, wygaduje takie głupstwa, co to ani przypiął, ani przyłatał. Wszystko to wydawało mu się bardzo dziwne. Niejasno przypominał sobie, że już raz w nocy tu był, ale po co?
— Ja tutaj w nocy już być? — pytał Szwejka z uczuciem niepewności.
— Wedle rozkazu, panie majorze — odpowiedział Szwejk — o ile zrozumiałem pańskie słowa, pan major przybył tutaj, żeby mnie zbadać.
Wtedy majorowi pojaśniało w głowę, spojrzał po sobie i poza siebie, jakby czegoś szukał.
— Niech pan się o nic nie niepokoi, panie majorze — rzekł Szwejk. — Zbudził się pan akurat w takim samym stanie, w jakim pan tu przyszedł. Płaszcza pan nie miał i szabli także nie, tylko czapkę. Czapka leży tam oto, bo musiałem ją położyć na bok, żeby pan jej sobie nie pogniótł; chciał pan położyć się na niej, a galowa czapka oficerska jest jak cylinder. Wyspać się w cylindrze umiał tylko niejaki pan Karderaz w Lodienicy. Wyciągnął się w gospodzie, położył sobie cylinder pod głowę — bo on śpiewał po pogrzebach i ubierał się na swoje występy odświętnie — zasugestionował się, że nie wolno mu go podnieść i przez całą noc leżał tak jakoś osobliwie, że nie tylko cylindrowi nie zaszkodził, ale go w dodatku włosami swojej głowy wyglansował.
Major, który oprzytomniał zupełnie i zdawał sobie sprawę, co i jak się stało, nie przestawał spoglądać na Szwejka okiem tępym i powtarzał raz za razem:
— Ty mocno głupi, prawda? Ja tutaj być, a teraz ja stąd iść.
Wstał, podszedł ku drzwiom i zakołatał. Zanim przyszli mu otworzyć, rzekł do Szwejka:
— Jeśli telegram nie przyjść, że ty jesteś ty, to ty wisieć!
— Serdecznie dziękuję — rzekł Szwejk. — Ja wiem, panie majorze, że pan ma wielkie staranie o mnie, ale o ile się zdarzyło, że na pryczy złapał pan jedną czy drugą wesz, to niech pan będzie przekonany, że jeśli wesz jest malutka i ma zadeczek różowawy, to to jest samczyk, a jeśli prócz niego jest jeszcze wesz długa i szara z różowawymi prążkami na brzuszku, to jest to niezawodnie parka, a trzeba dodać, że to paskudztwo mnoży się niesłychanie szybko i łatwo.
Lassen sie das! — rzekł major zgnębiony, gdy mu otwierano drzwi.
Na odwachu nie robił już żadnych scen, głosem spokojnym polecił, żeby mu sprowadzono dorożkę, i podczas gdy dorożka turkotała po nędznym bruku Przemyśla, major myślał tylko o jednym, że mianowicie delikwent jest idiotą pierwszej klasy, ale że najniezawodniej będzie to niewinne bydlę. Co zaś do niego, majora, to nie pozostaje mu nic innego, tylko zastrzelić się natychmiast po powrocie do domu albo też posłać do generała po płaszcz i po szablę i wykąpać się w miejskiej łaźni, a po kąpieli wstąpić do winiarni Vollgrubera, poprawić sobie apetyt, a wieczorem telefonicznie zamówić bilet na przedstawienie do teatru miejskiego.
Zanim dojechał do swego mieszkania, zdecydował się na kąpiel.
W mieszkaniu czekała na niego miła niespodzianka. Przybył akurat w porę.
W sieni przed jego mieszkaniem stał generał Fink, trzymając za kark bursza, potrząsał nim z całej siły i ryczał na niego:
— Gdzie podziałeś swego majora, bydlę jedno? Gadaj mi, psie parszywy!
Ale pies parszywy nic nie mówił, bo jego twarz siniała coraz bardziej, w miarę jak pan generał go dusił.
Major przy wejściu do sieni natychmiast spostrzegł, że nieszczęsny bursz trzyma mocno pod pachą jego płaszcz i szablę, które najwidoczniej przyniósł z przedpokoju pana generała.
Scena ta zaczęła majora żywo bawić, więc stanął w półotwartych drzwiach i przyglądał się cierpieniu swego wiernego sługi, który już dawno stał mu kością w gardle za różne gałgaństwa.
Generał na chwilę wypuścił z rąk zsiniałego bursza, ale tylko na to, aby wyjąć z kieszeni depeszę, którą następnie począł tłuc biednego sługę po twarzy i po ustach, krzycząc w kółko:
— Gdzie masz swego majora, ty bydlę, gdzie masz swego majora audytora, ty psie, abyś mu mógł wręczyć telegram urzędowy?!
— Jestem! — zawołał major Derwota od progu, bo kombinacja słów: major, audytor i telegram, przypomniała mu natychmiast pewne jego obowiązki.
— Aha! — zawołał generał Fink — ty wracasz?
W akcentach tego pytania było tyle złośliwości, że major nie odpowiedział i stał, nie wiedząc, co z sobą zrobić.
Generał poprosił go do pokoju, a gdy usiedli przy stole, rzucił mu telegram, otłuczony o twarz bursza, na stół i głosem tragicznym rzekł:
— Czytaj! To twoja sprawka!
Podczas gdy major odczytywał telegram, generał powstał z krzesła, latał po pokoju, przewracając krzesła i stołki i wrzeszczał:
— A ja go jednak powieszę!
Telegram był tej treści:

„Szeregowiec Józef Szwejk, ordynans 11 marszkompanii, zginął dnia 16 b. m. podczas marszu na Chyrów — Felsztyn przy spełnianiu obowiązków kwatermistrza. Natychmiast dostarczyć Szwejka do dowództwa brygady w Wojałyczu“.

Major otworzył szufladę, wyjął z niej mapę i zamyślił się nad faktem, że Felsztyn znajduje się o 40 kilometrów od Przemyśla na południowym wschodzie. Powstawała zagadka, w jaki sposób szeregowiec Szwejk zdobył rosyjski uniform w miejscu oddalonym o 150 kilometrów od frontu, skoro pozycje ciągną się na linii Sokal — Turze — Kozłów.
Gdy major zakomunikował o tym generałowi i pokazał mu na mapie miejsce, gdzie Szwejk przepadł przed kilku dniami, jak to wynikało z telegramu, generał ryczał jak byk, ponieważ zdawał sobie sprawę, że wszystkie jego nadzieje co do sądu polowego rozpływają się w nic. Podszedł do telefonu, połączył się ze strażnicą i wydał rozkaz, aby natychmiast przyprowadzono do jego mieszkania aresztanta Szwejka.
Zanim rozkaz mógł zostać wykonany, generał, klnąc straszliwie, raz za razem dawał upust swej wściekłości, że dał się przegadać majorowi i nie powiesił Szwejka bez jakiegokolwiek telegrafowania i śledztwa.
Major oponował i mówił coś o tym, że prawo i sprawiedliwość to dwa filary ładu. Mówił w ogóle bardzo ładnie, układając zdania w krasomówcze okresy, o sprawiedliwych sądach, o mordach sądowych i w ogóle o wszystkim możliwym, co mu ślina przynosiła na język, albowiem po wczorajszej pijatyce miał straszliwy katzenjammer, z którego musiał się wygadać.
Gdy wreszcie przyprowadzono Szwejka, major zażądał od niego wyjaśnienia, w jaki sposób koło Felsztyna zdobył rosyjski uniform.
Szwejk opowiedział wszystko w sposób należyty i poparł opowiadanie kilku przykładami z życia własnego i z życia ludzkiego w ogóle. Gdy następnie major zapytał go dlaczego nie powiedział tego natychmiast przy przesłuchiwaniu i na sądzie, Szwejk odpowiedział, że go o to nikt nie pytał, w jaki sposób zdobył rosyjski uniform, ale że wszystkie pytania brzmiały: — Przyznajecie się, żeście się dobrowolnie i bez czyjegokolwiek nacisku przebrali w uniform rosyjski? — Ponieważ przebrał się dobrowolnie, więc mógł tylko powiedzieć: „Tak jest, istotnie, owszem, niewątpliwie“. Dlatego też z oburzeniem odrzucił oskarżenie sądu, że zdradził najjaśniejszego pana.
— Ten chłop jest skończonym idiotą — rzekł generał do majora. — Kto słyszał, żeby się przebierać na grobli stawu w uniform jakiegoś rosyjskiego jeńca, czy diabli wiedzą kogo, dostać się do aresztu i do szeregów jeńców rosyjskich! Taka rzecz może się zdarzyć tylko idiocie.
— Posłusznie melduję — odezwał się Szwejk — że ja sam spostrzegam na sobie nieraz oznaki idiotyzmu, osobliwie ku wieczorowi...
— Milcz, ty wole — rzekł do niego major i zwracając się do generała zapytał, co wobec tego ma zrobić ze Szwejkiem.
— A niech go sobie sami wieszają w jego brygadzie! — zadecydował generał.
Po upływie godziny eskorta prowadziła Szwejka na dworzec, dla odtransportowania go do sztabu brygady w Wojałyczu.
W areszcie zostawił Szwejk po sobie małą pamiątkę, a mianowicie patykiem na ścianie powypisywał dokładnie wszystkie polewki, sosy i potrawy, jakie jadał jako cywil. Miał to być niezawodnie protest przeciw temu, że w przeciągu 24 godzin od chwili aresztowania nie dostał nic do jedzenia.
Razem z Szwejkiem wędrował do brygady taki papier:

„Na zasadzie telegramu nr 469 dostarcza się szeregowca Józefa Szwejka, zbiegłego z 11 marszkompanii, dla dalszego postępowania w brygadzie“.

Eskorta Szwejka, składająca się z czterech szeregowców, reprezentowała kilka narodów: był w niej Polak, Węgier, Niemiec i Czech, ten ostatni był frajtrem i dowódcą eskorty. Wobec aresztanta — ziomka, strasznie wysoko zadzierał nos i dawał mu odczuć swoje wysokie stanowisko i swoją potęgę. Gdy mianowicie na dworcu Szwejk wyraził życzenie pójścia do ustępu, frajter odpowiedział w sposób wysoce grubiański, że na to będzie miał dość czasu, gdy przybędzie do brygady.
— Dobrze — odpowiedział Szwejk — ale proszę mi dać to oświadczenie na piśmie, a gdy mi pęknie pęcherz, niech będzie wiadomo, komu to zawdzięczam. Od tego jest prawo, panie frajtrze.
Frajter, parobek od wołów, przeraził się tego możliwego zdarzenia z pęcherzem i dlatego na dworcu cała eskorta w sposób uroczysty prowadziła Szwejka do ustępu. Frajter w ogóle w ciągu całej podróży wywierał wrażenie człowieka brutalnego i nadymał się tak okropnie, jakby jutro miał zostać co najmniej dowódcą korpusu.
Gdy siedzieli w pociągu na linii Przemyśl — Chyrów, rzekł Szwejk:
— Panie frajter, gdy spoglądam na pana, to zawsze przypominam sobie tego frajtra Bozbę, który służył sobie onego czasu w Trydencie. Gdy mianowano go frajtrem, zaczął raptem tyć i pęcznieć. Twarz mu nabrzmiała, a brzucho tak napęczniało, że już nazajutrz po mianowaniu nie mógł się zmieścić w skarbowych spodniach. Ale najgorsze było to, że zaczął jednocześnie i rosnąć. Więc go wsadzono do lazaretu, a doktór pułkowy powiedział, że takie rzeczy dzieją się ze wszystkimi frajtrami, bo każdy z nich po mianowaniu zaczyna pęcznieć. Zrazu nadmą się mocno, ale niektórzy wracają rychło do zdrowia. Lecz ten frajter Bozba, to był przypadek zgoła osobliwy i ciężki, bo nadymanie od gwiazdek rzuciło mu się na pępek. Żeby go uratować, trzeba było odpruć mu te gwiazdki, i mój frajter znowuż spłaszczył się.
Od tej chwili Szwejk daremnie usiłował utrzymać z frajtrem jaką taką rozmowę i wyjaśnić mu po przyjacielsku, dlaczego mówi się powszechnie, że frajter jest nieszczęściem kompanii.
Frajter nie odpowiadał na to wcale i tylko czynił jakieś ciemne pogróżki, że po przybyciu do brygady odechce się komuś robić głupie uwagi. Jednym słowem, ziomek nie okazał należytej przyjaźni, a gdy Szwejk zapytał go, skąd pochodzi, odpowiedział, że nic mu do tego.
Ale Szwejk nie ustępował i na wszelki sposób usiłował nawiązać z nim rozmowę. Opowiadał, że nie pierwszy raz jest eskortowany, ale że zawsze bywało wesoło przy takiej sposobności i że był z eskortą w dobrej przyjaźni.
Frajter milczał i nie odpowiadał, zaś Szwejk wywodził:
— Tak mi się wydaje, panie frajter, że musiało pana spotkać na świecie jakieś nieszczęście, skoro pan tak nagle zaniemówił. Znałem sporo smutnych frajtrów, ale takiej kupki, nieszczęścia jak pan, panie frajter, z wielkim przeproszeniem, jeszcze nigdy nie widziałem. Niech mi się pan zwierzy ze swej udręki, a być może, iż zdołam panu poradzić, ponieważ żołnierz, którego prowadzą pod eskortą, miewa zawsze daleko większe doświadczenie niż ci, co go pilnują. Albo wiecie co, panie frajter, żeby nam się nie nudziło, niech pan opowie coś ciekawego, choćby o tym, jaka w pańskich stronach jest okolica, czy dużo tam jest stawów, czy też może znajduje się tam jaka ładna ruina, oraz, czy do tej ruiny nie jest przywiązana jaka ciekawa legenda.
— Mam tego dość! — wrzasnął frajter.
— No to szczęśliwy z pana człowiek — rzekł Szwejk — bo inny nigdy niczego nie ma dosyć.
Frajter pogrążył się w milczeniu i tylko rzekł proroczym ponurym głosem:
— W brygadzie powiedzą ci więcej, niż ci będzie miło, a ja nie myślę wdawać się z tobą.
W eskorcie było w ogóle niewiele wesołego. Węgier rozmawiał z Niemcem w sposób wysoce oryginalny, bo z języka niemieckiego znał tylko dwa słowa: — Jawohl i Was. — Gdy Niemiec mówił mu o czymś, to Madziar kiwał głową i mówili: Jawohl. A gdy Niemiec milkł, to Madziar przerywał mu pytaniem: Was? I wtedy Niemiec zaczynał opowiadanie na nowo. Polak z eskorty trzymał się arystokratycznie na uboczu, na nikogo nie zwracał uwagi i bawił się na własną rękę, smarcząc na podłogę przy pomocy dwóch palców i rozcierając smarki kolbą karabinu, po czym kolbę zręcznie ocierał o spodnie i od czasu do czasu mruczał pod nosem: — Święta Panienko.
— Niewiele się nagadasz — rzekł do niego Szwejk. — Na Boisku mieszkał w suterenie niejaki stróż Machaczek, który umiał się wysmarkać na okno i tak zręcznie rozmazać smarki, że z tego powstawał obraz Libuszy, przepowiadającej sławę Pragi. Ale za każdy swój obraz dostawał od żony takie stypendium, że gębę miał jak szaflik. Nie dał się wszakże zastraszyć i ciągle się w sztuce swojej doskonalił. Była to jego jedyna uciecha.
Polak nie odpowiedział mu na to i wreszcie cała eskorta pogrążyła się w głębokim milczeniu, jakby jechała na pogrzeb i z pietyzmem rozmyślała o nieboszczyku.
Pociąg zbliżał ich do sztabu brygady w Wojałyczu.
Tymczasem w sztabie brygady zaszły pewne poważne zmiany.
Kierownictwo sztabu brygady oddane zostało pułkownikowi Gerbichowi. Był to pan posiadający wielkie zdolności wojskowe, które wlazły mu w nogi w postaci podagry. Miał wszakże w ministerstwie wielce wpływowe osoby, które zdziałały, że nie podawał się do dymisji, ale szwendał się po różnych sztabach większych formacyj wojskowych, pobierał dodatki służbowe i pozostawał tak długo na miejscu, dopóki przy ataku podagry nie zrobił jakiego głupstwa. Potem translokowali go gdzie indziej, a translokacja taka była zawsze awansem. Z oficerami przy obiedzie zazwyczaj nie mówił o niczym, tylko o swoim spuchniętym dużym palcu u nogi, który od czasu do czasu nabierał rozmiarów wprost groźnych, tak że jego właściciel musiał nosić but specjalnie duży.
Przy jedzeniu najmilszą jego przyjemnością było opowiadanie o tym, jak ten palec ropieje i wilgnie i jak ta wilgoć w wacie przypomina skisły rosół.
Toteż cały korpus oficerski żegnał się z nim zawsze z najszczerszym zadowoleniem, gdy pana pułkownika przenoszono na inne miejsce. Ale poza tym był to pan wielce lojalny i względem oficerów niższych stopni zachowywał się z wielką przyjaźnią, opowiadając im niekiedy, ile to dobrych rzeczy zjadł i wypił, zanim dostał podagry.
Gdy Szwejka odstawiono do brygady i według rozkazu dyżurnego oficera zaprowadzono z odpowiednimi papierami do pułkownika Gerbicha, siedział u niego w kancelarii porucznik Dub.
Przez tych kilka dni, jakie upłynęły od marszu na Sanok — Sambor, porucznik Dub przeżył znowuż nie lada przygodę. Za Felsztynem mianowicie spotkała 11 marszkompania transport koni, które odstawiano do pułku dragonów w Sądowej Wiszni.
Porucznik Dub sam nie wiedział, jak to się stało, dość że chciał pokazać nadporucznikowi Lukaszowi, jak on umie jeździć, wskoczył na jakiegoś konia, a ten popędził ze swoim przygodnym jeźdźcem i znikł z nim w dolinie potoku, gdzie potem znaleziono porucznika Duba solidnie tkwiącego w gęstym moczarze. Najzręczniejszy ogrodnik nie byłby umiał zaflancować go tak dobrze. Gdy przy pomocy sznurów wyciągnięto go z tego bagna, porucznik nie skarżył się na nic, tylko z cicha pojękiwał, jakby konał. W takim stanie odstawiono go do lazaretu przy sztabie brygady.
Po kilku dniach odzyskał przytomność, tak iż lekarz oświadczył, że jeszcze dwa lub trzy razy każe wysmarować mu plecy, a potem śmiało może rozpocząć na nowo służbę w swoim oddziale.
I oto teraz porucznik Dub siedział u pułkownika Gerbicha i obaj opowiadali sobie o najróżniejszych chorobach.
Gdy porucznik ujrzał Szwejka, krzyknął głosem wielkim, bowiem było mu już wiadomo o tajemniczym zniknięciu jego w okolicach Feisztyna.
— Aha, mamy cię nareszcie! Niejeden idzie w świat jako gałgan, a powraca jako bestia. I ty jesteś taka bestia.
Dla ścisłości trzeba dodać, że porucznik Dub przy swojej przygodzie doznał lekkiego wstrząsu mózgu i dlatego nie należy się dziwić, że podchodząc ku Szwejkowi, przemawiał wierszem i wyzywał Boga do walki z nim:
— Wzywam cię, Ojcze, patrz, dymem otulają mnie grzmiące działa, straszliwa leci ze świstem strzała nad głową, o władco bitew, Ojcze, wzywam cię, abyś sprowadził klęskę na tego tutaj łobuza... Gdzieś ty się włóczył gałganie? Co za uniform masz na sobie?
I jeszcze trzeba dodać, że pułkownik, dotknięty podagrą, wszystko w swojej kancelarii miał urządzone bardzo demokratycznie i był demokratą, jeśli akurat nie trapiła go podagra. Do kancelarii jego przybywały wszelkie możliwe szarże, aby słuchać jego poglądów na opuchły palec z wypocinami o zapachu skisłego rosołu wołowego.
W czasach, gdy pułkownik Gerbich nie miewał ataków, w kancelarii jego bywało bardzo wesoło. Przesiadywali u niego różni oficerowie, bo pułkownik był bardzo miły, gdy go nie dręczyła choroba, lubił gawędzić i cieszył się, gdy miał dokoła siebie dużo słuchaczy, których raczył lepkimi anegdotami. Jemu sprawiało to wielką uciechę, a słuchaczy bawiło, że opowiadano im kawały, które były w obiegu jeszcze za generała Laudona.
Służba pod pułkownikiem Gerbichem była w takich czasach bardzo lekka, każdy robił, co mu się żywnie podobało, a gdziekolwiek przydzielony został Gerbich, tam były kradzieże i oszustwa na porządku dziennym, o czym wszyscy dobrze wiedzieli.
Także i w tej chwili razem ze Szwejkiem wtłoczyło się do kancelarii pułkownika mnóstwo najróżniejszych szarż, bo wszyscy byli ciekawi, co się będzie działo. Pułkownik tymczasem odczytywał pismo do sztabu brygady, wykoncypowane przez majora w Przemyślu.
Zaś porucznik Dub dalej prowadził rozmowę ze Szwejkiem swoim zwykłym miłym sposobem, wywodząc:
— Ty mnie jeszcze nie znasz, ale jak mnie poznasz, to zdrętwiejesz ze strachu.
Pułkownik odczytywał pismo majora i baraniał coraz bardziej, bo pismo to było niewątpliwie dyktowane pod wpływem trwającego jeszcze zatrucia alkoholem.
Pomimo to, pułkownik był w dobrym usposobieniu, ponieważ wczoraj i dzisiaj wolny był od swoich przykrych bólów, a jego obrzmiały palec zachowywał się przyzwoicie jak baranek.
— Więc coście właściwie spłatali? — zapytał Szwejka tonem tak uprzejmym, że aż porucznika Duba kolnęło w okolicy serca. Nie wytrzymał i odpowiadał za niego:
— Szeregowiec ten — przedstawiał pułkownikowi Szwejka — udaje idiotę, żeby swoim idiotyzmem przesłaniać niezliczone gałgaństwa. Nie znam, oczywiście, treści dostarczonego panu pisma, ale jestem przekonany, że drab dopuścił się czegoś na większą skalę. Gdyby pan pozwolił, abym się zapoznał z treścią tego pisma, to niezawodnie mógłbym panu udzielić cennych wskazówek, jak z nim postąpić należy. — A zwracając się do Szwejka, rzekł do niego po czesku:
— Skracasz mi życie, czy nie?
— Skracam — odpowiedział Szwejk z dostojeństwem.
— Niech pan słucha, panie pułkowniku — mówił dalej porucznik Dub. — Nie można go o nic zapytać, w ogóle nie można z nim rozmawiać. Wreszcie musi kosa natknąć się na kamień. Trzeba go ukarać przykładnie. Pan pozwoli, panie pułkowniku...
Porucznik Dub zabrał się do odczytywania pisma przysłanego z Przemyśla, a gdy je odczytał, zwrócił do Szwejka i zawołał rozradowany:
— Teraz koniec z tobą! Gdzieś podział uniform skarbowy?
— Zostawiłem go koło stawu na grobli, kiedym sobie przymierzał te gałgany, co je mam na sobie. Chciałem wiedzieć, jak się rosyjskim żołnierzom chodzi z takich uniformach — odpowiedział Szwejk. — Właściwie nie idzie o nic innego, tylko o omyłkę.
Szwejk zaczął opowiadać porucznikowi Dubowi, ile udręk przeżył z powodu tej swojej omyłki, a gdy skończył opowiadanie, porucznik Dub ryknął na niego:
— Teraz dopiero mnie poznasz! Wiesz ty, co to znaczy zgubić uniform skarbowy? Wiesz ty, co to znaczy zgubić w czasie wojny uniform?
— Posłusznie melduję, że wiem, panie lejtnant — odpowiedział Szwejk. — Gdy żołnierz zgubi stary uniform, to musi wyfasować nowy.
— Jezus Maria! — zawołał porucznik Dub. — Ach ty wole, ty zwierzę nieokrzesane, tak długo będziesz ze mną igrał, że po wojnie będziesz sto lat dosługiwał.
Pułkownik Gerbich, który dotychczas siedział spokojnie i roztropnie za stołem, skrzywił się nagle w sposób straszliwy, bowiem jego dotychczas spokojny palec u nogi z łagodnego i spokojnego baranka przemienił się raptem w ryczącego tygrysa, w prąd elektryczny o napięciu 600 wolt, w członek ciała miażdżony ciężkim młotkiem. Pułkownik machnął tylko ręką i ryknął głosem straszliwym człowieka pieczonego na wolnym ogniu:
— Wszyscy won! Podajcie mi rewolwer!
Otoczenie pułkownika znało już te napady i dlatego wszyscy rzucili się ku drzwiom, zabierając także Szwejka, którego wartownicy wlekli za sobą na korytarz. Jedynie porucznik Dub pozostał w kancelarii i w chwili, która wydała mu się przygodną, by przysłużyć się Szwejkowi, rzekł do krzywiącego się pułkownika:
— Pozwalam sobie zwrócić uwagę pana pułkownika, że człowiek ten...
Pułkownik miauknął i rzucił w porucznika kałamarzem, po czym dopiero wystraszony porucznik Dub zasalutował i znikł za drzwiami, mówiąc:
— Według rozkazu, panie pułkowniku.
Długo potem odzywał się w kancelarii ryk pułkownika, przeplatany wyciem, aż wreszcie nastała cisza. Palec pułkownika przemienił się najnieoczekiwaniej znowuż w łagodnego baranka, atak podagry minął, pułkownik zadzwonił i rozkazał przyprowadzić Szwejka.
— Więc o co ci właściwie chodzi? — zapytał tak uprzejmie, jakby wszystkie udręki świata spadły z niego raz na zawsze i było mu teraz błogo i słodko niby człowiekowi leżącemu w ciepłym piasku, na brzegu morskim.
Szwejk uśmiechając się przyjaźnie do pułkownika, opowiedział mu całą swoją odyseję, jako jest ordynansem 11 marszkompanii 91 pułku, a nie wie, co tam sobie bez niego poczną. Pułkownik także się uśmiechał i wreszcie wydał takie rozkazy:
— Wypisać dla Szwejka wojskowy bilet do stacji Żółtańce przez Lwów, bo tam ma jutro dotrzeć jego marszkompania, i wydać mu z magazynu nowy uniform oraz wypłacić 6 koron 82 halerze w zamian za pożywienie.
Gdy następnie Szwejk w nowym mundurze opuszczał sztab brygady, aby się udać na stację, w kancelarii sterczał porucznik i zdziwił się niesłychanie, gdy Szwejk zameldował mu się ściśle według przepisów wojskowych, przedstawił mu dokumenty i zapytał, czy nie ma jakich zleceń dla nadporucznika Lukasza.
Porucznik Dub nie zdobył się na nic innego, tylko na słówko: Abtreten!“ Ale gdy spoglądał za oddalającym się Szwejkiem, mruczał pod nosem:
— Jeszcze ty mnie poznasz! Jezus Maria, ty mnie poznasz...!
Na stacji Żółtańce zgromadzony był cały batalion kapitana Sagnera, z wyjątkiem straży tylnej, to jest 14 kompanii, która gdzieś się zapodziała, gdy opuszczano Lwów.
Przy wkroczeniu do miasteczka Szwejk znalazł się w całkiem nowym środowisku, tutaj bowiem śród powszechnego ruchu można już było zauważyć, że się jest nie tak daleko od pozycyj, na których się ludzie zarzynają. Wszędzie było pełno artylerii i taborów, ze wszystkich domów wyrajali się żołnierze najróżniejszych pułków, a między nimi, niby elita, snuli się Niemcy z Rzeszy i arystokratycznie rozdawali Austriakom papierosy, których sami mieli pod dostatkiem. Przy niemieckich kuchniach polowych stały nawet beczki z piwem, a żołnierze otrzymywali po miarce piwa na obiad i na kolację. Koło tych beczek włóczyli się niby łakome koty zaniedbani austriaccy żołnierze o brzuchach napęczniałych od wywaru słodzonej cykorii.
Pejsaci Żydzi w długich kaftanach pokazywali sobie wzajemnie chmury dymu na wschodzie i wymachiwali rękoma. Ludzie pokrzykiwali, że to nad Bugiem pali się Uciszków, Busk i Derewiany.
Wyraźnie słychać było grzmienie dział. Gdzie indziej krzyczano znowuż, że Rosjanie z Grabowej bombardują Kamionkę Strumiłową i że walka wre wzdłuż całego Bugu, a żołnierze zatrzymują uchodźców, którzy już chcieli wracać za Bug do swoich domów.
Wszędzie panował zamęt i nikt nie wiedział nic pewnego, czy Rosjanie nie przeszli znowuż do ofensywy i nie powstrzymali swego odwrotu na całym froncie.
Do dowództwa miasteczka żandarmeria polowa co chwila przyprowadzała jakąś wystraszoną duszę żydowską, oskarżoną o rozpowszechnianie niepokojących i kłamliwych wieści. W dowództwie bito nieszczęśliwych Żydów do krwi i z posiekanymi zadami puszczano ich następnie do domu.
W ten chaos przybłąkał się więc Szwejk i szukał po miasteczku swojej marszkompanii. Już na stacji byłby bez mała popadł w konflikt z dowództwem etapu. Gdy zbliżył się do stołu, przy którym udzielano informacyj żołnierzom, szukającym swoich oddziałów, jakiś kapral wrzasnął na niego, pytając, czy nie życzy sobie może, aby mu jego marszkompanię wyszukał? Szwejk odpowiedział, że chce się tylko dowiedzieć, gdzie tu w miasteczku jest rozłożona 11 marszkompania 91 pułku takiego a takiego marszbatalionu.
— Jest to dla mnie sprawą bardzo ważną — z naciskiem wywodził Szwejk — abym się dowiedział, gdzie jest 11 marszkompania, ponieważ jestem jej ordynansem.
Na nieszczęście przy stole sąsiednim siedział jakiś sierżant sztabowy, który podskoczył jak tygrys i wrzasnął na Szwejka:
— Ach ty przeklęta świnio! Powiada, że jest ordynansem, a nie wie, gdzie jest jego kompania...!
Zanim Szwejk zdołał odpowiedzieć, sierżant znikł w kancelarii i po chwili przyprowadził stamtąd tłustego nadporucznika, który wyglądał tak dostojnie, jakby był właścicielem firmy rzeźniczej.
Dowództwa etapów były pułapkami na szwendających się i zdziczałych żołnierzy, którzy miewali ochotę przez całą wojnę szukać swoich oddziałów i włóczyli się od etapu do etapu, a najchętniej wystawali w ogonkach przy tych stołach dowództwa etapów, nad którymi był napis: Menagegeld.
Gdy tłusty nadporucznik wszedł do izby, sierżant krzyknął: — Habt acht! — a nadporucznik zwrócił się do Szwejka z zapytaniem:
— Gdzie masz dokumenty?
Szwejk podał mu swoje papiery, nadporucznik przekonawszy się o ich autentyczności i o dotrzymaniu marszruty od sztabu brygady w Przemyślu do Żółtańca, gdzie była jego kompania, zwrócił mu je i uprzejmie rzekł do kaprala siedzącego przy stole:
— Udzielić mu informacyj — i powrócił do swojej kancelarii.
Gdy drzwi zawarły się za nim, sierżant sztabowy ujął Szwejka za ramię i odprowadzając go ku drzwiom, udzielił mu takiej informacji:
— Wynoś się, śmierdząca pokrako, pókim dobry.
Szwejk znalazł się więc znowuż w chaosie miasteczka i wypatrywał teraz jakiej znajomej twarzy ze swego batalionu. Długo błąkał się po ulicach, aż wreszcie postawił wszystko na jedną kartę.
Zatrzymał jakiegoś pułkownika i łamaną niemczyzną pytał go grzecznie, czy nie wie czasem, gdzie się znajduje batalion razem z jego marszkompanią.
— Ze mną możesz rozmawiać po czesku — rzekł pułkownik — jestem Czech. Twój batalion jest rozlokowany w pobliskiej wsi Klimontowie za koleją, ale do miasteczka waszych żołnierzy nie puszczają, ponieważ pobili się na rynku z Bawarczykami, jak tylko tu przyszli.
Szwejk ruszył tedy w stronę Klimontowa.
Pułkownik zawołał na niego, sięgnął do kieszeni i dał Szwejkowi pięć koron, żeby sobie kupił papierosów, pożegnał się z nim bardzo uprzejmie i oddalając się, myślał w duchu:
— Co za sympatyczny żołnierzyk.
Szwejk kroczył dalej drogą ku wsi i rozmyślając o pułkowniku, przypomniał sobie, że w Trydencie przed dwunastu laty był niejaki pułkownik Habermaier, który także zachowywał się wobec żołnierzy tak uprzejmie, a potem pokazało się, że był to homoseksualista, bo w łazienkach nad Adygą chciał zgwałcić jakiegoś aspiranta na kadeta, grożąc mu regulaminem służbowym.
Z takimi ponurymi myślami doszedł Szwejk powoli do pobliskiej wsi i bez wielkiego trudu znalazł swój batalion, bo chociaż wieś była bardzo duża, to jednak znajdowała się w niej tylko jedna przyzwoitsza budowla, a mianowicie szkoła.
Szkoła ta w czasie wojny przebyła kilka przemian. Przebywało w niej kilka rosyjskich i austriackich sztabów, a przez pewien czas w sali gimnastycznej mieściła się sala operacyjna, gdy w okolicy toczyły się wielkie bitwy, które decydowały o losach Lwowa. Tutaj urzynano ręce i nogi i trepanowano czaszki.
Za szkołą w ogrodzie był wielki lejowaty dół, skutek wybuchu wielkiego granatu. W kącie ogrodu stała stara grusza, ze zwisającym postronkiem, na którym przed kilku dniami wisiał pop unicki, oskarżony o to, że podczas okupacji rosyjskiej był członkiem grupy starorusinów i że w kościele odprawiał nabożeństwo na intencję zwycięstwa rosyjskiego wojska i prawosławnego cara. Oskarżenie było oczywiście kłamliwe, ponieważ oskarżonego w czasie krytycznym wcale tu nie było, gdyż jako chory na kamienie żółciowe leczył się wtedy w małej miejscowości leczniczej, z dala od działań wojennych, w Bochni Zamurowanej.
Na powieszenie unickiego popa złożyło się kilka okoliczności: narodowość, fanatyzm religijny i kury. Nieszczęśliwy pop zabił mianowicie jedną z kur nauczyciela w swoim ogrodzie, nie mogąc się zgodzić na to, aby obce kury rozgrzebywały jego zagonki i grządki.
Po nieboszczyku popie plebania została pusta, bo każdy zabrał sobie z niej na pamiątkę, co mu się akurat podobało.
Jakiś poczciwy chłopek wziął sobie nawet stary fortepian, którego wierzch przydał mu się doskonale do naprawienia świńskiego chlewika. Część sprzętów porąbali żołnierze na ogień, jak to już było zwyczajem, bo na szczęście na plebanii znajdował się nieuszkodzony wielki piec i doskonała kuchnia, jako że pop lubił dobrze podjeść sobie, podobnie jak wszystkie inne popy, i miał wielki zapas rondli, garnków i brytfann.
Było to już niemal tradycją, że wszystkie oddziały wojsk, przechodzące tamtędy, na tej opustoszałej plebanii zakładały kuchnię dla oficerów. Zaś na piętrze, w dużym pokoju mieściło się coś w rodzaju oficerskiego kasyna. Stoły zabierano gdzie popadło, po domach mieszkańców wsi.
Dzisiaj właśnie oficerowie batalionu urządzili sobie uroczystą kolację. Złożyli się, kupili wieprza, i kucharz Jurajda szykował wyżerkę jak się patrzy. Otaczała go cała sfora pasożytów z szeregów burszów oficerskich, śród których wyróżniał się sierżant rachuby, który udzielał rad Jurajdzie, jak powinien dzielić głowiznę, żeby dla niego zostało kawałek ryjka.
Najbardziej wytrzeszczał oczy na te dobre rzeczy nienażarty Baloun.
Tak chyba przyglądają się ludożercy misjonarzom, piekącym się na rożnie i wydającym miły zapach, gdy na płomień kapnie tłuszcz ich ciała. Baloun doznawał niezawodnie uczuć psa ciągnącego mleczarski wózek, gdy przed nim idzie chłopiec wędliniarza i na nieckach niesie stos świeżych serdelków z wędzarni, a ich różaniec zwisa z niecek aż na ramię, tak że tylko podskoczyć i chwycić zębami... Ale cóż? Wstrętny rzemień trzyma biednego psa na uwięzi, a pysk zamyka kaganiec.
A tymczasem nadzienie do podgardlanek, pierwsza faza wybornego żarcia, olbrzymia mgławica podgardlankowa leżała na stole i pachniała pieprzem, tłuszczem i siekaną wątróbką.
Tymczasem Jurajda z podwiniętymi rękawami miał w sobie tyle powagi, że byłby mógł służyć jako model do obrazu, jak Bóg z chaosu tworzył świat.
Baloun nie wytrzymał i załkał. Jego łkanie przechodziło stopniowo w regularny płacz z szlochaniem.
— Czemu mi tu ryczysz jak ten byk? — zapytał kucharz Jurajda.
— A bom sobie przypomniał mój dom rodzinny — odpowiedział łkający Baloun. — Zawsze pomagałem robić wszystkie te rzeczy, ale nawet najlepszemu sąsiadowi nie posłałem kawałka takiej podgardlanki czy kiszki, bo wszystko chciałem zawsze zeżreć sam i sam też wszystko zeżerałem. Pewnego razu tak się obżarłem podgarlankami, iż wszyscy myśleli, że pęknę, i pędzili mnie dokoła podwórka, smagając obficie biczem jak krowę, która najadła się koniczyny i cierpi na wzdęcie.
— Panie Jurajda, niech mi pan pozwoli wziąć garstkę tego nadzienia, a potem niech mnie skażą na słupek, bo inaczej udręki tej nie przeżyję.
Baloun wstał ze stołka i zataczając się jak pijany, zbliżył się do stołu i wyciągnął rękę ku nadzieniu.
Doszło do zaciętej walki. Z trudem udało się obecnym oderwać go od stołu, aby się nie rzucił na niedoszłe podgardlanki albo żeby z rozpaczy nie porwał garści flaków moczących się w garnku.
Kucharz Jurajda był taki wzburzony, że za uciekającym Balounem rzucił cały pęk patyków do kiszek i krzyczał:
— Masz, draniu, nażryj się patyków!
O tym czasie na piętrze zebrali się już oficerowie batalionu i podczas gdy w uroczystym skupieniu czekali na to, co się rodziło w kuchni na dole, pili w braku innego napoju prostą żytniówkę, odwarem cebuli zabarwionej na żółto, bo kupiec żydowski, który jej dostarczył, twierdził, że to jest najlepszy i najoryginalniejszy koniak francuski, odziedziczony przez niego po ojcu, który z kolei odziedziczył go po dziadku.
— Ach ty złodzieju — rzekł mu przy tej sposobności kapitan Sagner — jeśli jeszcze powiesz, że twój pradziadek kupił go prosto od Francuzów, gdy uciekali spod Moskwy, to cię każę wsadzić do paki na tak długo, aż twoje najmłodsze dziecko stanie się najstarszym w twoim rodzie. Po każdym łyku przeklinał przedsiębiorczego Żyda.
Tymczasem Szwejk siedział w kancelarii batalionu, gdzie nie było nikogo prócz jednoroczniaka Marka, który jako historyk batalionu skorzystał z odpoczynku batalionu pod Żółtańcem, żeby na zapas opisać kilka zwycięskich bitw, jakie rozegrają się z pewnością w niedalekiej przyszłości. Tymczasem robił tylko bardzo ogólnikowe szkice, a w chwili, gdy Szwejk wszedł do kancelarii, napisał był właśnie, co następuje:

„Gdy przed oczyma naszego ducha jawią się wszyscy ci bohaterowie, którzy brali udział w walkach koło wioski N., gdzie przy boku naszego batalionu walczył jeden z batalionów pułku N. i drugi batalion pułku N., to widzimy, że nasz batalion nr X okazał najświetniejsze zdolności strategiczne i niewątpliwie przyczynił się do zwycięstwa dywizji X, mającej na celu utrwalenie naszych pozycyj na odcinku N.“.

— Widzisz, bracie — rzekł Szwejk do jednoroczniaka — zgubiłem się, alem się odnalazł.
— Pozwól, że cię obwącham — rzekł jednoroczniak przyjemnie wzruszony. — Hm, naprawdę śmierdzisz kryminałem.
— Jak zazwyczaj — odpowiedział Szwejk — chodziło tylko o drobne nieporozumienie. A ty co porabiasz?
— Sam widzisz — mówił Marek — że rzucam na papier czyny bohaterskich zbawców Austrii, ale nic mi się kupy nie trzyma i wszystko z przeproszeniem do dupy. Mamy do czynienia z samymi iksami i niewiadomymi, które dopiero przyszłość wyjaśni. Prócz dawnych moich zdolności odkrył we mnie kapitan Sagner niezwykły talent matematyczny. Muszę kontrolować rachunki batalionu i doszedłem do wniosku, że nasz batalion jest zgoła bierny i że czeka tylko na jakąś okazję, żeby zrobić jakie takie wyrównanie ze swoimi rosyjskimi wierzycielami, ponieważ po porażce i po zwycięstwie kradnie się najwięcej. Zresztą wszystko to jedno. Nawet gdybyśmy zostali pobici na głowę, to i tak mielibyśmy dość dokumentów o naszym zwycięstwie, ponieważ jako historyk batalionu mam tyle zaufania, iż wolno mi pisać: — I znowuż zwróciliśmy się czołem ku nieprzyjacielowi, który już był mniemał, że zwycięstwo jest po jego stronie. Wypad naszych żołnierzy i atak na bagnety był dziełem okamgnienia. Nieprzyjaciel zrozpaczony poniesioną klęską ucieka, rzuca się we własne okopy, a my kłujemy go bez litości, tak że w nieporządku opuszcza swoje rowy strzeleckie, pozostawiając w naszych rękach rannych i jeńców. Jest to jeden z najsławniejszych momentów. Kto takie chwile przeżyje, ten natychmiast pisze do domu kartę i wysyła ją pocztą polową: — Dostali po dupie, kochana żono! Jestem zdrów. Odstawiłaś już naszego smyka? Tylko go nie przyuczaj, żeby cudzych ludzi nazywał tatą, ponieważ byłoby to dla mnie bardzo niemiłe. — Cenzura przekreśli następnie zdanie: Dostali po dupie — ponieważ właściwie nie wiadomo, kto dostał, a można by się domyślić rzeczy najróżniejszych, jako że wyrażenie było niejasne.
— Główna rzecz w tym, żeby zawsze mówić jasno i wyraźnie — wtrącił Szwejk. — Gdy w roku 1912 w kościele świętego Ignacego w Pradze byli misjonarze, to jeden z nich wywodził, że chyba z nikim nie spotka się w niebie. A na tych wieczorowych ćwiczeniach duchownych był pewien blacharz Kuliszek, który po nabożeństwie mówił w gospodzie, że ten misjonarz musiał nagrzeszyć co niemiara, skoro w kościele deklarował, że z nikim się w niebie nie spotka. Czemu to takich ludzi wysyłają na kazalnicę? Należy zawsze mówić jasno i wyraźnie, a nie kręcić tak i owak. U Brejszków był przed laty pewien kiper, który miał ten zwyczaj, że gdy po pracy całodziennej wracał do domu, to wstępował do jednej nocnej kawiarni i przepijał do nieznanych sobie gości: — Wy na nas, a my na was... — Za to dostał od jakiegoś przyzwoitego pana z Igławy tak siarczyście po gębie, że właściciel kawiarni po zamieceniu lokalu zawołał swoją córkę, która była uczennicą piątej klasy, i zapytał ją, ile właściwie zębów ma człowiek dorosły. Ponieważ tego nie wiedziała, więc ojciec wybił i jej w gniewie dwa zęby, a na trzeci dzień otrzymał od tego kipera list, w którym to liście zacny kiper tłumaczył mu się i przepraszał go za wszystkie przykrości wynikłe z jego przyczyny. Zapewniał, że nie chciał rzec nic nieprzyzwoitego, ponieważ powiedzenie to brzmi naprawdę tak: Wy na nas, a my na was nie gniewamy się. Kto się wyraża dwuznacznie, z góry winien zastanowić się nad możliwymi następstwami. Prosty człowiek, który mówi tak jak mu dziób urósł, mało kiedy dostanie po gębie. A jeśli pomimo to zdarzy mu się taka rzecz niemiła, to w ogóle nauczy się trzymać język za zębami, gdy jest w towarzystwie. Oczywiście, i to prawda, że o takim człowieku każdy myśli, że jest fałszywy i Bóg wie jaki jeszcze, i że takiemu też dostanie się nieraz po pysku, ale powaga jego i roztropność też ma swoją wartość, bo powiadają, że to człowiek mądry, który ustępuje, bo gdyby się stawiał, to dostałby dwa razy tyle. Taki człowiek musi być skromny i cierpliwy. W Nuslich jest niejaki pan Hauber, otóż tego pana pewnej niedzieli w Kundraticach na szosie pchnęli nożem przez pomyłkę, gdy powracał z wycieczki w malownicze okolice. Z tym nożem w plecach wrócił ten pan do domu, a gdy żona pomagała mu zdjąć surdut, to przy sposobności wyjęła i ten nóż i nazajutrz krajała nim mięso na gulasz, ponieważ nóż ten był ze stali solingeńskiej i dobrze był wyostrzony, a oni mieli w domu wszystkie noże tępe i szczerbate. Ta niewiasta chciała potem mieć cały komplet takich noży i zawsze w niedzielę wysyłała męża do Kundratic na wycieczkę, ale pan Hauber był człowiekiem tak skromnym, że nie chodził nigdzie na dalsze wycieczki, lecz wybierał się najdalej do Banzetów w Nuslich, bo wiedział, że gdy siedzi w kuchni, to Banzet wyrzuci go wcześniej, niż ktokolwiek zdążyłby podnieść na niego rękę.
— Tyś się wcale nie zmienił — rzekł do Szwejka jednoroczniak.
— Nie zmieniłem się — odpowiedział Szwejk — bo nie miałem na to czasu. Chcieli mnie nawet rozstrzelać, ale najgorsze to, że od dwudziestego jeszcze nie dostałem żołdu.
— U nas teraz żołdu w ogóle nie dostaniesz, ponieważ idziemy na Sokal, a żołd będzie wypłacany dopiero po bitwie, bo musimy oszczędzać. Jeśli przypuścimy, że do awantury dojdzie za dwa tygodnie, to na każdym poległym żołnierzu oszczędzimy razem z dodatkami 24 korony i 72 halerze.
— A co prócz tego słychać u was?
— Po pierwsze, zgubiliśmy straż tylną, a następnie korpus oficerski ma na plebanii wyżerkę, bo tam zarżnięto wieprza składkowego, zaś szeregowcy porozłazili się na wszystkie strony i nurzają się w nieprawościach z miejscową ludnością płci żeńskiej. Przed południem dostał słupka jeden żołnierz z waszej kompanii za to, że lazł na strych za jakąś siedemdziesięcioletnią babą. Ale człowiek ten jest niewinny, ponieważ w rozkazie dziennym nie było o tym mowy do jakich lat to jest dozwolone.
— I ja tak myślę, że jest niewinny — rzekł Szwejk — ponieważ gdy taka wiekowa baba lezie po drabinie na strych, to jej twarzy człek nie widzi. Taki sam przypadek zdarzył się na manewrach pod Taborem. Jeden z naszych plutonów kwaterował w gospodzie, a jakaś kobieta szorowała podłogę w sionce. Otóż przypatoczył się do niej niejaki żołnierz Chramosta i poklepał ją, jakby ci to powiedzieć? No, poklepał ją po kieckach. Do tego szorowania musiała się bardzo podkasać. Klepnął ją raz, ona nic, klepnął drugi raz, znowuż nic, jakby to wcale nie jej dotyczyło. Więc on wziął i zaryzykował, a ona nic, tylko dalej szorowała podłogę na kolanach, a potem zwraca się do niego pełną twarzą i powiada: — A tom cię nabrała, żołnierzyku! — Babinie tej było przeszło siedemdziesiąt lat i później rozpowiadała o tym po całej wsi. A teraz pozwoliłbym sobie zapytać, czy podczas mej nieobecności nie dostałeś się, bracie, i ty do paki?
— Nie było okazji po temu — tłumaczył się Marek — ale za to, o ile o ciebie chodzi, batalion porozsyłał za tobą listy gończe.
— To nic nie szkodzi — wtrącił Szwejk — postępek jest całkiem słuszny. Batalion winien był właśnie tak postąpić i rozesłać za mną listy gończe, bo przecież przez tak długi czas nie wiadomo było, gdzie przebywam. Nie można powiedzieć, aby batalion postąpił nierozważnie. — Mówisz, że wszyscy oficerowie są na plebanii na świńskiej wyżerce? Trzeba tam będzie pójść i przedstawić się im, że już jestem, bo i tak się pan oberlejtnant Lukasz z pewnością dość namartwił o mnie.
Krokiem żołnierskim ruszył Szwejk ku plebanii, a po drodze śpiewał:

Popatrz na mnie, panno moja,
Popatrz jeszcze raz.
Oj, zrobili ze mnie pana,
Oj zrobili, panno moja!
Czy mnie znasz?

Nie zatrzymując się, Szwejk wszedł po schodach na górę i zamierzył ku drzwiom, zza których odzywały się głosy oficerów.
Rozmawiano tam o wszystkim możliwym i właśnie plotkowano o brygadzie i o nieporządkach, jakie w niej panują, a adiutant brygady dołożył od siebie także coś niecoś, mówiąc między innymi:
— Telegrafowaliśmy niby z powodu tego Szwejka...
Hier! — zawołał Szwejk, otwierając drzwi i wchodząc do pokoju, po czym powtórzył meldunek: Hier! Melde gehorsam, Infanterist Szwejk, Kompanieordonanz 11 Marschkompanie!
Widząc zdziwione twarze kapitana Sagnera i nadporucznika Lukasza, których opanowywała jakaś cicha rozpacz, nie czekał Szwejk na pytanie i zawołał:
— Posłusznie melduję, że chcieli mnie rozstrzelać za to, że miałem zdradzić najjaśniejszego pana!
— Jezus Maria, Szwejku! Co też wy wygadujecie?! — krzyknął nadporucznik Lukasz, blednąc.
— Posłusznie melduję, że to było tak, panie oberlejtnant...
I Szwejk zaczął szczegółowo opowiadać, jak to się stało.
Wszyscy spoglądali na niego oczyma wytrzeszczonymi, on zaś nie zapominał o najdrobniejszych szczegółach i przytoczył nawet takie spostrzeżenie: na grobli tego stawu, nad którym przytrafiła mu się owa przygoda, kwitły niezapominajki. Potem wymieniał nazwiska tatarskie tych ludzi, z którymi spotkał się podczas swej wędrówki, jak na przykład Halimulabalibej, a do tego nazwiska dodał cały szereg nazwisk zmyślonych: Waliwulawaliwej, Malimulamalimej itd. Nadporucznik Lukasz nie wytrzymał i zawołał na Szwejka:
— Ach ty bydlę głupie! Gadaj krótko i zwięźle, bo cię kopnę!
Ale Szwejk mówił dalej z wielką szczegółowością, a gdy doszedł w swym opowiadaniu do sądu polowego i mówił o sędziach, dodał, że generał zezował na lewe oko, a major miał oczy niebieskie.
Dowódca dwunastej kompanii, Zimermann, rzucił w Szwejka garnuszkiem, z którego pił mocną wódkę, kupowaną u Żyda.
Szwejk opowiadał dalej całkiem spokojnie o tym, jak następnie doszło do pociechy religijnej i jak pan major spadł w jego objęciach. Potem świetnie obronił brygadę, do której został wyprawiony, gdy batalion upominał się o niego jako zaginionego. Wreszcie złożył kapitanowi Sagnerowi dokumenty, z których okazało się, że przez tę wysoką instancję został uwolniony od jakiejkolwiek odpowiedzialności i oczyszczony z podejrzeń.
— Pozwalam sobie posłusznie zameldować — zakończył swoje sprawozdanie — że pan lejtnant Dub znajduje się w brygadzie ze wstrząśniętym mózgiem i wszystkich panów kazał pięknie pozdrowić. Proszę o żołd i pieniądze na tytoń.
Kapitan Sagner i nadporucznik Lukasz wymienili z sobą pytające spojrzenia, ale w tej chwili otworzyły się drzwi i żołnierze wnieśli w dużym kociołku dymiącą polewkę podgardlankową.
Był to początek wszystkich tych rozkoszy, jakie czekały tego wieczoru zebranych na plebanii oficerów.
— Ach ty przeklęty włóczęgo! — zawołał kapitan Sagner, będący w ogromnie dobrym usposobieniu przed nastającymi uciechami. — Żebyś sobie zapamiętał, że cię uratowała tylko ta świńska wyżerka!
— Szwejku — dodał do tego nadporucznik Lukasz — jeśli stanie ci się jeszcze coś podobnego, to będzie z tobą źle.
— Posłusznie melduję, że ze mną musi być źle — zasalutował Szwejk — bo gdy człowiek jest na wojnie, to powinien wiedzieć i rozumieć...
— Zniknij! — ryknął na niego kapitan Sagner.
Szwejk znikł i zeszedł na dół do kuchni. Wrócił tam także zgnębiony Baloun i prosił, aby mu pozwolono obsługiwać przy uczcie nadporucznika Lukasza.
Szwejk wszedł akurat w chwili, gdy rozpoczynała się polemika między kucharzem Jurajdą a Balounem.
W sporze Jurajda używał wyrazów dość niezrozumiałych.
— Jesteś mogoł nienażarty — rzekł do Balouna — żarłbyś aż do potów, a gdyby ci dać podgardlanek dla nadporucznika, to byś się z nimi migdalił na schodach.
Kuchnia miała teraz całkiem inny wygląd. Sierżanci rachuby batalionów i kompanij obżerali się według stopni swoich i zgodnie z planem opracowanym przez kucharza Jurajdę. Pisarze z batalionów, telefoniści z kompanij i kilka szarż chciwie pożerało rozrzedzoną polewkę podgardlankową z zardzewiałej miednicy.
Na zdar! — zawołał sierżant rachuby Waniek do wchodzącego Szwejka, ogryzając jednocześnie kopytko. — Był tu przed chwilą nasz jednoroczniak Marek i doniósł nam, że już wróciliście i macie na sobie nowy mundur. Wpakowaliście mnie teraz w ładną bryndzę. Trzeba będzie rozliczyć się za ten mundur z brygadą, a tymczasem wasz mundur znalazł się na grobli stawu, o czym już raportowaliśmy brygadzie przez kancelarię batalionu. W mojej ewidencji jesteście zapisany jako utopiony podczas kąpieli, więc w ogóle nie powinniście byli wracać i robić nam trudności z podwójnym mundurem. Wy nawet pojęcia nie macie, jakich trudności narobiliście batalionowi. Każda część waszego munduru jest u nas zapisana i znajduje się w moich spisach mundurów jako przyrost. Kompania ma o jeden pełny mundur więcej. O tym złożyłem raport batalionowi. Teraz otrzymamy z brygady zawiadomienie, że dostaliście tam nowy mundur. Ponieważ batalion tymczasem melduje w wykazach przyrost jednego kompletu mundurowego... Już ja to znam i wiem, że z tego może być rewizja. Gdy chodzi o takie drobiazgi, to przybywają do nas panowie z intendentury, lecz gdy zginie 2,000 par butów, to nikt się o takie rzeczy nie troszczy.
Ale u nas zaginął ten wasz mundur — dodał z gestem tragicznym Waniek, wysysając szpik z kości i wygrzebując go zapałką, którą przedtem dłubał w zębach — i dla takiego drobiazgu na pewno zjedzie do nas komisja inspekcyjna. Kiedy staliśmy w Karpatach, przyjechała do nas inspekcja dlatego, że jakoby nie dopilnowaliśmy rozporządzenia, aby ze zmarzłych żołnierzy ściągano buty bez uszkodzenia ich. Ściągano je tedy, jak się dało, ale w dwóch wypadkach popękały, a w jednym były już podarte za życia żołnierza. I stała się bieda. Przyjechał do nas pewien pułkownik z intendentury i gdyby nie to, że natychmiast po przyjeździe dostał rosyjską kulą w łeb i stoczył się w wąwóz, to nie wiem, co by z tego było.
— Czy ściągnęliście z niego buty? — zapytał Szwejk z wielkim zainteresowaniem.
— Ściągnęliśmy — odpowiedział Waniek w zadumie — to jest ktoś je ściągnął, a my nie zdołaliśmy się dowiedzieć, kto je ściągnął, więc nie mogliśmy ich wpisać do wykazu.
Kucharz Jurajda powrócił z piętra i pierwsze jego spojrzenie padło na zmiażdżonego Balouna, który siedział zasmucony i zgnębiony na ławie koło pieca i z wyrazem straszliwej rozpaczy spoglądał na swoje wychudzone brzucho.
— Powinieneś przyłączyć się do sekty hezychastów — ze współczuciem rzekł uczony kucharz Jurajda — oni także całymi dniami spoglądają na swój pępek, dopóki im się nie zacznie wydawać, że z pępka bije łuna świętości. Wtedy są pewni, że osiągnęli stopień pożądanej doskonałości.
Jurajda podszedł do kotła i wyjął z niego małą podgardlankę.
— Żryj, Balounie — rzekł uprzejmie — nażryj się, aż pękniesz, zadław się, zmoro niesyta!
Baloun miał łzy w oczach.
— U nas w domu, gdy biliśmy wieprze — rzekł na wpół z płaczem, pochłaniając podgardlankę — to najprzód zjadłem porządny kawał nogi albo głowizny, cały ryj, serce, ucho, kawał wątroby, cynadry, śledzionę, kawałek boczku, ozór, a następnie...
I dalej mówił głosem cichym, jakim opowiada się bajki:
— A następnie przyszła kolej na podgardlanki, sześć, dziesięć sztuczek, na pękate kiszki różnie nadziewane, że człek nie wiedział, czego jąć się naprzód. Wszystko rozpływa się na języku, wszystko pachnie, a człek sobie żre i żre...
Więc myślę sobie — narzekał Baloun — że jeśli kula mnie ominie, to głód mnie dobije i że już nigdy w życiu nie stanę twarzą w twarz wobec brytfanny takiego podgardlankowego nadzienia, jakie robili u nas w domu. — Zimnych nóżek nie lubiłem, prawdę powiedziawszy, bo to się tylko trzęsie na języku i nie pożywi człeka. A znowuż moja żona byłaby za zimnymi nóżkami poleciała na koniec świata. Ale ja nie dałem jej do zimnych nóżek nawet kawałka ucha, bo wszystko chciałem sam pożreć i wybierałem to, co mi najlepiej smakowało. Nie szanowałem tego dobrobytu i tego szczęścia, a teściowi, dożywociarzowi, odmówiłem wieprzka, który mu się należał, sam go zabiłem i sam zeżarłem i jeszcze do tego wszystkiego byłem zbyt chciwy, żeby temu staremu poczciwcowi posłać choć kawałeczek czegoś dobrego. I on mi właśnie potem prorokował, że kiedyś zdechnę z głodu.
— No i już zdychasz, bratku — rzekł Szwejk:, który uważnie przysłuchiwał się opowiadaniu Balouna.
Kucharza Jurajdę opuścił już nagły napad współczucia dla Balouna, ponieważ ten przysunął się zręcznie ku piecowi, dobył kawał chleba i chciał go zanurzyć w sosie, który na wielkiej brytfannie opływał dokoła olbrzymią połać pieczeni wieprzowej.
Jurajda uderzył Balouna w rękę, tak że jego chleb wpadł do sosu tak zamaszyście jak pływak skaczący z mostu w rzekę.
Nie pozostawiając mu czasu, aby mógł wyjąć przysmak z brytfanny, Jurajda schwycił go za kark i wyrzucił za drzwi.
Zgnębiony Baloun widział jeszcze przez okno, jak Jurajda widelcem wyławia ten kawał chleba, który nasiąkszy sosem był cały rumiany, i jak podaje go Szwejkowi razem z kawałkiem pieczeni, skrojonej z wierzchu, mówiąc:
— Jedz, mój skromny przyjacielu!
— Panienko Przenajświętsza — biadał za oknem Baloun — mój chleb w prewecie!
Wymachując długimi rękoma, poszedł na wieś, żeby znaleźć coś do zjedzenia.
Szwejk, dojadając szlachetny dar Jurajdy, przemówił żując pełną gębą:
— Doprawdy cieszę się, że znowuż jestem śród was. Bardzo byłoby mi przykro, gdybym nie mógł dalej służyć naszej kompanii swoim bogatym doświadczeniem wojskowym.
Ocierając z brody sos i tłuszcz, dodał jeszcze:
— Nawet nie wiem, co byście sobie beze mnie poczęli, gdyby mnie tam gdzieś byli zatrzymali, a wojna przedłużyłaby się jeszcze o lat kilka.
Sierżant rachuby Waniek zapytał z dużym zainteresowaniem:
— Co sądzicie, Szwejku, jak też długo trwać będzie ta wojna?
— Piętnaście lat — odpowiedział Szwejk. — To całkiem jasne, ponieważ już raz była wojna trzydziestoletnia, a teraz jesteśmy o połowę mądrzejsi niż dawniej, więc 30 : 2 = 15.
— Pucybut naszego kapitana — odezwał się Jurajda — opowiadał, że słyszał, iż jak tylko obsadzimy granice Galicji, to już dalej nie pójdziemy. Rosjanie zaczną wtedy układać się o pokój.
— Tak to by się nawet nie opłaciło rozpoczynać wojny — rzekł z naciskiem Szwejk. — Jak wojna, to wojna! Ja stanowczo nie zacznę prędzej mówić o pokoju, dopóki nie będziemy w Moskwie i w Piotrogrodzie. Przecież to nie warte gadania szwendać się koło granicy, skoro jest wojna światowa. Weźmy na przykład Szwedów podczas wojny trzydziestoletniej. Z jak daleka szli, a jednak dostali się aż do Niemieckiego Brodu, gdzie narobili takiego bigosu, że jeszcze dzisiaj po szynkach ludzie wygadują tam od północy po szwedzku i jeden drugiego nie rozumie. Albo Prusacy. To też nie byli przecie sąsiedzi z najbliższej wioski, a na Lipnicy pamiętają ich starsi ludzie bardzo dobrze. Dostali się aż do Jedouchowa i do Ameryki i z powrotem.
— Ostatecznie — rzekł Jurajda, któremu od wyrobu podgardlanek poplątało się cokolwiek w głowie, tak iż stracił równowagę ducha — wszyscy ludzie powstali z karpi. Weźcie, kochani przyjaciele, teorię rozwoju Darwina...
Dalszy jego wywód został przerwany wtargnięciem jednorocznego ochotnika Marka.
— Uciekajcie! Ratujcie się! — zawołał Marek. — Porucznik Dub przyjechał przed chwilą automobilem i przywiózł z sobą tego zafajdanego kadeta Bieglera.
— Nic mu nie lepiej — informował Marek dalej swoich słuchaczy. — Gdy wysiadł z auta, wtargnął do kancelarii, a ja wychodząc stąd, postanowiłem przespać się trochę. Wyciągnąłem się w kancelarii na ławie i już mile zasypiałem, gdy wtem przyskoczył do mnie kadet Biegler i ryknął: Habacht! — Porucznik postawił mnie na nogi i też zaczął: — A co, czy nie zgrabnie zaskoczyłem pana jednoroczniaka w kancelarii przy niespełnianiu obowiązków? Sypiać wolno po capstrzyku. — Ku czemu dodał od siebie Biegler: — Ustęp 16, § 9 przepisów koszarowych. — Wtedy porucznik Dub huknął pięścią w stół i krzyknął: — Batalion chciał się mnie może pozbyć, ale nie myślcie sobie, że to był wstrząs mózgu? Mój łeb wytrzyma nie takie rzeczy! — Kadet Biegler przerzucał papiery na stole i dla wiadomości swojej odczytał między innymi na głos: — Rozkaz do dywizji nr 280! — Porucznik Dub myślał, że kadet pokpiwa sobie z niego z powodu jego ostatniego zdania, i zaczął mu robić wyrzuty z powodu nieprzyzwoitego i impertynenckiego zachowywania się wobec starszego oficera. Teraz zabrał go z sobą i poszedł z nim do kapitana, żeby na niego naskarżyć.
Po chwili obaj weszli do kuchni, przez którą trzeba było przejść, gdy się szło na górę, gdzie siedzieli wszyscy oficerowie i gdzie przy wieprzowym udźcu pucołowaty chorąży Mal’y śpiewał arię z Trawiaty, bekając przy tym po kapuście i tłustym mięsie.
Gdy porucznik Dub wkroczył do kuchni, Szwejk zakomenderował:
Habacht! — Wszyscy wstać!
Porucznik Dub podszedł do samego Szwejka i wrzasnął mu prosto w nos:
— Teraz możesz się cieszyć, ty drabie! Koniec z tobą i amen! Każę cię wypchać na pamiątkę dla 91 pułku.
Zum Befel, panie lejtnant — zasalutował Szwejk. — Pewnego razu czytałem, posłusznie melduję, że była wielka bitwa i że w tej bitwie poległ jakiś szwedzki król razem z koniem. Obie padliny wyprawiono do Szwecji i teraz te dwa trupy stoją wypchane w muzeum w Sztokholmie.
— Skąd masz takie wiadomości, ty parobku? — wrzasnął porucznik Dub.
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że od swego brata, profesora.
Porucznik Dub odwrócił się, splunął i popychając przed sobą kadeta Bieglera, zamierzył ku sieni, przez którą szło się na górę. Ale nie wytrzymał, obrócił się we drzwiach i z nieubłaganą surowością rzymskiego cezara, decydującego o losach gladiatora zranionego w cyrku, zrobił gest kciukiem prawej dłoni i krzyknął na Szwejka:
— Palce na dół!
— Posłusznie melduję — krzyczał za nim Szwejk, że już są na dole!
Kadet Biegler był słaby jak mucha. Przeszedł w ciągu niedługiego czasu przez kilka stacyj cholerycznych i po wszystkich manipulacjach, które przedsiębrano wobec niego jako podejrzanego o cholerę, przyzwyczaił się całkiem nieświadomie popuszczać czasami w spodnie. Aż wreszcie dostał się w ręce jakiegoś porządnego specjalisty pewnej stacji cholerycznej, gdzie nie znaleziono w jego wydalinach żadnych bakteryj cholerycznych, zahartowano mu kiszki tanniną i wyłatano je w ogóle tak dobrze, że kadet Biegler mógł wreszcie zostać wysłany do najbliższego dowództwa etapu jako frontdiensttauglich“, chociaż biedak ledwo się trzymał na nogach po wszystkich kuracjach szpitalnych.
Ów specjalista był człowiekiem wielkiej zacności. Gdy kadet Biegler zwracał mu uwagę, że czuje się bardzo słabym, ten odpowiedział mu z uśmiechem:
— Złoty medal za dzielność udźwignie pan jeszcze. Wszak pan się dobrowolnie zgłosił na wojnę jako ochotnik.
Stało się tedy, że kadet Biegler wyruszył na zdobywanie złotego medalu.
Jego zahartowane kiszki nie wydzielały już rzadkiego płynu w spodnie, ale pomimo to pozostało mu jako pamiątka po cholerycznych stacjach nieznośne parcie, tak że od ostatniego etapu aż do sztabu brygady, gdzie spotkał się z porucznikiem Dubem, podróż jego była jakąś manifestacyjną wędrówką po wszystkich możliwych wychodkach. Kilka razy spóźnił się na pociąg, ponieważ wysiadywał po wychodkach dworcowych tak długo, iż pociągi czekać na niego nie mogły. Czasem znowuż przegapił przesiadanie, siedząc w ustępie wagonu.
Ale pomimo wszystkich wychodków, jakie właziły mu w drogę, Biegler jednak przybliżał się ku brygadzie.
Porucznik Dub powinien był jednak jeszcze przez kilka dni pozostać na kuracji w brygadzie, ale tegoż samego dnia, gdy Szwejk odjechał do batalionu, sztabowy lekarz zabrał się do porucznika i dowiedziawszy się, że po południu automobil sanitarny odjeżdża w kierunku 91 batalionu, wyprawił go tym samym automobilem do jego oddziału.
Lekarz był bardzo rad, że pozbył się porucznika Duba, który jak zazwyczaj, każde swoje zdanie potwierdzał słowy:
— O tym jeszcze przed wojną rozmawialiśmy u nas z kapitanem okręgu.
Mit deinem Bezirkshauptmann kanns du mir Arsch lecken — pomyślał lekarz sztabowy i bardzo był rad przypadkowi, że auto sanitarne jechało właśnie na Kamionkę Strumiłową przez Żółtaniec.
Szwejk nie widział w brygadzie kadeta Bieglera jedynie dlatego, że ten znowuż przez dwie godziny siedział w pewnej ubikacji z przyrządem do spłukiwania, przeznaczonej na użytek oficerów brygady.
Śmiało rzec można, że kadet Biegler w takich miejscach nigdy nie tracił czasu na darmo, ponieważ powtarzał sobie w duchu wszystkie sławne bitwy wojsk austriacko-węgierskich, poczynając bitwą pod Nördlingen dnia 6 września 1634 roku, a kończąc bitwą pod Sarajewem dnia 19 sierpnia 1878 roku.
Kiedy po niezliczone razy pociągał za łańcuch płuczki klozetowej i gdy woda z łoskotem spadała na porcelanę, kadet Biegler przymykał oczy i marzył o zgiełku bitew, o natarciu jazdy i huku dział.
Spotkanie porucznika z kadetem Bieglerem nie należało do najmilszych i stało się przyczyną kwasów w ich późniejszych stosunkach służbowych i pozasłużbowych.
Mianowicie zdarzyło się, że porucznik Dub już po raz czwarty dobijał się do klozetu, a ciągle znajdował go zamkniętym.
— Kto tam siedzi? — zapytał wreszcie.
— Kadet Biegler, 11 marszkompania, batalion En. 91 pułku — brzmiała dumna odpowiedź.
— A tutaj — przedstawiał się kandydat klozetu po drugiej stronie drzwi — porucznik Dub z tej samej kompanii.
— Zaraz skończę, panie poruczniku!
— Czekam!
Porucznik Dub spoglądał niecierpliwie na zegarek. Nikt by nie uwierzył jakiej potrzeba energii i wytrwałości, aby w sytuacji podobnej wytrzymać przed drzwiami całych 15 minut, potem jeszcze 5 i jeszcze, podczas gdy na pukanie, walenie pięścią i kopanie nogami otrzymuje się zawsze tę samą odpowiedź:
— Zaraz kończę, panie poruczniku!
Porucznik Dub dostał ataku gorączki, gdy po obiecującym szeleście papieru upłynęło dalszych siedem minut, a drzwi się nie otwierały.
Kadet Biegler był na szczęście jeszcze tak dalece taktowny, że wyczekiwał ze spuszczeniem wody.
Porucznik Dub w przystępie gorączki zaczął rozmyślać, czy nie należałoby udać się ze skargą do dowództwa brygady, które być może wydałoby rozkaz wyłamania drzwi i wyciągnięcia stamtąd kadeta Bieglera przemocą. Przychodziło mu też do głowy, że ma się tu może do czynienia z naruszeniem dyscypliny.
Dopiero po upływie dalszych pięciu minut porucznik Dub zauważył, że za ewentualnie wyłamanymi drzwiami nie miałby właściwie już nic do czynienia, bo mu się dawno odechciało. Wystawał wszakże przed klozetem niejako z zasady, kopiąc w drzwi, za którymi odzywało się wciąż to samo zapewnienie:
In einer Minutę fertig, Herr Leutnant.
Wreszcie słychać było, że kadet Biegler spuszcza wodę i po chwili obaj panowie spotkali się twarzą w twarz.
— Kadecie Biegler — zagrzmiał na niego porucznik Dub — nie myślcie sobie, że przyszedłem tutaj w tym samym celu co i wy. Przyszedłem tu dlatego, że mi się pan po swoim przybyciu do sztabu brygady nie zameldował. Czy nie zna pan przepisów? Czy wie pan, komu dał pan pierwszeństwo?
Kadet Biegler przez chwilę zastanawiał się gruntownie, czy może jednak nie dopuścił się jakiej niewłaściwości, która kłóciłaby się z dyscypliną i z przepisami regulującymi stosunki między oficerami niższymi i wyższymi.
W jego wiadomościach w tej dziedzinie istniała olbrzymia luka niby bezdenna przepaść.
W szkole nikt im takiej rzeczy nie wykładał, aby wiedzieli, jak się winien zachowywać oficer niższego stopnia względem oficera stopnia wyższego.
Czy może miał sobie przerwać, wylecieć jak bomba z klozetu i jedną ręką przytrzymując spodnie, drugą salutować?
— Proszę mi odpowiedzieć, panie kadecie Biegler! — wyzywająco wołał porucznik Dub.
Ale w tej chwili wpadł kadet Biegler na szczęśliwą odpowiedź, która zawikłaną sytuację rozwikłała natychmiast:
— Panie poruczniku, nie miałem pojęcia po swoim przybyciu do sztabu brygady, że pan się tu znajduje, a po załatwieniu swoich spraw w kancelarii udałem się natychmiast do klozetu, gdzie pozostawałem aż do przyjścia pańskiego.
I głosem uroczystym dodał:
— Kadet Biegler melduje się panu porucznikowi Dubowi.
— Sam pan widzi, że to nie byle co — z goryczą rzekł porucznik Dub. — Zdaniem moim, panie kadecie Biegler, powinien pan był natychmiast po przybyciu do sztabu brygady zapytać się w kancelarii, czy nie ma tu przypadkiem którego z oficerów naszego batalionu i naszej kompanii. O zachowaniu pańskim zadecydujemy w batalionie. Odjeżdżam do batalionu autem, a pan pojedzie ze mną. Proszę mi się nie wykręcać!
Kadet Biegler zaznaczył mianowicie, że w kancelarii sztabu brygady wyznaczono mu marszrutę kolejową, który to sposób podróżowania wydawał mu się daleko wygodniejszym przez wzgląd na nieustaloną równowagę jego kiszek. Każde dziecko przecież wie, że automobile takich urządzeń nie posiadają. Zanim przejedziesz 180 kilometrów możesz mieć wszystko w spodniach.
Diabli wiedzą, jak to się stało, że dygotanie automobilu nie miało zrazu, gdy wyjechali, żadnego wpływu na kadeta Bieglera.
Porucznik Dub był wprost zrozpaczony, że nie uda mu się przeprowadzić zamierzonego planu zemsty. Gdy bowiem ruszyli w drogę, porucznik Dub myślał w duchu:
— Czekaj, kadecie Biegler! Jeśli przytrafi ci się coś takiego, nie myśl, że każę zatrzymać auto na pierwsze twoje życzenie.
W tym też celu prowadził miłą rozmowę, o ile pozwalała na nią szybkość, z jaką łykali kilometry, i wywodził, że automobile wojskowe, mające wyznaczoną marszrutę, nie mogą trwonić benzyny i zatrzymywać się po drodze.
Kadet Biegler odpowiedział na to całkiem trafnie, że gdy automobil stoi i czeka na kogoś, to w ogóle nie potrzebuje benzyny, ponieważ szofer wyłącza motor.
— Jeśli w czasie oznaczonym ma się przybyć na właściwe miejsce — wywodził dalej porucznik Dub — to nie wolno zatrzymywać się nigdzie.
Na to kadet Biegler wcale nie odpowiedział.
Tak cięli powietrze przez jaki kwadrans, gdy wtem porucznik Dub poczuł, że ma jakoś dziwnie rozdęte brzucho i że dobrze byłoby zatrzymać auto, wysiąść, wleźć do rowu, zdjąć spodnie i szukać ulgi.
Trzymał się po bohatersku aż do 126 kilometru, ale wreszcie pociągnął szofera energicznie za płaszcz i wrzasnął mu do ucha:
Halt!
— Kadecie Biegler — rzekł łaskawie porucznik Dub, zeskakując z auta i co rychlej pędząc do rowu — teraz masz pan sposobność. Korzystaj pan.
— Dziękuję — odpowiedział kadet Biegler — nie chcę na próżno zatrzymywać auta.
A chociaż kadet Biegler całą siłą woli musiał panować nad swoimi zdemoralizowanymi kiszkami, to jednak powiedział sobie w duchu, że woli narobić w spodnie, niż stracić sposobność do zadrwienia z porucznika.
Zanim dojechali do Żółtańca, porucznik Dub jeszcze dwa razy kazał zatrzymać automobil, a na ostatnim przystanku rzekł ze złością do Bieglera:
— Na obiad miałem polski bigos. Z batalionu zatelegrafuję skargę na brygadę. Użyto zepsutej kapusty kiszonej i bezwartościowego mięsa, niezdatnego do użytku. Zuchwałość kucharzy przekracza wszelkie granice. Kto mnie jeszcze nie zna, ten mnie pozna.
— Feldmarszałek Nostitz-Rhieneck, elita kawalerii rezerwowej — odpowiedział na to kadet Biegler — wydał dzieło: Was schadet dem Magen im Kriege“, a w dziele tym zalecał przy wysiłkach wojennych unikanie wieprzowego mięsa w ogóle. Każde nadużycie podczas marszu jest szkodliwe.
Porucznik Dub nie odpowiedział na to ani słowem i tylko sobie pomyślał:
— Pluję na twoją uczoność, ty smyku!
Ale potem, zastanowił się nad słowami kadeta Bieglera i wyrwał się ze zgoła głupim zapytaniem:
— Mówi pan o nadużyciu. Czy przypuszcza pan, panie kadecie Biegler, że oficer, względem którego pan uważać się winien za podwładnego, jada nieumarkowanie? Czy może chciał pan powiedzieć, panie kadecie Biegler, że się obżarłem? Niech pan będzie pewien, że za to grubiaństwo zda mi pan rachunek. Dziękuję za takie komplementy! Pan mnie jeszcze nie zna, ale jak mnie pan pozna, to popamięta pan porucznika Duba.
Przy ostatnim słowie byłby sobie przegryzł język, bo auto wpadło w jakiś wybój.
Kadet Biegler znowuż nic nie odpowiedział, co tak rozgniewało porucznika Duba, że zapytał:
— Słuchaj pan, panie kadecie Biegler, sądzę, iż uczono pana, że na pytanie swego przełożonego winien pan dawać odpowiedzi.
— Tak jest — rzekł kadet Biegler — istnieje taki przepis. Przedtem wszakże należałoby zanalizować nasz stosunek wzajemny. O ile mi wiadomo, nie mam jeszcze przydziału, tak że nie może być mowy o tym, aby pan był moim przełożonym, panie poruczniku. Najważniejsze jest wszakże to, że w kołach oficerskich odpowiada się na pytania przełożonych jedynie w sprawach służbowych. My dwaj, siedzący tutaj w aucie, nie reprezentujemy żadnej jednostki bojowej o określonym przeznaczeniu wojskowym. Między nami nie ma żadnego stosunku służbowego. Obaj jedziemy do swoich oddziałów i nie byłoby zgoła żadnym służbowym wypowiedzeniem się, gdybym odpowiedział, czy chciałem, czy też nie chciałem powiedzieć, że pan się obżarł, panie poruczniku.
— Już pan skończył? — ryknął na niego porucznik Dub. — Pan jest...
— Już skończyłem — głosem spokojnym odpowiedział kadet Biegler. — Niech pan pamięta, panie poruczniku, że z tym, co tu między nami zaszło, niezawodnie mieć będzie do czynienia oficerski sąd honorowy.
Porucznik Dub tracił przytomność ze złości. Wściekał się. Było to osobliwością jego natury, że gdy się rozgniewał, to mówił jeszcze większe głupstwa, niż gdy był spokojny. Dlatego odmruknął pod nosem:
— O panu wypowie się sąd wojskowy.
Kadet Biegler skorzystał z tej sposobności, żeby przeciwnika dobić ostatecznie, i dlatego tonem jak najprzyjaźniejszym rzucił:
— Żartujesz, kolego.
Porucznik Dub krzyknął na szofera, żeby zatrzymał auto.
— Jeden z nas musi iść piechotą — rzęził.
— Ja jadę — odpowiedział spokojnie kadet Biegler — a ty, kolego, rób, co ci się podoba.
— Jechać! — krzyknął porucznik Dub głosem furiata na szofera i otulił się milczeniem, jak Juliusz Cezar togą, gdy spiskowcy zbliżali się ku niemu ze sztyletami, aby go zabić.
Tak przybyli do Żółtańca, gdzie znaleźli ślad batalionu.
Podczas gdy porucznik Dub z kadetem Bieglerem jeszcze na schodach kłócili się o to, czy kadet, który jeszcze nie ma przydziału, może mieć pretensje do podgardlanek z tej ich liczby, jaka przypada na oficerów poszczególnych kompanij, na dole w kuchni byli już wszyscy syci, poukładali się wygodnie na ławach i rozmawiali o wszystkim możliwym, kurząc fajki tak zajadle, że w izbie było zupełnie ciemno.
Kucharz Jurajda oświadczył:
— Zrobiłem dzisiaj znakomite odkrycie. Sądzę, że mamy tu do czynienia z zasadniczym przewrotem w kucharstwie. Ty, Wańku, wiesz przecie, że po całej wsi daremnie szukałem majeranku do podgardlanek.
Herba majoranae — rzekł sierżant rachuby Waniek, przypominając sobie, że jest drogistą.
Jurajda mówił dalej:
— Niezbadane są drogi ducha ludzkiego, chwytającego się najróżnorodniejszych sposobów, odsłaniającego nowe horyzonty i wynajdującego rzeczy, o jakich ludzkości nie śniło się dotychczas... Szukam ja tedy po wszystkich domach majeranku, tłumaczę, objaśniam na co mi to potrzebne i jak to wygląda...
— Trzeba było powiedzieć, jak on pachnie — odezwał się z ławy Szwejk. — Trzeba było powiedzieć, że majeranek pachnie tak, jak gdy się wącha buteleczkę atramentu w alei kwitnących akacyj. Na pagórku Bohdalec pod Pragą...
— Ależ, Szwejku — przerwał mu głosem błagalnym jednoroczny ochotnik Marek — pozwól dokończyć Jurajdzie.
Jurajda mówił dalej:
— W pewnym domu natknąłem się na starego wysłużonego żołnierza z czasów okupacji Bośni i Hercegowiny, który odbył służbę wojskową w Pardubicach u ułanów i jeszcze dzisiaj umie po czesku. Człowiek ten zaczął się ze mną sprzeczać, że w Czechach nie dodaje się do podgardlanek majeranku, ale rumianek. Nie wiedziałem naprawdę, co mam począć, bo przecie każdy rozsądny człowiek, który nie ma przesądów, uznać musi, że śród korzeni, jakimi przyprawia się podgardlanki, majeranek, to królewicz. Trzeba było wynaleźć na poczekaniu taką namiastkę, która zastąpiłaby charakterystyczny i swoisty zapach majeranku. Otóż w pewnej chałupie znalazłem pod obrazem jakiegoś świętego ślubny wianuszek mirtowy. Trafiłem na nowożeńców, gałązki mirtu w wianuszku były jeszcze dość świeże. Użyłem więc mirtu jako przyprawy do podgardlanek; oczywiście, przedtem trzeba było sparzyć wianuszek trzy razy wrzącą wodą, żeby listki zmiękły i pozbyły się zbyt ostrego zapachu i smaku. Rzecz prosta, że gdy ten wianuszek ślubny zabierałem do podgardlanek, płaczu było wiele. Na odchodnym właściciele zapewnili mnie, że za takie straszne świętokradztwo (wianuszek był poświęcany) najbliższa kula mnie zabije. Jedliście przecie polewkę z podgardlanek i żaden z was nie spostrzegł, że zamiast majerankiem pachniała mirtem.
— W Hradcu Jindrzycha — odezwał się Szwejk — był przed laty wędliniarz Józef Linek, a ten Linek miał zawsze na półce dwa pudełka: w jednym znajdowała się mieszanina korzeni, której używał do podgardlanek i kiszek, w drugim trzymał proszek na robaki, ponieważ zdarzyło mu się stwierdzić, że klienci jego rozgryźli nieraz pluskwę lub prusaka w podgardlance czy też w kiszce. Ów Linek mawiał zawsze, że o ile chodzi o pluskwę, to ma ona smak korzenny i przypomina gorzkie migdały, jakich używa się do ciasta, ale prusaki śmierdzą w kiełbasach jak stara biblia, dotknięta pleśnią. Dlatego też bardzo dbał o czystość w swoim warsztacie i wszędzie gorliwie sypał proszek na robaki. Razu pewnego robił sobie zacny człowiek kiszki, a miał akurat katar. Niewiele myślący łapie pudełko z proszkiem na robaki i sypie w farsz podgardlankowy. Od tego czasu po kiszki i podgardlanki chodzili wszyscy tylko do Linka. Ludzie tłumem pchali się do sklepu. A chłop był łepski, bo zaraz wymiarkował, że to zawdzięcza temu proszkowi na robaki i od tego czasu zamawiał całe skrzynie tego specjału za pobraniem, ale firmie nakazał, żeby na skrzynce pisała: ziele indyjskie. Był to jego sekret, który zabrał z sobą do grobu. Ale najciekawsze było to, że w domach rodzin, które kupowały kiszki u niego, wyginęły pluskwy i prusaki. Od tego czasu Hradec Jindrzycha należy do najczystszych miast w całych Czechach.
— Już skończyłeś? — zapytał jednoroczny ochotnik Marek, który niezawodnie także pragnął wtrącić się do rozmowy.
— Co dotyczy Linka, to już skończyłem — odpowiedział Szwejk — ale znam podobny przypadek, który zdarzył się w Beskidach. Lecz o nim opowiem wam dopiero, gdy będziemy staczali walki.
Jednoroczny ochotnik Marek rozgadał się na dobre:
— Sztukę kucharską najlepiej poznać można podczas wojny, osobliwie na froncie. Pozwolę sobie zrobić małe porównanie. Przed wojną czytywaliśmy i słyszeliśmy nieraz o tak zwanych chłodnikach, to jest zupach, do których dodaje się lód, a które cieszą się wielkim powodzeniem w północnych Niemczech, w Danii i Szwecji. Otóż i macie. Przyszła wojna i latoś w zimie w Karpatach mieli żołnierze tej zmarzłej zupy tyle, że już na nią patrzeć nie mogli. A przecież to specjał.
— Zmarznięty gulasz można jeść — rzekł sierżant rachuby Waniek — ale niedługo; najwyżej tydzień. Z powodu takiego zmarzniętego gulaszu nasza 9 kompania opuściła pozycje.
— Jeszcze w czasie pokoju — rzekł Szwejk z niezwykłą powagą i godnością — dokoła kuchni i najrozmaitszych potraw kręciło się w wojsku wszystko. Mieliśmy na przykład w Budziejowicach oberlejtnanta Zakrejsa, który stale się szwendał dokoła kuchni oficerskiej, a gdy który z szeregowców coś spłatał, to mu kazał stanąć na baczność i ryknął na niego: — Ty łobuzie jeden, jeśli popełnisz jeszcze raz coś podobnego, to z gęby twojej zrobię mięciutkie bitki, rozdepczę cię jak tłuczone kartofle i każę ci to zeżreć. Pocieknie z ciebie kałdun z ryżem i będziesz wyglądał jak szpikowany zając na brytfannie. Sam więc widzisz, że się musisz poprawić, jeśli nie chcesz, żeby ludzie myśleli, że zrobiłem z ciebie faszerowaną pieczeń z kapustą.
Dalszy wykład o tym, w jaki sposób używano jadłospisu przy wychowywaniu żołnierzy w czasach przedwojennych, został przerwany wielkim krzykiem na piętrze, gdzie kończyła się uroczysta wyżerka.
W chaosie głosów można było odróżnić głos kadeta Bieglera, krzyczącego:
— Żołnierz już w czasie pokoju winien wiedzieć, czego żąda od niego wojna, a podczas wojny nie powinien zapominać o tym, czego nauczył się na placu ćwiczeń.
Następnie dał się słyszeć sapliwy głos porucznika Duba:
— Proszę o ustalenie faktu, że już po raz trzeci zostałem obrażony.
Na piętrze działy się rzeczy wielkie.
Porucznik Dub, który wobec kadeta Bieglera miał zamiary zgoła zdradliwe i chciał go pogrążyć wobec komendanta batalionu, zaraz przy wejściu między oficerów powitany został wielkim hałasem. Wszyscy znajdowali się pod wpływem znakomitego działania żydowskiej wódki.
Podrwiwając z jego niefortunnej przygody przy jeździe wierzchem, jeden przez drugiego pokrzykiwali na porucznika Duba:
— Bez grooma rady nie dasz! — Płochliwy mustang! — Jak długo przebywałeś, kolego, śród cowboyów na dzikim zachodzie? — Artysta jazdy konnej!
Kapitan Sagner szybko napoił go szklanką przeklętej gorzałki i urażony porucznik usiadł przy stole. Stare poturbowane krzesło przystawił obok nadporucznika Lukasza, który powitał go słowy przyjaznymi:
— Wszystko już zjedzone, kolego.
Smutna postać kadeta Biegiera została niedostrzeżona, pomimo że ten ściśle według przepisu obszedł cały stół, i poczynając od kapitana Sagnera, meldował się wszystkim oficerom po kolei, powtarzając w kółko, chociaż wszyscy go dobrze widzieli:
— Kadet Biegler przybył do sztabu batalionu.
Potem sięgnął po pełną szklanicę, usadowił się z nią zgoła skromnie koło okna i czekał na odpowiednią chwilę, aby wyrzucić w powietrze jedną ze swoich mądrości, zaczerpniętych z podręczników.
Porucznik Dub, któremu to straszliwe ględzenie mąciło w głowie, zapukał palcem w stół i bez jakiegokolwiek wstępu zwrócił się do kapitana Sagnera:
— Z kapitanem okręgu mawialiśmy zawsze: patriotyzm, wierne spełnianie obowiązków, przezwyciężanie samego siebie, to najlepsza broń podczas wojny. Wspominam o tym właśnie dzisiaj, gdy wojska nasze w czasie najbliższym przekroczą granice*.[1]
Kadet Biegler odezwał się spod okna:
— Przekraczanie granic wielkiego państwa jest zawsze operacją bardzo ważną. Studiowałem mapę w czasie swego ostatniego pobytu w baraku cholerycznym i ustaliłem, że na odcinku, który właśnie obsadzamy, mamy przeciwko sobie siły trójkąta rosyjskich twierdz: Łuck, Dubno, Równe. Będziemy mieli do czynienia nie tylko z piechotą w rowach strzeleckich i parą ośmiocentymetrowych i dwunastocentymetrowych armat. Pójdziemy na twierdze, na osłony betonowe; będą nas bili z ciężkich dział fortecznych. A to jest co innego niż walki polowe. Główne zadanie przypadnie artylerii, która w twierdzy narobi dziur, a my wleziemy w te dziury jak szarańcza. Potem bić się będziemy na bagnety: Hurra! Hurra!
Kadet Biegler był już pijany i nic na świecie nie wydawało mu się równie łatwe, jak zdobywanie twierdz rosyjskich.
Na jego wywody poważnie i roztropnie odpowiedział porucznik Dub, któremu wódka też już rozsadzała mózg i dawała skrzydła myślom.
— Całkiem słusznie. Ale artyleria będzie robiła tylko przejścia. Zdobywanie i obsadzanie twierdz będzie dziełem piechoty. Musi ona być odważna, bohaterska, przed niczym się nie cofająca. Piechota musi posiadać ideę, a tą ideą jest patriotyzm, miłość dla cesarza, troska o szczęście państwa. Naszemu wojsku tej rzeczy nie braknie i dlatego wojnę wygramy. Bo wojnę wygrywa idea, idea i jeszcze raz idea! Jeszcze przed wojną mówił to samo pan kapitan okręgu. Panowie koledzy, towarzysze broni! Czy zdajecie sobie sprawę z tego, jaka to wielka rzecz, gdy się do boju idzie z ideą!? Tylko idei potrzeba dla wygrania wojny!
Lejtnant Dub rozejrzał się pijanym wyzywającym wzrokiem po oficerach, oczekując wyrazów zgody. Samemu sobie wydawał się czymś w rodzaju Eugeniusza Sabaudzkiego, który mawiał: — Do wygrania wojny potrzebne są pieniądze, pieniądze i jeszcze raz pieniądze. — Nawet przez myśl mu nie przeszło, że jego własny program jest daleko trudniejszy w wykonaniu niż program garbatego księcia francuskiego.
Ale kapitan Sagner okiem ospałym i tępym patrzył przed siebie, jakby wypatrywał czegoś w kącie izby, a nadporucznik Lukasz przycinał scyzorykiem paznokcie.
Dub zaczął wywodzić na nowo:
— Największą rolę w życiu żołnierzy odgrywa ich wychowanie. A wychowaniem zajmujemy się my, nauczyciele w szkole. Jesteśmy profesorami i wychowawcami. My budujemy podwaliny pod ducha żołnierzy, jaki ma być podczas wojny. Każdy może też zauważyć, że postawa wobec wojny ludzi wychowanych w szkole, czyli inteligencji, jest inna niż postawa ludzi prostych. Dla prostego żołnierza wojna nie jest niczym innym, tylko lataniem za dziewczynami, pijaństwem i zgrywaniem się w karty. Czy nie mam racji?
Porucznik Dub jednym duszkiem wypił szklankę mocnej wódki, cuchnącej denaturatem.
Kadet Biegler siedzący przy oknie uśmiechał się głupkowato. Kapitan Sagner mruknął coś pod nosem i wyszedł na dwór, kilku oficerów poukładało głowy na stole i spało, chrapiąc co się zowie, a Dub, nie panujący już nad językiem, ględził w dalszym ciągu:
— Wszystko dla cesarza. Wszystko dla dziecka! Najwyższą sprawą tego świata jest pomyślność państwa! Niech żyje armia! Wszystko dla dziecka!
Tak więc hasło starego cesarza, które zdawało się być szlachetne i w najwyższym stopniu ludzkie, rozbrzmiewało pod stropem szkoły galicyjskiej wobec oficerów armii cesarskiej, z których ani jeden nie był w stanie zrozumieć je i rozważyć, że w praktyce wyrażało ono tę samą troskę, jaką gospodynie otaczają prosięta, gdy do koryta dolewają im po trosze mleka, żeby prędzej podrosły i dojrzały dla noża rzeźniczego, żeby miały delikatniejsze i smaczniejsze mięso i żeby za pieczę, jaką je otaczano, wydały stokrotne zyski.
Dub, który dostawał łagodnego delirium wrzasnął jeszcze:
— Idea, idea, idea! Gdyby Austrii nie było, to trzeba by ją stworzyć! Niech żyje nieboszczyk Palacky!
Zwalił się z krzesła pod stół.
Kapitan Sagner powrócił, za nim wpadł do izby kucharz Jurajda, zgorączkowany, z wypiekami na twarzy, zirytowany i wściekły. Stuknął obcasami i salutował, nie bacząc na to, że nie miał czapki na głowie:
— Posłusznie melduję, że go zeżarł! Od a do zet, ani kawałeczka nie zostawił! Nawet szpagat zeżarł! Panie kapitanie, posłusznie melduję, że ja temu nie winien. Ułożyłem go, żeby ostygł, a on wziął i zeżarł go. Taki ładny salceson! Przecież było go najmniej ze dwa kilogramy! Skąd ja mogłem wiedzieć, że takie będzie jego przeznaczenie?
— Wy, kucharzu, powiedzcie zwięźle, co się stało? Czemu się tu pchacie? Czy to czas i miejsce na raport? Himmelherrgott, łazicie już do oficerów jak do jakiej knajpy! — krzyknął na wystraszonego kucharza kapitan Sagner*.
Kucharz wyprostował się przed nim.
— Posłusznie melduję, panie kapitanie, pan mi kazał zrobić salceson, więc salceson zrobiłem i zaniosłem go do piwnicy, żeby ostygł. Pod nim deseczka, na nim deseczka i dwa spore kamienie, żeby się sprasował. Bo to się tak robi. Ale pucybut Baloun widział mnie, gdy go tam zanosiłem, wlazł potem do piwnicy i zeżarł go. Nawet nie czekał, aż ostygnie. Posłusznie melduję, panie kapitanie, że już pan tego salcesonu nie dostanie, ponieważ pucybut pana nadporucznika Lukasza go zeżarł. Tak jest. Ja temu nie winien.
Kapitan, który już od Lukasza słyszał o nienasyconości jego służącego, potrząsnął raz i drugi śpiącym nadporucznikiem, z trudem opanowując śmiech.
— Ty, Lukasz, idź zrobić porządek. Ten twój Baloun zeżarł nasz salceson. Cieszyłeś się, że sobie użyjesz na tym salcesonie z cebulą. Przyjmij, kolego, wyrazy mego szczerego współczucia.
Senny Lukasz zaklął, przypiął szablę i ruszył za kucharzem na dół. Na podwórzu na kupie polan siedział Baloun, a przed nim z fajką w zębach stał Szwejk:
— Widzisz, ty świnio, do czego doprowadziła cię twoja żarłoczność! Kto to słyszał, zeżreć panom oficerom salceson! Żeby to był salceson pana nadporucznika, to bym jeszcze nic nie mówił, bo to dobry pan i wyrozumiały! Ach, ty, drabie, podły, przecież cię każą rozstrzelać, bydlaku! Jezus Maria, jeśli nie był porządnie ugotowany i były w nim trychiny, to dostaniesz solitera! Rozumiesz, kolego?
Oberlejtnant ryknął najprzód na Szwejka:
Herrgott, stul pysk, łotrze, bo cię każę wsadzić do paki, aż sczerniejesz. Ach ty świnio. Balounie, gdzieś ty salceson podział? Do stu milionów diabłów, bydlaku, wstań przecie, gdy z tobą rozmawiam!
Szwejk wyjął fajkę z ust:
— Posłusznie melduję, że on wstać nie może, bo jest całkowicie zgnębiony. Salceson miał przeszło dwa kilogramy. W Nuslich, panie oberlejtnant, był jeden właściciel domu, który tak się obżerał, że trzeba mu było do stołu przysuwać łóżko, bo sam byłby do łóżka nie doszedł. Ludzie mają, posłusznie melduję, panie oberlejtnant, dużo różnych takich słabości. W Jinonicach była jedna szwaczka, bardzo porządna kobieta, i otóż ta szwaczka...
— Szwejku, stulcie pysk, do stu diabłów, bo was przebiję! — syknął oberlejtnant. — Wy tu nie macie nic do gadania. Wstań ty, żarłoczna bestio, ty krowo, ty psie niesyty! — krzyczał na Balouna. — Donnerwetter, Szwejku — krzyczał dalej, widząc, że Szwejk staje na baczność — jeśli piśniesz, to cię przebiję na wylot.
Wściekłym ruchem wydobył szablę.
— Chciałem tylko, posłusznie melduję, powiedzieć — rzekł Szwejk z błogim uśmiechem — że i taka śmierć byłaby dla mnie dobra i piękna. Śmierć z ręki pańskiej ma być słodka podobno. Pewnego razu, panie oberlejtnant, czytałem o tym w starym kalendarzu ładne opowiadanie. Bardzo piękne i wzruszające. Był sobie we Francji pewien markiz i miał starego kamerdynera, a gdy potem wybuchła rewolucja i wszędzie po wsiach chłopi robili porządki, ten markiz przez pomyłkę zastrzelił swego kamerdynera. Gdy kamerdyner już konał, a markiz chciał posłać po doktora, ten konający rzekł: „Niech jaśnie pan nie posyła po doktora, ja umrę bardzo chętnie. Kiedy mnie pan postrzelił w brzucho, a ja jęknąłem, czyliż nie zawołał pan: — Mon Dieu! To ty José? Pardon! — Wystarcza mi to najzupełniej“. — I umarł całkowicie i zupełnie. Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że teraz może mnie pan przebić.
Szwejk rozpiął dwa guziki bluzy i cofnął się o dwa kroki od Lukasza.
— Niech zimna stal przebije pierś gorącą i niech ostudzi żar mej krwi! — zadeklamował głosem podniesionym.
— Szwejku, idioto, czy chcecie, żebym i ja zwariował? Jezus Maria, przecież dla waszych błazeństw będę się musiał zastrzelić — jęknął oberlejtnant, łapiąc się za głowę. — Moje nerwy, moje nerwy!
Szwejk zapiął bluzę.
— Niech pan się nie strzela, posłusznie melduję, bo to byłoby głupstwo, panie oberlejtnant. Gdy pana zastrzelą Rosjanie, to dla Austrii będzie taniej, a tak za wszystko musiałby płacić skarb. Naboje do rewolweru też kosztują. Proszę pana oberlejtnanta, to o zimnej stali mam z teatru Winohradzkiego, bo tam grywają takie kawałki. Ludzie zwracają tam na wszystko pilną uwagę i grają razem z aktorami. Pewnego razu dawano sztukę: „Król Wacław i jego kat“. Posłusznie melduję, że ten król znajdował się w kundratickiem wieczerzadle, pił tam wino i ciągle powtarzał: „Gromy boskie, gromy boskie!“ A jeden z tych panów nasypał mu do kielicha trucizny. Król chciał się napić, podniósł kielich i powiada: — Gromy boskie, gromy boskie — ale jakaś babunia nie wytrzymała i ze strachem zawołała z galerii: — Niech kawaler tego nie pije, bo to zatrute! — Innym razem...
Nadporucznik Lukasz zatkał sobie uszy, wściekłym okiem spojrzał na Szwejka, łysnął oczami, kopnął bezwładnego Balouna i zwrócił się do sierżanta rachuby Wańka:
— Balouna wiązać przez trzy dni z kolei po dwie godziny dziennie. Niech się tym zajmie plutonowy. Czy to pewne, że to on zażarł salceson? — i nie czekając na odpowiedź, jak bomba wskoczył do sieni. Za nim zaś długo spoglądały tkliwym spojrzeniem poczciwe oczy Szwejka. Gdy umilkł szczęk szabli uderzającej o stopnie schodów, Szwejk zwrócił się do zgnębionego Balouna:
— Widzisz idioto, czegoś sobie narobił! Niedaleko ci było do szubienicy. Już drugi raz ocalam ci życie, ale więcej razy robić tego nie będę, jak Boga kocham, nie będę. Czy takie rzeczy robi porządny żołnierz, żeby zeżerać oficerom salceson? Gdyby się o tym dowiedział najjaśniejszy pan, byłby wielki wstyd dla ciebie i dla mnie. I co by sobie o nas pomyślał!
A widząc, że wiecznie niesyty olbrzym łka i rękawem ociera łzy, spływające mu po twarzy, zdjął mu czapkę z głowy, pogłaskał go po włosach i rzekł:
— No nie becz już, nie rycz jak stara kurwa! Dla takiego gówna jak słupek nie będziesz chyba beczał? Pomyśl kolego, że na nas czekają jeszcze lepsze rzeczy. W Radlicach była pewna węglarka, która mawiała: — Nigdy Pan Bóg nie dopuści takiego złego, żeby nie mógł dopuścić jeszcze gorszego.
Przyszedł plutonowy z postronkami i dwaj żołnierze z bagnetami na karabinach odprowadzili Balouna ku szkole i tam przywiązali go do młodej lipy. Z otwartego okna na piętrze krzyczał na nich lejtnant Dub:
— Przywiążcie tę świnię porządnie, żeby sczerniał gałgan! Niech stoi na samych palcach jak baletnica. Plutonowy, jeśli ten chłop nie będzie porządnie przywiązany, to ja was przywiążę własnoręcznie. Wy mnie jeszcze nie znacie. Do stu diabłów, mówię że mnie jeszcze nie znacie!
Więc plutonowy ściągał postronki, aż się wrzynały w ciało Balouna.
— Pofolguj! Nasraj na niego — mówił Szwejk. — Przecież to idiota. To taki belfer, szkolarz, faja z gipsową głową.
Przy Balounie postawiono wartownika, który miał pilnować, żeby delikwent nie omdlał. Zaś najedzony Baloun w napadzie czysto czeskiego radykalizmu zwrócił się do Szwejka:
— Jak tylko skończy się ta wojna, to pójdę do niego i powiem mu: Pocałuj mnie w dupę, ja na ciebie sram. Ja mam młyn, a ty jesteś głodny piesek miejski. Jesteś taki laluś uczony, pies z tobą tańcował!
Był już wieczór, słońce zachodziło i zalewało przywiązanego Balouna krwawymi blaskami. Do wsi przygnali żołnierze całe stado bydła, które w ciągu dnia paśli na łąkach i w lasach. Buczenie krów i trzaskanie biczów przypomniało Balounowi dom rodzinny, wędzonkę i bochenki chleba. Łzy na nowo zapełniły mu oczy. Spoglądał na słońce, które zachodziło gdzieś tam, gdzie stał jego młyn, i płacz wstrząsał całym jego ciałem.
— Czemu mnie, Panie Boże, nie stworzyłeś takim oto wołem? Przynajmniej nie byłbym nigdy zaznał tyle głodu! Jak świetnie byłbym się mógł napaść na tym kawałku ziemi, który przemaszerowaliśmy!
Było już ciemno, gdy plutonowy przyszedł odwiązać Balouna. Biedny pucybut przyglądał się sinym pręgom na rękach, tarł poodzieraną skórę i zataczał się jak pijany, a Szwejk go pocieszał:
— Nic sobie z tego nie rób, tutaj się kar nie zapisuje. Z biednymi ludźmi, kolego, trzeba gadać ostro, surowość musi być i na wojnie. Gdzieżby się świat podział, gdyby ludziom pozwalali na wszystko! Ja ci, bracie, teraz, kiedy byłem w niewoli austriackiej, widziałem kawał frontu i wszędzie panowała najsurowsza surowość i dyscyplina. U deutschmeistrów przywiązywano żołnierzy, u landschützów, w trzydziestym szóstym pułku, u honwedów, wszędzie... Świat, armia i Austria stoją na porządku i na surowości, a kara musi być. Nawet Pan Bóg, chociaż jest wielce miłosierny, wszystko karze i też by ci nie darował, gdybyś mu zjadł dwa kilogramy salcesonu. A teraz pójdź na kolację, bośmy ci ją przechowali. Ale zapamiętaj sobie: Surowość wobec ubogich ludzi musi być, choćby diabli świat wziąć mieli.



IV
Szwejk jako pielęgniarz.


Na ławie w jednej z klas leżał kadet Biegler, wystraszony, blady i żółty. Na krześle naprzeciwko niego siedział oberlejtnant Lukasz, a w głowach stał kapitan Sagner i mówił gniewnie:
— Więc kadet Biegler znowuż pójdzie do szpitala? Bardzo pięknie i bardzo dobrze. U doktora już pan był? Jeszcze nie? A więc jeszcze pan nie wie, o co chodzi? A czy była przynajmniej ładna? Ile to kosztowało? Przeklęte dziewczyny! A ty, Lukasz, zawsze jeszcze zdrów jesteś? Ja także. Nie daj Boże, żeby mi się coś miało przytrafić. Poślę po doktora, kadecie. Ty, Lukaszu, poślij po Szwejka, żeby był pod ręką, gdyby kadet czego potrzebował. No servus!
Salutując niedbale i ironicznie, kapitan wyszedł. Nadporucznik Lukasz wypytywał Bieglera dalej:
— Więc to ta siostra miłosierdzia dała panu taką pamiątkę? Jasna blondynka, co? Czy to prawda, że ona jest z arystokracji? Nawet baronówna. No to bywaj zdrów. Masz przynajmniej chorobę arystokratyczną. Poślę ci Szwejka, to cię rozweseli. Servus — rzekł i wyszedł także, pełen zadowolenia, że kadet wierci się i kręci.
Kadeta Bieglera powaliła na ławę boleści (tak przynajmniej przypuszczał) przygoda miłosna, przeżyta wieczorem owego dnia, gdy Baloun był przywiązany po raz ostatni. Wybrał się do wsi sąsiedniej, gdzie był szpital z siostrami, i jedna z tych sióstr od razu się w nim zakochała. On, odpowiadając jej sercem na serce, dał jej pięćdziesiąt koron i pierścionek, otrzymany od narzeczonej w Wiedniu, gdy się z nią żegnał. — Pamiętaj o mnie zawsze — napominała go narzeczona, tonąc we własnych łzach. Zaś owa siostra miłosierdzia, widząc jego ofiarność, odprowadziła go wieczorem i dość łatwo pozwoliła się uwieść.
Kadet wspominał ją teraz z cichymi przekleństwami.
— Rany boskie! Jeśli z tą chorobą zawiozą mnie do Wiednia, a Mitzi przyjdzie do mnie w odwiedziny...! Żeby jasny piorun trzasnął w tę kurwę!
— Posłusznie melduję — stanął obok niego Szwejk — że pan oberlejtnant posyła mnie do pana kadeta, żebym był pod ręką, że niby pan chory. Pan oberlejtnant mówił, że panu potrzebna jest pociecha. Ja panu kadetowi wszystko przyniosę, co będzie potrzeba.
— Szwejku — jęknął kadet — pomóżcie mi wstać, zaprowadźcie mnie do ustępu.
Szwejk ujął go pod ramię:
— Według rozkazu, panie kadecie! Posłusznie proszę, czy z małą potrzebą, czy z dużą? To bym zaraz tutaj poodpinał guziki. Więc idziemy pomalutku. Ein, zwei...
I Szwejk prowadził kadeta do szkolnego ustępu, gdzie kadet oddawał mocz ze zgrzytaniem zębów i w pocie czoła. Jęczał przytem:
Herrgott, jak to boli!
— Bardzo pali, panie kadecie? — pytał Szwejk ze współczuciem. — To przejdzie, to tylko drobnostka na parę dni albo na trzy tygodnie. Tego w ogóle, panie kadecie, za chorobę uważać nie można. To tylko taka drobna przykrość. A teraz niech pan się znowuż położy i niech pan się pilnuje.
Pod głowę włożył kadetowi zwiniętą bluzę, przykrył go płaszczem i z zainteresowaniem wypytywał:
— A czy pan kadet ma to już dawno? Z tego niech pan sobie nic nie robi, bo to nic takiego. Dostanie pan się do szpitala, będzie pan połykał santalowe kapsułki, będzie płukanie hipermanganem i po paru miesiącach będzie pan jak ryba. Taka rzecz bywa zła tylko rzadko kiedy, chociaż zdarza się to często. Na Smichowie był niejaki pan Regl, komiwojażer, i on też dostał taką pamiątkę od pewnej panienki z „Belgii“. Tej panience było na imię Sylwia, ale to było imię nieprawdziwe. Naprawdę nazywała się Katarzyna i pochodziła z Doubrawczyc. Znałem jej ojca, który był kłusownikiem i pewnego razu postrzelił gajowego, bo ten gajowy tropił kłusowników jak wszyscy diabli. Otóż ten pan Regl łaził za tą Sylwią i pisywał do niej, ale jednocześnie pisywał do niej pewien tenor z areny smichowskiej. Więc gdy ten pan Regl już tę pamiątkę miał, poszedł do pana doktora Wirtha na Smichowie i powiada mu, że się we śnie zląkł i że mu się stała taka rzecz. A ten doktór rozgniewał się i mówi: — Czemu to pan nie powie mi od razu, że pana zawiał taki wiatr? Jak bujać, to bujać! Czy to ja nie doktór, ale królewna z bajki? — I posłał go do szpitala do Kreibicha. A ten pan doktór był bardzo cierpliwy, ale był doktorem w Kasie Chorych i ludzie mu okropnie dokuczali. Przychodzi do niego jedna żona murarza, której mąż przez całą zimę zawsze leżał chory na reumatyzm, i prosi, żeby jej doktór podpisał kartkę do Kasy. Doktór podpisuje i pyta: — Jak się ma stary? — Wciąż jeszcze kiepsko, panie doktorze — narzeka baba — bo ciągle mróz i nie ma roboty. — A bierze te proszki, co mu zapisałem? — pyta doktór i zapisuje sobie coś w książce. — Używać, używa. — No to mu się kłaniajcie, pani matko. — Ale baba nie rusza się z miejsca i pyta doktora: — Panie doktorze, czy nie byłoby dobrze, gdybym go nacierała? — Nacierajcie go, matko. — I gdybym mu gotowała rumianek i kwiat lipowy? — Gotujcie mu, matko, co tylko chcecie. — Ale, panie doktorze, sąsiadka mówiła, że będzie mu lepiej, gdy tych proszków brać nie będzie. Jak pan myśli, panie doktorze? — Tego już doktór nie wytrzymał i rzucił pióro o ziemię. — Moja zacna matko, dwadzieścia lat się uczyłem i dwadzieścia lat jestem doktorem, ale wy słuchajcie rad tamtej baby, a mnie dajcie święty spokój...
Więc posłusznie melduję, panie kadecie, że ten pan Regl też go nie usłuchał i nie poszedł do szpitala sam, ale musieli go tam w gorączce zawieźć. Dostał zapalenia jąder, bubony i Bóg wie co tam jeszcze. Z tego szpitala przyszedł jak mucha słaby. A potem dostał jeszcze gruźlicy i musieli mu oba kłębuszki urżnąć. Z początku też miał takie mocne palenie, ale taka choroba, to nie żadna choroba. Złego nic się stać nie może. Pali pana kadeta jeszcze bardzo, czy też już jest lepiej?
— Mój Szwejku, jeśli nie umiecie opowiadać o czymś weselszym, to dajcie spokój i nie gadajcie — jęknął kadet, wystraszony przyjemną perspektywą, jaką malował mu ordynans marszkompanii.
A Szwejk nabijając fajkę, wtrącił:
— Posłusznie melduję, żeby mi było wolno palić.
Wypuścił z ust duży kłąb dymu i z miną poczciwca mówił dalej:
— Wie pan co, panie kadecie, zamiast trypra, życzyłbym panu, posłusznie melduję, syfilis. Panie kadecie, pan nie jest z tych najgłupszych i mógłby pan zrobić karierę. Przy syfilisie dostaje się zmiękczenia mózgu, paraliżu postępowego, czy jak się to zwało, a na to choruje prawie każdy generał. Pan, panie kadet, jest jeszcze młody i mógłby się pan stać generałem w niedługim czasie. Dopieroż cieszyliby się z pana tatuś i mamusia! Ale żeby dostać paraliżu, to trzeba leczyć się bardzo troskliwie. Na Wyszehradzie był jeden oberkelner i dostał od pokojówki syfilis, ale nie chciał się nikogo radzić, bo doktora bał się jak ognia, i mawiał, że te baby, co to mają takie zielniki, wiedzą więcej niż oba wydziały lekarskie, czeski i niemiecki razem. Ale bo też, posłusznie melduję, między ludźmi jest dużo znających się na chorobach. Niektórzy ludzie znają takie choroby, o jakich doktorzy nigdy nie słyszeli. Kiedym ja chadzał do Czarnego Kościelca do obozu, to tam była niejaka baba Mędrzycka. Chodziła po stodołach i nosiła nam bułki i kawę: bułka kosztowała dwa grajcary, a kawa trzy. Ta baba pewno już nie żyje, Panie świeć nad jej duszą, ale kawę, drań, gotowała zawsze kiepską, z samej cykorii i z żołędzi. I ta Mędrzycka też miała taki zielnik i umiała zażegnywać mzy. Czy pan kadet słyszał już kiedy o takiej chorobie? Ja też nie słyszałem, ale jak tam tylko jaka dziewczyna zaczynała blednąć, to starzy zaraz w lament, że dostała niby tych mzów, i zaraz biegli do starej Mędrzyckiej. A wtedy, jak tam był obóz, panie kadecie, dziewczyny bladły tam bardzo często i jak jeszcze! A ta baba kazała takiej chorej dziewczynie uklęknąć i odmawiać „Zdrowaśkę“, uważając, czy się dziewczyna trzęsie. Jeśli się trzęsła, to miała te mzy na pewno. Wtedy, posłusznie melduję, dziewczyny się jeszcze trzęsły bo wtedy odmawiały pacierze bardzo pobożnie, gdyż jeszcze nie umiały pisać pod mariańskim obrazem na Świętej Górze: — Panno, któraś poczęła bez grzechu, daj mi grzeszyć bez poczęcia! — Więc ta baba mierzyła dziewczynę nićmi maczanymi w wodzie święconej, pisała dokoła niej na podłodze koła kredą cudowną, pocierała ją gałązką psiego bzu i wreszcie wołała. — Panienko Przenajświętsza, ta dziewczyna ma mzy: Panie, zbaw nas ode złego! — Sypialiśmy u pewnego garncarza, który miał bardzo ładną córkę, a z tą chodził na jagody pewien plutonowy z naszego pułku. Otóż i ta ładna dziewczyna raptem zaczęła blednąc, a stara Mędrzycka chodziła do niej i zażegnywała jej mzy. A potem, kiedyśmy już wszyscy o tym pozapominali, nasz plutonowy dostał niespodzianie list od tej dziewczyny, że powiła bliźnięta, żeby się z nią ożenił. A jej ojciec do tego listu dopisał: — Panie zugsführer, spełnij pan swój obowiązek, skoroś mi pan córkę zepsuł! Ja wiedziałem, że ona tych mzów dostała od pana, boście się razem zaziębili. — Ale może pan kadet już nie ma ochoty słuchać, bo opowiadam takie długie historie...
— Jesteście żywą kroniką, mój Szwejku — rzekł kadet — ale zapomnieliście mi powiedzieć, co się stało z tym kelnerem.....
— Niby z tym kelnerem z Wyszehradu? — zapytał Szwejk, uradowany, że kadet po raz pierwszy słucha jego opowiadań bez wymyślania i gniewu.
— Nic osobliwego. Leczył go stary Ludwik ze smichowskiej areny i od czasu do czasu kupował dla niego w drogerii za dziesiątkę pudru cynkowego, żeby nim te swoje bolączki przysypywał. Ale potem temu kelnerowi zaczęło jakoś ciało odłazić od kości, więc się w Chuchli koło kościołka powiesił. Dobrze zrobił, bo to był cywil i nie mogło być mowy o tym, żeby się stał generałem, choćby miał paraliż mózgu. Posłusznie melduję, panie kadecie, że chorób jest na świecie dużo i wszyscy chcą na coś chorować, bo prości żołnierze nie mogą swymi pustymi łbami zrozumieć, że to piękna rzecz zginąć za najjaśniejszego pana. Każdy się tylko stara o chorobę, a gdy taki cham włazi do wagonu, to nie krzyczy: — Żegnaj, Prago! — ale ryczy: — Do widzenia za tydzień! Mam bilet powrotny! Kupiłem go sobie za trzy korony w knajpie „pod Napoleonem“.
Habacht! — zawołał nagle Szwejk, stając na baczność.
We drzwiach ukazał się kapitan Sagner z doktorem Steinem, który zwrócił się do kadeta:
— Proszę się rozebrać.
Szwejk z wielkim zainteresowaniem przyglądał się badaniu lekarskiemu, bo doktór miał krótki wzrok i wtykał głowę aż między kolana kadeta.
— Nic osobliwego, zwyczajna rzeżączka — oświadczył doktór. — Pił pan wódkę? Niech pan pośle do mnie po proszki, a jutro będzie lepiej. No servus, mam dużo roboty — rzekł, wychodząc w towarzystwie kapitana Sagnera.
— Posłusznie melduje, że panu kadetowi te proszki przyniosę — zaofiarowywał Szwejk swoje usługi — ale bardzo mi przykro, że choruje pan tylko na rzeżączkę i że nie dostał pan syfilisu. Mógł pan zostać generałem na poczekaniu i uradować swoich szanownych troskliwych rodziców. Widzi pan...
Nie dokończył. But kadeta grzmotnął Szwejka w łeb, zsunął mu się po nosie i przyczernił mu twarz. Zza gwiazd, które się Szwejkowi pokazały przed oczami, ujrzał kadeta, który zerwał się, jakby go nigdy nic nie bolało, i wskazując na drzwi ryczał:
— Marsz! Marsz! Ty bydlę jedno! Ty świnio morska! Jak śmiesz rozzuchwalać się podobnie! Jezus Maria, ty psie, ja cię oddam pod sąd wojenny, żeby cię kazał rozstrzelać!
Gdy Szwejk zeszedł na dół, jednoroczniak Marek pytał go, co robił na piętrze i u kogo tam był doktór. Szwejk pluł na chusteczkę do nosa, zmywał plamy szuwaksowe z lewego policzka i zaglądając ciekawie w potłuczone zwierciadełko, czy dużo ich jeszcze, z miną najniewinniejszą odpowiadał:
— Pan kadet Biegler nie mógł zrobić siusiu, więc byłem u niego i pielęgnowałem go. Gawędziliśmy z sobą bardzo przyjemnie...
— No to dobrze, że nie jest ciężko chory. — ucieszył się Marek — bo go potrzebuję do wykonania rzeczy wielkich i nie mógłbym się zgodzić na to, żeby ciągle leżał w szpitalu. Każę mu wykonać rzeczy bohaterskie, za które dostanie brązowy medal Für Tapferkeit“, mały srebrny medal, wielki srebrny, mały złoty, wielki złoty, signum laudis i błogosławieństwo papieskie. On, nie kto inny, wyrzuci w powietrze prochownię nieprzyjacielską, on podpali Piotrogpród, on bez niczyjej pomocy weźmie do niewoli cały rosyjski sztab generalny. W dziejach naszego pułku dokona takich czynów, że po wojnie na cześć kadeta Bieglera śpiewane będzie Te Deum“.
Szwejk słuchał uważnie, a potem rzucił jakby od niechcenia:
— Jak kto umie pisać, to naspisuje czasem takich głupstw najrozmaitszych, że uwierzyć trudno.
Wyjął paczkę tytoniu, przykląkł przy ławce i krając tytoń na zaczął wyśpiewywać:

W Brnie przy świeżym piwku — holariholaho
Tańcowały dwie dziwki — holariholadrila.

I ja także tam byłem — holariholaho
Jedną sobie namówiłem — holariholadrila.

Złotówczynę jej dałem — holariholaho
Całą noc ją kochałem — holariholadrila.

Do szpitala mnie zabrali — holariholaho
Badali, oglądali — holariholadrila.

A pan doktór się pytał — holariholaho
U jednej zdrowej dziwki — holariholadrila.

W Brnie, przy świeżym piwku — holariholaho
U jednej zdrowej dziwki — holariholadrila...

Czechosłowacki Wojskowy Instytut Naukowy zbiera obecnie wszystkie piosneczki i gadki żołnierskie, jakie powstały podczas wojny światowej. Niechże skorzysta i z tej piosenki dobrego wojaka Szwejka.



V
Za nieprzyjacielem.


Przy każdym zajęciu zdobywa się doświadczenia i czyni się odkrycia, które pozwalają ściśle określać rzeczy i sprawy przyszłe. Starzy owczarze lepiej od stacji meteorologicznej na Petrzynie znają się na pogodzie; dziewczęta koło Bramy Prochowej tylko raz spojrzą i zaraz wiedzą, czy warto poprosić o papierosa poważnego jegomościa, który w nocy przygląda się budowli banku przemysłowego; doktorzy powiedzą każdemu z góry, że jeśli ma suchoty, a nie ma pieniędzy, to umrze na te swoje suchoty niedługo; ba, w dyrekcji policji praskiej jest pewien radca, który wie, że gdy badany aresztant prosi o szklankę wody, to zamierza się przyznać.
Więc gdy żołnierze marszbatalionu 91 w Żółtańcu dostali raptem rozkaz kopania nowych dużych latryn, stare wygi wojskowe mówiły z wielką powagą:
— Wiecie, chłopcy, to nie jest bez kozery. Jutro, a najdalej pojutrze, pójdziemy stąd precz. Teraz żarty się kończą.
Nikt na świecie nie zdoła objaśnić związku, jaki istniał między latrynami a armią austriacką, ale jedno oddziaływało na drugie, jak plamy na słońcu oddziaływują na wybuchowość wulkanów. Po wsiach nikt i nigdy nie troszczył się o to, gdzie wojsko szuka ulgi, ale jak tylko nadchodziły jakieś wieści o bliskich marszach, żołnierze dostawali łopaty i siekiery z rozkazem wybudowania obszernych i solidnych latryn. Zdaje się, że oddziały armii boją się, żeby te wojska, które przychodzą po nich, nie mogły ich obmawiać.
W Żółtańcu żołnierze kopali latryny wieczorem, a nazajutrz rano był alarm. Do sztabu pułku przybyli dwaj oficerowie ze sztabu generalnego. Przyjechali w zabłoconym aucie, a żołnierze stojący w szeregach witali ich uciesznymi uwagami:
— Niech ich diabli wezmą! — Jak tylko pokażą się te draby w czapkach muzykanckich, zaraz potem jest Vormarsch i awantura. Bóg raczy wiedzieć, co to za głupcy, ci Moskale, że ciągle uciekają, jakby to była osobliwa przyjemność gonić ich wiecznie.
I zaraz się zaczęło. Kompanie stały na nawsiu, do nich podjeżdżały wozy zaopatrywania i żołnierze fasowali. Dwieście patronów, dwa i pół bochenka chleba na pięć dni z góry, dwie konserwy, garść sucharów, torebkę konserwy kawowej. Był to ładunek dla młodego słonia, a nie dla człowieka, który ma robić czterdzieści kilometrów dziennie. Ale taki już był austriacki system wojenny, bo nigdy nie wiadomo było, kiedy się zacznie uciekanie albo gdzie zagubią się tabory podczas marszu.
Żołnierze z cichymi westchnieniami układali konserwy i chleb w plecakach, naboje sypali do chlebaków, plecaków, ładownic, gdzie się dało. A w tyle u swej kompanii Szwejk przemawiał do Balouna:
— Widzisz, teraz my ich popędzimy. A ty gapo nie myśl sobie aby, że to, coś dostał, masz zjeść koniecznie dzisiaj, bo tego starczyć ci musi na cały tydzień. Teraz kuchni nie zobaczysz prędzej, aż nieprzyjaciela pobijemy i rozproszymy. Dopiero wówczas będzie odpoczynek i dostaniemy jeść. Możliwe, że i rum będziemy fasowali.
— Matko Boska Kłokocka! — jęknął Baloun. — Ostatnia godzinka nadchodzi. Przecież ja wiem, że zjem wszystko, zanim pan kapitan powie: Marsz!
— Nie wygaduj głupstw — rzekł uroczyście Szwejk — i pamiętaj o przysiędze i o honorze wojskowym. W Czasławiu przy dwunastym pułku landwery był niejaki Starek, takie poczciwe, zacne, ale głupie bydlę. Jednym słowem, idiota. Gdy narukował i gdy kapral Endler dostał go w swoje rączki, to rzekł do niego: — Jesteś taki głupi, że to nawet niemożliwe, żeby ktoś mógł być takim cymbałem i mógł nie poznać się na tobie, że jesteś głupi. — A ten Starek był tak samo wiecznie niesyty, jak ty. Gdy fasował chleb, to go zabierał z sobą na pryczę i pod kołdrą gryzł po kawałku, tak że koło północy nie miał już nawet skórki. Ale gdy się obżerał chlebem, to zawsze tak śmierdział, że jego sąsiedzi chodzili potem do doktora, a doktór kazał im leżeć jako zatrutym. Ale potem wymiarkowali, z czego to wszystko jest, i tego Starka zawsze na noc wyrzucali, a on sypiał na samym strychu, żeby go nikt nie znalazł. U wszystkich żołnierzy stracił wszelki szacunek i nikt nie traktował go jako żołnierza. Przezywali go rozmaicie, podczas ćwiczeń kapitan wysyłał go gdziekolwiek, żeby go nie miał na oczach. Potem musieli odesłać go do domu, bo żołnierze dwunastego pułku i dwudziestego pierwszego pułku robili dla niego składki komiśniaka. Dostało się to do gazet i za to go z wojska wygnali. Do nas do Budziejowic przybył jeden feldfebel z Czaslawia i on nam o tym opowiadał, przedstawiając nam tego Starka jako przykład odstraszający, żebyśmy wiedzieli, do czego dochodzi, gdy żołnierz nie umie opanować swoich namiętności i popędów. A ten feldfebel został do nas przeniesiony za karę, ponieważ w Czaslawiu okradał magazyn wojskowy, a rzeczy kradzione zanosił do pewnej kelnerki, bo ją kochał, i kupił jej jedwabną suknię.
Następnie, po skończonej naradzie oficerów, nastał sławny marsz poprzez moczary i piaski galicyjskie. Był to taki marsz, że ludzie mieli ramiona pokaleczone od plecaków, a skórę na całym ciele pozdzieraną. Na nogach wszyscy mieli pęcherze jak jaja. Trzy dni trwał taki marsz poprzez wsie popalone, a sypiało się w polu. Żołnierze zasypiali, jak tylko poustawiali karabiny. Wszyscy byli tak pomęczeni, że nikt z nikim nie rozmawiał. Z rana ten i ów spróbował coś zaśpiewać, roześmiać się, zrobić dowcipną uwagę, ale wszelkie próby poprawienia nastroju zawodziły. Nabojów nie można było porzucać, ponieważ trzy razy dziennie była rewizja: porzucano więc chleb i bieliznę. Trzeciego dnia wieczorem, gdy batalion rozkładał się dla odpoczynku na skraju młodego lasu, żołnierze wywierali wrażenie umęczonych kalek, a długo w noc wlekli się ku obozowi ludzie słabi i padali na ziemię jak kłody. Z rana, gdy ten i ów budził się ze snu, słyszał od wschodu grzmienie dział, a w pobliżu z lewej i z prawej strony także biły armaty: Bum-bum-bum!
Ten stały grzmot przebudził ze snu i Szwejka. Gromadka żołnierzy kręciła się już dokoła swego gospodarstwa i dyskutowała na temat, gdzie i kto strzela.
— To nasi strzelają. — Nie, to nie nasi, to Rosjanie. Słyszysz przecie, że to całkiem inny huk. — W takim razie Niemcy. — Jakoś niedaleko muszą być armaty. O co zakład, że jeszcze dzisiaj dostaniemy się w ogień.
Nadporucznik Lukasz spędził kiepską noc, bo nogi miał poodzierane, a biodra poodparzane od siodła. Gdy Szwejk zbliżył się do strumienia, płynącego środkiem łąki, zastał tam oberlejtnanta rozebranego i siedzącego nad brzegiem. Obmywał się chłodną wodą. Szwejk zasalutował.
— Posłusznie melduję dzień dobry panu oberlejtnantowi. Czy dzisiaj dostaniemy kawy? Czy przyjedzie kuchnia?
— Dzień dobry, Szwejku — rzekł Lukasz familiarnie. — No i cóż ty na to wszystko, mój chłopie? Może już dzisiaj znajdziemy się w ogniu. Ale na pewno nie wiem, a czy przyjdzie kuchnia, także nie wiem. Może będziemy mieli dziś odpoczynek, ale i tego nie wiem na pewno. Wiecie, Szwejku, co jest na wojnie najciekawsze? Że nikt nic nie wie, niby jaki Sokrates. Wiecie też aby, kto to był Sokrates? Grecki filozof. Mędrcem był dlatego, iż mawiał: — Wiem, że nic nie wiem. — Jak się czujecie, Szwejku, po tych marszach?
— Posłusznie melduję, iż mam nadzieję w Bogu, że mi Bóg ześle dość sił, abym dla najjaśniejszego pana umiał znosić dobre i złe — odpowiedział Szwejk. — Czy pan oberlejtnant nie ma przypadkiem trochę śliwowicy w swej feldflaszce? Mdło mi jakoś i czuję się nieswój.
— Ale tylko jeden łyk, Szwejku! Nie wychlaj mi wszystkiego! — napominał go Lukasz, widząc, że Szwejk już sięga po butelkę.
— Łyknę tylko raz, żeby nie mieć w ustach złego smaku. Bardzo dobra śliwowica! Posłusznie dziękuję — mlasnął językiem i wierzchem dłoni otarł usta. Potem usadowił się na brzegu i zaczął się przyglądać muskularnym nogom i włochatym biodrom oberlejtnanta.
— Pan oberlejtnant ma z przeproszeniem ciało takie ładne i gładkie, jak kobieta. Bardzo ładną i delikatną skórę ma pan na sobie. Pod Dzwonem bywała na tańcach pewna dziewczyna, niejaka Marzena Mrazkówna, i też była taka delikatna i biała. Bardzo lubiła chłopaków i na skałach, gdy odprowadzali ją do Brzewnowa, nieraz sobie z nimi zdrowo pofiglowała. Ale nikomu nie pozwoliła, żeby ją pogłaskał po kolanach, albo jeszcze wyżej nad kolanami. Chłopcy opowiadali to sobie o niej i dziwili się, więc pewnego razu złapali ją, żeby się przekonać, dlaczego ona na wszystko pozwala, a broni się tylko przeciwko temu. No i pokazało się, że skórę miała jak oskubana gęś, gdy puszczają się jej pałki. Taką kostropatą miała skórę. Daję słowo, panie oberlejtnant, że zadek miała jak tarkę.
— A ty Szwejku, też się o tym przekonałeś? — zapytał Lukasz, wdziewając kalesony. — Przyznaj się, Szwejku, ile ty dziewcząt zepsułeś?
— Ja, panie oberlejtnant, byłem zawsze porządny, ale miałem takiego kolegę, który mi o tym opowiadał. Bo ten kolega był straszny dziwkarz i o wszystkich przygodach z dziewczynami zapisywał sobie w książce, jak Schicht, co sprzedaje sklepikarzom mydło na kredyt, zapisuje należności. Miał w kieszeni kalendarzyk i w nim zapisywał pod odpowiednią datą imię tej dziewczyny, z którą akurat miał do czynienia, gdzie to się stało, i ile kosztowało. A na Nowy Rok zawsze robił inwentarz, bilans i statystykę. Był to urzędnik banku i znał się na księgowaniu. Nieraz mawiał nam: — Najtańsze dziewczyny, to służące, bo z nimi chodzi się na Cesarską łąkę albo w niedzielę w Zacisze na wycieczkę; szwaczki kosztują o dwadzieścia procent drożej, bo każą się prowadzić do kinematografu; jeszcze droższe, o całe dziesięć procent, są biuralistki, modystki i guwernantki, bo taką trzeba już zabrać do teatru i iść z nią do wędliniarza na kolację; następnie idą dziewczęta z teatru i z baletu: taka chce, żeby jej sprawić suknię, na kolację chce iść do restauracji, ale za to ma własne mieszkanie. Dla naszego urzędnika, to już zbytek, ale i to jeszcze wytrzymać można. Nie można natomiast wdawać się z panną z dobrej rodziny, która nic nie robi i ma wielkie pretensje, bo wtedy trzeba by bank okradać. Taka porządna panna chce kina, teatru, bukietów, wycieczek, sukien, wszystkiego, na Cesarską łąkę taka nie pójdzie, bo jej się koniecznie zachciewa hotelu. Takie oto doświadczenia miał ów znajomy. Wiedział też, co lubią jadać blondynki, a co brunetki, czym można skaptować niewiastę chudą, a czym tłustą, co trzeba mówić Maryniom, co Antosiom i Andziom. Wszystko wybadał i wiedział dokumentnie.
— Miał już widać własną metodę, naukową metodę badania — rzekł oberlejtnant, którego opowiadanie Szwejka zaczynało bawić nowością poglądów i oryginalnością zdobytych doświadczeń. Szwejk tymczasem spoglądał pobożnie na flaszką ze śliwowicą, a ponieważ widział, że oberlejtnant zabraniać mu nie będzie, łyknął znowuż i z zadowoleniem dodał:
— O tych niby metodach mógłbym panu także coś opowiedzieć. Na Smichowie był jeden kupiec, a nazywał się Worliczek. Ten znowuż miał specjalną metodą przyjmowania subiektów. Gdy potrzebował sklepowego to zamieszczał w „Politice“ takie ogłoszenie:

Młody uczciwy i gorliwy sklepowy znajdzie miejsce w praskim domu handlowym, jeśli nie tyle kładzie nacisk na wynagrodzenie, ile na uprzejme obchodzenie się z nim. Wymagana znajomość języka niemieckiego, palenia kawy i kiszenia ogórków.

Gdy następnie taki sklepowy bez zajęcia posłał mu ofertę i prosił o udzielenie mu miejsca, którego stać się godnym obiecywał przez gorliwe i sumienne spełnianie obowiązków, to ten pan Worliczek wzywał go do siebie do sklepu i mówił: — Mój zacny człowiecze, proszę mi obejść tę ladę. — Młodzian obchodził ladę ostrożnie, a po chwili pryncypał zwracał mu ofertę i świadectwa: — Nie nadaje się pan do mego sklepu, bo chodzi pan zbyt wolno. — Za każdym razem ogromnie w sklepowych przebierał, aż wreszcie trafił na takiego, który latał koło lady niby łasiczka. Pryncypałowi zapaliło się w oczach. — Podobasz mi się, człowiecze, przyjmuję cię — powiada — ale ostrzegam cię, że miałem pewnego razu subiekta, który pijał mój atrament. To się od razu zauważa, ponieważ po atramencie usta są czarne. I okradać też się nie pozwolę i zaraz wszystko poznam. Mam ja swoje metody; jestem mistrzem metod. — No i wysłał tego sklepowego do filialnego sklepu w Koszyrzach, bo mu się ten młodzian bardzo podobał. A ten sklepowy w czasach przed Bożym Narodzeniem wyprzedał mu cały sklep i z pewną dziewczyną od Kutzerów wyjechał do Italii. Z tego wynika, panie oberlejtnant, że nie każda metoda jest dobra. Z najlepszą można wpaść po same uszy. Ale tam stoi Baloun i spogląda ku panu. Widać nagotował kawy.
Szwejk przy boku oberlejtnanta wszedł między żołnierzy, a gdy potem Baloun podał Lukaszowi menażkę z kawą, zasalutował i rzekł grzecznie:
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że panu życzę dobrego apetytu.
Na co Lukasz syknął, popijając kawę:
— Dziękuję ci!
— Słuchaj no, Szwejk — pytał go po chwili jednoroczniak Marek — od kiedy spoufaliliście się tak dalece z oberlejtnantem, że już cię tyka?
Szwejk spojrzał na Marka swoimi szczerymi oczyma:
— Chciał, żebym i ja mówił mu „ty“. Tam nad strumieniem piliśmy jego własną śliwowicą bruderszaft. To bardzo porządny pan i zaczyna tykać, jak tylko słyszy huk armat. Gdy usłyszymy strzelaninę karabinową, to i pan pułkownik będzie z nami na „ty“. Na wojnie panuje już taki obyczaj, że gdy zaczyna być kiepsko, to oficerowie od razu uważają swoich żołnierzy za braci.
Wokoło płonęło z dziesięć ogieńków, a nad nimi syczała woda w menażkach. W wodzie tej żołnierze rozgotowywali konserwy kawowe na gęsty, czarny, śmierdzący i ckliwy płyn. Mokre drzewo dymiło na wszystkie strony i nie chciało się palić, a żołnierze dmuchali w ogień obrzękłymi ustami, aż im z oczu łzy płynęły, albo wymachiwali czapkami, żeby się ogień lepiej palił. Potem ukazał się kapitan Sagner i powiedział żołnierzom, że jest odpoczynek, która to wiadomość przyjęta została z wielkim zadowoleniem. Jeszcze większą uciechę wywołała wieść, że przybędą kuchnie. Cud ten ziścił się koło południa; kuchnia przybyła i to od razu z gotową polewką. Rozdawano ją natychmiast. Polewka była dobra i Szwejk zdziwił się wielce, że jeden z żołnierzy pokpiwał:
— Gdyby podobne zupy podawano w restauracjach, to na jadłospisach mogliby śmiało wypisywać: Zupa aqua font, albo jeszcze krócej: H2O.
Szwejk odszukał sierżanta rachuby, Wańka, i powtórzył mu zdanie żołnierza. Waniek się zamyślił.
— To jakiś pysk łakomy tak szczeka. Trzeba przecie oszczędzać, więc wszystkiego dać nie mogę. Ale kucharze, te dranie opasłe, żarły pewno przez całą drogę. To, co powiedział ten łobuz, to łacińska nazwa, i symbol chemiczny wody. Na co sobie taki wszawy łobuz pozwala! Ale, dzisiaj, mój Szwejku, będziemy fasowali wino.
Fasowanie wina, czekolady i różnych innych przysmaków, należało do takich specyfików armii austriackiej, o których żołnierze wyrażali się jednym słowem: złodziejstwo! Wina fasowano jedno wiadro na kompanię: do tego wiadra podchodził feldfebel sztabowy i nabierał pełną menażkę; po nim szedł sierżant rachuby i czynił to samo; potem po kolei szli kucharze, oficerscy służący i brał każdy, ile się dało, a tym, co pozostało, miano napoić kompanię. Kończyło się tak, że gdy kapral podchodził do swoich żołnierzy i wołał: — Wino dzielić! — na dnie wiadra widzieli żołnierze dwie łyżki czerwonych fusów i dziesięciu chłopa odzywało się jednomyślnie: — Niech pan kapral raczy wypić to sam, bo nie warto wąsów maczać. — Toteż gdy Szwejk powiedział Wańkowi, że się będzie fasowało wino, Szwejk odpowiedział bardzo prosto:
— E, to bluff, bo wino wypiją panowie oficerowie, a nam każą tylko powąchać, żeby nikt nie mógł powiedzieć, że nie dostajemy wszystkiego, co nam się należy. Podczas ucieczki spod Kraśnika był jeden żołnierz, nauczyciel z zawodu, nie pamiętam już w którym służył pułku; zatrzymał dowódcę korpusu i powiedział mu, że już od tygodnia nie mieli ani ciepłej strawy, ani chleba, a przecie im się to należy. Pan generał poklepał go po ramieniu i rzekł: — Ja ja, das ist sehr gut; należeć wam się należy, ale chleba nie ma. To przecie jasne, nicht wahr? — Potem ten nauczyciel był w Pradze w lazarecie, chodził ciągle po izbie i powtarzał: — Dajcie żołnierzom, co im się należy. Sprawiedliwości nie ma, ale się ludziom należy! Czy życzy sobie pan generał sprawiedliwości w majonezie?
— E, mój Szwejku — zdziwił się sierżant rachuby — co za historie wy ciągle opowiadacie! Wojna, to wojna i musi być źle podczas niej. Przypomnijcie sobie, że już w litaniach jest mowa o tym: od powietrza, głodu i wojny zachowaj nas, Panie! Patrzcie, tam już niosą wino. Idźcie się dowiedzieć dla której to kompanii.
Szwejk ruszył naprzód i spotkał żołnierza, który ze strumienia niósł w płóciennym wiadrze wodę. Do tego żołnierza raptem podszedł porucznik Dub.
— Co ty niesiesz? Na co ta woda?
— Posłusznie melduję, że to jest woda dla koni. Dla koni od kuchni polowej.
— Skąd nabrałeś tej wody? Ze strumienia? Do stu milionów diabłów! Od kiedy wolno czerpać wodę ze strumienia?
Żołnierz milczał i spoglądał na porucznika. Widać było, iż wysila się, aby rozstrzygnąć pytanie: Czy ja głupi, czy on głupi?
Donnerwetter, to ma być dyscyplina? — krzyczał Dub. — Zugsfürer, czemu temu żołnierzowi nie dodano szarży do asysty? Czy nie wiecie, że gdy szeregowiec idzie po wodę dla jakich koni, to trzeba mu dodawać szarżę? Dlaczego nie poszedł z nim frajter?
Szwejk odpowiedział zamiast feldfebla:
— Posłusznie melduję, że ta woda jest całkiem zdrowa, bo pan oberlejtnant Lukasz umył w niej nogi i pił z niej kawę. Nikt do tej wody nie mógł niczego nasypać, bo teraz się koniom strychiny nie daje, żeby nie były zanadto bystre. W Radeszowicach był, panie lejtnant, hycel, a zawsze mawiał...
— Mawiał, że cię każę wsadzić do paki, aż sczerniejesz jak mumia króla egipskiego — ryknął na niego porucznik Dub. — Ty krowo jedna, nie kpij sobie ze mnie, bo Jezus Maria, gdybyśmy nie stali w obliczu nieprzyjaciela, to nie wiem, co porobiłbym z tobą, żeby się wreszcie pozbyć ciebie, ty zakało regimentu! Abtreten!
— Ryczy sobie ten facet jak wół — rzekł jeden z żołnierzy, gdy się porucznik oddalił. — Kiedym służył w Czaslawiu, to przy landwerze był tam dziadyga Cibulka. Też tak ryczał. Raport przyjmował zawsze konno, więc trzeba było ryczeć na cały dziedziniec, a on sam ryczał najgłośniej: — Ty smarkaty rekrucie, gadaj głośno, bo ci pysk rozedrę. Co to jest, żeby tak szeptać, jak stara kurwa, gdy idzie do spowiedzi! Do stu diabłów! Pomyślcie przecie, że przed wami stoi wasz kapitan i że dla takich smarkatych rekrutów nie będzie przecie wysilał swoich uszu. Ten kapitan ryczał tak głośno, że z całej okolicy kobiety wysłały deputację do pułkownika, żeby mu tego ryczenia zakazał, bo się dzieci budzą ze snu i z przestrachu dostają konwulsji.
Po południu cały obóz przemienił się w wielki tłum nagich małp, tępiących wszy. Każdy trzymał tu przy oczach koszulę albo gacie i zaglądał między szwy, tropiąc z wielką zaciekłością wszy i gnidy. Niektórzy wyjmowali pudełka z szarą maścią i rozcierali ją po biodrach i plecach, budząc zawiść tych, którzy o takim środku ochronnym przeciwko wszom zapomnieli. Rozpoczęła się oryginalna dyskusja:
— Mówią, że najlepszym środkiem przeciwko wszom jest olejek gwoździkowy — zadeklarował pewien wąsacz, który wszów nie zabijał, ale prztykaniem paznokci strącał je w trawę. Podobno wystarczy kilka kropelek tego olejku i wszystkie wszy wyzdychają. Ale ja ich mam zbyt dużo i potrzebowałbym przynajmniej litr olejku.
— Lepiej wysmarować się naftą — wtrącił drugi. — Nafta zabezpiecza od wszów i ludzi i świnie.
— Podobno wszy nie trzymają się wcale w bieliźnie jedwabnej — zaczął trzeci. — Pisali w „Politice“, że kto nosi bieliznę jedwabną, ten wszów nie dostanie.
— To prawda — odpowiedział Szwejk — ale nie wszyscy możemy chodzić w jedwabiach. Najlepiej plenią się wszy w grubych trykotach. Po kilku dniach ma się ich pełno, niby maku. Dobrze byłoby pozostawić je, żeby powyzdychały na uwiąd starczy, ale nie wolno, żeby żołnierz pozwolił zjeść się wszom. Żołnierz jest od tego, żeby zginął za najjaśniejszego pana, a nie od tego, żeby się nim pożywiło kilka głupich wszów.
Dzień był jasny i piękny. Ludzie wyprali sobie bieliznę, obmyli przepocone nogi i zabrali się do gry w karty. Ze wszystkich stron słychać było: — Wino, czerwień, siódemka... Wychodź w waleta, ty idioto... — Jednocześnie pod paznokciami trzaskały zabijane wszy. Jeśli wszy mają swoje dzieje, to w tych dziejach rok 1914 będzie wyryty złotem na marmurze jako rok nieopisanej wprost płodności i żywotności tego stworzenia.
Szwejk, który grał w karty do samego mroku, poszedł spać w pobliżu kuchni. Pod płaszczami leżeli tam już: Baloun, Waniek i jednoroczniak Marek. Spoglądali w głębię błękitnego nieba wyzłoconego gwiazdami, a Jurajda wywodził:
— Każda z tych gwiazd, to świat. Astralny świat. Gdy się pomyśli, że gwiazd, czyli słońc jest około 20 milionów, gdy człowiek zacznie wyobrażać sobie odległość, na której przebycie światło potrzebuje 537 lat, gdy przypomnimy sobie, że słońce jest półtora miliona razy większe od ziemi, to czymże jestem ja razem ze swoją kuchnią polową i co znaczy tych kilka kilometrów, któreśmy przemaszerowali!? Wszechświat jest ogromny i ma swoje olbrzymie tajemnice, ale my nie wiemy, kto tam jest i jakie stworzenia zamieszkują te przestwory.
— Chciałbym tylko wiedzieć — mówił jednoroczniak Marek — czy są tam tacy idioci, aby toczyli z sobą wojny.
— Może tak, może nie, nikt nie wie. Może mieszkają tam ludzie, może zwierzęta, w które wcielają się dusze zmarłych, zanim ponownie wrócą na ten świat. Czytałem o tym w książkach Flammariona.
— Trochę prawdy w tym może i jest — odezwał się Szwejk — i gdyby pan feldfebel znał panią Marszałkową na Żyżkowie, to by głową nie kręcił. Ta pani była wieśniaczką, wróżyła z kart i miewała przeczucia, co się stanie w przyszłości. Mieszkała przy ulicy Cimburkowej, ale ludzie garnęli się do niej z całej Pragi, bo dobrze umiała wróżyć i każdemu powiedziała, co było trzeba. Nawet duchy wywoływała.
— A czy byliście u niej, Szwejku, na seansie spirytystycznym? — zapytał Jurajda.
— Ja się do takich seansów nie nadaję — mówił Szwejk — ale słyszałem o pewnym medyku, który u niej mieszkał. Ten medyk miał niby zbadać tę wieszczkę w interesie wiedzy i stał się medium pani Marszałkowej. Gdy się „Pod kielichem“ dobrze wstawił, to nam o tym opowiadał. Więc ta gospodyni i ten medyk utworzyli spółkę i jak tylko zaczęła się wojna, to kobiety wystawały w ogonku przed mieszkaniem tej wieszczki. Ale potem ta Marszałkowa nie chciała powtarzać wszystkim niewiastom to samo, że mąż wróci z wojny zdrów i cały i że przez wiele lat cieszyć się będzie szczęściem małżeńskim, i niejednej powiedziała, że mąż stracił na wojnie nogi czy głowę, czy też inaczej został okaleczony. A te głupie baby zaczęły wymyślać na wojnę i przeklinać najjaśniejszego pana, że im zabrał żywiciela. Policja capnęła jedną i drugą, a te wygadały wszystko, że wieszczka powiedziała im o smutnych przygodach ich mężów. Więc policjanci zabrali się i do pani Marszałkowej i w dyrekcji policji chcieli ją najprzód powiesić za zdradę główną, ale potem ją puścili, tylko że jej nakazali przepowiadać ludziom same dobre rzeczy, a brać może za to, ile zechce. Ale ona się tak przestraszyła, że zarzuciła swoje rzemiosło i już tylko pomagała owemu medykowi. Pewnego razu przyszła pani adwokatowa, dama bardzo wykształcona, bo się jej niby śniło, że jej mąż, który na Hradczanach sądził ludzi za obrazę najjaśniejszego pana albo za dezercję, umarł czy też poległ w walkach i że dusza jego za karę wcieliła się w konia. Należało mu się, oczywiście, bo był dla ludzi draniem. Przecież nawet jednej babinie wlepił osiemnaście miesięcy za to, że kupowała sobie pantofle, a gdy Żyd zażądał za drogo, rzekła: — Żeby też już Moskale przyszli! — Więc ta pani adwokatowa dała wróżce pieniądze i kazała sobie ten sen wytłumaczyć. Marszałkowa nie chciała o żadnym wróżeniu nawet słyszeć. Pani adwokatowa dodała jeszcze, a wróżka poszła zbudzić medyka, który był mocno wstawiony i spał. Na posiedzeniu z panią adwokatową też zaraz usnął i Marszałkowa musiała mu dawać sójki w bok, żeby odpowiadał na pytania. I zaraz też, jak tylko ten duch na niego zstąpił, rzekł że czuje się być w koniu i że to jest kara. Pani adwokatowa mdlała i pytała, czy ta dusza długo musi przebywać w koniu. Pani Marszałkowa szturchnęła medyka, a on odpowiedział: — Tak długo, dopóki nie przyswoję sobie wszystkich przymiotów konia. — A czy, kochanie, dużo jeszcze uczyć się musisz? — szepnęła ta pani adwokatowa. — Już niewiele; umiem już żreć owies, pić z kubełka, żuć siano, spać stojąc. Dusza moja zostanie wyzwolona — deklamował medyk — jak tylko nauczę się pierdzieć w biegu. Tego jeszcze nie umiem. — Potem ta pani Marszałkowa dostała się do kozy.
Sierżant się roześmiał jak tygrys w śpiącej dżungli, a rozgniewany Jurajda kopnął Szwejka w zadek.
— Jesteście, mój Szwejku, nie tylko idiota, ale i świnia. Pokpiwacie sobie z wiedzy najtajniejszej. Bóg was za to ukarze. Nie ważcie mi się przychodzić do kuchni i obierać kości.
— Między niebem a ziemią jest wiele rzeczy — odpowiedział Szwejk — które są tajemnicą niezbadaną. Jak na przykład takie wszy. Czy mógłby mi pan powiedzieć, na co wszy są na świecie? Dzisiaj, ponieważ się umyłem i wdziałem czystą bieliznę, czuję się tak dobrze, jakbym spoczywał na sprężynowym materacu. Na biodrach miałem już strupy od brudu, na kolanach rósł mi mech, a między palcami robił mi się ser. Czy panu pocą się nogi, panie Jurajda?
Kucharz, zagniewany na dobre, milczał, a jednoroczniak mówił zasypiając:
— Niech granaty padają jak deszcz, niech bitwa grzmi, niech działa ryczą, bo z tego nic sobie nie robi nasz bohater, plutonowy 91 pułku, Antoni Wychodził z Wyżerek pod Czeskim Brodem. Kroczy naprzód po palmę zwycięstwa. — Potem zamruczał coś pod nosem i obróciwszy się na drugą stronę, szeptał: — Chłodna ziemia galicyjska kryje to serce bohaterskie, na którym spoczywał wielki srebrny medal za męstwo. Pozostała po nim suchotnicza wdowa i pięcioro drobnych dzieci...
Historyk batalionu cierpiał na manię wynajdywania różnych głupstw dla sławy armii. Nie miał spokoju nawet w nocy i robił uwagi, za które nieraz dostałby się do paki. Z pobliskiego namiotu oficerskiego dochodziły odgłosy jakiejś sprzeczki, a Szwejk, któremu jeszcze ciągle spać się nie chciało, obserwował niebo i myślał, czy też księżyc świeci tak samo nad Pragą i było mu jakoś nieswojo, że starym obyczajem nie gryzły go wszy. Półgłosem przyśpiewywał sobie.

Ajmazońscy czeladnicy
Do gaiku szli,
Siedli sobie w lubym cieniu
I wiskali wszy.

Z Kromierzyża na Hodomin
Furę ciągną wszy,
Jedna siedzi na koziołku,
I fajeczkę ćmi.

Zauważywszy, że i Jurajda nie śpi i stale wzdycha, zwrócił się do niego:
— Słyszał pan już o tym profesorze, co miał przygodę z wszą? Było to w Młodej Bolesławi, gdzie był taki pan profesor nauk przyrodniczych, który się martwił, że w zbiorach owadów nie ma wszy. Pcheł miał dość, ale wszy ani jednej. Kiedy regulowano Izerę, to na roboty przybyli włóczęgi z różnych stron świata i profesor dowiedział się, że tym ludziom wszów nie braknie. Wybrał się do nich pewnej niedzieli i wziął na wszy buteleczkę. Nad brzegiem rzeki siedział akurat jakiś obdartus, wiszcze się i rzuca wszy do rzeki. A ryby lubią wszy jak wściekłe. Więc mój profesor powiada temu włóczędze, że potrzebuje kilka wszy do zbiorów szkolnych i prosi o takowe. Mój obdartus sięga pod pachę, wyjmuje pięć sztuk jak ziarna jęczmienia, podaje je profesorowi na dłoni i mówi: — Pięć sztuk po dwadzieścia centów, to korona. Proszę o pieniądze! — Ale profesor był sknera i ani myślał płacić. — Przecież — powiada — nie będziecie, mój człowiecze, żądali pieniędzy za wszy. — A ten włóczęga schował wszy za pazuchę i wrzasnął na profesora: — To je pan sobie wyhoduj sam! — Ten włóczęga, to były docent filozofii, socjologii i ekonomii społecznej, a puścił się dlatego, że jego żona miała z innym dziecko. Rozumiał on bardzo dobrze, że jeśli ktoś chce mieć wszy, to powinien za nie płacić, jeśli sam ich nie chce hodować. Towar, to zawsze towar. Tak czy nie, panie Jurajda?
Jurajda, który nie umiał się gniewać zbyt długo, odpowiedział pojednawczo:
— Zdarzają się, panie Szwejk, takie przypadki, nad którymi trzeba się zastanowić, a które bynajmniej nie są śmieszne. Kobiety zmarnowały już wielu ludzi i tego cały system słoneczny naprawić nie zdoła. Ja, panie Szwejk — Jurajda był bardzo wzruszony i dlatego nazywał Szwejka panem — w tej chwili staram się zgłębić zagadkę, czy moja żona dotrzymuje mi wierności i nie łamie przysięgi, sypiając z innym. Dawno już bawię poza domem, a ona jest ładna i ma czarne ogniste oczy, Dawniej, panie Szwejk, gdy rycerze wyruszali na wojnę, to małżonkom swoim nakładali takie zmyślne pasy, że wiarołomstwo było wyłączone. Słyszał pan o tym niezawodnie. Jutro, panie Szwejk, będziemy mieli na obiad gulasz z konserw i kartofli. Ja dla pana trochę odłożę na bok. Oby tylko Bóg dał, żeby mi się małżonka nie puściła.
— Słyszałem o takich pasach wierności, a nawet czytałem — pośpieszył Szwejk z odpowiedzią, słysząc o jutrzejszym gulaszu. — Było to podczas wojen krzyżowych, kiedy to rycerze chadzali bić psów niewiernych, Turków i pogan, aby zdobyć Ziemię Świętą. Takie pasy, panie Jurajda, znajdują się nawet w muzeum w Paryżu. Pisał o tym Horky, literat, który wydawał w Pradze gazetę. Ten pan Horky bardzo te pasy zachwalał i pisał, że o nich istnieje mnóstwo najdelikatniejszych dowcipów. W Paryżu są podobno trzy rzeczy najciekawsze: trupiarnia, w której przechowują na lodzie nieboszczyków, co umarli na mieście bez podania adresu, Moulin Rouge, gdzie się schodzą uczynne panienki, i to muzeum, w którym znajdują się owe pasy, zabezpieczające wierność małżeńską. Szkoda, panie Jurajda, że nie wysłano nas raczej na front francuski. Po zdobyciu Paryża bardzo chętnie poszedłbym popatrzeć na takie pasy.
— Na co zdałby się taki pas — westchnął Jurajda — gdy my bylibyśmy w Paryżu, a żona w domu. Taki pas, panie Szwejk, to rzecz bardzo ważna i artystyczna. Zrobiony musi być na miarę, dokładnie. A żona, dajmy na to, rozmyślnie pośle inną miarę.
— W naszych czasach — zauważył Szwejk — nawet i dobra miara mogłaby się na nic nie przydać. Na świecie panuje teraz same cygaństwo i złodziejstwo. Taki pas, panie Jurajda, zamykał się na zameczek, a klucz pod karą śmierci mógł ślusarz zrobić tylko jeden. Ten kluczyk zabierał rycerz z sobą do boju, nosił go na sercu, a gdy było po bitwie, a psów saraceńskich wymordowano sporo, albo gdy rycerz dostał się do niewoli, to się modlił do Najświętszej Panny, żeby mu strzegła tego skarbu, od którego on miał kluczyk. Ale dzisiaj, panie Jurajda, klucze najróżniejsze wyrabiane są u Hoffmana w Horzowicach na pudy, a u Rotta na Małym Ryneczku można ich sobie kupić, ile wlezie. Dzisiaj ludzie umieją włamać się nawet do kas ogniotrwałych, a tam są przecie zameczki nie byle jakie. No i te damy dawniejsze inne były niż teraz, chociaż dużo musiały wycierpieć. Niech pan tylko spojrzy na stare obrazy, przedstawiające te panie: każda blada jak lilia. A jednak modliły się za małżonków swoich i czekały cierpliwie, aż pan wróci z kluczykiem. Jeśli zaś rycerz poległ, to pani jego z tym pasem szła do grobu. Na sądzie ostatecznym poznamy je łatwo, panie Jurajda. Nie myślę przyganiać pańskiej małżonce, bo jej nie znam, ale poniektóra kobieta to taka polatucha, że gdyby jej mąż kazał zrobić taki pas, choćby nawet całkiem malutki i gdyby go nie zakuł na amen, to by zaraz poleciała do ślusarza, żeby jej dorobił kluczyk albo wytrych.
— Tak to, tak — westchnął Jurajda — niełatwe ma życie człowiek żonaty.
Dookoła wszyscy już spali i słychać było tylko rytmiczne oddechy, chrapanie i pogwizdywanie. Czasem dał się słyszeć odgłos kroków frajtra, który rozprowadzał straże. Cała okolica pogrążona była w głębokim pokoju, który nagle przerwało czterokrotne wściekłe szczeknięcie dalekich dział. Szwejk już zasypiał, ale ciągle napastowała go myśl, że na froncie francuskim byłoby lepiej, bo po zdobyciu Paryża można by zwiedzić muzeum z pasami chroniącymi cnotę.
— Ukradłbym jeden z nich i przyniósłbym go jako zdobycz wojenną dla pani Müllerowej — pomyślał przed zaśnięciem.
— Saperzy pod gradem szrapneli budowali most... Wytrwać, a zwyciężymy! — mówił przez sen jednoroczniak Marek, rzucając się na posłaniu.
Jurajda poczuł się sam na tym olbrzymim świecie, który przytłaczał go swoją wielkością. W przededniu bitwy żołnierze myślą o tym i owym, a powieściopisarze opowiadają zawsze, jak to żołnierze w takich chwilach jednoczą się duszą ze swoim narodem i państwem, jak życie ich własne wydaje się im lichym w porównaniu z całą ludzkością i jej sprawami, i jak chętnie zgadzają się zginąć, wiedząc, że ból ich jest nikły w porównaniu z bólem świata. Może tak jest, może nie, ale kucharz Jurajda myślał w tej chwili tylko o tym, czy przy żonie w łóżku nie leży teraz inny i nie pieści jej. Wszystko inne nie interesowało go w tej chwili. Tuż obok niego głębokim basem pochrapywał dobry wojak Szwejk, który już w drodze na front wyraził się:
— Grać porządnie w mariasza, to sprawa dla nas daleko ważniejsza niż cała wojna światowa.
Rano nikt nie wiedział, co się będzie robiło. Kapitan Sagner nie miał jeszcze rozkazów dla swego batalionu, dowódca pułku także nie. Kapitan Sagner gniewnie odpalił kadeta Bieglera, który chciał mu zaimponować umiejętnością odczytywania map, i razem z Lukaszem udał się nad strumień, gdzie oberlejtnant powtórzył odświeżającą kurację przemęczonych nóg i odparzonej skóry. Lukasz narzekał, że konna jazda sprawia mu duże trudności, ale kapitan pocieszył go, że to jest kwestia przyzwyczajenia. Żołnierzom poprawił się humor, jak tylko dostali kawę, a potem zabrali się ponownie do gry w karty o zapałki i grosze. Gdyby nie grzmiały działa na północy, wszystko przypominałoby spokojne manewry.
Około południa zaterkotał telefon, oficerowie zbiegli się na naradę, a plutonowi krzyczeli:
— Alarm! Alarm! Do stu diabłów, rzućcie te karty! Nie słyszycie, że alarm!? Chcecie dostać po łbie?
Po pięciu minutach cały batalion stał w szeregach z tobołami na plecach i z karabinami w garści.
Do późnej nocy maszerowano żwawym krokiem. Batalion wyprzedzały straże i niezbędne Verbindungi. Żołnierze przeszli przez kilka wsi, gdzie widać było jawne ślady dawniejszych walk. Następnie znowu odpoczywano w lesie.
Kuchnia przyszła za oddziałem dopiero nad ranem. Gulasz, który miał być zjedzony dnia poprzedniego na obiad, był teraz na śniadanie. Armaty grzmiały już całkiem blisko, a niektórzy twierdzili, że w nocy słychać było wyraźnie karabiny maszynowe. Jednych opanowała nerwowość, drudzy stawali się apatyczni, obojętni na wszystko, co się stanie z nimi i z innymi. Ledwo że gulasz został rozdany, gdy przyleciał Meldereiter i znowuż był alarm. Żołnierze rękoma pchali jedzenie w usta, żeby nie musieli zarzucać je, a oficerowie kończyli konferencję i długo patrzyli na mapę, tocząc spór o kierunek drogi. Kapitan Sagner długo kręcił głową nad rozkazem, porównywując wskazany kierunek z mapą. Potem porozchodzili się do swoich oddziałów.
— Żołnierze! Zadanie, które mamy przed sobą, to wielkie głupstwo. Być może, iż do linii bojowej w ogóle nie dojdziemy, bo nasza brygada tworzy trzecią rezerwę. O jakie dwie mile stąd stoi batalion rosyjski, zbłąkany w głębi lasu. Moskale siedzą tam od wczoraj i nie wiedzą, jak się wydostać. Nasz pułk ma za zadanie las otoczyć i zabrać Rosjan do niewoli. To właśnie zrobimy. Rosjanie poddadzą się z wielką uciechą, może nawet bez wystrzału. Nie bójcie się, bo jak powiadam: to głupstwo. Hurra! Hurra! Hurra!
Szeregowcy odpowiedzieli jakimś niezdecydowanym „Hurra“! i kapitan Sagner wydał dyspozycje, w jakim porządku mają iść kompanie. Żołnierze, którzy już brali udział w bitwach, mówili:
— Jezus Maria, jeśli tworzymy trzecią rezerwą, to najdalej za godzinę dostaniemy lanie. Pod Gródkiem też byliśmy trzecią rezerwą i po trzech kwadransach dostaliśmy w skórę. Zawsze się gada o jakiejś trzeciej rezerwie. Niech mnie powieszą, jeśli nas nie prowadzą gdzieś, gdzie nie ma ani jednego naszego żołnierza. Uważajcie, chłopcy, że zanim wam się ten gulasz uleży w żołądku, dostaniecie lanie.
Jest godne uwagi, że Czesi w wojsku austriackim nigdy nie mówili: — Będziemy się bili — albo: — Będziemy ich bili — ale zawsze wyrażali się o tej rzeczy w trybie aż nadto biernym: — Dostaniemy lanie. — Jedenasta kompania miała iść przodem jako Vorhut, czwarty pluton szedł jako szpica, a łączniki miał pod sobą kadet Biegler. Kadet sam kroczył z sześciu szeregowcami na czele, a śród tych sześciu był Szwejk, który dobrowolnie zameldował się jako patrol. Reszta żołnierzy wyciągnęła się w długą linię, żeby się nie stracić z oczu i żeby jeden żołnierz mógł dawać drugiemu znaki, w jakim kierunku idzie szpica. Ci, co prorokowali, że za godzinę dostaną lanie, mylili się. Marsz trwał już dwie godziny przeszło, a o nieprzyjacielu ani słychu, ani dychu. Nastrój poprawił się, osobliwie, gdy odgłosy strzelaniny zacichły. Mniemano, że Rosjanie wycofali się co rychlej i że teraz nie zatrzymają się wcześniej aż w Moskwie. Ku wieczorowi batalion dotarł na skraj lasu, gdzie na niego czekała szpica, nie mająca rozkazów co do dalszego marszu. Nowego rozkazu nie było i dopiero w nocy przybył Meldereiter z rozkazem, że oddział ma się rozłożyć na miejscu i czekać na wyjaśnienie sytuacji do jutra. Kapitan Sagner zaprowadził swoich żołnierzy głębiej w las i nakazał ostre pogotowie. Wszyscy mieli być przygotowani do boju na pierwszy alarm. W lesie było ciemno, noc była chłodna, padał natrętny, drobny, zimny deszcz. Przed północą nikt nie spał, żołnierze przemokli tak dalece, że woda spływała im po plecach i nogach. Spróbowali rozniecić ogień. Drzewa było dość, w pobliżu była poręba, ale zaledwie błysnął płomyczek, gdy się zajęło wysuszone drzewo, przyleciał porucznik Dub i nakazywał:
— Zagasić! Natychmiast zagasić! Czy chcecie, żeby do nas zaczęli strzelać?
Żołnierze niechętnie gasili ogień, mrucząc coś o trzeciej rezerwie, ale lejtnant był jak wściekły.
— Który z was odważa się nie słuchać? Stulić pyski! Dla waszego ognia nikt nie ma ochoty kazać się zastrzelić. Herrgott, nie starajcie się mnie poznać!
I zamaszyście kopnął w ogień, aż się wszystko rozleciało.
— Ależ, panie lejtnant, niech pan da spokój — odezwał się w ciemnościach głos nadporucznika Lukasza, który tak już był rozdygotany od zimna, że mu zęby szczękały, jak w febrze. — Niech pan da spokój. Sam się pan też ogrzeje. Pozapalajcie, chłopcy, kilka ogni, także i dla nas jeden. Diabli wiedzą, czy w tym lesie w ogóle są Moskale, czy też są gdzieś daleko. A nad lasem nikt ognia nie dostrzeże.
Żołnierze pobiegli do poręby po suche drzewo i wkrótce wrócili z naręczami polan. Niebawem płonęło kilka ogni. Przy jednym usadowili się oficerowie i słuchali kapitana Sagnera, który klął głośno:
— Diabli wiedzą, czy jesteśmy tam, gdzie być mieliśmy. Do stu tysięcy diabłów, w sztabie brygady pokręcą zawsze wszystko. Przyjmują meldunki, wydają rozkazy i żadnemu z takich panów nawet do głowy nie przyjdzie, żeby pomyślał, czy jego rozkaz może być wykonany.
Wyjął mapę, rozłożył ją na kolanach i podał nadporucznikowi Lukaszowi rozkaz brygady.
— Przeczytaj sam. Według meldunku oddziału sprawozdawczego na wzgórzu 431 znajduje się oddział nieprzyjacielski w sile około 600 ludzi, ukrytych w lesie. Rozkaz: Marszbatalion 91 p. p. idzie jako samodzielny détachement w kierunku wzgórza 431, aby otoczyć nieprzyjaciela znajdującego się w lesie na wzgórzu 431. Meldunki kierować do dowództwa brygady.
A teraz proszę spojrzeć na mapę: kawał boru, jakaś głupia rzeczułka, drogi nie ma i same moczary. Nie ulega wątpliwości, że Rosjanie się cofają, ale żeby mieli włazić akurat tutaj, tego zrozumieć nie mogę.
Lukasz spoglądał na mapę, nie mając nic do powiedzenia. Zamiast niego odezwał się pan lejtnant Dub:
— Nie mamy prawa oczekiwać, że Rosjanie będą postępowali tak, jak w okolicznościach podobnych postępowalibyśmy my. Rosjanie mają swoje doświadczenia z czasów wojny z Japończykami, mają lekkie tabory, bardzo ruchliwe i zdolne przedrzeć się nawet przez teren najgorszy. A Galicja jest akurat taka, jak cała Rosja. Nieprzyjaciel przyzwyczajony jest do pokonywania takich trudności terenowych już z domu.
Sagnera drażniła opozycja, z jaką przy każdej sposobności wyrywał się porucznik Dub, ale pozwolił mu gadać i zwrócił się do nadporucznika Lukasza:
— Śliczna noc, co? Ja już dostaję zimnicy. Diabli wiedzą, dlaczego musimy tak starannie omijać kwatery po wsiach. Chyba dlatego, żeby żołnierze nie zawszawili mieszkańców. Nie, jeśli przez parę dni miałoby być tak jak w tej chwili, to ja tego nie wytrzymam. Na takie rzeczy trzeba mieć zdrowie żelazne. Sądzę, kolego, że niedługo pójdziesz na czele batalionu jako dowódca, a ja tymczasem będę sobie smarował nogi maścią od reumatyzmu.
Kapitanowi Sagnerowi zaczynała się taka wojaczka nie podobać. Front w ruchu, Rosjanie się cofają, sam diabeł wie, gdzie człek wlezie z batalionem i czy wróci z głową do domu. Szpital byłby przyjemniejszy, to chyba jasne. Zresztą wszyscy byli ciągle przekonani, że wojna skończy się lada dzień. Rosjanie zbliżają się już do swoich granic, więc po co pchać się za nim? Czy to ma sens? Kapitan nie zawahał się dać wyraz tym myślom.
— A właśnie, że trzeba iść za nimi koniecznie — wywodził porucznik Dub. — Rosjanie liczą tylko na rozległość swego państwa i na obszary, od których oczekują ratunku. Zapomnieli, że dziś mamy rok 1915 a nie 1812; rosyjscy generałowie nie myślą o tym, że dzisiaj walczy się inaczej niż ongi, gdy Napoleon szedł na Moskwę. W owych czasach armia musiała się żywić tym, co znajdowała w okolicach, przez które przechodziła, dzisiaj za tyralierą, która idzie naprzód, od razu buduje się kolej, a kolej dowozi wojsku wszystko, co potrzebne, z kraju. No i Francuzi nie byli przyzwyczajeni do rosyjskich zim, które dla nas są drobiazgiem. Mamy chwała Bogu, za sobą jedną zimę w Karpatach.
— Teraz za armią wożą pocztówki z widokami, proszek do zębów i Bóg wie co tam jeszcze. Jeśli wojna potrwa jeszcze lat kilka, to na froncie można będzie dostać i smoczki gumowe — ziewnął nadporucznik Lukasz, który nienawidził wszelkiego teoretyzowania. Widząc zaś, że i innym gadanie porucznika Duba jest wstrętne, zawołał Szwejka, który przysłuchiwał się przy drugim ogniu opowiadaniu o najskuteczniejszym sposobie tępienia myszy polnych przez sypanie zatrutego ziarna do nor mysich.
— U nas zastawiają na nie pułapki — rzekł jeden z żołnierzy. — W tych pułapkach myszy się duszą. Gdy ich jest dużo, to się nie nadąży zmieniać pułapek.
— Lepiej chodzić za pługiem i zabijać je miotłami — sprzeczał się inny — bo w takim razie wytępia się je razem z młodymi.
Szwejk chciał o tym coś powiedzieć, ale gdy usłyszał głos nadporucznika Lukasza, zerwał się i stanął przed nim.
— Szwejku — zapytał porucznik Dub — czy nie prowadzicie tam jakiej agitacji? O czym tam rozprawialiście?
— Posłusznie melduję, panie lejtnant — odpowiedział Szwejk — że rozmawialiśmy o wojnie. Koledzy powiadają, że Rusów jest dużo i że najlepiej tępić ich miotłą razem z młodymi. Podobno i myszy tępi się w ten sposób.
Lejtnant ugryzł się w język, bo wyczuł, że Szwejk kpi sobie z niego.
— Jakże tam, Szwejku — zapytał Lukasz — czy nie boisz się lasu w nocy? Widzisz, bratku, teraz zaczyna się awantura na dobre. Takie noclegi możemy teraz miewać i siedem razy w tygodniu. Jak się czujesz?
— Posłusznie melduję — odpowiedział Szwejk — że czuję się dwojako. Od frontu już jestem suchy, a po plecach spływa mi woda. Proszę pana oberlejtnanta, i w czasie pokoju niełatwo jest znaleźć sobie nocleg z komfortem, bezpieczny i z wszelkimi wygodami. Czy pan oberlejtnant był kiedykolwiek w Nymburgu? Jeśli pan tam nie był, to oczywiście, nie zna pan tam wszystkiego, jak się należy. Jest tam hotel „Praga“. Bardzo solidny i porządny hotel. Otóż pewnego razu niejaki Benesz, sztukator, chciał swojej żonie na urodziny podarować rasową kozę. Już panu mówiłem, że miałem handel psami, ale gdy kto chciał kupić jakie inne zwierzę rasowe, to mu się o nie postarałem. I właśnie wtedy przeczytałem w „Politice“, że w Nymburgu nr 286 jest na sprzedaż piękna koza rasowa. Więc po tę kozę pojechałem, ale przyjechałem za późno, bo koza była sprzedana. Radzili mi, żebym się rozejrzał po okolicy, że może taką kozę znajdę gdzie indziej. Ale już był późny wieczór, a w Nymburgu był jarmark, więc w żadnej gospodzie nie mogłem znaleźć noclegu i trzeba było iść do tego hotelu „Praga“. Dałem dozorcy parę groszy w rękę, a ten obiecał mi za to pokój na noc, ale potem okazało się, że pokoju nie ma i zwracał mi napiwek. Wtem przechodził właściciel hotelu i pytał się, o co niby chodzi. Mówię tak i tak, że nie mam się gdzie przespać. A on mówi do dozorcy:
— Powiedzcie pannie kelnerce, żeby dzisiaj spała z pokojówką i zaprowadźcie tego pana do pokoju kelnerki. Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że było mi bardzo żal, że tej kozy kupić nie mogłem, i z tym żalem nie mogłem pójść spać. Więc poszedłem na dół między gości, wypiłem coś niecoś i wygrałem guldena i trzydzieści sześć grajcarów w mariasza. A potem stróż mnie zaprowadził na górę do pokoju tej panienki. Bardzo ładnie było w tym pokoiku, a na łóżku leżał koronkowy szlafroczek. Nawet nie wiem, panie oberlejtnant, co mi przyszło do głowy, ale wziąłem i przymierzyłem sobie ten szlafroczek. Zrzuciłem koszulę i gacie i wdziałem ten szlafrok damski. Bardzo mi w nim było do twarzy i przyjemnie było mieć go na skórze, bo był taki mięciutki i ładnie pachniał. Więc położyłem się w nim do łóżka i nawet nie zamknąłem drzwi na klucz. Spałem dobrze, aż mnie przebudziły kroki na schodach. Nagle ktoś otwiera drzwi i ku mnie zbliża się jakiś pan, a musiał być wstawiony, bo o mały figiel byłby się przewrócił o krzesło. Usiadł na krawędzi mego łóżka, zdjął kamaszki i zaczął się rozbierać; przystawił do łóżka krzesło i ubranie ułożył na nim bardzo starannie. Są tacy ludzie, co nawet po pijanemu robią wszystko, jak się należy. Znałem niejakiego Buresza, szewca ze Zderazu, który po pijanemu rozebrał się pod pomnikiem Palackiego, ubranie złożył bardzo starannie, buty podłożył sobie pod głowę i nawet sztuczną szczękę wyjął z ust i położył ją na jednej z figur na plecach. Tak go tam rano znaleźli i w plecionce zanieśli do komisariatu. A w komisariacie doktór uznał go za wariata, więc go odstawiono do Katarzynek, gdzie jego stan umysłowy badali profesorowie, a pewien docent wziął go z sobą na wykład i demonstrował na nim pigmalionizm, czyli, że ten Buresz miał przekładać pomniki nad żywe niewiasty. Tak samo jak ten pułkownik Redl z Małej Strony, co to sprzedał Austrię naszym nieprzyjaciołom, i potem dla ratowania czci oficerskiej sam się musiał w Wiedniu zastrzelić. Mówił mi, proszę pana oberlejtnanta, pewien tajny policjant, że ten pan pułkownik miał trzy szafy, a w tych szafach trzy wielkie lale gumowe. Każda była jak dorosła kobieta i miała wszystko, co się należy. Opowiadał mi też, że razu pewnego ten pan pułkownik podarował jedną z tych lal burszowi, bo miała jakiś tam brak i już wychodziła z mody. Otóż ten docent mówił o tym szewcu to i owo do swoich słuchaczy, a mój szewc nie wytrzymał i w krzyk:
— Ach ty drabie — powiada — nie obrażaj mnie, bo ja mam żonę i nigdy żadnemu posągowi nie robiłem propozycyj niemoralnych. Ja jestem żonaty, ty idioto, więc o mnie nie wygaduj takich głupstw, bo ci dam w pysk.
— A że ten profesor nie przestawał wygadywać, więc mu dał po gębie, a potem był dwa lata w Bohnicach i dopiero gdy go wypuścili, znalazł sobie adwokata, żeby tego docenta zaskarżyć o obrazę. Jak się czasem wstawił, to walił pięścią w stół i krzyczał: — Ja mu tego, panowie, nie daruję, nawet gdybym miał sprawę poprowadzić aż do wiedeńskiego sądu. Jeśli ktoś jest niemoralny, to niech go nie robią profesorem, żeby nie psuł młodzieży i nie obrażał ojców porządnych rodzin. Co z takich idiotów w ogóle będzie?
Posłusznie melduję, że ten pan jak przyszedł do mnie, to się położył koło mnie, gdy się rozebrał, ale to było przez pomyłkę, bo zamiary miał czyste. Ja byłem odwrócony do ściany, a on zaczął mnie poklepywać, i głaskać, i sapać. — Panna Marynia już śpi? Miała na mnie poczekać? — Leżałem cichuteńko, żeby się nie spostrzegł, a on zaczął mnie całować w szlafrok. Objął mnie i całował w plecy, coraz niżej, niżej, odsunął wreszcie koronki i całował mnie tam, gdzie mnie mamusia poklepywała, gdy byłem jeszcze całkiem malutki. Potem znowuż szedł ustami coraz wyżej i szeptał: — Ale też Marynia mocno śpi... A ja jej przyniosłem na bluzkę, a jeśli będzie grzeczna, to jej dodam jeszcze gumy na podwiązki. No, kochanie, nie każ mi tak długo czekać, przecież ja wiem, że nie śpisz. — I znowuż zaczął mnie całować, ale już nie był taki skromny i nie zadowolił się podołkiem szlafroczka, dobierał się ustami do piersi i chciał mnie przewrócić na wznak. Położyłem się na wznak, a ten zaczyna mnie ściskać i szepcze: — Niech Marynia będzie grzeczna, to jej dodam pończoszki, jedwabne, śliczne cieliste pończoszki... — A wtem jak na niego ryknę:
— Idź, człowieku, do stu diabłów! Cóż to znowu takiego? Myślisz pan, że jesteś niemieckim księciem i że jesteś w Berlinie?
Panie oberlejtnant, posłusznie melduję, że ten pan tak się wystraszył, że mało nie umarł ze strachu. Ani pisnął, tylko złapał z krzesła swoje ubranie i w nogi. A ja zamknąłem za nim drzwi i położyłem się na nowo do łóżka czekając, co będzie dalej. A potem przyszedł dozorca z prośbą o kamaszki. Że niby jeden pan spał tam wczoraj i zapomniał kamaszki. Ale ja mu powiedziałem, żeby mnie nie budził z najlepszego snu, bo nie zapłacę za nocleg. A tamten mówi przez drzwi, że ten pan dał mu pięć koron za przyniesienie tych kamaszków, żebym się więc zlitował, bo on, niby ten dozorca, ma żonę i dzieci i miło mu zarobić parę koron. Więc mu kamaszki dałem.
Ten pan to był jakiś kupiec z Hradca Królowej, a żonę miał z Nehanic. Dopiero dwa miesiące był żonaty, a jego teściowa mieszkała w Rosji. Więc, proszę pana, człowiek szukający noclegu zawsze jest w niebezpieczeństwie i gdyby nad nim nie czuwał anioł-stróż, to mogłoby mu się przytrafić Bóg wie co. Nikomu wierzyć nie można, gdy się jest w obcym kraju. Ja jestem zasłużony żołnierz i też mogłem był stracić wianuszek w Nymburgu. Słyszałem kiedyś....
Szwejk zamilkł, bo oficerowie siedząc spali, jakby się pozarażali od żołnierzy, którzy także poopierani jeden o drugiego chrapali przy dogasających ogniach. Deszcz przestał padać i od wschodu do lasu przedzierał się młody dzień. Było jeszcze szaro, ale liście na drzewach ożywiły się nagle i witały ranek. Senność opanowała i Szwejka. Zdjął bluzę i koszulę, spodnie i kalesony i wszystko trzymał nad ogniem, żeby jak najprędzej wyschło. Za jego przykładem poszedł żołnierz, który właśnie powrócił z wartowania. Obaj stali nad ogniem, machali koszulami, żeby rozniecić żar, koszule nadymały się niby balony, a żołnierz mówił:
— To najlepszy sposób na wszy, kolego: rozgrzeją się, puszczą i wpadną w ogień, a gnidy pozaparzają się i popękają. Jeśli ruszymy dzisiaj dalej, to nasi koledzy będą mieli wszów jak maku. Bo jak człowiek zmoknie, a potem się w marszu na słońcu zagrzeje, to się wszy lęgą jak sto tysięcy diabłów. Wszystko z brudu! Cała ta wojna to jeden brud.
Rozgarniał szwy bluzy, prztykaniem paznokci strącał wszy w ogień i mówił w zadumie:
— Gdybym był w domu, to jużbym teraz klepał kosę i wyruszałbym na łąkę. Trawę, kolego, siecze się najlepiej po nocnym deszczu albo po rosie. Wtedy kosa dobrze bierze. Taki poranek jest bardzo piękny. W buteleczce ma się trochę alaszu z rumem, popijesz od czasu do czasu, a kosa brzęczy jak struna. A teraz tępimy tu wszy i sami idziemy na tępienie. Eh, człowieku, możesz mi powiedzieć, na co jest ta głupia wojna?
Szwejk milczał, żołnierz drapał się pod pachami i wywodził:
— Tutaj gryzą najbardziej. Patrz, bracie, wszystko od nich czerwone.
Ubrał się i kładąc się na swoim tobołku, przysuwał nogi do ognia.
— Szwejku, kolego — mówił — na co to wszystko? Czy my nie osły i głupcy?
Rano żołnierze myli się w kałużkach wody i szykowali się do gotowania kawy, gdy wtem na spienionym koniu przycwałował Meldereiter. Wręczył kapitanowi Sagnerowi jakieś papiery, zawrócił konia i pędził precz. Sagner zajrzał w papier, zwrócił się do oficerów i po upływie minuty cały obóz ożywił się wołaniem: — Alarm! Alarm!
Herrgott, draby, włożycie na siebie plecaki, czy nie? — ryczeli plutonowi. — Prędzej do stu diabłów, bo Moskale walą się na nas! Jezus Maria, nie gmerajcie się przecie jak stare kobyły, gdy się im wkłada chomąta! Rüstung umhängen!
Batalion ustawiał się w szeregach i zamiast pacierza porannego, słychać było przekleństwa i wyzwiska.
— Zwariować można! Czyż nie ma czasu nawet na to, żeby sobie ugotować trochę lury? Dalej, chłopcy, stawiajmy menażki na ogniu, to nam się kawa jeszcze dogotuje.
— Nieprzyjaciel nigdy nie jest tak blisko, żebym sobie nie mógł ugotować Vertésgulaszu! — rzekł jakiś kawalarz.
Znowuż wysłano przednią straż, która na czoło wysunęła jako szpicę kadeta Bieglera. Wyciągnęła się linia łączności. Kolumna szła znowuż w tym samym kierunku, z którego przyszła, ale bardziej na prawo.
Na skraju lasu spotkali się z autem, które wiozło oficera sztabu generalnego. Zatrzymał batalion, wezwał do siebie oficerów i rozmawiając z nimi, gestykulował nad mapą z takim wzburzeniem, że śród żołnierzy ozwał się głos:
— Już znowuż zabłądziliśmy. Patrzcie, chłopcy, jak im zmywa głowy za to, że zrobili jakieś osielstwo.
— E, chyba nie zrobili nic takiego. Słyszeliście dzisiaj strzelaninę? Przecież od rana nie było ani jednego wystrzału. Może pokój już zawarty i ten pan przyszedł powiedzieć, którędy mamy iść na dworzec kolejowy — wywodził jakiś poczciwiec. — Pewien frajter z szóstej kompanii mówił mi, że ma dziewczynę, która służy u jakiegoś posła w Pradze i ta dziewczyna mu pisała, że ten poseł mówił, iż wojna skończy się niedługo. Słyszał o tym w Wiedniu od jakiegoś portiera w ministerstwie, więc...
Direction mir nach! Marschieren marsch! — wrzasnął kapitan Sagner.
Przednia straż i szpica zostały tymczasem ściągnięte z powrotem i maszerowało się przez niebezpieczny las ze dwie godziny. Potem las przerzedził się, pokazały się piaski śród sosen i niebawem żołnierze wyszli na drogę wozową śród wysokich drzew i kadet Biegler znowu wystąpił w roli macek.
Po niedługim odpoczynku wojsko szło naprzód ostrym krokiem, jakby chodziło o prześcignięcie Rosjan. Żołnierze dotarli do poręby, gdzie kapitan Sagner, prowadząc konia za uzdę, sam wdepnął w coś ciepłego jeszcze, co było niezawodnym dowodem, że przed chwilą odpoczywał tu jakiś oddział wojska.
Śród żołnierzy powstała wesołość, a na twarzach oficerów widać było bezradność. Byli tu Rosjanie czy nasi? Węchem się tego nie pozna. W tym, co rozdeptał kapitan Sagner, były pestki czereśni, kilka plew, skórka z salami i parę ziarnek grochu. To mogło być zarówno rosyjskie jak i austriackie.
Oficerowie w milczeniu spoglądali na tajemniczy obiekt, a nadporucznik Lukasz wyraził przypuszczenie:
— Może nasza przednia straż. Ale jak na nią, byłoby tego trochę za dużo.
Lejtnant Dub zaprzeczył:
— Przednia straż nie mogła się tu zatrzymywać, gdyż bylibyśmy ją dogonili. Pewno byli tu Rosjanie i zdarzyło im się to ze strachu. A my — z wyrzutem spojrzał na kapitana Sagnera — szliśmy niezabezpieczonym marszem.
Nagle Dub, uderzył się w czoło:
— Ależ to się przecie da ustalić. Chłopcy rozejrzyjcie no się śród tych kaktusów i przynieście to, czym się podcierano — zawołał na najbliższych żołnierzy.
Żołnierze poznikali w krzakach i po chwili wracali, trzymając w dwóch patykach dziwaczne rzeczy: kępki trawy, gałązki i liście, białą damską rękawiczkę skórkową, obrazki świętych, pocztówki poczty polowej, a jeden przyniósł nawet kawałek gazety z obrazkiem. Lejtnant kazał zarzucić trawę i liście i wziął od żołnierza pocztówkę. Była napisana w języku madziarskim i dlatego treść jej pozostała mu niezrozumiała. Ale tak się z tego ucieszył, że z uczuciem triumfatora rzekł do kapitana Sagnera:
— Przypomniałem sobie, że przy zajęciu obozu nieprzyjacielskiego ma się natychmiast poddawać badaniu latryny. W taki sposób ustala się najłatwiej, jakie oddziały nieprzyjacielskie tam obozowały. Przed nami stoi — odwrócił kartkę — nie, tego nie przeczytam. Wszystko zamazane. Ale z pewnością nie są to Rosjanie. Podajcie mi ten kawałek gazety. Co to za gazeta? „Pokrzywy“. A więc czeskie pismo humorystyczne!
Żołnierz trzymał przed nim na patyczku urywek gazety, a Dub czytał na głos:

- eczna
- Havlena
ramiona
- w twoich oczach znika
- pełna tajemnic mechanika.
Walec, który wszystko zmiecie
Co się czoło stawić waży...
Już się stało, bo w tej chwili,
Precz ucieka oddział wraży.
Tak, koledzy, naprzód idziem w sławę
A wrogom dajem nauczenie krwawe.
Ucieka Moskal. Ruscy oficerzy
Wołają: Zmykaj, kto tam w Boga wierzy!
I macha szablą wódz naczelny cara:
Z Galicji granic niechaj zmyka wiara!

Lejtnanta Duba tak dalece zainteresował ten wiersz, że sięgnął po gazetę, aby go przeczytać cały, ale papier przylepił mu się do palców, a nos pouczył go, że coś się rozmazało. Rzucił gazetę na ziemię i wycierając palce o chusteczkę do nosa, ze słodkim uśmiechem mówił do nadporucznika Lukasza:
— Jest takie przysłowie łacińskie: Inter arma silent musae — podczas wojny milczą muzy, ale u nas na szczęście muzy nie zamilkły. To, co przeczytałem, jest pięknym, patriotycznym, lojalnym wierszem. Szkoda, że wiersz ten nie jest cały, bo przeczytałbym go przy sposobności żołnierzom dla podniesienia ich na duchu. Panowie, mogę wam powiedzieć jedno: przed nami szli nasi.
Sagner odwrócił się zły, a Lukasz trącał papierek końcem buta i proponował:
— Może dałoby się to wyprać. Co za bydlęta, ci żołnierze! Patriotyczna, lojalna poezja, która mogłaby podnieść wojsko na duchu, poezja, w którą poeta włożył całą swoją duszę, a taki drab podetrze się nią, jakby na świecie nie było innego papieru.
Uśmiech jego był pełen złośliwego sarkazmu i ironii.
Wojsko szło dalej, a po godzinie znowuż nikt nie pomyślał o tym, że już dawno nie widziano żołnierzy łączności. Około południa zbliżyli się ku łące, od której słychać było głosy. Kapitan polecił wysłać straże. Wróciły z meldunkiem, że na łące obozuje mały oddział naszej artylerii i pasie tam konie.
Batalion zbliżał się ku łące, żołnierze cieszyli się, że będzie odpoczynek, gdy nagle na skraju lasu ukazał się oficer wierzchem. Pędził w kłusa ku Sagnerowi i wrzeszczał na niego:
Welches Regiment? Einundneunzigste? Wohin führen sie das? Aber meine Herren! Das ist doch falsche Richtung! Ich habe links befohlen! — i zawróciwszy na miejscu pędził precz.
Kapitan dał koniowi ostrogę i popędził za nim, prosząc o rozkazy dokładniejsze, gdyż spostrzegł, że jest to dowódca brygady. Ale rozkazów nie otrzymał. Dziadyga powtarzał swoje:
Ich haben doch links befohlen.
Kapitan zawrócił i odpowiedział:
Zum Befehl, Herr Oberst!
Dopiero wówczas stary szympans zatrzymał się i wrzasnął na kapitana:
Herr Hauptmann! Merken sie sich für immer: Oberst-Brigadier!
Kapitan pomyślał coś o idiotyzmie i zawrócił ku swemu batalionów, gdzie na złość brygadierowi pozwolił żołnierzom na trochę dłuższy odpoczynek. Potem rozkazał maszerować dalej, nieco w lewo. Nikt nie pomyślał o tym, że straż przednia maszeruje w poprzednim kierunku i że należałoby ją ściągnąć, że oddział idzie nie zabezpieczony i bez wywiadowców, jak papierowi landwerzyści, gdy w Milowicach chodzili na ćwiczenia strzeleckie z wielką paradą i ostentacją.
Kadet Biegler wlepiając oczy w mapę i konfrontując jej znaki z miejscowościami, które mijali, kroczył ostrożnie naprzód, aczkolwiek nie miał najmniejszego pojęcia dokąd właściwie ma dojść i gdzie ma się spotkać z Rosjanami. Ale wiedział, że zostało mu powierzone zadanie bardzo ważne, więc usiłował wywiązać się z niego tak, aby zasłużył na uznanie. Szedł na czele batalionu ostro, zachęcając żołnierzy do żywego marszu i nie mógł się doczekać spotkania z pierwszym nieprzyjacielem, aby móc wysłać meldunek, że można na wroga natrzeć.
Za kadetem w niewielkim oddaleniu szedł Szwejk jako łącznik boczny w towarzystwie innego żołnierza, który na Szwejka umyślnie zaczekał, ponieważ samemu było jakoś nieraźno, i przywitał kolegę słowami:
— We dwóch będzie nam raźniej, gdyby na nas kto napadł i chciał ograbić. Tutaj, człowiecze, są takie lasy, że tylko zbójem być. Masz nabitą flintę? Na kadeta i na towarzyszy z przodu liczyć nie możemy, bo idą ciągle naprzód i nawet się na nas nie obejrzą. Ostatecznie zabłądzić tu nie możemy, jest tylko jedna droga.
— Flinty nie nabiłem — odpowiedział roztropnie Szwejk — bo z nabitymi flintami szpasu nie ma. Weźmie strzelbę w łapy jaki łamaga, bawi się i bęc, masz cały ładunek w brzuchu. Trzeba przyznać, że miał rację nasz lejtnant Frömmer, gdy służyłem w Budziejowicach, że Manlicherrepetiergewehr, model 1895 jest najlepszą bronią strzelną i jeśli który z was, wy łobuzy, nie będzie miał karabinu wyczyszczonego akuratnie albo po ćwiczeniu zapomni w nim nabój, to mu karabin otłukę o łeb. Zresztą, zabłądzić, kolego, można i w Pradze.
— Znałem niejakiego Haldę, który pracował w kotłowni Ringhoffera a mieszkał przy ulicy Celnej. W Bubnach miał dziewczynę i chodził z nią do pewnej gospody na Letnej na solidne tańce. Bo w tej gospodzie był taki napis: — Uprasza się o przyzwoite tańcowanie.
— No i pewnego razu wstawił się ten facet troszeczkę, z dziewczyną się poprztykał i idzie do domu. Przyszedł na Plac Wacławski i pyta policjanta, co to za plac i w jaki sposób można się z niego dostać na Smichów. Policjant objaśnił mu wszystko, jak się należy i dodał: — Niech pan idzie prosto wzdłuż tych szyn. — No i ten Halda szedł ciągle wzdłuż tych szyn, aż się wybił z sił i usiadł, żeby troszkę odpocząć. A potem ktoś nim zaczął potrząsać i piekłować się. Mój Halda otworzył oczy, a tu jakiś kolejarz trzyma go za kołnierz i wrzeszczy na niego: — Złaź pan zaraz na dół! Chcesz pan spaść pod pociąg?
I dopiero spostrzegł ten Halda, że zabłądził. Było już widno, a on siedział na barierze winohradzkiego przejazdu i miał całą gębę pokiereszowaną, bo spadł ze schodów w Nuslach. Tak mi się coś zdaje, że nikt nie idzie przed nami i nikt za nami.
Było tak istotnie; kadet Biegler trzymając się mapy, ruszył miedzą w prawo, a batalion szedł znowuż swoją drogą. Kolega Szwejka miał duszę w piętach.
— Widzisz, fujaro, ględzisz, a myśmy zabłądzili. Chodź nazad, pójdziemy do tych kanonierów, co pasą konie na łące. Będzie już południe i może tam akurat dają jeść.
— Oczywiście, sami wojować nie możemy — zgodził się Szwejk — trzeba się przyłączyć do jakiego oddziału.
Dowódcą półbaterii był młody nadporucznik, na szczęście Czech. Gdy Szwejk mu zameldował, że są łącznością 6 batalionu 91 pułku i że zgubili szpicę, przednią straż i batalion, roześmiał się i rzekł:
— Czekajcie, łobuzy, będzie wam ciepło. Gdzieście mieli oczy? Nie wiem, czy wasi tędy szli. Jesteśmy tutaj od rana, a wojska przeszło tędy bardzo dużo. Jezus Maria, wy gapy! Verbindung przy pościgu nieprzyjaciela, a oni się gdzieś zapodzieją! Przecież za takie rzeczy rozstrzeliwują!
— Posłusznie melduję — zaczął Szwejk — że my sobie, panie oberlejtnant, zdajemy sprawę z powagi sytuacji. Bo to zgubić swój pułk w polu, to nie jest znowu byle co. Żołnierz powinien zawsze myśleć o tym, w jaki by sposób posłużyć swemu pułkowi jak najlepiej, żeby się jego sztandar okrył sławą. Kiedym służył w Budziejowicach, panie oberlejtnant, to mieliśmy niejakiego kapitana Murcka. Był troszkę garbaty, służył jako wywiadowca w Serbii i za to zrobiono go kapitanem. Otóż ten kapitan Murck podczas wielkich ćwiczeń kazał każdemu żołnierzowi wpakować do tornistra dwieście pięćdziesiąt ostrych nabojów, a następnie, gdy przednia straż ruszyła, to sam szwendał się między żołnierzami łączności, podsłuchiwał, co mówią, i zapisywał to sobie w notesie. A następnie gdy żołnierze mieli odpoczynek, to on wzywał do siebie tych żołnierzy łączności i mówił: — Czy wiecie, co to jest morale? Jest to jak najściślejsze wypełnianie obowiązków, które żołnierzowi zostają wyznaczone według jego zdolności. Ale nie jest morale, wy morskie świnie, gdy w tornistrze macie dwieście pięćdziesiąt ostrych naboi i leziecie ze łbem spuszczonym, jak te świnie, a w osobie swoich przełożonych pyskujecie na swego najjaśniejszego pana. Abtreten, Morgen zum Rapport!
Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że myśmy się zabłąkać nie chcieli i nie mamy zamiaru osłabiać armii o dwa karabiny. Posłusznie proszę o przyjęcie nas do swego oddziału na menaż, chleb i fasowanie. Lehnungu od pana nie chcemy, bo jakoś tam swój batalion odnajdziemy i pan Waniek nam wszystko wypłaci.
— Mój złoty kolego — roześmiał się nadporucznik, słuchając poczciwych wywodów Szwejka — do baterii przyjąć was nie mogę. Cóż ja bym z wami robił? Zresztą jeszcze dzisiaj znajdziecie niezawodnie swój batalion. Nie będzie on znowu tak daleko i ktoś o nim będzie wiedział. Polowa żandarmeria pokaże wam drogę na pewno albo nawet odprowadzi was do niego.
— Niech pan oberlejtnant, posłusznie melduję, zastanowi się dobrze, zanim odrzuci nasze usługi — rzekł posmutniały Szwejk. — Stoimy w obliczu nieprzyjaciela jak dwa kołki w płocie, ale bateria może być o dwóch szeregowców mocniejsza, a w walce to nie byle co. A my pójdziemy z panem wiernie, choćby miało być najgorzej. Menaż i chleb moglibyśmy fasować od dzisiaj.
— Nie, nie, chłopcy, nie ma o tym mowy — zdecydował nadporucznik — ale trochę jedzenia dadzą wam kucharze, a chleba znajdzie się dla was wśród kanonierów pod dostatkiem. Abtreten! Szczęśliwej drogi!
Szwejk i jego kolega, który głośno podziwiał krasomówczy talent Szwejkowy, udali się ze zleceniem nadporucznika do kuchni. Tam kucharz mruczał coś o piechurskiej żebraninie, o nienażartych łazikach, ale ostatecznie sięgnął łyżką w kocioł i nalał im czubate menażki gęstej zupy z ryżem i siekanym mięsem wołowym. Szwejk i towarzysz jego zdjęli plecaki, usadowili się na nich, ustawili menażki na kolanach i dobywszy łyżek, zabrali się do jedzenia.
Podszedł do nich fajerwerker i zaczął przemawiać po niemiecku. Szwejk miał pełne usta, więc nie odpowiadał. Fajerwerker zaczął po polsku. Kolega Szwejka mruknął po niemiecku, że nie rozumie, więc rozmowny gość jął coś wywodzić po madziarsku, przy czym tak mocno poklepywał Szwejka po ręce, że zupa rozlewała się mu na mundur. Tak go to rozzłościło, że podniósł głowę znad menażki i rzekł:
— Co mi tu będziesz ględził, ględo zatracony! Pies by cię nie zrozumiał, gdy zaczniesz mleć ozorem. Herrgott, daj mi spokój, bo dam w zęby!
— Czech jesteś? — roześmiał się fajerwerker. — Czemu nie gadasz od razu. No, widać zaraz, że się z sobą zgadamy.
Artylerzysta usiadł obok nich w trawie i zaczął wypytywać, co są zacz, skąd idą i dokąd.
— Przypuszczam, że pułk 91 albo jego część tędy szła — rzekł po chwili — ale gdzie poszli, tego nie wiem. Teraz, gdy front jest w ruchu, trzeba dobrze uważać, żeby się nie zgubić. Żaden obcy oddział was nie przyjmie, a jeśli przyjmie, to potem musicie przynieść do swego oddziału potwierdzenie, żeście służyli i w jakich walkach braliście udział. Sporo już było takich łazików, że niby to się zabłąkali i przyłączyli się do innego oddziału, ale jak tylko ów oddział ruszać miał naprzód, to uciekali do innego oddziału. Niejeden przez trzy miesiące był stale w czołowej linii, a prochu nie powąchał. Ale teraz już tak dobrze nie ma. Z Pragi jesteście?
Szwejk zameldował się jako prażanin i zaraz pytał:
— Czy pan czasem nie jest sklepowym z handlu pana Pexidera na Winohradach? — Chyba nie, bo tamten był jaśniejszy blondyn. Ale kto wie, czy pan nie jest kowalem i czy pan nie pracował przy ulicy Szczepańskiej u pana Souczka. Też nie? No to mi bardzo dziwno, bo ja pana skądś znam.
Fajerwerker przyniósł im bochenek chleba i dwie paczki tytoniu. Szwejk ze wzruszeniem podziękował zacnemu krajanowi i właśnie obaj nasyceni piechurzy wkładali plecaki na ramiona, gdy nadporucznik podszedł ku nim i zdziwił się szczerze:
— Cóż to, wy łaziki, jeszcze jesteście tutaj? Wynoście się natychmiast, bo się za was wezmę trochę ostrzej. Zdaje się, że prochu przy łazikowaniu nie wynajdziecie.
Szwejk stanął na baczność, ustawił karabin przy nodze i przepisowo patrząc na oficera, rzekł z niezwykłą powagą:
— Posłusznie melduję, że już odchodzimy. Panie oberlejtnant, co do wynalezienia prochu, to zdarzyło się, że nieuczeni porobili wielkie wynalazki, bo ludzie nie są tacy głupi, jak wyglądają. Co też pan oberlejtnant myśli, gdy spogląda na swoje armaty? Pewno pan oberlejtnant nie myśli nic, ale ja myślę. Więc niech pan oberlejtnant sobie wyobrazi: każda armata ma takie kreski i wyżłobienia, z powodu których granat albo szrapnel leci naprzód w górę, a potem łukiem spada na dół. Kula leci tak:
Szwejk ujął karabin lewą dłonią, a prawą opisał parabolę.
— Więc kula leci tak, a panu nie przychodzi do głowy nic? Otóż gdyby się armatę kładło na boku, to kula leciałaby z prawej strony na lewą, albo z lewej na prawą, podług tego, na którym kole zostałaby ułożona. Można by ostrzeliwać Rosjan ogniem flankowym od frontu i nikt by nie wiedział, skąd się kule biorą.
Oberlejtnant śmiał się, aż go brzucho bolało. Fajerwerker i inni artylerzyści nie rozumieli doniosłości odkrycia Szwejka i głupkowato spoglądali na nadporucznika i na Szwejka. Wreszcie nadporucznik przestał się śmiać, dał Szwejkowi garść papierosów i rzekł:
— No, ale teraz już zmykajcie, a swoje odkrycie prześlijcie sztabowi generalnemu.
Szwejk znowuż meldował swój odmarsz i obejmując dowódcę baterii tkliwym spojrzeniem, dodał:
— Do samej śmierci, panie oberlejtnant, nie zapomnę pańskiej dobroci.
Obaj piechurzy wzięli karabiny na ramiona i ruszyli w drogę, którą dzisiaj przebyli już dwa razy. Długo maszerowały te dwie stracone owce armii austriackiej i gawędziły o tym, czy iść w prawo, czy też w lewo, czy wreszcie prosto za nosem. Nie spotykali po drodze ni wozów, ni piechurów, i coraz bardziej stawało im się dziwne, że okolica jest tu taka pusta i bezludna. Kolega Szwejka zaczął się niepokoić, czy aby nie znaleźli się przypadkiem za frontem rosyjskim. Szwejk się rozzłościł:
— No, a choćby tak, to co? Napadniemy nieprzyjaciela z tyłu. Nie lamentuj, że zabłądziliśmy, bo nie jesteśmy małymi dziećmi, żebyśmy mieli zginąć. W szpitalu w Pradze opowiadał pewien reumatyk taką historię z roku czternastego:
— Zabłądzili z ich oddziału tambor i trębacz. W jakiejś wsi galicyjskiej poleźli za dziewczynami, żeby przed śmiercią na polu chwały wyzbytkować się jak się patrzy. Ale zbytkowanie trwało trochę przydługo, a gdy się rano przebudzili, pułku nie było. Poszedł sobie bez nich. Stanęli jak te słupy solne i biadali: — Jezus Maria, co my teraz poczniemy? — Następnie ruszyli na poszukiwanie swego pułku i tak samo go szukali, jak my teraz szukamy swego batalionu. Trębacz miał trąbkę, tambor dźwigał bęben. A ten trębacz był to jakiś uczony od budowania domów, czy coś takiego, więc gdy tak szli, to on na bębnie tamborowym rysował ołówkiem mapę. Zaznaczył każdą wieś, kałużę, krzyż, gruszę na miedzy, strumień, świętego Jana, kupę gnoju, kościół, gorzelnię, karczmę, drogi leśne, poręby, wąwozy. Jednym słowem rysował na bębnie wszystko, co podczas tej wędrówki widzieli.
— Szwendali się w ten sposób po świecie od sierpnia do listopada, przewędrowali całą Galicję wzdłuż i w poprzek, a wypasieni byli jak te świnie. Na bębnie było wszystko, co powinno być na mapie. Pewnego razu, ku wieczorowi się miało, byli na węgierskiej granicy i natknęli się na swój pułk. Ale ich tam już nikt nie poznał prócz kapitana, bo ten pułk był już parę razy rozbity i formowany na nowo.
Kapitan nie chciał własnym oczom wierzyć, że to oni, dopóki ich nie obmacał własnymi rękami. Bo Czerwony Krzyż już dawno wykazał, że przepadli bez wieści, dostali się do niewoli, czy nawet zginęli w walkach, żeby rodzinom ich nie trzeba było wypłacać zapomóg.
Pan kapitan odesłał ten bęben do Wiednia, do wojskowego oddziału kartograficznego, a tam, kolego, podług tego bębna musieli robić mapy sztabu generalnego. Ten trębacz dostał za to wielki złoty medal, a tambor srebrny. Trębacza mianowano trębaczem pułkowym, a tambor dostał się do więzienia w Teresienstadzie, bo powiedział, że ci oficerowie, co rysują mapy, to idioci i darmo biorą pieniądze z kas państwowych. Z taką mapą w garści jaką narysował ów trębacz, nikt zabłądzić nie może.
Las zaczynał się przerzedzać, a między koronami drzew ukazało się błękitne niebo. Kolega Szwejka przyśpieszył kroku, wyprzedził go i zawołał:
— Jak Boga kocham, pole! A tam dalej wieś! Tam przecież kogoś znajdziemy!
Znaleźli. Między drzewami na skraju lasu przypatoczył się kadet Biegler i pytał:
— No i cóż? Trafiliście do tej leśniczówki. Dostaliście tam coś do zjedzenia dla mnie? To wy szliście przecie razem ze mną jako szpica. Tak, czy nie?
— Posłusznie melduję, panie kadecie, że nie szliśmy — objaśnił go Szwejk. — Czy pan jest tutaj sam? My nie szliśmy z panem w szpicy, my byliśmy Verbindung, a z panem szli inni. Pewno tamtych posłał pan do leśniczówki, a my nie widzieliśmy żadnych kolegów i żadnej leśniczówki, bośmy zabłądzili. A za nami nie idzie nikt, panie kadecie, batalion zgubił nas na czysto i nikt o nas nic nie wie. Teraz, panie kadecie, batalion diabli wzięli, a my musimy wojować sami. Ale niech pan sobie z tego nic nie robi, bo jakoś tam będzie. Dużo ludzi walczy na własną rękę.
Kadet bezradnie opuścił głowę. Złoty medal oddalał się i znikał, a jemu pozostało tylko westchnienie:
— Ale jeść mi się chce i brzucho mnie boli, bo napiłem się jakiejś niedobrej wody. Potrzeba mi czegoś gorącego. Może ci z leśniczówki nadejdą niedługo.
— Nie nadejdą, panie kadecie — odpowiedział Szwejk z wielką pewnością siebie. — Oni także zabłądzili. Wieczór za pasem, musimy sami rozejrzeć się za czymś. Naszych już dzisiaj nie znajdziemy. Całe szczęście, że pan jest oficerem i ma pan mapę przy sobie. Rano się rozejrzymy, gdzie nasz batalion może być mniej więcej i ruszymy prostą drogą do niego. Sądzę, że teraz powinniśmy pójść do tej wsi na nocleg i na kolację.
— Idźmy, gdzie chcecie — jęknął kadet, ściskając brzucho rękoma. — Jezus Maria, co to za ból! Zdechnąć, czy co? Ale ja na siebie odpowiedzialności nie biorę za nic, mój Szwejku. W tej wsi mogą się znajdować Rosjanie.
— Jeśli ich tam nie ma, to na nich uderzymy, a jeśli są, to się cofniemy — rzekł Szwejk filozoficznie. — Pan jest chory oficer, panie kadecie. Porządny żołnierz nie opuszcza swego chorego przełożonego. Komendę obejmuję ja, jako najstarszy. Direction tamta wieś. Marschieren marsch!
Wzięli pod ręce kadeta, który się kręcił i stękał, i głęboką drogą wozową ruszyli ku wsi. Biegler konał ze strachu, że mogą wleźć prosto w ręce Moskalom, ale Szwejk był całkiem spokojny:
— Wie pan, panie kadecie, że stanie się tylko to, co się stać ma. Bez woli Bożej nawet włos z głowy człowiekowi nie spadnie. Opowiadał mi tu jeden żołnierz przy ogniu, że łońskiego roku szli na Rosjan, a razem z nimi szedł feldpater. W lesie był odpoczynek i jego wielebność zabrała się do podwieczorku. Miał na podwieczorek salami węgierskie, jajka i wino czerwone, a Rosjanie dostrzegli ten oddział w lesie i zaczęli go ostrzeliwać szrapnelami i granatami. Wszyscy w nogi, ale ten feldpater siedział przy pniaku nakrytym serwetką i nie przerywał podwieczorku. Za żołnierzami krzyczał: — Nie uciekajcie, wy kury tchórzliwe! Wszędzie jesteście w rękach boskich, a bez powodu Bóg nikogo skrzywdzić nie pozwoli. Wszystko jest dobre, co Bóg czyni! — I raptem wybuchnął tam granat — właśnie ostatni — a gdy się dym rozpłynął, widać było na serwetce na pniaku butelkę wina, sześć jaj i salami węgierskie krajane w talarki. Proszę pana, panie kadecie, to był taki celny strzał, iż z tego feldpatera nawet guzika nie znaleźli, a podwieczorkowi nic się złego nie stało. Bo na świecie wszystko jest już tak urządzone, że każdego spotyka akurat to, co mu idzie naprzeciw. Jeśli mamy się dostać do niewoli, to się do niewoli dostaniemy zgodnie z wolą Bożą. Zresztą, jak słychać, to Rosjanie...
— Mój Szwejku — przerwał mu kadet — tu nie chodzi tylko o dostanie się do niewoli, ale i o to, że Rosjanie jeńców torturują. Wykluwają oczy, urzynają nosy, kleszczami Wyrywają przyrodzenie i wtykają torturowanemu w usta. Rosjanie są podobni do ludożerców. Są to barbarzyńcy.
— Dużo się różnych głupstw wygaduje — Szwejk machnął beznadziejnie ręką — ale już się takich rzeczy nie robi. To się robiło.. dawniej, podczas wojen tureckich, albo w czasach gdy nasi obsadzali Hercegowinę. Zresztą taka drobnostka, jak obcięcie nosa, nie warta gadania. Na Żyżkowie był niejaki Antek Wejwoda, który stracił nos, bo miał raka, a ten Antek płacił za kolegów w karczmie i mawiał: — Dzisiaj wyżebrałem trzy guldeny i osiemdziesiąt grajcarów, dwie koszule i dwie pary kamaszków. Dopóki nos miałem w porządku, musiałem na osiemdziesiąt grajcarów pracować cały dzień.
Za dawnych czasów, panie kadecie, dręczenie ludzi było różnorakie. Do męczenia mieli wtedy przeróżne instrumenty. Jak pan przyjedzie do Pragi, to niech pan idzie popatrzeć na nie do muzeum miejskiego. Męczyli ludzi przez naciąganie ich na drabinkach, skręcali ich na wszelaki sposób, przybijali za język, łamali kołem, a ludzie wszystko jak najchętniej znosili, byle tylko mieli zapewnione ostatnie namaszczenie. Dużo takich rzeczy działo się wtedy z obustronną przyjemnością, bo to wszystko było ku większej czci i chwale bożej. Takiemu heretykowi czy też czarownicy pognieciono i połamano gnaty, pod paznokcie wbijano im bretnale, a ciała ich prasowano niby skwarki. Każdy instrument, przy pomocy którego robiło się takie rzeczy, miał nawet własną nazwę, podług tego, co się nim jeńcowi robiło. Do gniecenia nóg były golenie świętego Józefa, do wybijania zębów szczęka Matki Boskiej, do łamania kości w ciele służyły żebra świętego Piotra. Więc taki heretyk czy też jeniec już z góry wiedział, czym zamierzają uprzyjemnić mu chwile: gdy starszy inkwizytor rozkazał, żeby mu podali nabijaczkę św. Walentego, to mógł być pewien, że z niego będą robili postne kiszki.
Tego wszystkiego Rosjanie na pewno nie mają, więc nic złego stać się nam nie może. Gdy nóż jest dobrze wyostrzony, to jedno chlaśnięcie wystarcza i już po uchu. I to nawet nie bardzo boli. Gdy ludzie wytrzymują wielki ból i zachowują spokój, to stają się świętymi. W Rzymie pewnemu papieżowi przypalano boki pochodniami, a gdy myśleli, że już będzie miał dość, ten rzekł im nagle z miłym uśmiechem: — Proszę, niech mnie panowie obrócą na drugą stronę, bo lubię, żeby wszystko było zrobione akuratnie.
Tymczasem zbliżyli się do wsi, a kadet zaproponował, żeby jeszcze chwilę poczekać, dopóki się nie ściemni. Usadowili się więc w ogrodzie za stodołą, kadet stękał i narzekał, drugi żołnierz podpełzł na czworakach ku chałupie, żeby zobaczyć, co się w niej dzieje, a Szwejk pocieszał kadeta:
— Ugotuję panu kadetowi wody na czosnku i przywiążę panu do brzucha gorącą cegłę. To bardzo pomaga, a ja pana nie opuszczę.
Wywiadowca wrócił i zapewniał, że we wsi prócz chłopów nie ma nikogo. Odwaga kadeta podniosła się znacznie. Poszli i zapukali w okno pierwszej chałupy. Jakaś stara babina otworzyła im drzwi i krzyknęła z przestrachu, gdy ujrzała żołnierzy. Złożyła ręce jak do modlitwy i zaczęła zapewniać:
— Niczego nie mamy, panowie! Moskale zabrali!
— Dawno byli tu Moskale? — pytał kadet.
— Niedawno — jęczała baba. — Z rana tu byli, wczoraj wieczorem tu byli, co dzień przychodzą. Moskale zabrali. Wyrżnęli kury i poszli sobie.
— A wychodek macie — pytał kadet dalej, gdy bóle zaczęły mu na nowo dokuczać.
— Nie ma, panoczku — zakręciła babina głową — Moskale zabrali.
— Czekajno, babo, zobaczymy, czy Moskale naprawdę wszystko zabrali — rzekł Szwejk i odsunął babinę na bok.
Izba jak na ruską chatę była aż nadto czysta i ładna. Od wielkiego pieca biło ciepło, a na ławie leżało jeszcze kilka bochenków chleba przygotowanego do pieczenia. Z izby Szwejk otworzył drzwi do komory: w kobiałkach piętrzyły się tu stosy jaj, pod sufitem wisiała szynka, na ścianach jaśniały połcie słoniny i zwoje suchej domowej kiełbasy. Serce Szwejka rozradowało się na ten widok. Cofnął się, aby zawołać kolegę i kadeta, których babina nie przestawała zapewniać:
— My biedni ludzie. Tam dalej za strumieniem znajdą panowie żołnierze chaty bogatych gospodarzy. U nas wszystko zabrali Moskale.
— Nie gadajcie głupstw, matuchno — rzekł do niej kolegialnie Szwejk. — My już tę piosenkę dobrze znamy. Moskale pozabierali. Wyrżnęli kurki, pokochali córki i poszli sobie.
Panie kadecie, posłusznie melduję, że możemy się tutaj rozgościć, bo ta czarownica ma w komorze istny handel delikatesów.
Hej, pani matko — zwrócił się do staruszki — zostajemy tutaj na kolacji i będziemy tu spali. Nie darmo — zapłacimy. Jak chcesz: po dobremu czy po złemu. Co ty? Nie chcesz wpuścić do izby nawet naszego pana kapitana? Poczekajno!
Szwejk wyjął z pochwy bagnet i jego ostrze przytknął babinie do szyi. Babina wystraszyła się, jęknęła i cofając się, uniżenie zapraszała wszystkich do izby. W izbie przy świetle spostrzegła, że śród przybyłych jest oficer, więc się rozgadała, powtarzając: — Pan kapitan, pan kapitan — i schylała się ku ręce kadeta, żeby ją ucałować.
— Widzisz, matko, tak, to mi się podobasz — poklepał ją Szwejk uprzejmie po ramieniu. — Tak należy szanować żołnierzy.
Kadet wyjął pieniądze, baba przyniosła chleba, ugotowała mleka, wyciągnęła skądciś wędzonkę i okazywała coraz więcej uprzejmości dla nieoczekiwanych gości. Przy tym wszystkim nie przestawała spoglądać na drzwi.
Szwejk gotował dla kadeta herbatę, mocną i cierpką, po czym ułożył go na pryczy zastępującej łóżko, przykrył go babinym kożuchem, a Biegler, któremu gorąca herbata od razu złagodziła bóle brzucha, zasnął.
Przy chlebie i mięsie siedział tylko Szwejk i jego towarzysz. Stara wsadziła chleb do pieca i wyszła, bo widać kogoś wyczekiwała, a towarzysz Szwejka, żując ogromny kawał wędzonki, wywodził:
— Porządne mięso, akuratnie nasolone i porządnie przewędzone. Od kości czuć je już po trosze, ale to nic nie szkodzi. Najlepiej, kolego, wędzić mięso na trocinach i palić jałowiec, wtedy mięso jest jak tort. Powiadam ci, jak ten tort.
— To nie jest wcale jak tort, a smakuje ci tak, że mało się nie zadławisz — odpowiedział Szwejk. — No, mięso zawsze mięso. Nawet pies mięso lubi.
Stara wróciła, a za nią weszła do izby młoda, jędrna i ładna kobieta.
— To moja córka — przedstawiała ją baba — jej mąż na wojnie. — Widzisz — zwróciła się do córki — nasi panowie żołnierze przyszli do nas w gości. Moskala wypędzają.
Młoda w uprzejmym uśmiechu wyszczerzyła duże zęby, a Szwejk grzecznie zaproponował jej garnuszek herbaty.
— Niech się pani napije z nami herbaty. A jak na imię pani mężowi? No, ładna z pani kobieta — rzekł, głaszcząc ją po bujnej piersi.
Przysiadła się do herbaty i rozgadała się ze Szwejkiem, którego ręce stały się dziwnie niespokojne i wciąż głaskały ładną niewiastę to po piersi, to po udach.
Towarzyszowi Szwejka chciało się spać. Stara przyniosła skądciś jeszcze jeden kożuch i poszła z nim do komory, rzucając na córkę spojrzenie napominające, ale córka śmiała się zgoła wesoło, gdy Szwejk uszczypnął ją w udo. Niebawem wstała.
— Czas już spać — i wlazła za piec, dokąd przedtem zaniosła sobie brudnawą poduszkę. Towarzysz Szwejka wyciągnął się na ławie, a ponieważ było na niej niewygodnie, więc przeniósł się na podłogę. Widząc, że Szwejk co chwila zerka tęsknym okiem za piec, mruknął pod nosem:
— Że też ci się chce takich zbytków, kolego! Czy jeszcze nie dość masz kobiet? Poszedłbyś lepiej spać, bo i tak po tym mięsie będą ciężkie sny.
— Masz rację — zgodził się Szwejk, kładąc się obok niego — ale ja tylko tak dla kawału, bo żadna kobieta się nie pogniewa, gdy da się jej do zrozumienia, że się podoba. Mamy więc pierwszy nocleg od czasu, gdyśmy się zbłąkali. Ujdzie jeszcze. W każdym razie jest on daleko lepszy niż w tym lesie, gdy się deszcz rozpadał. Opowiadałem tam przy ogniu oficerom, jak niby jeden murarz chciał żonie podarować na urodziny rasową kozę, a pan oberlejtnant nie chciał mi wierzyć i mówił, że takich rzeczy się na urodziny nie daje. A tymczasem ludzie dają sobie na złość i dla dokuczenia komuś jeszcze gorsze rzeczy niż taka rasowa koza, która jest zwierzęciem pożytecznym. Pewnego razu kupiłem od pana Krausa, buchaltera z mleczarni Radlickiej psa bernardyna. Był to pies bardzo piękny, duży jak roczny buhaj, a sprzedano mi go za pięć guldenów, żeby go się pozbyć. Mówił, że na tego psa patrzeć nie może.
I opowiedział mi wszystkie swoje udręki, jakie miał z tym psem. Swojej narzeczonej dał na urodziny złoty zegarek w bransoletce i chociaż był z nią zaręczony, nie śpieszył się z żeniaczką. Więc jego narzeczona kupiła mu tego psa. Płakał, gdy mi o tym psie opowiadał. Gospodyni, u której mieszkał przeszło sześć lat, przestała z nim rozmawiać, gdy przyszedł pewnego dnia do domu i przyprowadził tego psa, i nazajutrz wymówiła mu mieszkanie, ponieważ pies przez całą noc wył na balkonie. Uprosił ją, żeby go nie wyrzucała, to jej będzie płacił o pięć guldenów miesięcznie więcej i obiecał, że psa będzie brał na noc do swego pokoju, żeby mu się na balkonie nie przykrzyło. Więc rzeczywiście brał psa na noc do pokoju, ale z rana przychodzi dozorca, że lokator na dole ma przemoczony sufit, czy aby w pokoju nie rozlała się woda. Gospodyni oświadczyła, że po tym psie sprzątać nie będzie i karmić też go nie będzie.
Ale ten pan Kraus nie tracił głowy. Poszedł do końskiego rzeźnika, nakupił serdelków i kiszek. Kupił od razu za dwa guldeny, czyli osiemdziesiąt sztuk, i pół bochenka chleba. Rzucał psu te serdelki i cieszył się, że bernardyn chwyta je w locie. Pies zeżarł w południe wszystko, a wieczorem wył z głodu. Więc znowu jego pan poszedł po serdelki do końskiego rzeźnika, a rzeźnik myślał, że on ma restaurację i zapewniał go, że nikomu nie powie i zamówienie pośle mu przez chłopca.
I tak dzień w dzień musiał chodzić do rzeźnika po serdelki, do piekarza po chleb, a potem wyprowadzać psa na dwór. Jego panna na niego wyczekiwała wieczorami i razem z tym psem wszyscy troje spacerowali. I to trwało aż do czerwca, a potem ten pan powiada do kolegów: — Muszę zastrzelić siebie albo psa, albo się muszę ożenić. — I ożenił się. A w dwa dni po ślubie ta pani wezwała mnie, żebym przyszedł po psa. Sprzedali tanio i jeszcze mi dodali jedzenia z wesela. Takie, kolego, robią sobie ludzie rzeczy. Spisz już?
Żołnierz chrapał jak tartak, Szwejk wstał, po cichu zaszurgał się ku piecowi i rychło znalazł czego szukał. Wyciągniętymi rękoma domacał się łydek, a gdy się nie cofnęły, położył się koło młodej niewiasty, która niby to się dąsała:
Nu tiebja k czortu! Kuda leziesz!
Potem słychać było jakieś mlaskanie i mruczenie i wreszcie głos kobiecy pytał:
A na płatoczek dasz?
I znowu w całej izbie zapanowała głęboka cisza, przerywana tylko chrapaniem żołnierza na podłodze i szelestem na piecu.
Po północy gdzieś daleko zaszczekały działa, ale nikt ich nie słyszał, bo i Szwejk zasnął wreszcie głębokim snem, wyczerpany wrażeniami minionego dnia. Nie zastanawiał się bardzo nad faktem, że im dalej na wschód, tym miłość jest tańsza. To, co gdzieś tam otrzymuje się w zamian za ślubowanie wiecznej miłości, notarialną umowę i obrzęd kościelny, to o kilkaset kilometrów na wschód otrzymywało się w zamian za obietnicę, że się da na chusteczkę. Dość było kiwnąć głową na pytanie: — Na płatoczek dasz? — Primadonna teatru żąda brylantów, niewieście w ruskiej chacie dość jest obietnic, że dostanie na chusteczkę.
Rano gdy się kadet przebudził, babina kręciła się już koło pieca, a Szwejk gotował białą kawę, pogwizdując nad garnuszkami z mlekiem. Zauważywszy, że kadet już nie śpi, podszedł ku niemu:
— Posłusznie melduję, panie kadecie, że w nocy nic się nie stało. Czy lepiej panu? Zaraz podam panu śniadanie.
— Szwejku — rzekł kadet Biegler miękkim głosem — dajcie coś do zjedzenia. Już nic mnie nie boli, ale jestem słaby jak mucha. Czy nie słychać czego o nieprzyjacielu? Nie wiem, czy będę mógł pójść razem z wami.
— My pana kadeta nie opuścimy, żeby nie wiem co — zadeklarował Szwejk z całą stanowczością. — Tu, w tej chałupie, nie potrzebuje pan obawiać się żadnego niebezpieczeństwa. Młoda gospodyni jeszcze śpi na piecu.
— A Rosjan nie ma tu gdzie w pobliżu? — pytał kadet.
— Posłusznie melduję, panie kadecie, że ta stara wczoraj wieczorem kłamała. Cofających się Rosjan nikt tu nie widział. Ta młoda to serce szczere, udzieliła mi informacyj akuratnych. Rosjanie cofają się tu z prawej strony, wzdłuż kolei, gdzie jest szosa. Sądzę, że najlepiej będzie, panie kadecie, gdy pan sobie tu odpocznie, zanim pan okrzepnie. Armaty słychać już bardzo słabo. Daleko, widać, strzelają.
Kadet nie sprzeciwiał się w niczym Szwejkowi i pozwolił wyprowadzić się do ogrodu. Przy stodole drugi żołnierz rąbał drzewo i wołał Szwejka na pomoc.
Zabrali się do tarcia polan. Piła tępa i zardzewiała zgrzytała w drzewie i piszczała, a drewek przybywało coraz więcej, tak że gdy młoda gospodyni wyszła na dwór, uśmiechnęła się z zadowoleniem:
— Nu, panowie żołnierze, czy nie lepiej drwa rąbać, niż się na froncie bić? Ile roboty wy mi oszczędzicie!
— Moja gosposiu — mrugnął na nią Szwejk oczkiem — czego by to człowiek dla takiej miłej gospodyni nie zrobił! Sercem podzieliłby się człek z nią, a cóż dopiero taki drobiazg jak rąbanie drewek! Zamiary mam jak najlepsze!
Gospodyni niewiele zrozumiała z tej przemowy, więc się roześmiała i poszła do chaty, a Szwejk zaciął siekierę w pniu i rzekł do kolegi:
— Cokolwiek robisz, człowiecze, zawsze musisz mieć uczciwe zamiary, jeśli chcesz mieć powodzenie, ale musisz też mocno rzecz obmyślić, żeby ci się do niej nic nie przyplątało, co by mogło ją spaczyć. W Nachodzie był starosta, którego nagle wezwano do kapitanatu, aby mu powiedzieć, że przez Nachod przejedzie najjaśniejszy pan. Więc mój starosta wezwał natychmiast wszystkich radnych i powiedział im, jaki zaszczyt spotka ich miasto. Był to starosta bardzo porządny, a nie taki, jak ów Zemanek w Kozojadach, który mawiał do radnych: — Jesteśmy rajcy jednej gminy, a wszyscy razem pieskie syny. — Starosta z Nachoda kazał budować bramy triumfalne, a ponieważ lubił, żeby wszystko było jak się patrzy, więc się zabrał do medytowania, jaki by też napis umieścić na bramie triumfalnej. Na dwa dni przed przejazdem najjaśniejszego pana sprowadził malarza, zamknął go u siebie, dał mu płótno i farby, kazał mu malować i w ogóle go nie wypuszczał od siebie, aż do skończenia roboty. Potem ten malunek przybili do bramy triumfalnej i zasłonili tak, żeby go nikt nie mógł przeczytać, zanim przyjedzie najjaśniejszy pan.
Wreszcie cesarz jedzie, policjant pociągnął za sznurek, zasłona spada, a ludzie czytają pięknie wymalowany napis.

Gelobet sei Jesus Christus!
Jetzt kommt Josephus Franziskus!

Najjaśniejszemu panu bardzo się ten napis podobał, a gdy starosta go witał, rzekł do niego:
— Bardzo mi przyjemnie, że to pan jest starostą w Nachodzie. Czy na Wełtawie jeszcze spławiają drzewo?
I najjaśniejszy pan pojechał dalej, ale pan starosta dostał zegarek złoty, w którym był ładny napis, oraz krzyż zasługi z koroną. Ten starosta był bardzo z tego dumny, a gdy się zestarzał, to na starostę wybrano jego syna.
Młody był starostą może rok, a tu i jego wołają do kapitanatu i mówią mu, że przez Nachod przejeżdżać będzie najjaśniejszy pan i że trzeba go witać. Zamknął się w pokoju i zaczął rozmyślać nad bramami triumfalnymi i nad napisem, a potem kupił kawał płótna, sam napis wymalował, w nocy go przybił, zasłonił i nikomu ani słowa, nawet ojcu nic nie powiedział.
Cesarz jedzie, policjant zrywa zasłonę, a na bramie napis taki:

Jezus! Maria! Józef!
Przyjechał Franciszek Józef!

Najjaśniejszy pan wcale z nim nie gadał, nawet gdy starosta go witał i czytał przemówienie z kartki w kapeluszu. Nie powiedział mu nawet, iż go cieszy, że Nachod jest w Europie, i pojechał dalej. Potem tego starostę usunęli z urzędu i wlepili mu cztery miesiące za zdradę i obrazę majestatu. Ale jego zamiary też były dobre i uczciwe, tylko że nie przemyślał wszystkiego jak jego ojciec i nie zastanowił się dobrze, co z tego może być.
— A mówią, że najjaśniejszy pan po czesku nie umie i ani słowa nie rozumie — rzekł kolega Szwejka.
— Mało to ludzie gadają o najjaśniejszym panu — bronił Szwejk cesarza — ale serce ma nasz cesarz dobre, a czeskiego też się uczył. Dla posłów do parlamentu ma być bardzo uprzejmy i z każdym grzecznie rozmawia. — Czy macie w Pradze jeszcze ciągle kanalizację — pyta jednego, a do drugiego zwraca się z pytaniem: — Jak pan sądzi, czy zima będzie latoś długa? — Bardzo przyjemnie, że mosty prowadzą u was z jednego brzega na drugi. — Co tu dużo gadać, kolego, nie łatwa to sprawa panować i jeszcze pamiętać o kanalizacji. Nic dziwnego, gdy się taka wysoka osoba czasem zmyli. Tak było na przykład na Morawach, gdzieś koło Hodonina. Cesarz pyta starostę: — Urodzaj latoś dobry? Gdyby nie padały deszcze, to pogoda byłaby bardzo ładna. — A ten starosta, cham nieokrzesany, powiada: — Wasza cesarska mości, żyto niczego sobie, pszenica jest ładna, ale kartofle pogniły na sraczkę.
Cesarz tego słowa nie zrozumiał i pytał o nie adiutanta, a ten mu na to, że lud się tak wyraża o rzeczach na pół zgniłych i mówi, że są na sraczkę. A po tygodniu cesarz przyjechał do Przerowa, a tam kapitan okręgu przedstawił mu kierownika szkół. Już przedtem cesarz zauważył, że go wita bardzo mało dzieci i zapytał tego kierownika, jaka jest tego przyczyna.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział nauczyciel — mamy tu epidemię odry. Połowa dzieci jest chora na...
Ich weiss, ich weiss — przerwał mu cesarz, kiwając z zadowoleniem głową — na sraczkę, na sraczkę. — Przecież i taka dostojna osoba może się czasem pomylić i nie trzeba zaraz wygadywać o niej Bóg wie co.
Kadet Biegler, siedząc pod gruszą na ogrodzie, wracał do sił bardzo szybko i zaraz po południu chciał ruszyć dalej, ale Szwejk zaprotestował:
— Posłusznie melduję, panie kadecie, że nie ma się co śpieszyć, bo naszego batalionu i tak nie znajdziemy. Musimy ruszyć na prawo ku kolei, to batalion na pewno przyplącze się do nas. A następnie pan kadet jeszcze jest słaby, nie mówiąc o tym, iż w nocy będzie padał deszcz, jak twierdzi nasza babina.
Kadet zaczął się rozglądać na mapie i w duchu przyznawał Szwejkowi rację. Przy sposobności wyjaśniło się i to, że pan kapitan Sagner miał rację, gdy twierdził, że Rosjanie nigdy nie mogli cofać się tymi drogami, na których ich szukano, bo z artylerią i taborami nikt w takie bajora wleźć nie może.
Szwejk znowu gotował herbatą i znowu w nocy przeprowadził się za piec, gdzie gorliwie pocieszał słomianą wdowę. Wieś spała snem głębokim w potokach deszczu, który przestał padać dopiero nad ranem.
Kadet spał dobrze i okrzepł tak dalece, że odzyskał całkowicie ducha wojowniczego. Na żołnierza, który gotował śniadanie, podczas gdy Szwejk z młodą gosposią poszli do obory doić krowę, wrzasnął, aż się chałupa zatrzęsła:
Herrgott, chamie, jak stoisz, gdy z tobą rozmawiam! Ustawisz giczoły jak się należy, czy nie? Stańże na baczność, do diabła!
Po śniadaniu ubrał się pośpiesznie i rozkazał ruszyć w dalszą drogę.
Zapłacił babinie, która pocałowała go w rękę, i wyszedł z chaty pierwszy, a za nim wyszli obaj towarzyszący mu żołnierze. W sieni Szwejk zdążył pożegnać się z młodą gospodynią i głaszcząc jej dłonie, uspokajał ją:
— Nie płacz, moja miła, boć nie rozstajemy się chyba na wieki, a zresztą i twojego starego puszczą może na urlop. A gdyby ci się miało coś przytrafić, to przecie i w Galicji jest chyba instytut położniczy. Zostań tedy z Panem Bogiem i bądź zdrowa.
Kadet zamierzył przez ogrody ku północy, bo stara gospodyni powiedziała mu, że tam jest droga ku kolei. Szedł tak żwawo, że Szwejk z kolegą pozostali nieco w tyle i kolega zaczął mówić do niego:
— Jak będziesz miał apetyt, kolego, to powiedz, bo ja tej babie buchnąłem kiełbasę, których w komorze jest jeszcze sporo.
— Jak ci nie wstyd okradać takich dobrych ludzi — strofował go Szwejk. — Mnie ta młoda z dobrej woli dała kawał wędzonki i bochenek chleba. Głodny nie jestem, ale z rana ukręciłem łby sześciu kurczętom i dwom kurom. Plecak mam taki nabity, że ledwo lezę. Żeby mi się tylko nie zepsuły te rzeczy.
Kadet skręcił między domki wsi, która ciągnęła się na przestrzeni paru kilometrów. Szwejk obejrzał się za chatą, w której znalazł tak wszechstronną gościnność, i w nagłym przystępie uczuć sentymentalnych jął nucić półgłosem:

Dziewczę piękne niby anioł
Nad jeziora brzegiem łka.
Ach, zdradzona, opuszczona,
Tylko w łzach pociechę ma.

Wydało mu się jednak, że te słowa nie wyrażają należycie jego uczuć, więc zaczął śpiewać inną piosenkę:

A kiedym wracał od ciebie,
Gwiazdy świeciły na niebie,
Rybki pluskały się w wodzie
I księżyc na niebie gasł,
Gdym swoją miłą odprowadzał
Ostatni, ach, ostatni raz...

Nagle kadet się zatrzymał, osłonił oczy dłonią i popatrzywszy uważniej, zawołał:
— Nieprzyjaciel! Rosjanie! Nieder!
— Doprawdy Moskale — zdziwił się Szwejk. — Więc jednak....
Kolega Szwejka na słowo o Moskalach rzucił karabin i podniósł ręce do góry, ale widząc, że nieprzyjaciel nie idzie, opuścił ręce i rzucił się na ziemię, podczas gdy kadet komenderował:
Laden — ladet!
Kadet był wystraszony i śmiertelnie blady. W ręku ściskał rewolwer. Szwejk, który nic nie widział, przykląkł za nimi i pytał zaciekawiony:
— Posłusznie proszę, panie kadecie, gdzie są ci Rosjanie? Nie wiem, jak wyglądają, bo Moskala jak żyję nie widziałem. Madziarów widywałem sporo.
Kadet pociągnął go ku sobie na ziemię i wskazał mu Rosjan ręką, w której trzymał rewolwer. Wtedy zobaczył ich i Szwejk.
Śród chałup szwendali się trzej żołnierze rosyjscy: dwaj starsi brodacze i jeden gołowąs, dzieciak prawie. Szli noga za nogą, jak zmęczone niedźwiedzie, a karabiny mieli poprzewieszane przez ramię, na postronkach. Widać było, że są bezradni i zniechęceni jak owce, odbite od stada i strudzone do ostateczności. Każdy ich ruch zdawał się ilustrować piosenkę żołnierską:

Czy pójdę tu, czy pójdę tam,
Całą wojaczkę w dupie mam.
Czy tam pójdę, czy tu siędę,
Ja wygrywać bitw nie będę.

Przystanęli pomiędzy domkami i naradzali się nad czymś, spoglądając ku chacie, na której podwórzu leżał kadet z dwoma swoimi żołnierzami. Kadet spoglądał ukosem na Szwejka, a widząc, że ten na komendę jego zaczyna karabin nabijać w jakiś zgoła osobliwy sposób, wyrwał mu go i nabił sam:
— Ach wy, bydlę, nawet karabinu nabić nie umiecie! Mierzcie dobrze. An! — skomenderował i podniósł rewolwer.
Nie zdążył wymówić ostatniego słowa: — Feuer! — bo Szwejk pociągnął go za rękę z rewolwerem i mruknął:
— Jezus Maria, panie kadecie, czy chciałby ich pan zastrzelić! Przecież oni nie robią nam nic złego! Panie kadecie, posłusznie melduję, że jeśli strzelimy do nich, a nie trafimy, to oni mogą zastrzelić nas. Przecież i oni mają strzelby i jakie długie! Przecież, panie kadecie, to może być szpica, kto wie, czy za nimi nie idzie cała dywizja. Może też być, że ich jest tylko trzech, że tak samo się zbłąkali, jak i my. Gdy ich zastrzelimy, to będziemy musieli kopać dla nich groby, a przy dzisiejszym upale, panie kadecie, taka rzecz nie jest przyjemnością, ale ciężką orką.
Szwejk od razu jakoś nabrał przekonania, że Rosjanie są także zabłąkaną szpicą, a jego sympatie wzmogły się dla Rosjan niepomiernie. Objął kadeta ramieniem tak mocno, że ten nie mógł nawet oddychać i szeptał zachwycony:
— Niech pan sobie wyobrazi, panie kadecie, że oni także pewno zgubili swój oddział i będą się teraz włóczyli po święcie, i żaden pułk nie przyjmie ich za swoich, nikt im nie wypłaci żołdu, nikt nie da wiktu. Medytują pewno, jakby się tu dostać do niewoli. Może nawet myślą, że my jesteśmy tacy głupi, że ich zabierzemy i będziemy się głowili o żywność dla nich. Ale oni się przeliczyli, panie kadecie. Nie ma chyba głupich! Nas prowadzi pan kadet Biegler, który nie jest znowuż takim fujarą, żeby miał zbierać rosyjskich podrzutków i kłopotać się nimi.
Szwejk tulił kadeta coraz mocniej do siebie. Rosjanie postali, pogadali i ruszyli dalej. Uścisk Szwejka pofolgował. Jego ramię puściło kadeta, a palec wskazywał długie bagnety zbłąkanych żołnierzy rosyjskich.
— Panie kadecie — rzekł wreszcie tonem ojcowskiego napomnienia — w tej chwili uratowaliśmy sobie życie. Nie jestem łaskotliwy, ale gdy taka bestia zacznie człowiekowi liczyć żebra podobnym szpikulcem, to nie ma w tym chyba nic przyjemnego.
Kadet milczał, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć. Wydawało mu się nawet, że może Szwejk ma rację. Skoro znalazło się tu Moskali trzech, to może ich tu być także więcej. Strzelanina wywołałaby popłoch w całej okolicy i diabli wiedzą, jakby się to wszystko skończyło.
Ruszył przez pole ku lasowi, pochylając się jak najniżej ku ziemi. Dopiero w lesie zaczął ratować swój autorytet i wrzasnął na Szwejka:
— Ja tu komenderuję! Cokolwiek rozkażę, macie wykonać i stulić pysk. Zrozumiano?
— Posłusznie melduję, panie kadecie, że zrozumiano. Będę słuchał i stulę pysk — oświadczył Szwejk z wielką uległością. — Posłusznie proszę, panie kadecie, czy nie chciałby pan kawałek salami. Jest dobre, suche i z czosnkiem.
Szli skrajem lasu wolno i ostrożnie, ale prócz mieszkańców pracujących w polu, nigdzie nie było żywego ducha. Po południu dotarli do drogi, która prowadziła prosto na północ, przecinając wysoki i gęsty las.
Kadet nakazał odpoczynek. Usadowili się w trawie, a kadet rozłożył przed sobą mapę i jeździł po niej palcem.
Kolega Szwejka, którego podczas tego całego marszu nic nie interesowało prócz spania i jedzenia, zasnął natychmiast. Szwejk patrząc na mapę przez ramię kadeta, zapytał:
— Posłusznie proszę, panie kadecie, czy już pan znalazł miejscowość, w której mógłby się znajdować nasz batalion? Bo mówią, że na takich mapach sztabu generalnego jest wszystko, ale znać się na takich mapach to musi być sztuka. W naszym pułku był niejaki oberlejtnant Hoffman, który w szkole podoficerskiej uczył używać takich map. Bardzo często mawiał: — Żołnierze, znać się na mapie, to rzecz ważniejsza, niż wiedzieć, ile części ma karabin. Kaprale, plutonowi i frajtrzy muszą znać się na mapach lepiej od generałów, co sami chyba widzicie, gdy pułk nasz ma wielkie ćwiczenia albo manewry. Najprzód zginie pan oberst razem z kobyłą, na której siedzi, potem przepadnie pan major, następnie pan kapitan, a wreszcie niżsi oficerowie. Cały pułk prowadzi wreszcie feldfebel albo plutonowy i zobaczylibyście, co by go spotkało, gdyby zabłądził. W czasie pokoju takie wykroczenia karze się surowym aresztem, podczas wojny — prochem i ołowiem. — Tego pana oberlejtnanta potem zdegradowali, teraz jest on w Pradze redaktorem i bardzo często siedzi w kozie za obrazę armii. Na redaktorów też musi być kara.
Kadet nie odpowiedział i zagłębiał się w mapie coraz bardziej. Wreszcie podkreślił pewne miejsce paznokciem i zapytał:
— Ta wieś, mój Szwejku, w której nocowaliśmy, nazywała się?... Aha — Piętaki. No, więc to tutaj. Teraz jesteśmy w lesie, o tu, a ta kolej, o której gospodyni mówiła, nie może być inna, tylko właśnie linia Lwów — Brody. Kolejek podmiejskich tutaj nie ma. Chyba, że Rosjanie zbudowali sobie jaką kolejkę podjazdową. W ciągu trzech godzin dotrzemy do szosy.
Ale nie dotarli do tej szosy nawet po trzech godzinach, chociaż szli krokiem ostrym. Dopiero wieczorem doszli do czegoś, co od biedy mogło się nazywać szosą. Była ta szosa tak rozorana i rozjeżdżona kołami niezliczonych samochodów ciężarowych i armat, że przypominała raczej jakiś wertep. Gdy zbliżali się ku niej, wlókł się tamtędy ogromnie długi łańcuch wozów z chlebem, słomą, sianem. Przydrożem szli maruderzy różnych oddziałów wojska, żołnierze wyczerpani z sił lub też tacy, którzy sądzili, że na to, co ich czeka, mają czasu aż nadto.
Kadet zapytał o pułk 91. Nikt o nim nie wiedział, aż dopiero jakiś kapitan pionierów powiedział mu:
— Dziewięćdziesiąty pierwszy z Budziejowic. Widzieliśmy go wczoraj. Ciągnie ku Brodom. Rosjanie się tam okopali. Gromadzi się tam cała dywizja.
Kadet znowu wyjął mapę i szukał drogi, którą mógłby dotrzeć do Brodów, do swego batalionu. Przez chwilę szedł szosą, a potem ruszył w prawo, polną drogą wąwozową.
— Do tej szosy dojdziemy znowu ale nasi jeszcze do niej dojść nie mogli. Może spotkamy ich gdzieś we wsi.
Maszerowali dalej i wreszcie dogonili kilku zapóźnionych szeregowców, których potem spotykali coraz więcej. Żołnierze różnych pułków szli pojedynczo i gromadkami, siadali i pokładali się przy drodze, a gdy Szwejk ich pytał, dokąd idą, odpowiadali bądź wściekłym pomrukiem, bądź frazesem pełnym rezygnacji:
— Idziemy umrzeć za najjaśniejszego pana.
Droga prowadziła ku moczarom, ale już nad nią pracowano, aby się stała możliwą dla wozów. Cała kompania żołnierzy znosiła pnie wysokich drzew, podwożone z lasu przez zmobilizowanych chłopów, i układała jeden obok drugiego. Inny oddział wypełniał luki między poszczególnymi pniami mchem, trzeci zwoził piasek i wszystko tym piaskiem przysypywał. Nad żołnierzami stał lejtnant i wrzeszczał:
Herrgott, chłopy, róbcie robotę porządnie! Droga musi być gładka, jak w Schönbrunnie w parku. Plutonowy, powiedzcie no tam ludziom, żeby zwozili tylko piasek czysty i drobny.
Kadet wdał się w rozmowę z lejtnantem. Szwejk przyglądał się z wielkim zainteresowaniem robocie żołnierzy sypiących piasek i rzekł do jednego z nich:
— Robisz robotę bardzo ładną. Czyściutko i zgrabnie, jak w kościele — rzekłby stary Morawiec, gdyby cię przy tej robocie widział. Bardzo zgrabnie robisz swoje. Ten Morawiec to murarz, ale z tych lepszych. Do jakiej hołoty należycie?
— E, mój kolego — westchnął zapytany — robimy same głupstwa. Gdy tą drogą przejdzie choć jedna kompania, to po naszej czystej robocie nie zostanie nawet śladu. Albo jeśli przejdzie tędy artyleria, czy też tabory, to konie kopytami wszystek ten mech powyrzucają, a my go zwozimy o milę drogi stąd. Robimy osielstwa, a zmordowani jesteśmy od tych osielstw niby konie. Wiele takich robótek już zrobiliśmy, a wszystko psu na budę. Ale cóż robić, gdy nasi inżynierowie to sami idioci! Wczoraj budowaliśmy most dla taborów nad takim strumyczkiem, że go dziecko przeskoczy. Tabory ogromne, ze czterysta wozów, ale muszą stać i ruszyć naprzód nie mogą, bo na drodze jest ten strumyczek. Posłali nas. Dobrze, ja jestem kołodziej, kolego, więc gdyby mnie kazali zrobić tę rzecz, to z brzega na brzeg byłbym przerzucił trzy belki, do belek poprzybijałbym grube deski i jazda. Ale nasz pan lejtnant jest inżynierem, więc zabrał się do tego głupstwa planowo. Posłał do wsi o półtorej mili stąd po jakieś tam przyrządy i miary, wszystko na włosek wymierzył i wyliczył, potem kazał belki starannie obciosać, potem wysłano ludzi po specjalne deski, które przywieziono dopiero wieczorem i jeszcze z obu stron musieliśmy porobić poręcze. Od jedenastej przed południem pracowaliśmy przy tym głupim mostku do trzeciej rano i przez cały ten czas tabory stały i ruszyć się nie mogły, a wiozły chleb dla wojska! Dopiero po trzeciej puścił pan lejtnant pierwszy wóz i natychmiast pierwsza fura oderwała poręcz. Potem przed mostkiem porobiły się takie głębokie koleiny, że trzeba było drągami windować wozy na ten nieszczęsny mostek. W taki sposób, kolego, wojny tej wygrać nie możemy. Taki oficer to idiota, ale powiedzieć mu tego nie mogę, a z jego familii też mu tego nikt nie napisze. A ty skąd jesteś? My jesteśmy kompania robocza 36 pułku, a między sobą nazywamy się stowarzyszeniem zdobniczym.
— Więc i wy macie takich idiotycznych oficerów — rzekł Szwejk ze współczuciem. — Ja jestem z 91 pułku i też mamy cymbalskich oficerów. My jesteśmy, uważasz, przygięta szpica i szukamy swego pułku. Ale jeśli ten twój lejtnant jest taka fujara, to nasz kadet niewiele dowie się od niego. Jeść wam dają dobrze, kolego?
Członek stowarzyszenia zdobniczego machnął ręką z przyganą, ale właśnie w tej chwili kadet wezwał swoich podkomendnych do dalszego marszu. Szwejk zwrócił się do pracujących żołnierzy i rzekł im na pożegnanie:
— Więc, chłopaszkowie, dekorujcie okolicę jak się patrzy. Gdy wrócicie do cywila, to będziecie mogli dekorować salę na bale weterańskie.
Kadet naprawdę nie dowiedział się nic nad to, co mu powiedział kapitan pionierów. Koło Brodów Rosjanie się zatrzymali i okopują się. Widocznie nie chcą puścić Austriaków w głąb Rosji. O tym, gdzie mógłby być batalion, nie wiedział lejtnant nic.
Zapadał zmierzch, żołnierze i kadet byli zmęczeni i dlatego kadet nie oponował, gdy Szwejk odkrywszy gajówkę, poradził, żeby w niej odpocząć. Stary gajowy przyjął gości dość życzliwie i powiedział im, że onegdaj i wczoraj przeszło tędy wojska bardzo wiele. Ostatni Rosjanie przemaszerowali przed czterema dniami.
Dla gości szykowano jakąś skromną kolację. Widząc przygotowania, Szwejk udał się do kuchni, zagotował wielki garnek wody i zabrał się do parzenia kurcząt i kur.
Kadet, widząc, co Szwejk robi, spostrzegł z zadowoleniem, że już mu się chce dobrze jeść, a jego podwładny okazał mu w całej pełni swoje dobre serce.
— Mówiłem panu, panie kadecie, że pana nie opuszczę. Z tych kurek ugotuję rosołu, a kurczęta upiekę. Dobrze, żeśmy nie marnowali czasu na strzelanie do tych Moskali, bo kolacja nie byłaby na czas.
Dwie kury i trzy kurczęta zostały zjedzone natychmiast, Pozostałe trzy zawinął Szwejk starannie w zapasowe onuczki i ułożył je w plecaku.
— Upieczone kurczęta zepsuć się nie mogą — rzekł i beknął głośno.
Gdy rano odchodzili, żona gajowego niespokojnym okiem liczyła kury i dopiero po chwili twarz jej się rozjaśniła. Zapewniła gości, że co dzień będzie się za nich modlić.
— Będę się za was modlić co dzień, panowie wielmożni. Kurki są wszystkie, co do jednej.
Na drodze panował ruch jeszcze żywszy niż wczoraj. Wojska szły naprzód kolumnami. Napotkano żandarmów polowych, którzy na pytanie odpowiedzieli:
— Wasz batalion? Wczoraj był w Smotynie, ale gdzie jest teraz, tego nie wiemy.
Kadet wypytał się, w której stronie jest ta wieś i zadecydował, że pójdą do niej, bo tam najpewniej się dowiedzą, gdzie pułk znajdować się może.
Wojsko pokazywało się teraz i w polu. Widać było telefonistów, zakładających przewodniki i biegających z długimi tykami od drzewa do drzewa, i Szwejk wspomniawszy Chodounskiego dał wyraz współczucia dla niego:
— Mógł się razem z nami pożywić kurczakiem, a tymczasem musi biedak latać jak postrzelony od drzewa do drzewa.
Niedługo zrównał się z nimi Meldereiter, pędzący, co koń wyskoczy. Szwejk krzyknął na niego:
— Ej, kolego, kłaniaj się tam naszemu 91 pułkowi i powiedz mu, że już idziemy!
Jeździec zatrzymał konia:
— Jadę naprawdę do tego pułku. Jest w Wierbianach i ma przybyć do Piętek. Będzie mila drogi stąd. Możecie iść naprzód i poczekać tam na swój pułk.
W taki więc sposób zdarzyło się, że o godzinie szóstej wieczorem kadet Biegler meldował swój powrót kapitanowi Sagnerowi i stając na baczność miał w pogotowiu odpowiedź na przypadek, gdyby go kapitan zaczął strofować. Ale kapitan, któremu Lukasz dał połowę kurczaka otrzymanego od Szwejka i opowiedział mu dzieje ich błądzenia, poklepał go z uznaniem po ramieniu:
— Dobrze, bardzo dobrze, wywiązał się pan z zadania, panie kadecie! Ze sztabu brygady otrzymywaliśmy rozkazy tak poplątane, że można było zgłupieć na czysto.
Gdy Szwejk ukazał się śród kolegów przywitał go Marek okrzykiem:
— Groby się otwierają, umarli wstają z martwych, dzień sądu ostatecznego nadchodził! Szwejku, łaziku zatracony, gdzie cię diabli nosili?
— Nie pytaj, bracie, i ciesz się, że jestem na świecie — rzekł Szwejk wzruszony. — Dam ci kawał kurczaka, ale jest trochę twardy, bośmy zabłądzili, a kadet nie miał widać dobrej mapy.
A potem, gdy przybył Baloun i zaczął się przyglądać Markowi ogryzającemu kostki kurczęcia, Szwejk ulitował się nad nim, rozwiązał plecak i rozwinął onuczki.
— Masz, stary draniu, żryj! Schowałem dla ciebie kawał kury. Wspominałem was we dnie i w nocy, wy łobuzy. A wyście co porabiali?
— Włóczyliśmy się po świecie — odpowiedział jednoroczniak, gryząc spaloną kostkę. — Chodziliśmy tam, sam, jakbyśmy drutowali kulę ziemską. Ale za to kurczę, bracie Szwejku, napiszę o tobie w historii pułku takie opowiadanie:
Marek wyjął z kieszeni jakieś papiery, rozłożył je i zaczął deklamować:
— Jeśli w opisach bitew zdarzy ci się czytać o ostatnim kanonierze, pochyl nisko głowę, zapamiętaj sobie jego imię i myśl o nim z szacunkiem. Albowiem samo słowo o ostatnim kanonierze zawiera w sobie tyle duchowej mocy, tyle nerwowej równowagi i dzielności, że każda próba opisania tej nadludzkiej siły byłaby tylko jej pomniejszeniem. Spróbujmy zrozumieć bliższe okoliczności takiej sytuacji. Nieprzyjacielowi udało się wykryć stanowisko naszej baterii i niebawem posyłał nam granat za granatem, szrapnel za szrapnelem, druzgocząc bez miłosierdzia wszystko dokoła. Ciężkie pociski wyją w locie i biją w działa, niszcząc je po kolei. Na poszarpanej i zoranej ziemi leżą ciężko ranni, zabici, umierający. Padali jeden po drugim. Z całej baterii pozostało już tylko jedno działo i jeden żołnierz do jego obsługi. Tym żołnierzem jest Józef Szwejk, rezerwista 91 pułku, który zagrożonej baterii pośpieszył na pomoc. Pociski wyją dalej, biją w lewo i biją w prawo, wybuchając to bliżej, to dalej, ale żaden z nich na szczęście nie wyrządza dzielnemu żołnierzowi szkody. Jest to ostatni kanonier. W tym szale bitwy, w tym piekle wybuchających pocisków stoi mężnie i niezachwianie, nie traci zimnej krwi i spokojnie spełnia swój obowiązek. Jakże nazwiemy tego człowieka? Spiżowym dźwiękiem krótkiego słowa powiemy o nim: Bohater! Toteż ostatni kanonier stawał się tematem najsławniejszych malarzy. Wizja takiego bohatera znalazła swoje ucieleśnienie w Józefie Szwejku, on stał się uosobieniem legendy, stał przy armacie, nabijał i strzelał raz za razem. I dla Rosjan i dla śmierci był zbyt twardym ten mąż. Był niepokonanym! Obecnie na piersi jego połyskuje wielki srebrny medal.
— Mniej więcej tak samo jak w owej piosence o kanonierze Jaburku — odpowiedział Szwejk — co to przy armacie stał i stale nabijał. Wiesz, bracie jednoroczniaku, że zaczynasz po trosze idiocieć. Gdyby pod Hradcem Królowej Clamm-Gallas nie zbabrał sprawy, to mogliśmy ową bitwę wygrać, bo żołnierze byli tam dobrzy, jak o tym piosenki świadczą. Czy już wiesz, że plan tej bitwy pod Hradcem zrobił austriackiemu sztabowi generalnemu pruski sztab generalny? Wiedział o tym niejaki kapitan Heppner, a ponieważ nie mógł przedostać się przez Elbę, więc się zastrzelił. Ale o wszystkim napisał swojej żonie i za to cesarz odmówił jej emerytury. Ona najprzód klękała przed najjaśniejszym panem na ulicy i składała ręce, żeby jej udzielił audiencji, a potem zamknęli ją w szpitalu dla wariatów, bo chciała najjaśniejszego pana oblać witriolejem.
— Nie rozpuszczaj, mój Szwejku, tak bardzo swego języka — napomniał go Marek. — Nie wiesz, kto cię słucha.
— Niechże słucha, kto tylko chce — obraził się Szwejk — chciała najjaśniejszego pana spaskudzić, żeby się nie podobał Elżbiecie. Chociaż znowuż z drugiej strony cesarzowa i tak uciekała od swego małżonka, aż ją ten anarchista przebił w Genewie pilnikiem. Nie lubił widać ładnych kobiet. Moskale też mają bagnety jak pilniki. Najjaśniejszy pan mógł był żyć ze swoją małżonką jeszcze długie lata w szczęśliwym małżeństwie.
Zgiełk w obozie przycichał, żołnierze układali się do snu. W sąsiednim namiocie ktoś wywodził:
— Powinniśmy byli pójść do kucharza, żeby nam dał przynajmniej kości do obrania, i powiedzieć mu: — Herrgott, cóż to my jesteśmy jakie łobuzy i przybłędy, że nam żreć nie dajecie? W ogóle żyje tu człowiek jak ten wół: ani wódki, ani miłości.
Ale w obozie nie było kojącego spokoju letniego wieczoru. Od czasu do czasu odzywało się pogrzmiewanie dział, turkotanie wozów, dudnienie kroków piechoty i tupot jazdy. Odgłosy te słychać było przez całą noc, a budziły one wrażenie wydarzeń pełnych grozy i takiej jakiejś niepewnej przyszłości, że nadporucznik Lukasz układając się do snu na wiązce siana rzekł do Szwejka, który przyszedł zapytać, jakie na rano otrzyma rozkazy:
— Tymczasem nic. Bóg raczy wiedzieć, co będzie rano. Czy wiesz, Szwejku, że teraz zaczyna się na dobre? Nawarzyli ludzie piwa, a my je będziemy pili.
Na to z rezygnacją odpowiedział Szwejk:
— Posłusznie melduję, że o niczym takim nie wiem, ale piwo, jak jest dobrze uwarzone, to się je dobrze pije przy każdej sposobności. Posłusznie melduję, panie oberlejtnant że rano zobaczymy, jakiego piwa nam Moskale nawarzą.



VI
Vorwärts! Vorwärts!


Duże znaczenie podczas wojny ma stopniowe i wyrafinowane przytępianie zmysłów żołnierzy i stałe karmienie ich nadziejami.
Gdyby przeciętnego obywatela, rzemieślnika czy kupca, oderwać od jego powszedniego zajęcia i przerzucić od razu do okopów, to zdarzyć by się mogło, że połowa całej armii wisiałaby na pierwszych napotkanych chojakach. Powywieszaliby się ci zacni ludzie z rozpaczy, bo po prostu nie znieśliby takiego nagłego przejścia z jednej sytuacji do drugiej.
Dlatego robi się te rzeczy etapami, stopień za stopniem, powoli, niedostrzegalnie, jak się używa arszeniku od jednej pigułki do dziesięciu, co dzień o jedną więcej.
Najprzód przywyka się do brudu koszar i brutalności oficerów. Pod nędznym płaszczykiem troskliwości ukrywa się haniebne traktowanie. Nędzne jedzenie i okropne noclegi są dalszym ciągiem, po czym idzie podróżowanie w śmierdzącym wagonie, znużenie i udręki marszów, a dzień w dzień odzywa się nadzieja, że to się jutro skończy, że do niczego nie dojdzie i że nic się stać nie może.
Nadzieja, że jutro będzie koniec, powstrzymuje żołnierzy od kroków nierozważnych i samobójstwa. To, że życie staje się coraz bardziej zwierzęcym i przemienia się w piekło, doprowadza wreszcie do tego, że żołnierz śmierci się nie boi i w niebezpieczeństwie jest zgoła obojętny. Jest to stan duchowy, wyrażony przez Havliczka: — Jestem austriackim obywatelem. Cóż gorszego jeszcze spotkać mnie może?
Toteż, gdy nazajutrz rano oficerowie odbywali naradę, a kurier przylatywał za kurierem, telefoniści zaś zwijali przewodniki, żołnierze batalionu stali już tacy ogłupieni, jak owce przed bramą jatek.
Nikomu już się nawet gadać nie chciało i wszyscy byli jak zdrętwiali. A gdy nagle raz za razem huknęły działa całkiem blisko, aż się ziemia zatrzęsła pod nogami, po chwili zaś zagrzmiały ciężkie działa gdzieś z tyłu za oddziałem, żołnierze bledli i jeden na drugiego spoglądał pytająco, ale widział tylko tyle, że i sąsiad blednie. Nie wszczynano alarmu, bo był zgoła zbędny. Żołnierze sami pozarzucali na plecy swoje toboły i każdy miał na myśli tylko jedno:
— Jak tylko zaczniemy uciekać, to rzucę to draństwo. Dźwigać tego nie myślę.
Potem kapitan Sagner krzyknął: — Habacht! Wlazł na pustą beczkę i zaczął gadać.
Przypominał żołnierzom ich przysięgę i obowiązek wiernej obrony sztandaru. Z naciskiem wywodził, że Rosjanie zostali wyparci poza granice państwa. Jeszcze parę metrów, a na kolanach prosić będą o pokój. Zaklinał żołnierzy, żeby się nie bali, że on ich poprowadzi jakby za żelaznym murem, i wzywał ich, żeby dbali o reputację swego żelaznego pułku, który nigdy się nie cofał i zawsze zwyciężał. Twierdził, że im wcześniej na polu walki dojdzie do decydujących wydarzeń, tym prędzej powrócimy do swoich domów, do kochanych rodzin, w objęcia kochających żon. Mówił, że nasz dostojny sprzymierzeniec Wilhelm (szarże dawały żołnierzom sójki w bok, żeby krzyczeli hura i hoch, bo po zębach i do paki, mówił o powrocie do domu, zanim liście z drzew opadną, i że ta przepowiednia jest prawdziwa, a dotyczy tej właśnie jesieni. Wielkich i niebezpiecznych walk nie będzie, bo Rosjanie nie mają amunicji, a granaty już nabijają piaskiem. Gdyby ktoś jednak został zraniony, niech ranę zawiąże jako tako i uda się na Hilfsplatz. Gdyby ze względów strategicznych nakazany został odwrót, rannych nie zostawiać na polu, ale wszystkich zabierać. Lekko ranni niech niczego nie rzucają i wszystko zabierają z sobą, osobliwie karabin, który odebrany zostanie na Hilfsplatzu.
— Karabin, żołnierze, to nie patyk, który można sobie uciąć gdziekolwiek! — zapalał się kapitan. — Kto wraca bez karabinu, ten naraża na śmierć towarzysza, który nie będzie miał czym się bronić. Kto przyniesie karabin, dostanie pięć koron, kto nie przyniesie, ten nie dostanie po wyzdrowieniu urlopu. A teraz na cześć naszego wodza najwyższego, najjaśniejszego pana: Hura! Hura! Hura!
Bez ognia i zapału żołnierze powtórzyli okrzyk, a kapitan, zlazłszy z beczki, dodał już nieoficjalnie, bez namaszczenia i niejako po ojcowsku:
— Do niewoli się nie pchajcie, bo do domu nie wrócicie z Rosji nawet po dziesięciu latach. Gdyby pomimo wszystko, który miał polec, to żona jego dostanie za niego 300 koron. Zresztą do końca świata tu nie zostaniemy. Czy który z was chciałby może żyć na wieki?
Zapatrzył się na żołnierzy i spojrzenie jego zatrzymało się na Szwejku z taką silą, że ten wyszedł z szeregu, zasalutował i odpowiedział:
— Posłusznie melduję, że nie chciałbym!
Potem padła komenda: — Marsz! — i batalion ruszył naprzód, ale każda kompania szła własną drogą. Armaty hukały coraz mocniej i coraz częściej. Salwa odzywała się za salwą. Przechodzili koło baterii i widzieli, jak po każdym wystrzale powietrze dygocze, a działo podskakuje. Kanonierzy przy działach pozrzucali mundury, pozawijali rękawy koszul, a pot lał się z nich ciurkiem.
Szwejk szedł obok Balouna tuż za Lukaszem. Olbrzym Baloun modlił się z rękoma pokornie złożonymi na ładownicy, a Szwejk go pocieszał:
— Nic się nie bój; jeśli cię zabiją, to żona dostanie za ciebie 300 koron odszkodowania. Słyszałeś przecie, co kapitan mówił. Za zastrzeloną wronę gajowy dostaje trzy grajcary, za łasiczkę pięć, za kunę lub tchórza koronę, za lisa pięć koron. Wszystko jest tak dokumentnie wyliczone, że trzysta koron za męża i ojca dzieciom jest w sam raz.
Nagle gdzieś daleko, akurat naprzeciwko ozwały się armaty i nad głowami żołnierzy przeleciało coś z łoskotem. Żołnierze, którzy byli w polu po raz pierwszy, ciekawie zadzierali głowy do góry, a ich bardziej doświadczeni koledzy twierdzili:
— To szesnastka albo jeszcze pewniej osiemnastka. Dopóki leci taka rzecz nad nami, wszystko w porządku, ale gdy taki saganek wpadnie pomiędzy nas, to się, chłopcy, za brzuchy od śmiechu złapiecie.
Szwejk rozwijał w dalszym ciągu swoje poglądy o odszkodowaniu za poległych:
— Trzysta koron to w sam raz, bo to akurat tyle, ile kosztuje młody wołek. Gdybyś wpadł do stawu i utonął, to żona musiałaby ci jeszcze pogrzeb. wyprawiać i nie dostałaby za ciebie nic. Nie jest znowu tak źle, kolego. Jeśli po tobie zostaje porządny młyn, na którym nie ma długów, to wdowa po tobie może łatwo znaleźć męża: na porządną wdowę z młynem zawsze się amator znajdzie. Zresztą, kto cię wie, czy. byłeś dla żony takim, jakim dla takiej porządnej kobiety być się powinno. Wiesz, Balounie, że do praskiego magistratu przyszła razu pewnego po zapomogę niejaka Anna Prouzowa, która pracowała w przędzalni w Bubnach. A kasjer nie wypłaca jej zapomogi, tylko spogląda na nią tak jakoś dziwnie i wreszcie powiada: — Niech się pani nie lęka, ale już pani zapomogi dostawać nie będzie. Mam dla pani smutną nowinę: mąż pani poległ na froncie serbskim, a oto ma pani za niego trzysta koron.
A ta Anna Prouzowa złożyła ręce i ze łzami w oczach, dużymi jak groch, załkała:
— Bóg zapłać panu, że mnie pan tak pocieszył. Więc mojego Wacka naprawdę zastrzelili? Jak to dobrze, proszę pana, że mi pan za niego daje trzysta koron, bo on mi, ten łobuz, nigdy ani grosza nie dał. Więc on, mój kochany Wacio, już świętą ziemię gryzie! Proszę pana, zanim odjechał na wojnę, to mnie tak sprał, że jeszcze dzisiaj mam na rękach siniaki. Niech pan patrzy.
Zdjęła bluzkę i pokazała kasjerowi sińce, które jej nieboszczyk narobił. Inne kobiety zaczęły krzyczeć, żeby nie zwodziła kasjera do grzechu, bo mu się poplączą rachunki przy wypłacaniu zapomóg, a jedna z nich uklękła przed kasą i prosiła, żeby jej dał trzysta koron i może jej męża też kazać zastrzelić. Ale to nie była jego prawdziwa żona, tylko żyła z nim na wiarę i miała dwoje dzieci, ale on już jej miał dość i zaczął się przystawiać do jakiejś garncarki z Proseka. Przypuszczam, że twoja żona, Balounie...
W tej chwili Szwejk oniemiał. Wysoko nad głowami żołnierzy pękł szrapnel, a na polu zakotłowało się od kul, uderzających w suchą ziemię. Jakiś żołnierz idący za nim złapał się za ramię, z którego płynęła krew, i pobiegł nazad.
— Ten chłop ma szczęście — ozwał się ktoś za Szwejkiem, ale tymczasem nadleciał szrapnel drugi, a wysoki głos nadporucznika Lukasza komenderował:
Kompanie! Schwarmlinie! Direction erster Zug!
Kompania rozsypała się przy straszliwym wrzasku podoficerów, którzy popychali żołnierzy na wszystkie strony. Z trzeciego plutonu jakiś sierżant odganiał żołnierza od siebie i wrzeszczał:
— Idziesz precz, idioto, czy nie? Nie widzisz że się robi tyralierę?
— Ja nic nie wiem — zaprotestował żołnierz na wpół z płaczem. — Ja jestem z landszturmu i w kompanii byłem tylko dwa tygodnie, a potem dostałem zapalenia płuc i leżałem w szpitalu. Ja w tym pułku nie służyłem, ale w 42! Ja się tylko uczyłem powtarzać: — Inhaber naszego c. i k. pułku nazywa się Erzherzog Friedrich von Kumberland-Bruchschwillig zu Linneburg.
— Stul pysk! Jezus Maria! Posyłają nam tu dzieciaków, które potrzebują niani! — wykrzykiwał zrozpaczony feldfebel.
Tyraliera rozwijała się; żołnierze, którzy dla braku wyszkolenia nie wiedzieli, co mają robić, spoglądali na wojaków doświadczonych i na podoficerów. Szrapnele przelatywały co chwila w równych odstępach czasu, ale morderczą zawartość swoją wysypywały zawsze za szeregami.
Nadporucznik Lukasz, lejtnant Dub i kadet Biegler kroczyli przodem z wielką odwagą i statecznością, z czego starzy bywalcy wywnioskowali:
— Idziemy tylko na pomoc, widać przed nami są jacyś ludzie. Gdy dojdzie do prawdziwej bitwy, to ci trzej zwieją.
Tyraliera doszła do łąki, której środkiem płynął strumień zarośnięty wierzbiną. Nad głową zawarczał aeroplan, a nadporucznik Lukasz komenderował:
— Naprzód! Do krzaków i padnij! Dekujcie się szybko, bo będzie rzucał bomby!
Olbrzymi ptak warczał na wysokościach, zataczając kręgi, potem zawrócił i leciał w lewo. Do Lukasza przybiegł ordynans od kapitana Sagnera, który ze swoją kompanią rozłożył się w zagłębieniu pola.
— Leżeć aż do nowych rozkazów! — skomenderował Lukasz.
Żołnierze zanurzali flaszki w strumieniu, czerpali wodę i pili, zastanawiając się nad tym, kogo też przysłali do nadporucznika i co z tego będzie.
— Dzisiaj albo najdalej jutro dostaniemy lanie — rzekł jeden z żołnierzy, na co inny odpowiedział:
— E, to głupstwo. Przed sobą mamy widać jakiś słaby rosyjski oddział.
Obok Szwejka leżał mały piegowaty żołnierzyk. Gdy Lukasz oddalił się nieco, wyjął z chlebaka rosyjską kulę karabinową, wsadził ją w otwór bagnetu i zaczął ją wyjmować. Po wyjęciu jej część prochu z gilzy wyrzucił i znowu kulę w gilzie umocowywał.
— Co to za zabawki? — pytał Szwejk. — Przecież to nie wystrzeli.
— Co nie ma wystrzelić, kolego? — odparł żołnierzyk.
— Ale za dużo zostawiłeś prochu. To ci, bratku, tak buchnie, że może ci utrącić całą łapę.
— Gdyby też Pan Bóg dał, żeby Moskale zaczęli strzelać, to bym sobie tę kulę wpakował w rękę tutaj w tych krzaczkach. Nawetby nikt nie zwrócił uwagi, a ja powędrowałbym do szpitala. Ja, kolego, już raz dostałem prawdziwą kulą w brzuch i nie bardzo mi zależy, żeby dostać jeszcze raz. Na całą wojnę z przeproszeniem gwiżdżę. Trzeba sobie radzić. Namocz gałgan, owiń dokoła ręki, pluń w nią kulą i nawet najmądrzejszy doktór nie pozna się na tym. Tak, mój kolego, ja byłem w polu przez sześć miesięcy, mam swoje doświadczenie i mnie to długo bawić nie będzie.
— Lepiej położyć na nodze bochenek chleba — wtrącił swoje jakiś inny żołnierz — komiśniak zatrzyma w sobie wszystko to paskudztwo, proch i spaleniznę, a łapa przestrzelona czysto i ładnie.
— Najlepiej wziąć kawałek darniny — odezwał się trzeci — porządny kawał gęstej darniny. Wyrżnąć ładnie i gładko, przywiązać porządnie i mocno, gdzie trzeba, i można potem strzelać do siebie nawet austriacką. Zostanie po niej tylko czysta dziurka. Rosyjska kula tłucze się w lufie i może człowiekowi poprzetrącać gnaty.
— Do mnie pisał brat ze szpitala — odezwał się jakiś głos z krzaków — z włoskiego frontu, że tam żołnierze robią to sobie przy pomocy kamieni. Kładzie się rękę na kamieniu, a drugim kamieniem tłucze się z całej siły. Mój brat pisze, że z lewej ręki poobtrącał ciało tak zgrabnie, że stracił władzę na dobre. No tak, ale na taką rzecz trzeba mieć charakter.
— E, na co się kaleczyć — ozwały się krzaki opodal — przecież i tak niekoniecznie musi nam się coś stać. Nie strzelajcie, żeby nie wiem co. Byłem w polu przez pięć miesięcy, brałem udział w ośmiu bitwach i ani razu nie strzeliłem. Nie zabijaj, a nie zabiją ciebie; nie kalecz innych, to i tobie nic się nie stanie. Nad nami czuwa los, a los jest sprawiedliwy.
Głos ostatni był śród tych austriackich żołnierzy najpiękniejszym kwiatem kultury. Żołnierz, który tak przemawiał, był czymś więcej niż najsławniejsi poeci, malarze, rzeźbiarze i aktorzy. Był to człowiek, który nie chce zabijać i nie myśli kazać się zabić.
Szwejk powziął dla niego żywą sympatię. Chciał się zapytać o szczegóły jego postępowania, ale Lukasz powracał, a wysłuchawszy ordynansa zawołał:
Vorwarts! Direction mir nach!
Szrapnele padać przestały, strzelanina przycichła. Tyraliera przeszła przez łąkę i kawał pola i wspinała się na rozległe zbocze. U góry ujrzeli żołnierze nowy obrazek wojny: stos trupów rosyjskich. Austriaka nie było tam ani jednego, bo dowództwo było doskonałym psychologiem także i pod tym względem. Dopóki żołnierz nie znalazł się w bitwie bezpośrednio, stylizowano mu wojnę na podobieństwo obrazków jarmarcznych, na których giną tylko żołnierze nieprzyjacielscy. Nasi wystrzeliwują ich, wykluwają bagnetami, sieką, pędzą przed sobą, a sami wychodzą z tych awantur bez jedynego guza. Tuzin aniołów-stróżów czuwa nad każdym naszym żołnierzem, ponieważ w Wiedniu modli się za nich sędziwy monarcha.
Leżały więc trupy żołnierzy rosyjskich, pozbawione butów, na wznak, na boku, na twarzy, jak popadło, a ich wyszczerzone zęby i czerniejące twarze miały dodać odwagi armii austriackiej.
Szwejk wzdrygnął się na ten widok, ale potem przyjrzał się trupom dokładniej i rzekł do jednoroczniaka Marka:
— Jestem pewien, że zakopują ich tak bez wszystkiego i że nawet nie posypią ich wapnem. A żołnierzowi należy się dół głęboki i wapno w nagrodę odwagi. Tutaj miałoby wdzięczne zadanie do wykonania stowarzyszenie arymatyjskie w Pradze i powinno by przysyłać trumny. Bo nawet w prostych nieheblowanych deskach jakoś przyjemniej niż tak bez wszystkiego prosto w ziemię.
A Marek odpowiedział mu na to całkiem od rzeczy:
— Albo namoczony gałgan jest dobry, albo kawał darniny. Śniło mi się, mój Szwejku, że byłem w domu na urlopie. Matka gotowała knedle z czereśniami i podawała je na stół, a wtem przychodzi stróżka i powiada: — Pani Markowa, gdzie pani ma syna? — Bo zza misy knedli wcale mnie widać nie było. Odezwałem się, a stróżka podchodzi do mnie i powiada: — Cóż to znowu, proszę panicza, żeby tak długo siedzieć w polu? Wszyscy porządni ludzie są już w Rosji albo w szpitalu. Przecież sam jeden nic pan na to wszystko nie poradzi. — Czy wierzysz, bracie Szwejku, że sny pochodzą od Boga? Ja wierzę. Mnie się, uważasz, ta wojna nie podoba. Czuję że straszyłbym po śmierci, gdyby mnie pochowali nagiego i bosego.
A Szwejk tak samo roztargniony skutkiem obrazów, które widział, odpowiadał również nielogicznie:
— Bóg oświeca ludzi w sposób rozmaity. Co do darniny, to mam wątpliwości, ale mokry gałgan może byłby dobry. Ja ci gałganek namoczą i odprowadzą cię potem na Hilfs-platz.
Na pagórku był rzadki gaj brzozowy, a gdy dotarli do niego, Szwejk aż krzyknął ze zdumienia. Było tu pełno wojska: Niemcy z Rzeszy, honwedzi, bośniacy, spieszeni dragoni, kilka oddziałów z miotaczami bomb, huzarzy i piechota ze wszystkich możliwych pułków. Gdy ułożyli się za bośniakami, ci przywitali ich:
Jebem ti duszu. Będzie szturm i będzie rum. Bez rumu nie ma szturmu.
Od przodu dochodził tu piekielny łoskot strzelaniny i szaleńcze terkotanie karabinów maszynowych. Rosyjska artyleria odezwała się znowu i rzucała nad las szrapnele, ale im dalej, tym rzadziej.
— Nie mają amunicji — szeptał lejtnant Dub Lukaszowi do ucha. — I dzisiaj będą wiać znowu. Przelecimy się zdrowo.
— Jeszcze nie uciekają — odpowiedział sceptycznie usposobiony Lukasz. — Będziemy się bili na bagnety, jak dobrze pójdzie. Szwejku — zwrócił się w tył — nie zapominaj, że jesteś ordynansem i trzymaj się blisko mnie. A ty, Balounie, drabie jeden, żebyś mi nie zwiał z konserwami. Gdybym został ranny, pojechałbyś ze mną do domu.
Bośniacy mieli dobry nos. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, w tyle za laskiem ukazały się wozy pełne beczułek. Wydawano rum; oddział za oddziałem zbliżał się ku wozom i napełniał flaszki polowe, a kto umiał wypić otrzymaną porcję, dostawał jeszcze jedną. Rezultat był natychmiastowy, nastrój się poprawił:
Jebem ti dusz u, głaza i serce! — odzywało się coraz częściej i coraz ostrzej. Niemcy zaczęli śpiewać: — Ich hatte einen Kameraden — a spośród Czechów, jeden pijany na dobre wstał i trzymając się brzozy, zaczął wrzeszczeć:

A nad Sanem pod Kraśnikiem.
Smutne lasy są.
Ciała zmarłych towarzyszy,
Płyną pod wodą.
A ja stoją sam na warcie,
I w ten nocny czas,
Myślę o tym, czy zobaczę, Czy zobaczę was....!

— No, no, tylko nie zacznij nam tu ryczeć, jak stara kurwa — napominał go ktoś i pociągnął z powrotem na ziemię.
Gdy już ciemniało, ozwało się wołanie: — Vorwärts! Vorwärts! — i masa ludzka znowuż ruszyła naprzód.
Ludzie byli pijani i szli, aby umierać za wielkość Austrii i sławę cesarza. Znajdowali się w stanie, o którym biuro prasowe pisało:
— Wojska nasze bohaterstwem swoim i bezprzykładnym poświęceniem budzą podziw w nas wszystkich. Nacierają wspaniale i w pogardzie śmierci biją się brawurowo, pełni wojowniczego rozmachu.
Ten rozmach, jakim administracja wojskowa napełniała swoich dzielnych żołnierzy, wyrabiały z kartofli wszystkie gorzelnie, produkowali go na zimno i na ciepło wszyscy Żydzi od Sudetów aż po morze Adriatyckie i zarabiali duże pieniądze, dostarczając państwu tego surogatu zwycięstwa, tak że gdy później kupowali sobie nowe fabryki i majątki, mogli mawiać:
— To wszystko zawdzięczamy entuzjazmowi wojennemu.
Opar alkoholu zamraczał mózg i zaślepiał oczy. Nic na całym świecie nie wydawało się wstrętne i ohydne, nie było rzeczy trudnych, wszystko wydawało się bardzo proste i łatwe. Spirytus robił swoje.
Nieprawidłowe, połamane i załamujące się szeregi pchały się naprzód, popędzane szaleńczym wołaniem: — Vorwärts! Vorwärts!
Kulki pogwizdywały i jęczały coraz wyraźniej i coraz bliżej głów. Niby niewidzialne muchy bzykały miękko koło uszu: — Tijuuu, cfijuuu — aż Szwejk bezwiednie machnął ręką, jakby odpędzał natrętną muchę:
— Poszła won, psiajucho!
Vorwärts! Vorwärts! — odezwał się głos tuż za nim i Szwejk poznał natychmiast kapitana Sagnera. — Vorwärts! Vorwärts! — powtórzył nieco dalej nadporucznik Lukasz.
Szwejk obejrzał się za siebie, ale nie widział żadnej znajomej twarzy. Wszyscy dokoła byli obcy. Jakiś gruby i krzepki Niemiec z Rzeszy dal Szwejkowi sójkę w bok i zarechotał wściekłym śmiechem.
Möchtest nicht auch die Front hinten halten? Du Scheisser, das ist doch bloss für die Herren Offiziere!
— Nie o to idzie, kolego — odpowiedział Szwejk — ale ja jestem ordynans i mam się trzymać blisko pana oberlejtnanta, abym w razie potrzeby mógł mu pośpieszyć z pomocą. Ten idiota Baloun na pewno zgubił się w tym ścisku.
W tej właśnie chwili w szeregi grzmotnął granat. Ogromna błyskawica buchnęła z ziemi, ciężki duszny dym przesłonił okolicę, a ziemia zadygotała tak mocno, że Szwejk się przewrócił.
Leżał na ziemi, podczas gdy wszyscy dokoła porozbiegali się na wszystkie strony. Potem obmacał się starannie i rzekł do siebie:
— Ładny fajerwerk. Ładniejszy niż te, które puszcza pan Hajek na święty Jan nad Wełtawą. Tylko trochę za dużo hałasu. I zabić może kogoś taka choroba!
Szeregi znowu się jako tako wyrównały. — Vorwärts! Vorwärts! — rozlegało się z coraz większym szaleństwem wołanie spotęgowane aż do wściekłości. Żołnierze pędzili naprzód, padając co chwila, jakby ich ktoś z tyłu pędził biczami.. Granaty wybuchały teraz już poza szeregami. Szwejk podniósł się i podbiegł do dużego krzaka tarniny, rosnącego na miedzy. Tam położył się znowu. Po chwili zbliżył się do niego węgierski oficer z rewolwerem w ręku i popędził go naprzód. Szwejk zauważył, że za żołnierzami ciągnie się cały łańcuch żandarmów i oficerów.
— Całkiem jak obława policyjna — pomyślał Szwejk i ruszył żwawiej naprzód. — Gdy policja poszukuje kogoś w Pradze, robi to samo.
— Widzi pan, ja czekałem na mojego pana oberlejtnanta — rzekł do oficera. — Niech pan nie raczy się denerwować. Ja wiem, że surowość musi być i na polu chwały.
I znowu zaszył się w tłumie ludzkim, aż wreszcie dopadł do okopów naprędce przygotowanych, gdzie zdyszani i brudni żołnierze strzelali jak opętani. Ale ledwo żołnierze wpadli do okopów, ozwała się komenda:
Schiessen! Schiessen! Lebhaft schiessen!
Karabiny zatrzaskały i tysiące płomyków wybłyskało z mroków. Dziesięć minut trwała ta oszalała strzelanina, piętnaście minut przelatywały nad okopami szrapnele i granaty. Potem wzmogło się strzelanie po obu stronach, podczas gdy w środku nastawała cisza na komendę:
Feuer einstellen! Feuer einstellen!
I znowu ciszę przerwały rozkazy:
Bajonett auf! Sturm! Sturm! Vorwärts! Vorwärs!
Masa ludzka wywaliła się z okopów, aby mordować już całkiem z bliska, kłuciem bagnetu w brzucho lub w piersi i dobijaniem tego, co oszczędziły kule karabinów, szrapnele i granaty. Ledwo wyleźli z okopów, zaczęła ich ostrzeliwać artyleria austriacka. Słychać było, jak ktoś krzyczy w telefon:
— Ogień zaporowy! Szrapnel — granaty!
Technika wojny była doskonała. W kim nie wywołał zapału rum, tego pobudzało do entuzjazmu ostrzeliwanie zadków.
Szwejka porwał z sobą pędzący tłum. W oka mgnieniu przebiegł kilka kroków dzielących go od okopów rosyjskich, ale okopy już były puste. Prócz rannych i zabitych, poukładanych na dnie, nie było ani jednej żywej duszy: wszyscy wycofali się w czas.
— Nie zatrzymywać się! Vorwärts! Vorwärts! — rozkazywali oficerowie. Szereg przeszedł przez okopy i rzucił się w mrok. Szwejk zatrzymał się śród rannych.
— No, chłopcy, ładnie was tu urządzili — mówił ze współczuciem, pojąc ich wodą ze swej flaszki polowej. — Czy nie trza było uciec stąd prędzej? Sami widzicie, że z naszym wojskiem szpasów nie ma. Nawet cywil, jak się schla, to może człowieka okaleczyć.
Po chwili żołnierze wracali. Rosjanie zniknęli w mrokach, jakby się w ziemię pozapadali. Z okopów wynoszono rannych i zabitych i przekazywano ich sanitariuszom, a żołnierze urągali:
Herrgott, dopieroż trzeba będzie rano pędzić znowu za nimi! Teraz nie zatrzymają się już prędzej aż w Moskwie. Mówią, że Niemcy są już pod samą Warszawą. Jeśli im damy co dzień tyle, ile dzisiaj, to załatwimy się z nim! niedługo.
— A czy dużo ich jeszcze, koledzy? — pytał Szwejk. — Na czas trwania wojny byłoby dobrze podzielić ich sobie i co dzień zmiatać jednaką porcję. Niedobrze jest śpieszyć się zanadto. Na przykład w Młodej Bolesławi był w banku kasjer, niejaki Wildt, i okradał sobie kasę powolutku i nieznacznie, żeby się nie rzucało w oczy, a chociaż brał po trosze, to jednak rozkradł wszystko na czysto. Tak Samo ów Drozd w kasie pożyczkowej Św. Wacława. Też kradł powolutku i ostrożnie, tak że nawet święty Wacław nic nie zauważył, aż raptem kasa opustoszała. Nie trzeba pożerać, od razu wszystkiego, choćby się nawet miało apetyt, bo już niejeden się przeżarł. Przecież i nasz najjaśniejszy pan pięćdziesiąt lat panował w pokoju, zanim przygotował się do wojny porządnie. A ten Drozd kradł w pożyczkowej kasie św. Wacława czternaście lat.
Jakaś postać zbliżała się ku niemu, a potem rzuciła mu się na szyję, wołając:
— Szwejku, bracie, żyjesz i ty?
— Żyję — rozpromienił się Szwejk. — A ciebie, bracie jednoroczniaku, też nic złego nie spotkało? Myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę, że już jedziesz do szpitala.
— Kapitana Sagnera zabrali sanitariusze — rzekł ktoś obok nich. — Podobno zamroczył go granat.
— Nie ględź, stary, o granatach! — odciął się ktoś inny.
— On ma takie pigułki, po których się mdleje. Dostał je od doktora. Już trzy razy widziałem go w polu, ale zawsze po pierwszej potyczce zaczyna mdleć i mdleje tak często, dopóki nie dostanie się do szpitala na tyłach. Tak to, tak, oficerom jest dobrze na świecie, bo i z doktorami się zgadają. A nasz brat nie dostanie się do domu, dopóki na Hilfsplatz nie przyniesie głowy pod pachą.
— O tych pigułkach też już słyszałem — rzekł Marek, pochylając się nad Szwejkiem. — Nie mam odwagi, żeby sobie samemu coś zmajstrować. Dojdzie do tego, że jednak tu człowieka zakatrupią.
— Ranek jest mądrzejszy od wieczora — rzekł Szwejk roztropnie. — Sądzę, że lepiej przespać się teraz. A co jest tam dalej? Nie widziałeś czego?
— Tam dalej nie ma nic — ziewnął Marek — tylko trzy rosyjskie armaty i parę karabinów maszynowych. Zostało to tam, bo nikt nie chciał z tym mieć do czynienia. Strach po prostu, jacy jesteśmy pomęczeni!
Podniósł kołnierz płaszcza, ułożył się wygodnie i natychmiast zasnął. Szwejk przez chwilę pykał fajkę, a następnie, gdy go jakiś kapral wezwał, aby poszedł na wartę, wziął karabin i ruszył za nim.
Po kilku krokach w kierunku oznaczonym przez kaprala, Szwejk potknął się o coś i spojrzał przed siebie. Przy blasku żarzącej się fajki ujrzał nogę ludzką w cholewie buta z częścią brzucha i kiszek omotanych dokoła cholewy.
— Biedaku — szepnął Szwejk — na sąd ostateczny też będziesz się musiał zbierać po kawałku. Sanitariusze niebardzo się kłopotali o ciebie.
Kazał iść spać wartownikowi, którego zluzował, i po chwili w mroku rozpoznał armaty stojące w polu i wylotami zwrócone w stronę, od której przybywał. Opodal stały dwa karabiny maszynowe.
— Patrzcie państwo, Moskale mają takie strzelby na kółeczkach — ucieszył się Szwejk. — Daleko to lepiej, niż dźwigać to paskudztwo na plecach.
Jeden z karabinów maszynowych przywiązał do pasa, drugi ujął za zamek i ruszył ku okopom:
— Dalej! Wio! Jedziemy!
Kółka zgrzytały, Szwejk ciągnął karabiny maszynowe i stanął wreszcie na wyznaczonym mu miejscu jako wartownik, a gdy po upływie godziny przyszła zmiana, zabrał oba karabiny aż ku okopom i z uczuciem zadowolenia usnął pod nimi.
Gdy zaświtał ranek, okopy ożywiły się. Szarże budziły żołnierzy:
Verkaterung! Każdy do swego oddziału! Z dziewięćdziesiątego pierwszego pułku na prawo! Sześćdziesiąty szósty honwedzki nazad! Ablesung!
Szwejk zbudził Marka, a potem wygramolił się na okop, zaprzągł się do karabinów maszynowych i ciągnął je na prawo, gdzie ujrzał niebawem nadporucznika Lukasza, który przejął dowództwo batalionu i formował go na nowo. Brakowało wielu żołnierzy i Lukasz ucieszył się szczerze, gdy stanął przed nim żołnierz, który salutując lewicą, trzymał w prawicy pas, na którym ciągnął dwa karabiny maszynowe. Żołnierz meldował:
— Panie oberlejtnant, Infanterist Szwejk posłusznie melduje się kompanii jako ordynans. Nowego nie ma nic, bitwa wygrana na czysto. Te dwa karabiny maszynowe zdobyłem wczoraj podczas szturmu, ale kółka skrzypią, bo nie są nasmarowane. Posłusznie melduję, że tę zdobycz wojenną oddaję swemu pułkowi, żeby miał większą sławę w gazetach.
— Szwejku — fuknął na niego oberlejtnant — czy wiecie, co czeka ordynansa, który podczas bitwy odłączy się od swego dowódcy? Kula w łeb!
— Posłusznie melduję, że o tym nie wiedziałem — poczciwie odpowiedział Szwejk. — Ja na pana oberlejtnanta czekałem, bo wiedziałem, że się panu będzie przykrzyć beze mnie, ale jakiś inny pan oberlejtnant od huzarów chciał mnie za to zastrzelić z rewolweru. Posłusznie melduję, że bitwę wygraliśmy bez niczyjej pomocy i że teraz już się od pana ani na krok nie ruszę. Posłusznie proszę, czy dzisiaj będziemy fasowali rum?
— A, pan Szwejk! — odezwał się tuż za nim lejtnant Dub. — Gdzieżeście się znowu włóczyli? Wiem, że nie wystrzeliliście ani razu. Bardzo mi dziwno, iż nie słyszę, że Szwejk już jest u Moskali.
Szwejk spojrzał na Duba, szykując odpowiedź, ale uprzedził go oberlejtnant Lukasz, który wskazując na zdobycz wojenną Szwejka — rzekł tonem ostrym:
— Szwejk jest dzielny żołnierz. Podam go do odznacze= nia małym srebrnym medalem. Wieczorem w ataku zdobył te dwa karabiny maszynowe.
Później zaś zwracając się do Szwejka, rzekł do niego:
— Ach, ty fujaro! Gdzie zbierasz taki szmelc, żeby go wlec za sobą?
Na odpowiedź nie było czasu. Ze strony przeciwnej ozwały się nagle armaty i trzy granaty wysłane ku szeregom austriackim pękły tak blisko, że Szwejk rozłożył ręce:
— Panie oberlejtnant, melduję posłusznie, że to Moskale strzelają pewno z tych armat, od których odciągnąłem wczoraj te karabiny maszynowe. Na pewno!
— Zdobyliście nawet armaty? — zapytał Lukasz. — Czemużeście je tam zostawili?
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant — westchnął Szwejk — że armaty nie uciągnę. Nawet na dwie pary koni byłoby dość roboty.
Strzelanina ożywiała się coraz bardziej i stawała się gwałtowna. Po upływie pół godziny widać już było szeregi, nadciągające Rosjanom na pomoc. Szeregi te były zwarte, spokojne i zdecydowane, szły noga w nogę tępo i leniwie i z największą obojętnością przyłączały się do strzelających.
— Czy spróbują nas obejść, czy też podejmą atak czołowy? — pomyślał Lukasz. — Uciekać, widać, już im się nie chce.
Przewidywania jego były słuszne. W jednej chwili nad szeregami rosyjskimi rozległo się długie i przeciągłe Hurrraaa-aararrarra! — i Rosjanie ruszyli do ataku.
Batalion zachwiał się, lecz natarcie wytrzymał. Rosjanie cofnęli się, ale ku południowi Hurrraaara! odezwało się na nowo i oberlejtnant Lukasz otrzymał rozkaz odwrotu.
Zresztą żołnierze cofali się już sami, nie czekając na rozkazy. Cała okolica zaroiła się od Rosjan i nie starczyło nawet jednej kompanii honwedów dla bronienia odwrotu i czekania na Moskali, którzy zabiorą ich do niewoli. Chodziło o to, aby kosztem tej ofiary zapobiec panice.
Ledwo żołnierze usłyszeli głos nadporucznika: — Zurück! Zurück! — zawracali z miejsca, obracali na głowach czapki daszkami w tył i cieszyli się:
— Teraz przez jakiś tydzień będziemy znowu nacierali w taki fason. Moskali jest jak szarańczy, Chłopy kochane, smarujcie nóżki zajęczym sadłem.
Ucieczka trwała aż do południa, gdy masy Niemców, podwożone na linię bitwy w automobilach, pośpieszyły zatkać dziurę we froncie. Batalion Szwejka był tymczasem blisko jakiegoś dworca kolejowego, gdzie palił się magazyn i zaczynał się palić pociąg.
Rosjanie zatrzymali się, uzupełniając swoje siły. Ku wieczorowi podjęli natarcie na nowo. Artyleria rosyjska biła w Austriaków ogniem huraganowym, a pod jej ochroną piechota coraz energiczniej nacierała na front austriacki, który nie dał się utrzymać i cofał się powoli. Nadszedł rozkaz obsadzenia i utrzymania dworca. Batalion doszedł do niego, ale artyleria nieprzyjacielska skoncentrowała przeciwko niemu wszystkie siły, tak że pociąg stojący na dworcu, musiał się porządnie śpieszyć, żeby ujść z tej opresji zdrowo i cało.
— Dworzec utrzymać za wszelką cenę — rozkazał brygadier Lukaszowi, który przez ordynansa przesłał mu meldunek o stanie rzeczy.
— Powiedzcie panu pułkownikowi, żeby sam przyszedł utrzymać dworzec — fuknął Lukasz na żołnierza. — Tam się nawet pies nie utrzyma.
Dotarli wreszcie aż do dworca, ale artyleria przystrzelała się już dobrze i zasypała ich istnym deszczem szrapneli. Żołnierze rozbiegli się na wszystkie strony, a Lukasz klął:
— Do stu tysięcy diabłów, co za komedia!
— Posłusznie melduję — krzyczał mu prosto w ucho Szwejk — że nasz czwarty pluton został przez granat rozbity na czysto. Pan lejtnant Dub...
Granaty gwizdały tuż za nimi i wybuchały, zasypując wszystkich ziemią. Wysilając głos, aby przekrzyczeć ten wściekły zgiełk, Szwejk wołał na nadporucznika:
— Panie oberlejtnant, najlepiej zrobimy, gdy sobie stąd pójdziemy. Przecież te dranie strzelają do nas!
Żołnierze uciekali już całymi grupkami, przypadając co chwila do ziemi. Dopiero z dala za dworcem udało się ich zatrzymać na skraju lasu i zwrócić znowu twarzą ku nieprzyjacielowi. Przypadli do ziemi i okopali się naprędce w sypkiej ziemi. Części batalionu zaczęły się znowu zwoływać do kupy. Kiedy się pokazało, że jedenasta kompania straciła prawie cały czwarty pluton, Szwejk podszedł do dowódcy Lukasza i stanąwszy na baczność, podniósł rękę do salutowania:
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że nie było czasu, żeby zabrać pana lejtnanta Duba, chociaż pan kapitan Sagner kazał nam zbierać rannych. Posłusznie melduję, że do samego wieczora nie bylibyśmy pozbierali wszystkich cząsteczek pana porucznika, bo w niego trzasnął granat i poszarpał go na kawałki.
— Więc nasz Dub jest już po kłopocie! — pomyślał Lukasz. — O tym nie powiedział mu chyba jego kapitan okręgu.
— Gdzie? Tam koło dworca? — zapytał.
— Właśnie tam spotkało go to nieszczęście — przyświadczył Szwejk — bo też tam prali z armat jak wszyscy diabli. Jezus Maria! — krzyknął nagle — przecież ja tam zgubiłem swoją fajkę!
Zaczął przeszukiwać wszystkie kieszenie, obmacał chlebak, zajrzał nawet do ładownic, ale fajki nie było. Szwejk jęknął tak szczerze, że Lukaszowi wydało się, iż z ust jego nigdy takiego jęku nie słyszał.
— Wszystko, co nas dotychczas spotkało, to głupstwo. Pan porucznik jest już po wojnie, ale jak ja mam istnieć bez fajki?
Szwejk był w tej chwili uosobieniem żałości i smutku, który udzielił się Lukaszowi, przemieniając się natychmiast we wściekłość na cały świat za to, że możliwe są na nim takie błazeństwa. Wezwał Balouna, kazał sobie podać butelkę śliwowicy i pocieszał się nią do samego. wieczora, aż na niebie rozbłysły pierwsze gwiazdy i ogień artyleryjski na obu stronach przycichł. Wreszcie zdrzemnął się pod starą sosną, a Szwejk pochylił się nad nim i stwierdził:
— Napił się jak niemowlę i śni mu się widać coś ładnego. Naturę ma, biedak, bardzo miękką!
Przykrył nadporucznika płaszczem, sam ułożył się koło niego i jął sobie przypominać piękne obrazy z kazania feldkurata, który opowiadał o tym, jak to ładnie, gdy na pobojowisku płoną wsie, a ranni jęczą...
— Trzeba było dać mu po gębie — pomyślał jeszcze i zasnął. Śniło mu się, jak to granat trzasnął w porucznika Duba, a on w dymie i w płomieniu wzniósł się ku niebu, niby prorok Eliasz na wozie ognistym. Przy bramie niebieskiej ścisk i tłok dusz poubieranych w przenajróżniejsze mundury, a dusza lejtnanta Duba przedziera się skroś ten ścisk, popycha żołnierzy i krzyczy: — Puśćcie mnie, ja zginąłem za Austrię i mam prawo pierwszy rozmawiać z Panem Bogiem. Co, święty Piotrze, powiadasz, że to twoja rzecz? Ale ja chcę rozmawiać z samym Bogiem. Precz mi z drogi! Jeszcze wy mnie nie znacie i nie życzycie sobie poznać mnie! — A potem po całym niebie rozlała się ogromna zorza złocista, na tle tej zorzy ukazał się wspaniały starzec w białej szacie, a przy — jego boku stał młodzian w uniformie powalanym krwią i w koronie cierniowej zamiast czapki. Starzec zaglądając w księgę, którą trzymała przed nim przepiękna dziewica, pytał Duba głosem wielkim: — Lejtnancie Dubie, czemu prześladowałeś dobrego wojaka Szwejka? Czemu zmusiłeś go do upicia się koniakiem? — Dub nie odpowiadał, a młodzian rozłożył ręce, na których były krwawe rany niby róże rozkwitłe. Następnie starzec krzyknął: — Do piekieł! — i lejtnant Dub leciał na ziemię. Zorza gasła, starzec znikł, młodzieniec w koronie cierniowej oddalał się płacząc i ukrywając głowę w białej chustce, a Szwejk przebudził się i rzekł: — Co za głupi sen!
Świtało. Szwejk sięgnął do kieszeni i przypomniał sobie raptem o zgubieniu fajki. Zerwał się na równe nogi, drżąc z zimna. Wszystko dokoła spało, tylko wartownicy czuwali i biegali śród sosen. Szwejk wyszedł z lasu. Przed nim stał żołnierz z jego plutonu. Słysząc kroki za sobą, przestraszył się i wymierzył karabin przeciwko Szwejkowi:
Halt! Wer da?
— Nie miel po próżnicy ozorem — fuknął Szwejk — wychodzę na patrol. Czy mnie nie znasz, fujaro? Jezus Maria, co za bałwany te rekruty żółtodziobe!
— Ach, to ty Szwejku? — rzekł wartownik, opuszczając karabin. — Nie wiesz, czy będzie dzisiaj kawa? Czy jeszcze mamy jaką kuchnię?
— Tego nie wiem, kolego — mruknął Szwejk — a na pogawędkę nie mam czasu. Dzisiaj rozgrzeją nas Moskale.
— A hasło znasz? I zawołanie? — pytał jeszcze żołnierz.
— Zgubiona fajka! — odpowiedział mu Szwejk.
Razem z pierwszymi promieniami słońca ozwały się działa rosyjskie, ale od razu tak po wariacku, jakby miały zanadto amunicji i nie wiedziały, co z nią zrobić. Trwoniły ją też, zasypując nią dworzec, dokoła którego łaził Szwejk szukający swej fajki. Dojrzeli go najwidoczniej i zaczęli walić w niego szrapnelami. Potem gdzieś w pobliżu rozszczekał się karabin maszynowy, zasypując pole kulami tak gęsto, że Szwejk uznał za dobre ukryć się za murem dworca. Orientował się powoli, którędy przyszli i którędy uciekali, a gdy armaty przycichły, poszedł we właściwym kierunku. Znalazł głęboki lej od granatu, który rozbił czwarty pluton, i kręcił się dokoła niego.
— Mógłbym tutaj łazić w taki sposób do sądnego dnia, jakbym szukał straconego szczęścia — pomyślał i oczy rozbłysły mu nagłą uciechą.
W wilgotnej trawie leżała fajka, jego własna fajka, a rosa perliła się na niej niby łzy żalu za jej panem. Szwejk pochylił się, aby ją podnieść, a karabin maszynowy zaczął mu pluć kulami prosto pod nogi.
Podniósł fajkę, która nagle szarpnęła mu się w ręku i wiał, aby ukryć się śród murów dworca.
W ukryciu wyjął z chlebaka paczkę tytoniu, nabił fajkę i chciał zapalić, ale właśnie gdy podnosił ją ku ustom, zauważył, że fajka nie ma ustnika i że brak jej kawałka cybucha. Cybuch był jakby brzytwą ścięty i Szwejk zrozumiał, że ustrzeliła mu go kula, gdy podnosił fajkę z ziemi. Wysunął rękę zza muru i grożąc fajką całemu rosyjskiemu frontowi, rzekł ze wzgardą:
— Ach. ty hołoto! Czy takie rzeczy robi porządny wojak porządnemu wojakowi? Kto was, wy, świntuchy, uczył takiego’ wojowania?
Odpowiedzi na to pytanie nie otrzymał. Granaty i szrapnele ciągle waliły w dworzec kolejowy. Spokojnie było na nim tylko chwilami, gdy nieprzyjaciel ostrzeliwał artylerię austriacką, stojącą za lasem.
Za rumowiskiem spalonego magazynu siedział Szwejk, trzymał fajkę w gębie za resztkę cybucha i kurzył, spoglądając na menażkę, w której na dopalającej się belce gotował sobie kawę. Był pogodny i wesoły, a z jego umorusanej twarzy wyzierała na świat niewinność. Napił się kawy, wyciągnął się wygodnie na słońcu i zaczął śpiewać:

Znam ja jeden piękny zamek.
Mieszka w nim moja miła;
Siedzi sobie na stołeczku,
Białą chustkę wyszywa.

Dobrze tobie, ma panienko,
Białą chustkę wyszywać,
A ja, biedny żołnierz, muszę,
Już od rana w glidzie stać.

W glidzie stoję jak ta skała,
W glidzie stoję niby mur,
Aż tu kula leci ostra,
Mocno wali w szereg mój.

Gdy mnie z glidu wyrzuciła,
Do szpitala biorą mnie;
Piszcie list do mojej panny,
Że już ze mną bardzo źle.

Jedna ręka przetrącona,
Druga ręka ucięta.
Przyjdź, ma miła, popatrz sama,
Jaka wojna przeklęta.

Ja na ciebie nie popatrzę,
Ja już nie chcę ciebie znać,
Wziąłeś mi zielony wianek,
I poszedłeś wojować.

Żołnierska pieśń Szwejka rozbrzmiewała przy odgłosie strzelaniny, a śpiewak dodawał coraz nowe strofy, aż doszedł wreszcie do słów rannego żołnierza, który odpowiada dziewczynie, że mogła nie chodzić za żołnierzami do koszar i nie figlować z nimi. Wreszcie umilkł. W pobliżu ktoś narzekał i jęczał.
Szwejk poszedł za głosem narzekającego i za magazynem znalazł młodziutkiego żołnierza, który leżąc na brzuchu i podpierając się rękami czołgał się w stronę Szwejka. W nogawkach spodni miał ranny żołnierz pełno zakrzepłej krwi. Jęcząc, posuwał się z wielkim trudem, jak kot z przetrąconym krzyżem. Ujrzawszy Szwejka złożył ręce i odezwał się błagalnie:
— Proszę pana, niech pan mnie poratuje! Na rany boskie, niech mnie pan ratuje!
— A co ci to, chłopysiu, zrobili? — zapytał Szwejk, podchodząc do rannego. Przekonał się niebawem, że żołnierz ma przestrzelone obie łydki.
Podniósł go ostrożnie i zaniósł za magazyn. Tam ściągnął z niego buty, rozpruł spodnie i przyniósł z pobliskiej studni wody dla obmycia ran. Żołnierzyk postękiwał, przypatrując się robocie Szwejka. Założywszy mu jaki taki opatrunek, Szwejk dał się rannemu napić i rzekł wesoło:
— To nic takiego. Kula przeszła przez łydkę i nie naruszyła kości. Będziesz, bracie, zdrów!
— Żeby ich cholera pokręciła, sk....synów! — groził żołnierzyk Moskalom. — Oh moje nogi! Moje nogi... — i rozbeczał się.
— Ty, chłopusiu, zdrzemnij się teraz trochę i nie krzycz za głośno — napominał go Szwejk — żeby się tu kto nie przypatoczył. Ja się rozejrzę, czy nie znajdę czego do zjedzenia. Zresztą, poczekaj, zaniosę cię do tamtego dużego leja, żeby na ciebie nie spadło kawał muru, gdy zaczną znowu strzelać.
Przeniósł rannego Polaka i poszedł na dworzec. W kancelarii nie było nic, prócz rozbitego aparatu telegraficznego, ale w piwnicy znalazł Szwejk kosz z dużą oplecioną butlą. Nożem oderżnął wierzch plecionki i bagnetem kawałek po kawałku wydłubał korek. Przytknął nos do otwartej butli i łypnął okiem.
Herrgott, wińsko, jak mamę kocham! Jakiś porządny naczelnik stacji musiał tu urzędować, że pamiętał o biednym człowieku!
Przechylił butelkę i nalał pełną menażkę wina. Popił, mlasnął językiem, wypił wszystko jednym duszkiem i odezwał się o winie z wielkim uznaniem:
— Bycze winko, jak u Szulca w Braniku na Kopeczku. Ale na czczo podobno wino niezdrowe. Wyniósł butlę przed dworzec i wlazł do magazynu. Było tam pusto, tylko w kącie sterczało kilka poopalanych skrzyń. Szwejk podszedł do nich, bagnetem oderwał deskę i odetchnął z głębi:
W skrzyni były rosyjskie konserwy mięsne i Szwejk natychmiast zaczął wyjmować i wynosić je w płaszczu przed dworzec, gdzie stała butla z winem. Potem wrócił do rannego towarzysza, zabrał tornister i znosił konserwy do leja.
Granaty prały w gruzy dworca, ale Szwejk nic sobie z tego nie robił. Zataszczył butlę do swej nory i znosił konserwy pracowicie, jak mrówka.
Ranny towarzysz był cały pookładany blaszankami, gdy Szwejk wysypał z tornistra ostatni ładunek i włażąc do leja, stwierdził:
— Naznosiłem tu dobrych rzeczy jak wróbel do gniazda. Niech aby teraz nie myślą, że nas stąd wykurzą.
Otworzył kilka puszek i zagrzewał je na rozpalonym murze. Gdy wrócił z ogrzanymi konserwami, zachwalał je towarzyszowi:
— Wiesz, kolego, że konserwy mają Moskale akuratne? Smakuje to mięso jak polędwica z bobkowymi listkami.
Obaj wojacy zabrali się do jedzenia i do picia. Wino rozgrzewało wnętrzności, a razem z ciepłem rozgaszczało się w duszy wesele. Wybuchy szrapneli i granatów przypominały ku wieczorowi już tylko akompaniament pianisty, towarzyszącego solowej produkcji tenora. Bo Szwejk siedząc w leju od granatu śpiewał:

Już po północku pierwsza była,
Gdy mnie ma miła odprowadziła.
Odprowadziła mnie do gaiku,
Tam słuchaliśmy śpiewu słowików,

Słowiczek śpiewa na twardej skale:
Czekaj, dziewczyno, trzy lata na mnie.
Trzy lata czekać, trochę za wiele,
Mogłabym synka wychować śmiele.

Mogłabym sobie synka wychować,
Żeby na wojnę poszedł wojować.
Nauczyłby się syn maszerować,
I do raportu umiałby stawać.


Kpią z kapitana nasi junacy,
Bo taki raport niewiele znaczy.
Za dziewczynami teżby się włóczył,
I innych rzeczy by się nauczył,

Jakby u dziewcząt umiał już bywać,
Nauczyłby się w pace siadywać.
W pace siadują zacne piechury,
Mina sto diabłów, uszy do góry.

W pace się piechur nauczy wiele,
Jak się ma z panną bawić w niedzielę.
A kiedy słupka często dostanie,
Dopiero pozna, co to kochanie.

— Dopiero, pozna co to kochanie! — wywodził Szwejk głosem uroczystym i wielkim, i leżąc nalewał wina do menażki. A ranny żołnierzyk Polak, któremu wino wlazło w nogi w postaci drętwoty, tak że przestały go boleć, wsparł się na łokciu i po występie Szwejka sam też zaczął śpiewać:

Będzie wojna z Moskalami,
Nasz pan frajter pójdzie z nami,
Daleko, daleko w Rosyją.
Od samej Warszawy do Petersburga,
Nasi Moskala pędzą i biją.

Artyleria pójdzie z nami,
Będzie strzelać kartaczami,
Daleko, daleko w Rosyją.
Od samej Warszawy do Petersburga,
Nasi Moskala pędzą i biją.

Krzyż Czerwony pójdzie z nami,
Będzie zbierał krew za nami.
Daleko, daleko...

— E, bratku, sanitariusze nie bardzo się kwapią zbierać krew! — przerwał mu Szwejk. — Sam wiesz przecie, że cię tu nie szukali...
Strzelanina karabinowa ustała, obie strony odpoczywały. Tylko baterie dział odstrzeliwały się sobie marnując amunicję, na którą obywatele musieli płacić krwawe podatki. Ustalała się sytuacja, o jakiej sztab generalny przesyłał do gazet komunikaty tej treści:

Bez zmian. Wojska nasze zajęły z góry upatrzone pozycje. Na poszczególnych odcinkach frontu trwają wspaniałe pojedynki artyleryjskie. Nasza ofensywa została przerwana na czas dłuższy fatalną pogodą i mgłami, które przeszkadzają operacjom.

Dwa dni i dwie noce obozował Szwejk ze swoim rannym towarzyszem śród ruin kolejowego dworca, rozgościwszy się w leju od granata niby w salonie. Drugi mniejszy lej służył jemu i jego towarzyszowi jako latryna. Trzeciego dnia z rana nieprzyjaciel znowu zaczął ostrzeliwać dworzec, ale raptem artyleria przycichła. Front rosyjski dalej na północy został przerwany przez wojska niemieckie i na całej linii wojska rosyjskie musiały się cofnąć dla wyrównania frontu.
Gdy już widziano, że nieprzyjaciel ucieka, ścigany przez nowe i wypoczęte siły, kilku oficerów wyjechało dla obejrzenia pobojowiska, po którym włóczyli się sanitariusze, zbierający rannych i poległych.
Objeżdżając dworzec, pozsiadali z koni i zaglądali do lejów od granatów. Nagle pułkownik Schröder przystanął, dając znaki, aby panowie zamilkli. Z głębi ziemi wydzierał się ku nim krzepki i smutny głos śpiewaka:

Kiedy w mym sercu smutek gości,
To sobie szukam samotności,
Gdzie cieszyć można się we dwoje,
Gdzie wszystko szczęściem błogim dyszy,
A nikt nie widzi i nie słyszy.
Ile zrobiłam głupstw dla niego!
A on, ach, zdradzał mnie tajemnie,
Bo już bogatszą miał ode mnie.
I o niej tylko myślał właśnie,
A niechże w zdrajcę piorun trzaśnie!

Ja szczęścia, bogactw wszystkim życzę,
Nie pragnę dla się łąk ni pól,
Bogactwo swoje łzami liczę,
Minęło wszystko, został ból.

— Wariat jaki, czy kto tu jest u diabła? — zapytał Schro — der wyjmując rewolwer.
Ale w tej chwili jak spod ziemi wyrósł żołnierz, ostrym krokiem podszedł do grupy oficerów, zatrzymał się na trzy kroki przed nimi, jakby uciął, i meldował się:
— Posłusznie melduję, panie oberst, że według rozkazu obsadziłem i trzymam ten dworzec kolejowy.
— Wy trzymacie? Jak to? trzymacie dworzec? Przecież dworzec nie jest obsadzony — pytał pułkownik zmieszany.
W odpowiedzi na to, żołnierz wypiął pierś i raportował:
— Posłusznie melduję, że dworzec obsadziłem w poniedziałek w nocy, głodny i spragniony, i że na stanowisku wytrwałem do dzisiaj, ponieważ, posłusznie melduję, żaden żołnierz bez rozkazu stanowiska nie może opuścić, a ja rozkazu opuszczenia stanowiska od pana pułkownika nie otrzymałem. Posłusznie melduję, że mam jednego rannego i fajkę z przestrzelonym cybuchem.
— Wy z mojego pułku? — dziwił się pułkownik. — Która kompania?
— Posłusznie melduję, że jestem Szwejk, ordynans jedenastej kompanii — odpowiedział żołnierz z naciskiem, a rozejrzawszy się tęsknym okiem dokoła i odkrywszy śród oficerów Lukasza, dodał: — Oto jest mój dowódca, pan oberlejtnant Lukasz.
— Panie nadporuczniku — rzekł pułkownik Schröder uroczyście, kładąc Szwejkowi rękę na ramieniu — tego piechura należy przedstawić do odznaczenia wielkim srebrnym medalem za męstwo w obliczu nieprzyjaciela i za wzorowe wypełnianie rozkazów. To wyjątkowo dzielny żołnierz, a takich właśnie armia nasza potrzebuje. Jego czyn należy wymienić w rozkazie i odczytać szeregowcom. Serwus!
Wyjął z kieszeni dwadzieścia koron i podał Szwejkowi rękę.
Szwejk przekazał rannego żołnierza sanitariuszom, nakładł sobie do plecaka puszek z konserwami, wlał do menażki resztę wina i maszerował w kierunku lasu do swojej kompanii, gdzie dowiedział się, że telegrafista Chodounsky został ranny w głowę, a jednoroczniak Marek jeszcze w poniedziałek udał się na Hilfsplatz z przestrzeloną ręką.
— Więc obaj moi wierni towarzysze siedzą sobie jak u Pana Boga za piecem — westchnął Szwejk — a ja nie mogę osładzać ich samotności. Balounie, jesteśmy jak ostatni Mohikanie. Masz tu, drabie, konserwy, będziesz mi za nie czyścił te medale, które mi obiecano... Jeszcze dzisiaj napiszę do pani Müllerowej, żeby mi przysłała pięć pudełek pucpomady.

Batalion został ściągnięty z frontu i skierowany do Jasino — wa na odpoczynek i dla skompletowania. Wystarczyły dwie niewielkie bitwy, aby go rozbito i aby z szeregowców i oficerów pozostała ledwo połowa. I znowu wojaczka stała się przyjemniejsza. Okazało się, że jasinowscy Żydzi są dobrze zaopatrzeni w wódkę, a gdy tabory i kuchnia zaczęły funkcjonować sprawnie, dowożąc pod dostatkiem chleba i przyrządzając gulasz z koniny, nastrój wojska podniósł się znacznie. Żołnierze mawiali, że w taki sposób można wojować do ostatniej kropli krwi. Poczta połowa ożywiła się i przywoziła pełne worki listów do Jasinowa i tyleż zabierała z powrotem. Do Jasinowa nadchodziły pozdrowienia i wiadomości o tym, kto został obity i przez kogo podczas zabaw tanecznych, a z Jasinowa odchodziły pozdrowienia i wiadomości, kto ze znajomych jest już po kłopocie. Pucybut Baloun pisał do domu, żeby mu przysłali szynkę i bochenek chleba.
„Kochana moja małżonko! Módl się za mnie i ofiaruj świecę do Klokot, aby Przenajświętsza Panienka tak mnie. nadal chroniła, jak w czasie ostatnich straszliwych bitw. Modliłem się żarliwie i oto granat czterdziestodwucentymetrowy, który walił prosto na mnie, o jakiś metr ode mnie odchylił się na bok i poleciał tak daleko, że straciłem go z oczu. Byłem w okropnym niebezpieczeństwie i jestem głodny. Przyślij mi wędzonki, jeśli masz, i bochenek grysikowego chleba. Nie zapomnij, że trzeba przykrzesać kamienie, świeczka do Klokot niech będzie spora, a wędzonki przyślij jeszcze trochę. Jeśli wody mało, to każ za mielenie płacić drożej. A starosty zapytaj, kiedy będzie pokój, i o wszystkim napisz mi porządnie.
Twój do grobu wierny małżonek”.

Pocztówka ta wywołała wielką dyskusję teologiczną między Balounem a Szwejkiem. Do dyskusji wtrąciło się kilku pobożnych żołnierzy, którzy stanęli po stronie Balouna. Szwejk twierdził, że Baloun łże jak pies, a Baloun zaklinał się na Boga, że z owym granatem było właśnie tak, jak pisał do żony. Pogląd pobożnych żołnierzy nie dopuszczał najmniejszych wątpliwości w tej materii. Jeśli ktoś wyszedł z walki zdrów i cały, to znaczy, że Pan Bóg go kocha i nim się opiekuje, a jeśli padł z przestrzeloną piersią albo głową, to Bóg kocha go także i dlatego wziął go do siebie. Wierzyli w to żarliwie i bronili swego stanowiska z zapałem.
— Bałwan jesteś, mój Balounie — rzekł przekorny Szwejk. — Po pierwsze granatu nie widać, a po drugie Rosjanie takiego kalibru wcale nie mają, ponieważ tego pana Skodę, co w Pilznie takie armaty leje, wsadzili by do ula, gdyby i Moskalom je sprzedawał. W trzecim batalionie służył niejaki Kratochwil, który zapewniał, że opieka boska w polu jest niepewna i że naraża człowieka tylko na przykrości. W ich kompanii służył niejaki Bouczek z Motola, człowiek okrutnie pobożny. Na szyi miał podobno medalik z kosteczką świętego Ignacego, a na sercu nosił obrazek pocierany o jakąś wielką relikwię. Do czapki poprzyszywał sobie wszystkie medaliki, jakie żołnierze podostawali w drodze na front. Był to człowiek bardzo pobożny, a jego pobożność była nagradzana. był w dziewiętnastu bitwach, miał osiem medali za dzielność i nigdy nie spotkała go rzecz najdrobniejsza. Aż tu raptem, gdy szli do ostatniej bitwy, ktoś skradł mu czapkę z medalikami, obrazek pocierany i notes z pieniędzmi. Prócz tego zgubił medalik, bo się sznureczek przetarł. Więc gdy ruszyli naprzód i gdy jeszcze nawet strzelaniny porządnej nie było, kula grzmotnęła go w ramię. Poszedł na Hilfsplatz, tam założył mu doktór opatrunek i wyprawił go do szpitala...
— A widzi pan — rzekł jeden z pobożnych żołnierzy — jest tak, jak mówimy.
— Trzymaj język za zębami — odpowiedział uprzejmie Szwejk — dopóki ja gadam. Jego talizmany były znane w całym pułku, a doktór też o nich wiedział i mówił do niego: — Widzicie, mój Bouczku, że od kuli was te talizmany nie ochroniły. Całkiem przypadkowo unikaliście rany tak długo. — A Bouczek mu na to, że wszystkie medaliki pogubił. Doktór zamyślił się i odpowiedział mu: — Nic sobie z tego nie róbcie, ja wyślę was do szpitala w Pradze. — A Bouczek zapłakał, pocałował doktora w rękę i powiada: — Bóg zapłać, panie Regimentsarzt. Gdybym był wiedział, że jako ranny dostanę się do domu, to byłbym się wszystkich tych świecidełek pozbył już dawno.
— Za takie gadanie powinieneś pan dostać po mordzie — pokwitował opowiadanie jeden z pobożnych żołnierzy. — Bodaj pana cholera pokręciła, bodaj ci wrony oczy wydziobały, bodaj cię pierwszy szrapnel rozszarpał.
— Mój ty dobrodzieju — odpowiedział Szwejk. — Pan Bóg sam będzie wiedział, co ma ze mną zrobić, bez twego podpowiadania. Umiałbyś ty radzić Panu Bogu! I ładnie by świat wyglądaj gdyby Pan Bóg miał słuchać każdego takiego cymbała, jak ty. Pan Bóg sam wie najlepiej, że ludzie to bydełko.
— Szwejku — rzekł pewnego dnia nadporucznik Lukasz — jutro kompanie pójdą po kolei do Podhorców. Nasza jedenastka idzie pierwsza. Tam was wykąpią, odwszą i dadzą wam czystą bieliznę. Uważaj, żebyś mi nic nie pomieszał. Powtórz, co powiedziałem.
— Posłusznie melduję, że jutro pójdzie pan oberlejtnant pierwszy z naszą kompanią do Podhorców. Tam was wykąpią, odwszą i dadzą wam czystą bieliznę. Posłusznie proszę, panie oberlejtnant, czemu to mamy chodzić wiskać wszy aż do Podhorców? Przecież i tutaj moglibyśmy panu oberlejtnantowi poradzić. Nawet nie wiedziałem, że i pan oberlejtnant też ma wszy. Myślałem, że trzymają się tylko szeregowców.
Nadporucznik wytrzeszczył oczy na Szwejka.
— Jezus Maria, co z ciebie za bałwan. Szwejku! Od razu wiedziałem, że spłatasz jakiego głupiego figla. Kogo ja ci mam dać na drogę, żeby czuwał nad twoją głupotą? Niech cię ręka boska broni, mój Szwejku, jeśli nie zrobisz wszystkiego tak, jak ci mówię. Uważaj: pójdziesz z kompanią, i, rzecz prosta, ze mną, do tych Podhorców. Tam się wykąpiesz, rozumiesz, wykąpiesz się ty. — Nadporucznik mówił coraz dobitniej. — Potem wdziejesz czystą bieliznę i poczekasz, aż ci wydezynfekują mundur. Ten mundur starannie oczyścisz, każesz się ostrzyc i ogolić, wyglancujesz buty, a strzelbę wyczyścisz, jakbyś miał w Boże Ciało pójść z procesją i strzelać salwami. Czy teraz zrozumiałeś?
— Teraz zrozumiałem, posłusznie melduję — kiwał głową Szwejk. — Słowo honoru, panie oberlejtnant, że rano będę jak laleczka. Ale na co, posłusznie melduję, mam być taki wygalowany?
— Ponieważ — nadporucznik Lukasz odcinał sylaby, skandując — do Podhorców przyjedzie następca tronu, Karol Franciszek Józef, i będzie ci przypinał, Szwejku, dwa srebrne medale...
— Do Podhorców przyjedzie jego cesarska wysokość Karol Franciszek Józef i będzie mnie, Szwejkowi, przypinał dwa medale — powtórzył sobie uszczęśliwiony Szwejk. — Posłusznie proszę, żeby mi wolno było usiąść, bo ja tej radości nie przeżyję. Więc ten dostojny pan przyjedzie we własnej osobie i przypnie mi medale własnoręcznie? O tym będą opowiadał „Pod kielichem“ do samej śmierci. Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że może pan na mnie liczyć, że się na tę uroczystość nie spóźnię. Ja proszę pana oberlejtnanta, pożyczę sobie zegarek od sierżanta Wańka razem z łańcuszkiem, żeby nasza marszkompania była dobrze reprezentowana. Bo to bardzo ważna rzecz, żeby wszędzie przychodzić w porę. Kiedym jeszcze służył w Budziejowicach, miał do nas przyjechać niejaki feldmarszałek lejtnant, który był dywizjonerem i chciał zrobić przegląd naszego pułku. Nakazał, żebyśmy byli zgromadzeni na placu ćwiczeń o jedenastej przed południem, a dnia poprzedniego mieliśmy odpoczynek, bo ten pan lubił, gdy chłopcy byli weseli i rozglądali się po świecie raźno. Pułkownik rozkazał majorom, żeby pułk stał na placu o godzinie dziesiątej, majorowie, żeby się nie spóźnić, wyznaczyli kapitanom godzinę dziewiątą, kapitanowie wydali lejtnantom rozkaz na pół do ósmej, ci zaś kazali sierżantom stać o szóstej, a frajtrzy wyrychtowali nas o pół do piątej. Było to, panie oberlejtnant, akurat po żniwach i słońce paliło aż strach. Pan feldmarszałek przyjechał punktualnie o jedenastej, a chłopcy stali w tym słońcu jak zmordowane muły, bo od pół do piątej rano mieli tej parady dość. Siedmiu chłopa omdlało, a czterech trzeba było odwieźć do szpitala. A ten pan dywizjoner sam ich poił koniakiem, bo miał parę butelek w trokach przy siodle. Gdy chłopcy z trzeciego batalionu zobaczyli, jak pan generał cuci omdlałych, wszyscy zaczęli mdleć jeden po drugim i odzyskali siły dopiero wówczas, gdy koniaku już nie było i omdlałych polewano wodą.
Po południu Szwejk siedział na pniu za stodołą, dwaj szeregowcy trzymali go za ręce, dwaj za nogi, a kucharz Jurajda golił go brzytwą pana sierżanta. Szwejk miał łzy w oczach, z nosa mu kapało, ale głowę trzymał prosto i dodawał odwagi kucharzowi:
— Rżnij, bracie, i nie myśl o mnie. Niech następca tronu widzi, że ma do czynienia z porządnym człowiekiem, a nie z andrusem. Jutro muszę być taki ładny, żebym się podobał nawet Iwonie z „Narodni Politiki“. Rżnij więc, bracie, i nic sobie z tego nie rób, że z bólu już się posiusiałem. Gorzej już nie będzie, a na sławę trzeba zapracować jak na palmę męczeństwa..
A gdy, po upływie pół godziny, obmył krew z twarzy i spojrzawszy w zwierciadełko, przekonał się, iż twarz miał pokiereszowaną jak niemiecki bursz po pojedynku, chodził od baraku do baraku i rozmawiał ze znajomymi żołnierzami:
— Jutro, chłopcy jedziemy do Podhorców i będziemy tam odwszali was i oficerów. Umówiliśmy się z następcą tronu, że się tam spotkamy. Z jego wysokością cesarską, Karolem. Przyjedzie, żeby ze mną pogadać o tym i owym i naradzić się jak ma panować, i czy nie byłoby dobrze zawrzeć z Moskalami oddzielnego pokoju. Sitwa z Wilhelmem już mu się naprzykrzyła i teraz chce się zaprzyjaźnić ze mną.
Dzień następny miał należeć do tych chwil życia, w których Szwejk przeżył najwięcej szczęścia, radości i uciechy. Gdy powrócił z Podhorców, sam o tym opowiadał:
— Rozebrali mnie tam, moi drodzy, do naga i dali mi natrysk z zimnej wody. Potem szliśmy dwoma szeregami i jeden plutonowy z sanitariatu nas ostrzygł i wygolił, gdzie tylko był jaki kłaczek. Maszynką jeździł tam i sam, żeby się wszy nie miały gdzie trzymać.
— Potem szmaty musiałem oddać do takiej jakiejś wędzarni, a w tej wędzarni usmażyli mi pas na skwarki, bo zapomniałem wyjąć go ze spodni. Potem nam te wędzone gał — gany rzucali, a myśmy się w nie ubrali.
Po mój płaszcz wyciągał łapy obcy Bośniak, więc musiałem dać mu w pysk.
Potem przyszedł jakiś lejtnant i czytał nam, który z nas ma być przedstawiony najjaśniejszemu panu. Krzyknąłem: — Hier! — Odprowadzili nas potem osobno między drzewa na nawsiu, żebyśmy już nie gadali z tymi, co mają wszy.
Następnie ustawili tam ołtarz i przyszła muzyka. Feldkurat odprawił mszę, a gdy nadeszła kolej Zum Gebet, przyszedł do nas następca tronu, niby ten Karol, co to będzie cesarzem.
Zaraz wymiarkowałem, że z niego będzie dobry cesarz i mogę go każdemu z czystym sumieniem polecić. Podobał mi się natychmiast, jak tylko go zobaczyłem. A gdy się do mnie zbliżył, to stał mi się jeszcze sympatyczniejszym, bo zalatywało od niego bardzo ładnym zapachem śliwowicy, rumu i koniaku. To bardzo przyzwoity człowiek i do tego demokrata: nie wstydzi się pić rumu, chociaż pewno pije tylko ten prawdziwy, jamajski.
Jakiś pan kapitan czytał potem z karty, co który z nas popełnił sławnego i mówił, że w wojnie zwycięża ten, kto ma lepsze nerwy. Potem zakomenderował! — Rechts schaut! — więc zaczęliśmy się przyglądać następcy, jak przypina medale.
Jeden lejtnant trzymał te medale na porcelanowej tacce, a na niej był napis Mattonis Giesshübler, najlepsza woda na dolegliwości żołądka“. Najjaśniejszy pan następca brał te medale i przypinał je nam po kolei na lewą stronę piersi.
Podchodzi do mnie, podrzucam łeb i rękę spuszczam po pasie. On przypina mi medal, ale ze wzruszenia ręka mu się trzęsie, tak że przypiął mi order do skóry.
Ja nawet nie mrugam i patrzymy sobie w oczy, jak łotr łotrowi, a on do mnie:
Ruht, solnieszyk, zdaje mi się, my się już gdzieś widzieć.
— Bardzo możliwe — ja mu na to. — Posłusznie melduję, że to nie jest wykluczone, bo ja chodzę „Pod kielich“ albo do „Banzetów“ w Nuslach. — Pyta mnie jeszcze czy nigdy nie byłem w Brandysie, a ja odpowiadam:
— Posłusznie melduję, że w Brandysie nie byłem, ale razu pewnego wypadło mi pojechać do Młodej Bolesławi po angorskiego kota do niejakiego pana Swobody. Wsadzili mnie tam do ula, ponieważ przez pomyłkę buchnąłem koło Łysej psa leśniczemu Hrabietowi, bardzo ładnego wyżła. — Więc mi podał rękę i rzekł: — Ich gratuliere — i zaraz poszedł dalej, do innego sławnego żołnierza. Chodźcie, chłopcy, i powąchajcie moją prawicę, żebyście nie powiedzieli, że jestem skąpy i nikomu nic nie życzę.
Potem mieliśmy obiad w kupie z oficerami. Jakiś pułkownik siedział pierwszy, a kadet, który prowadził nas na ten obiad, napominał wszystkich:
— Żołnierze! Bohaterzy! Będziecie spożywać obiad z panami oficerami. Pamiętajcie, że macie medale, że wojna zrobiła z was ludzi, i nie zachowujcie się jak świnie. Jedzenie podawane będzie na półmiskach, naprzód wam. Nie wyobrażajcie sobie, że zeżreć musicie wszystko, i nie nakładajcie pełnych talerzy, żeby pozostało także i dla panów oficerów. Jesteście bohaterami i gośćmi następcy tronu, więc się nie obżerajcie i nie upijajcie, jakbyście byli w domu na chrzcinach. Na cześć następcy tronu po trzykroć: Hurra! Hurra!
Wrzasnęliśmy: Hurra! Kadet usadowił nas dokoła stołu i jeszcze nas napominał:
— Pan oberst będzie na was patrzył i jeśli który z was będzie się obżerał, to każe mu dać słupka.
Kelnerzy przynieśli nam talerze, noże i widelce. Najprzód dali nam zupy. Wychüpaliśmy ją żwawo, a ten kadet stał nad nami.
Zaczęli roznosić na półmiskach schab, ale bardzo małe porcje. Pan oberst zachęcał nas, żebyśmy wzięli więcej, nie tylko po jednym kawałku, ale kadet mrugał na nas, żebyśmy nie brali. Ale ja i tak wziąłem trzy kawałki. Kadet kopnął mnie w nogę, a ja zerwałem się i mówię:
— Muszę sobie nabrać porządnie, bo sobie tego pan oberst życzy. Pan oberst jest moim przełożonym i gdyby rozkazał, to wsunę wszystko. Mnie dzisiaj jego cesarska wysokość podała rękę, więc nie będę naruszał subordynacji.
Knedli i kapusty włożyłem sobie na tąlerz tyle, aż oficerowie wytrzeszczali oczy. A ja sobie myślę: Patrz jeden z drugim, co bohater umie.
Potem była jeszcze pieczeń cielęca i pieczone kurczęta z zielonym groszkiem, ale tylko dla oficerów. Do stołu podawali piwo, a na drogę dali nam do feldflaszki rumu. Już ten rum wypiłem i nie mam dla nikogo ani kropelki, ale prawicę moją, którą wczoraj ściskał dostojny następca tronu, może każdy wąchać, ile mu się podoba. Będziecie mieli przynajmniej taką pamiątkę.
Wieczorem, gdy nadporucznikowi Lukaszowi opowiadał 0 przebiegu uroczystości, dodał z żałością:
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że przynajmniej jeden z tych medali chciałem sobie zostawić tak, jak mi go przypiął następca tronu, ale medale przypięte były do skóry 1 trzeba było szpilkę wyjąć, bo bardzo bolało. Taka pamiątka byłaby ładna. W Pradze był pewnego razu starostą, czyli prymatorem, niejaki doktór, którego nazwiska już nie pamiętam. Urzędował wtedy, kiedy to najjaśniejszy pan był w Pradze ostatni raz. Na Hradczanach była uczta, więc pan starosta był we fraku, w białej kamizelce i w prasowanej koszuli. Kamizelkę zbabrał sobie sosem serdelowym, a gors koszuli polał czarną kawą. Gdy wrócił do domu, wezwał rzeźbiarza, kazał sobie zrobić piękną złoconą ramę i w tej ramie za szkłem przechowywał kamizelkę i koszulę, które sobie pobabrał. Chciał tę pamiątkę zawiesić pod obrazem Jana Husa na ratuszu, żeby Praga miała wielką osobliwość i żeby nauczyciele przyprowadzali tam dzieci szkolne i pokazywali im, jak wyglądają plamy na ubraniu, w którym się było na uczcie cesarskiej. Ale narodowi socjaliści zwołali przeciwko temu masówkę na Żofinie i Frania Zeminowa potępiła ten pietyzm jako niegodny posła młodoczeskiego. Więc ten pan prymator ma tę osobliwość w sypialni naprzeciwko obrazu Havliczka-Borowskiego. A pod nią jest napis z wierszy Havliczka:

Barwy moje czerwona i biała.
W nich się będzie wierność wyrażała.
Wygrażajcie mi, obiecujcie, co chcecie,
Mej wierności mi nie zabierzecie...

— Dużo rzeczy wiesz, mój Szwejku — wzruszył Lukasz ramionami. — Mógłbyś być redaktorem „Tajemnic Pragi“.
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że ja nic nie zmyślam, ale wszystko czerpię z bogatych doświadczeń życiowych. Ludzie zawsze o czymś gadają, a ja słuchając uczę się. To i owo znajdzie się w gazetach, inne rzeczy opowiedzą ludzie, a pamięć, chwała Bogu, mam dobrą — wywodził Szwejk.
— Na przykład w Brzewnowie był jeden właściciel domu. Nazywał się Nikł, a synów miał dwóch. Jeden wyjechał do Ameryki i na wyjezdnym pożyczył sobie od brata guldena, że — powiada — zaraz mu odda. Ale potem zapomniał i odjechał. Lata płynęły, stary pan Nikł oddał dom drugiemu synowi, ten syn się ożenił, a stary poszedł na dożywocie. Mijało akurat trzydzieści lat od chwili, gdy obaj bracia rozeszli się z sobą i stary pan umarł. Już stał przed domem karawan i ksiądz kropił zwłoki, gdy nagle zajeżdża dorożka, a z niej wysiada solidny pan i idzie po schodach na górę. Nikt go nie poznał, dopóki ów pan nie ukląkł przy trumnie i nie zaczął płakać: — Ojczulku, przynajmniej w trumnie widzę cię po raz ostatni.
Ludzie zaraz wymiarkowali, że to młodszy syn pana Nikła, Jerzy, który wyjechał do Ameryki, a ksiądz z kościoła św. Małgorzaty zaraz mądrze przemówił o dziwnym zrządzeniu boskim, które przyprowadziło syna do trumny ojca. Ledwo wszakże proboszcz skończył swoje przemówienie, gdy starszy syn, Alojzy, wyjął z kieszeni notatnik, podchodzi do Amerykanina i powiada: — Przyszedłeś w samą porę, żeby mi oddać tego guldena, com ci go pożyczył, zanim wyjechałeś do Ameryki. Akurat kończy mi się notes, więc nie będę musiał przepisywać tego długu do nowego. Rocznie zapisuję dwa notatniki i tego guldena dwa razy rocznie musiałem przepisywać, czyli ogółem sześćdziesiąt razy. Płać, Jurku, dług i kwita.
Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że po tym zakłuciu też będę o następcy tronu pamiętał.
Nazajutrz zauważył Szwejk, że na lewej stronie piersi robi się mu duży wrzód. Pokazał go Wańkowi, który doradził mu zimne kompresy; nie wymieniając nikogo Szwejk rzekł:
— Schla się takie bydlę i kłuje ludzi, którzy przelewali za niego swoją krew.



VII
W okopach.


Ponieważ wszelka teoria jest szara, a życia wiekuiste drzewo jest zielone, przeto wszyscy teoretycy sztuki wojennej po miesiącu wojny pogłupieli do cna.
Jakiś profesor w Czechach wyliczył, że Austria może walczyć sto lat i że jeszcze będzie miała dosyć mąki, aby smażyć pączki, podczas gdy po roku wojny nie można było dostać bułki w sklepie.
Wyliczono dokładnie, ile nabojów wystrzeli żołnierz w ciągu godziny, a na podstawie praktyki strzelniczej poukładano statystyki, ilu nieprzyjaciół zostanie zabitych i poranionych. A tymczasem żołnierze trzy czwarte otrzymywanych nabojów powrzucali do latryn, a resztę powystrzeliwali na chybił trafił. Ustalono też, ilu nieprzyjaciół zabije granat, ilu szrapnel, i wymierzono dokładnie płaszczyznę rozprysku takiego pocisku przy wybuchu. Liczono na to, że granaty będzie się wrzucało między oddziały wojska, tak samo, jak się wrzuca kamień między stado gęsi. Tymczasem armatę, która kosztowała sto tysięcy, zwyciężała łopatka za kilkadziesiąt groszy. Żołnierz zakopywał się na metr w ziemi i gwizdał na armaty.
Wiedziano też, ile kilometrów dziennie może zrobić wojsko atakujące, i posiadano dane przeciętne od czasów wojen Napoleońskich aż do wojen bałkańsko-tureckich, dotyczące marszów dziennych. Ale pokazało się, że kolczasty drut, porozpinany na kolkach, może zatrzymać rozpędzone wojsko przez dwa tygodnie na miejscu.
Armia broniąca się właziła w ziemią, armia atakująca mu — siała pójść za jej przykładem.
Terytoria, na których toczyły się walki, przemieniały się w jakieś ogrody, otoczone płotami. Za płotami stali stróże, a na każdym drzewie były sidła. Brakło tylko napisu na plotach:
— Obcym wstęp wzbroniony.
Zaś stróże czuwali nad płotami swoimi i nad płotami sąsiada tak długo, dopóki nie przychodził rozkaz, że trzeba wy — leźć z rowów, iść do sąsiada i narobić mu świństwa. Żeby się żołnierze nie nudzili, wysyłano ich na patrole, z których nikt nie wracał, kazano kompaniom demonstrować wobec nieprzyjaciela, przy czym zawsze tylu a tylu ludzi ginęło, ale nikt się tym nie przejmował, bo marszkompanie nadchodziły z domu prawidłowo, młodzież podrastała i krzepła, tak że nie trzeba było przepisywać dla ludzi ochrony, jaką cieszą się zające w marcu.
Ludzie włazili w nory ziemne jak ich dawni przodkowie, troglodyci, i powoli, ale dokładnie przemieniali się w zwierzęta. Urzędowo nazywało się to „wojną pozycyjną“.
Toteż gdy do batalionu 91 pułku nadeszła marszkompania, która wylatała dziury w plutonach, nikt się nie dziwił, że pewnego popołudnia nakazano przegląd mundurów i badanie karabinów. Karabiny badał nadporucznik Lukasz tylko słowami:
— Nabity? Czy zamek rusza się jeszcze jako tako? Doskonale!
Tymczasem w innych kompaniach oficerowie ryczeli:
— To ma być wyczyszczony karabin? Jezus Maria, ty pawianie morski, dam ci takiego słupka, że ci oko zbieleje! Dwa tygodnie piecuchuje, a karabin ma cały w rdzy! Jak się popsuje, to zapłacisz za niego!
Oberlejtnantowi Lukaszowi było już wszystko jedno. Doszedł do wniosku, że cala wojna jest psu na budą, że to wszystko jest bezcelowym niweczeniem mienia i ludzi, i obowiązki swoje spełniał jako zło konieczne, od którego uchylić się nie podobna. Zobojętniał i na duchu czuł się fatalnie. Był przygnębiony, zatruwał go brud, a wiecznie te same rozmowy z oficerami działały mu na nerwy. Czasem gdy Szwejk rozgadał się na dobre, nadporucznik myślał:
— Temu drabowi trzeba zazdrościć. Doprawdy, jego idiotyzm, to większe szczęście niż główna wygrana w loterii.
Oberst Schróder nakazał ćwiczenia i przechodzenie z żołnierzami tego wszystkiego, co się robiło w koszarach. Lukasz spełniał ten rozkaz tak, że przed południem kazał żołnierzom wyruszać za wieś, a po południu polecał szarżom odbywać szkolę, która to praca polegała na opowiadaniu pieprznych anegdot. Przyłapał pewnego razu kadeta Bieglera przerabiającego z żołnierzami Salutierübungi i poprawiającego stale ich ruchy i to napełniło go takim rozgoryczeniem, że przez kilka dni myślał:
— Idiota! Zabiją go może jutro, a on się kłopocze o to, żeby przy salutowaniu mały palec żołnierza był na jednej linii z okiem. Boże Wszechmogący, na co te wszystkie błazeństwa?!
Razu pewnego wyraził tę myśl przed Szwejkiem, a Szwejk udzielił mu natychmiast pociechy duchowej:
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że cały świat i cale życie to jeden wielki dom wariatów. Tak już być musi, żeby ludzie mieli utrzymanie. Ludzie uczeni, panie oberlejtnant, nic nie robią, tylko gmerają się w głupstwach, bo głupota to największy kapitał. Posłusznie melduję, że znałem dwóch sadowników, niejakiego Lojzę Womaczkę i Frantę Peczenkę, i obaj upatrzyli sobie w Uhrzyniewsi aleję czereśniową i gdy czereśnie kwitły, obaj chodzili do właściciela, żeby im tę aleję wydzierżawił. Każdy myślał tylko o tym, żeby te czereśnie zagarnąć dla siebie. I ten Womaczka i ten Peezenka. A właściciel obiecywał i temu i temu, ale starał się wycisnąć z nich jak najwięcej, a ci się przelicytowywali. Pewnego razu idzie Womaczka z jednej strony alei i patrzy w górę, ile też kilogramów owocu zgarnie z jednego drzewa, a z drugiej znowu strony idzie Peczenka i trapi się takimi samymi myślami. Womaczka był człowiekiem krewkim i rozzłościł się, więc powiada do Peczenki. — Ach, ty ryży smyku, nie szwendaj mi się po mojej alei, bo ci kulasy przetrącę! — A Peczenka mu odpowiada: — Lojzo, Herrgott, nie odzywaj się do mnie nieprzyzwoicie, bo ja jestem kupcem i nie pozwolę nikomu, żeby sobie na mnie strzępił jęzor. Ty psie zezowaty! Jeśliś kupiec, to się zachowuj inteligentnie, bo jak nie, to ci pysk rozedrę od ucha do ucha. — Potem Womaczka dał mu w pysk, a Peczenka sprał tamtego kijem. Obaj poszli do doktora i kazali sobie wystawić świadectwa lekarskie, że niby jeden drugiego poturbował, przybrali sobie adwokatów i poszli do sądu. Pierwsza instancja, druga instancja, trzecia... Ale nie było końca, bo adwokaci doradzali. im, żeby się procesowali dalej, więc ci skierowali sprawę do sądu karnego w Pradze. Tę aleję wydzierżawił wreszcie Womaczka, a Peczenka znalazł dla siebie coś koło Dobropuli. A teraz posłusznie melduję, panie oberlejtnant niech pan wszystko zliczy: dwóch doktorów medycyny, dwóch adwokatów z pisarzami, sędziowie i sekretarze w Rzyczanach, sędziowie w Pradze... Iluż ludzi miało użyteczne zajęcie! Zanim się wszystko skończyło, był już sierpień i dawno było po czereśniach. W Pradze jakiś sędzia rzekł do nich, że ich obu wpakuje do kryminału, a adwokaci prascy doradzili im, żeby sobie przebaczyli i cofnęli skargi. Tak też zrobili. Potem poszli do gospody do Sztupartów i obaj spojrzeli po sobie z rozżaleniem. Lojza Womaczka rzecze do Peczenki: — Wiesz, Franek, osieł jestem, bo doktorom i adwokatom oddałem wszystkie czereśnie i jeszcze robotę do tego. — A Franek Peczenka wytarł rękawem oczy i załkał: — Lojzo, bracie, i ja jestem osieł! Ja też latosiegu roku dopłacę do tego interesu. Jezus Maria, co powiedzą nasze żony?l — Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, czy pan już wszystko zliczył, ilu to ludzi mogło porządnie zarobić na tym, że dwaj głupcy w Uhrzyniewsi dali sobie po pysku?
— Zdaje mi się, mój Szwejku — rzucił zamyślony Lukasz — że doktorów i uczonych ludzi nie kochasz osobliwie. Cóż takiego ci zrobili, że ich ciągle zaczepiasz?
— Nic mi takiego nie zrobili, posłusznie melduję, panie oberlejtnant — odpowiedział Szwejk z niewinnym uśmiechem. — Opowiedziałem panu oberlejtnantowi o tym tylko tak sobie, żeby pan widział, że i głupota też musi być na świecie. Niech mnie ręka boska broni, żebym ja miał coś przeciwko uczonym panom i żebym przeciwko nim wygadywał. Dość im nadokuczają te dranie anarchisty. Na przykład w Libni był ślusarz a nazywał się Soukup. Był to człowiek młody i też był anarchistą. Najprzód należał do młodzieży katolickiej, potem poszedł do socjalistów narodowych i gadał sporo na wiecach. I rozwijał się tak jakoś żwawo, aż stał się z niego anarchista. Często gęsto siedział w kozie i popadł w melancholię. Mawiał, że na świecie nie ma już żadnej uciechy. Pewnego razu rzekł do nas: — Długów robić nie mogę, bo mi nikt nic nie pożyczy, a jak otworzę usta, to mnie zaraz pakują do ula za obrazę najjaśniejszego pana. Gdy zrobię awanturę z policją, to samo. Już się mnie czepiają myśli samobójcze. — Tej samej nocy chciał się powiesić na plocie parku porzyckiego, ale jakaś pinda wyperswadowała mu to i zabrała go do siebie na nocleg. A ta dziwka, posłusznie melduję, przywróciła mu ochotę do życia i pokazała mu, jaki ten świat jest piękny. Posłusznie melduję, że dostał od niej trypra. Rurował się na klinice, a gdy żłopał piwo i jadł parówki z chrzanem, mawiał do nas: — Teraz już wiem, jak się do nich zabierać. Postaram się o chronicznego i będę się na nich mścił do samej śmierci. Wyobraźcie sobie, towarzysze, że radca regencyjny i cesarski ten niby profesor Janowski, powiada do medyków, że trzeba mi zbadać prostatę, czyli jakiś tam gruczoł wewnętrzny. — Niech pan — powiada — rozstawi nogi i pochyli się — a następnie wsuwa mi palec z przeproszeniem w zadek i kręci nim tam i sam. Wyobraźcie to sobie, chłopcy: radca cesarski i regencyjny i musi mi gmerać w zadzie. Anarchista nie zrobiłby takiej rzeczy nawet papieżowi. — Więc posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że przeciw inteligencji nie mam nic, a czasem nawet muszę jej współczuć, gdy widzę, że znajduje się w ciężkim położeniu. Na biedny naród trzeba srogości i ktoś musi tę srogość wykonywać. Gdyby jej nie było, to uczeni ludzie musieliby kraść chyba.
Przyszedł potem rozkaz, że oddział ma iść na stanowisko i zluzować jakiś batalion polskiego pułku, i nadporucznikowi Lukaszowi zrobiło się lżej na duszy. Nadchodziła zmiana, która mogła być początkiem innych zmian i nowych wrażeń.
Przegląd był skończony, ozwala się komenda — Batailon! Maschieren, marsch! — i oddział ruszył. Przed zmierzchem doszli do wsi Teofiopki, za którą już się zaczynał front. Był krótki odpoczynek, podczas którego oficerowie zebrali się na naradę do sztabu tego pułku, którego części mieli zluzować. Zęby zaś po ciemku nie zabłądzili, dostali przewodnika, który napominał żołnierzy obiecująco:
— Uważajcie, łaziki, żebyście leźli cicho, bo szosa, którą pójdziemy, jest pod obserwacją nieprzyjaciela i bywa ostrzeliwana. Niech tylko coś szczęknie, to zaraz poślą nam tu parę granatów. Nie mam ochoty kazać się zabijać dla waszej przyjemności.
Papierosy pogasły, fajki poukrywały się pod płaszczami, żołnierze przytrzymywali rękoma łopatki, żeby nie potrącały o bagnety, i niby cienie sunęli w pole za wieś. Weszli do szerokiego rowu i zmierzali ku pagórkowi. Szeroki rów rozwidlał się na kilka rowów węższych, a oficer prowadzący rozsyłał kompanię każdą innym rowem, sam zaś z jedną kompanią poszedł rowem środkowym. U góry rów kończył się nagle w okopie, z którego jak spod ziemi wyłazić zaczęły czarne postacie. Ciemno było, więc miało się wrażenie, że prosto z ziemi wyłażą dżdżownice. Żołnierze zluzowani wyłazili z okopów z prawej i lewej strony, a oficer popychał na ich miejsce żołnierzy nowoprzybyłych, pobudzając ich do pośpiechu:
— Właźcie, do diabła! Do każdej dziury tylu, ile jest otworów dla karabinów. Karabiny natychmiast wstawić w dziury. Leziesz, łapserdaku, czy nie? Chcesz może w dupę nogą?
Zaś zluzowani żołnierze ostrzegali towarzyszy:
— Nosa nie wyścibiać! Moskale strzelają jak wściekli. Wczoraj ustrzelili nam dwóch kolegów, a dziewięciu ranili.
Perspektywa była więc dość wesoła. Szwejk chciał o coś zapytać, ale w tej chwili zawołał Lukasz jego i Balouna i dlatego do pogawędki nie doszło. Obaj zawołani szli za nadporucznikiem, którego przewodnik prowadził na bok do głębokiego dołu, w którym był schron oficerski.
Dół był bardzo głęboki i trzeba było schodzić do niego po kilku stopniach. Kapitan, który ten schron opuszczał, szczodrobliwie pozostawił w nim zapaloną świecę, którą jego pucybut chciał zabrać, i z dumą rzeki do Lukasza:
— Przez tydzień żołnierze kopali ten dołek i przez cztery noce robili strop. S.....yny, Moskale, zabili przy tym trzech
ludzi i szesnastu ranili. Ale teraz jest tu bezpiecznie i żaden granat nic nie zrobi. Oficer musi przecie być zabezpieczony.
Uścisnął Lukaszowi dłoń i oddalił się.
Nadporucznik wyszedł, aby się przekonać, czy rozstawiono straże. Wracając, słyszał, jak Szwejk perswaduje Balounowi:
— Muszę mu zbębnić jaką deskę, żeby miał na czym siedzieć i leżeć. Wilgotno tu i ze ścian leje się woda Mógłby tu dostać reumatyzmu. Postaram się też o trochę heblowin i zrobię mu miękkie posłanie.
— Jezus Maria, jak my tu wyżyjemy! — zabiadał Baloun w odpowiedzi. — Boże wszechmogący, tutaj przecie kuchni nie podwiozą!
W tej chwili cały świat był Lukaszowi bezmiernie wstrętny. Rzucił się na trochę heblowin, które pozostały tu po jego poprzedniku, przykrył się derką aż na głowę i mruczał pod nosem:
— Drańskie życie! Zastrzelić się, czy pójść do Moskali?
Spał licho, rzucając się z boku na bok i uciekając przed jakimiś upiorami, które ścigały go śród czarnych skał. Rano, gdy zmęczony i połamany otrzymał z rąk Balouna śniadanie, wyszedł z filiżanką na dwór. Na dnie wąwozu płynął chudy strumyczek, a nad nim siedział Szwejk i nożem wyrzynał figurki dla ozdobienia młynka, który wesoło kręcił się nad wodą. Ujrzawszy nadporucznika, wstał i salutując dość opieszale, rzekł:
— Posłusznie melduję, dzień dobry panu oberlejtnantowi. W pismach rodzinnych pisało, że każdy ma upiększać swoje mieszkanie. Ale mam, panie oberlejtnant, nóż bardzo tępy. Ten Bośniak, co mi go sprzedał, nabrał mnie brzydko. Mówił, że to stal solingeńska, a kozik miękki jak ołów.
Lukasz zeszedł na dół a widząc, jak Szwejk trudzi się, aby z drewna wyrżnąć jaką taką postać człowieka, rzekł bezwiednie:
Sancta simplicitas!
Baloun nie mógł pojąć, dlaczego Szwejk o dziesięć minut później pytał go:
— Cóż to wyfasowaliście tyle śliwowicy, że oberlejtnant wstawił się już od samego rana?
W okopach wściekali się ludzie z nudów i gnili za życia, żarci przez brud i wszy. Nie myli się, nie golili, nie czesali. Ci, co byli w pobliżu strumienia, mogli mówić o szczęściu, bo mieli przynajmniej pod dostatkiem wody. Ci, co byli dalej, musieli odzwyczajać się od wody, bo chodzenie po nią narażało na śmierć. Menażka wody kosztowała litr krwi; woda była droga, krew nie miała wartości.
Resztki inteligencji i człowieczeństwa, jakie jeszcze pozostawały w żołnierzach, gasły, jak iskry w popiele. Zmysły i czucie tępiały, ludzie dziczeli coraz bardziej i troszczyli się tylko o jedno: najeść się i spać.
W Karpatach służyłem razem z piechurem, którego znałem od dawna jako zacnego i inteligentnego chłopca, ale w oko pach leżał i sypiał po dwadzieścia dwie godziny na dobę, a dwóch ostatnich nie przesypiał tylko dlatego, że jako wartownik musiał w nocy strażować.
Poza okopami było niebezpiecznie, więc żołnierze całymi dniami siedzieli w dziurach. Szwejk nie miał nic do roboty i dlatego łaził z jednego schronu do drugiego i gawędził z żołnierzami o sytuacji.
Pokój nie nadchodził i wiadomościom o nim nikt już nie wierzył. Gazety rzucano, a ich redaktorów wyzywano od idiotów i oszukańców, wodzących porządnych ludzi za nos.
W okopach powstawały najróżniejsze wiadomości, bo śród żołnierzy nie brakło takich, którzy dla własnej przyjemności puszczali w bieg największe bzdury. Ale wszystko, co miało znak wyrobu miejscowego, przyjmowano z zadowoleniem i kolportowano gorliwie. Każdą najgłupszą plotkę roztrząsano szczegółowo i omawiano wszechstronnie. To, że Szwejk miewał jakieś wiadomości od nadporucznika, a do nich dodawał jeszcze to i owo, budziło dla niego powszechny szacunek i zapewniało dobre przyjęcie największym błazeństwom, jakie po okopach rozpowszechniał. Pewnego razu szwendał się śród żołnierzy z wiadomością:
— Uważajcie, chłopy, dwunastka będzie o świcie robić demonstrację przeciwko Moskalom. Chciano wysłać naszą kompanię, ale ja zaproponowałem oberstowi dwunastkę, bo i tak wyzdycha niedługo.
— Szczęść im Panie Boże, wezmą zdrowo w skórę — rzekł kapral Rytina, gospodarz z Kolińskiego. — Gdy byłem w Serbii, to takie same błazeństwa wyrabiał przeciwko Serbom nasz batalion. Po dziesięciu minutach wróciła nas ledwo połowa, a groby kopaliśmy przez dwa dni. Wiem ja, że oberst z dekunku nie wylezie, bo wojowniczego ducha podtrzymuje na nasz rachunek. Co to ma, Chryste Panie, za sens?
— Pan oberst mówił, że się Moskalom pokaże, iż się ich nie boimy — objaśnił go Szwejk.
— On się ich bać nie potrzebuje — ozwał się żołnierz Brzeczka, cieśla z powołania.
— Nie wiecie nawet, chłopy, co za dekunek ma oberst. Siedzi sobie aż za rezerwami, osobno, na swoim. Schował się z pięć metrów pod ziemię, strop ma z belek na krzyż, na nich wory z ziemią, a następnie nawóz i chrust. Boi się, żeby na niego nie rzucili czego z aeroplanu. W takiej norze tkwi jak suseł i może zdrowo ględzić o duchu wojowniczym.
— Wiecie, panowie, co by było fajną bujdą? Gdyby ten nasz pierdoła wyzwał na pojedynek tamtego pierdołę, co dowodzi Rosjanami — wtrącił się do dyskusji frajter Trnka, stolarz z Peczek. — Powiedzcie, panowie, czy tak nie byłoby lepiej? Każdy batalion, czy pułk, czy nawet dywizja wystawiłyby z tej i tamtej strony po jednym człowieku do walki, a reszta przyglądałaby się walce i wydawałaby sąd, czy wszystko odbywa się prawidłowo. Gdyby Moskal grzmotnął o ziemię naszego, to znaczyłoby, że myśmy przegrali. A znowu gdyby nasz powalił Moskala, poddaliby się Rosjanie. I nie mu — siałoby się tylu ludzi mordować nad zwycięstwem. O takim sposobie wojowania czytałem, moi panowie, w pięknej książce: „Syn łowcy niedźwiedzi“. W tej książce jest sobie bohaterem niejaki Old Shatterhand, który chadzał walczyć z Indianami w imieniu całej swojej drużyny. Chociaż tym czerwonoskórym dzikusom mówił dużo o miłosierdziu chrześcijańskim, to jednak strzelał do Indian, gdy było potrzeba, ale niechętnie. Gdy ten Old Shatterhand szedł do walki z Indianinem, to do towarzyszy mawiał: — Nie bójcie się o mnie i ufajcie Bogu, że da mi zwycięstwo. Nie zabiję go, ale żeby poznał, że jestem chrześcijaninem, utnę mu obie ręce. Religia nasza, wy psy czerwonoskóre, nakazuje nam miłosierdzie!
— To niegłupia myśl — rzekł Brzeczka. — Może by nawet było lepiej, żeby sam Wilhelm poszedł wojować z rosyjskim Mikołajem. Albo i Franc Józef. A wiecie już, chłopcy, co oni do siebie telegrafowali, gdy ich rządy zaczęły sobie przesyłać ostre noty dyplomatyczne? Wilhelm miał telegrafować do Petersburga: — Ej ty stary Mikołaju, całuj psa w nos, będziesz w raju. — A na to mu Mikołaj odpowiedział: — Wilusiem cię nazywają, a wszyscy cię w dupie mają. — A nasz stary pan depeszował do obu kolegów: — Ty, czy on, mnie wszystko równo; cóż będę mieć z wojny? Gówno. — Więc gdy się tak ze sobą przekomarzali, to mogliby też powojować.
— Co powiedziałeś o Wilhelmie i Mikołaju to święta prawda — rzekł Szwejk z wielką pewnością siebie — ale to, co mówią o naszym najjaśniejszym panu, to nędzna plotka. Nasz najjaśniejszy pan wiadomość o wypowiedzeniu mu wojny przez Rosję przyjął z dostojnym spokojem, jak o tym pisały wszystkie gazety. Podobno miał się wyrazić na radzie ministrów: — Im więcej wrogów, tym więcej honoru. Skoro żadnej jeszcze wojny nie wygraliśmy, nie troszczmy się więc o to, że przegramy jeszcze jedną — czy coś w tym guście. I zaraz potem pojechał do klasztoru kapucynów, modlił się tam i kazał się fotografować, żeby było w gazetach. Był też niejaki pan Lukesz z Dobrzysza, blacharz, i był prezesem stowarzyszenia weteranów. Dowiedział się że taki obrazek ma być w praskich gazetach, więc umyślnie pojechał do Pragi, żeby sobie taką gazetę kupić. Nawet mu piwo nie smakowało, gdy widział na tym obrazku wielki smutek najjaśniejszego pana. Myśleli ludzie, że się chłop wstawił i jeden z gości poradził mu, żeby połknął garstkę soli z solniczki. Ale potem, gdy mu jednego syna zastrzelili, a drugi wrócił bez ręki i z wypalonymi oczami, to on ten obrazek ze smutnym cesarzem przybił na ścianie w wychodku. Żandarmi zabrali chłopa i siedzi podobno w Teresinie.
— A jednak lepiej by było, gdyby monarchowie sami z sobą wojowali i gdyby dali poddanym spokój — upierał się Brzeczka przy swoim. — Nie potrzebowaliby się bić ani na pistolety, ani na szable, kiedy nie znoszą widoku krwi, Mogliby załatwić te sprawy w walce grecko-rzymskiej lub w stylu wolnym, jak Szmejkal z Fryszteńskim i teżby nikt nie miał nic przeciwko temu.
— Nie idzie, kolego — roztropnie odpowiedział Szwejk — gdy mają jakiś spór potentaci, to spór taki może być rozstrzygnięty tylko w sprawiedliwej walce, w której nie ma szwindlu. Prócz tego w walce musi brać udział tylu ludzi, żeby się w złodziejstwach nie mogli z sobą pogodzić. Kiedy byłem w szpitalu, to koło mnie leżał niejaki Pepik Skuhra. Był to artysta z Variété, komik salonowy, szlifierz i złodziej, a ponieważ nie wolno mu było mieszkać w Pradze, więc o ile akurat nie kradł, jeździł po świecie z cyrkiem. Umiał wyrabiać nadzwyczajne rzeczy z kartami, połykał noże, wydmuchiwał z ust ogień, w nos wtykał sobie sześciocalowe gwoździe, ale najlepiej umiał kraść. Prócz tego był grecko-rzymskim zapaśnikiem. Pewnego razu zaczął mi opowiadać zdarzenia ze swego życia i opowiadał mi między innymi jedno, które utkwiło mi w pamięci. Opowiadał tak:
— Miałem dziecko z niejaką Andą Czadówną. Ładna to była kobieta, pochodziła z hrabiowskiego rodu i była córką niemieckiej księżnej, ale w Józefowie puszczała się z żołnierzami. Więc ja popycham przed sobą kółko szlifierskie, ona wózek dziecięcy i jedziemy z Jiczyna ku Turnowu. Czymś mnie mocno rozzłościła, więc rzuciłem i ją i kółko szlifierskie i zwiałem. Uwierzysz, kolego, że spotkałem się z nią dopiero po trzech latach na szosie za Kralowicami koło Pilzna? Kiedym od niej uciekł, poszedłem do Nowej Paki, bo tam niejaki Szymek miał cyrk, i natychmiast zaangażował mnie jako niezranionego fakira, pogromcę tygrysów i króla dżungli. Ale w Pace ludzie są przebiegli, więc nasz cyrk świecił pustkami. Bo też ten Szymek miał tylko dwa konie, tresowaną kozę i psa, którego nie można było niczego nauczyć. Później żona jego występowała z uczoną małpą. Więc razu pewnego zwinęliśmy namioty i ruszyliśmy do Nowego Bousowa, bo Szymek mówił, że tam jeszcze nigdy cyrku nie było i że miasto jest, iż tak powiem dziewicze. Mamy pierwsze gala-przedstawienie, a tu przyszło wszystkiego paru łobuziaków. Siedzenia puste, honoracji ani w ząb. Szymek podrapał się po głowie i ruszył do Młodej Bolesławi, skąd wieczorem przywiózł z drukarni olbrzymie afisze: — Grecko-rzymskie zapasy o mistrzostwo świata i o nagrodę dziesięciu tysięcy koron rozgrywać się będą w cyrku Szymka dzisiaj i codziennie, aż do ostatecznego rozstrzygnięcia. Rano rozlepiliśmy te afisze, a w południe przyjechali z Pragi trzej panowie, którzy nigdy i nikomu nie przedstawiali się z nazwiska, i dopytywali się o dyrektora. Byli to mistrzowie Niemiec, Rosji i Portugalii. Wieczorem była walka. Ja byłem czwarty i występowałem jako atleta w czarnej masce. A ten łobuz Szymek rozpuścił w gospodzie plotkę, że atleta w czarnej masce to obywatel Bousowa. Wieczorem cyrk był nabity tak, że płachta pękała, no i były walki według programu. Ułożyliśmy się naprzód, kto kogo i kiedy pokona, a te łobuzy paskudne rzucały mną na wszystkie strony, jak pies flakiem. Pomimo to ułożyłem na obie łopatki mistrza Portugalii, ale mistrzowie Niemiec i Rosji trzymali się. Dopiero na drugi dzień dał mi się przewrócić ten drab, co udawał Rosjanina, a cyrk ryczał z wielkiej uciechy i zapału. Na trzeci dzień kazał mój Szymek obębnić po mieście, że mistrzowie świata wyzywają do walki mocnych obywateli Bousowa i okolicy o nagrodę pięćdziesięciu koron. Na to przedstawienie naschodziło się narodu ze wsi i miasteczek oddalonych o trzy mile.
a ja musiałem zabrać się do mistrza Niemiec tak energicznie, że grzmotnąłem nim o ziemię. Ale po przedstawieniu wszyscy trzej mistrze spili się i sprali dyrektora za to, że mało im płacił, i w nocy dali dęba. Przed południem rąbię ja drwa za wozem cyrkowym, a tu raptem woła mnie oknem dyrektor Szymek. W wozie siedzi obcy pan i podaje mi rękę. — Tiuhiczek — powiada — jestem, rzeźnik tutejszy. Chciałbym wieczorem zmierzyć się z panem, żeby się dowiedzieć, czy mam siłę. — Mnie pociemniało w oczach, bo chłop był jak byk, ręce jak łopaty, nogi jak słupy. Więc się przytrzymuję klamki i mówię: — Bardzo mi przyjemnie. A czy pan ubezpieczony przeciwko nieszczęśliwym wypadkom? Czy ma pan żonę i dzieci zabezpieczone? Wie pan, ja z amatorami walczę zawsze bardzo oględnie i to z zasady, ale nigdy nie wiadomo, co się może przytrafić. — Pan Tiuhiczek posmutniał, a dyrektor mruga na mnie, żebym z nim wyszedł na dwór, niby z tym gościem. A, na dworze pan Tiuhiczek zaczyna z wielkim zakłopotaniem: — Wie pan, panie mistrzu, siłę to ja mam, o tym wątpić nie trzeba, ale nie znam się na tych waszych przebiegłościach i chwytach. — Panie mistrzu, niech mi się pan da pokonać! — Ja się obrażam. — Jak pan to sobie wyobrażasz? — mówię. — Ja jestem mistrzem Europy i mam się dać pobić panu? Ja walczyłem już z Petrakiem, Szmejkalem, Frysztenskim, Steinbachem, Cyganiewiczem i nawet z tym Murzynem Zipsem i wszyscy dostali ode mnie, co im się należało. Czy pan myśli, że taka sława nic nie kosztuje i że można tak bez wszystkiego odrzucić ją od siebie. — On zaś złożył ręce jak do modlitwy. — Mistrzu — powiada — pan stąd wyjedzie, a do gazet się taka rzecz nie dostanie, ale ja jestem tutejszy i do samej śmierci śmieliby się ze mnie, gdybym został pokonany. Bo pan nie zna bousowiaków. Niech pan się pozwoli pokonać, a ja panu jeszcze dam pięćdziesiąt koron i zapłacę wszystko, co pan zje i wypije w gospodzie. I zaraz zaciągnął mnie na papryczkę, więc się ostatecznie na swoją porażkę zgodziłem i zastrzegłem się, że pokonany zostanę dopiero po kwadransie walki. Eh, kolego, jak żyję, nie przeżyłem tyle okropności, co owego wieczora. Cyrk był nabity, chociaż bilety kosztowały trzy razy tyle co zwykłe, a pan Tiuhiczek trząsł mną jak pies flakiem. Gniótł mnie tak, że nie mogłem oddychać, rzucił mnie na piasek, aż rozciągnąłem ręce i nogi jak żaba. Trzymałem się go tylko dlatego, żebym z wyczerpania nie upadł na ziemię. Wreszcie szepczę mu do ucha. — Teraz! — A ta małpa rzuca mnie na ziemię i klęka mi na piersi. Potem jedną nogą wlazł mi na brzucho i zaczął się kłaniać publiczności. Powstał, kolego, taki ryk, że z Sobotki przybiegali ludzie na poły ubrani, żeby zobaczyć, co się dzieje, a dziad kościelny zaczął dzwonić na trwogę że niby na Sobeckie ciągnie Prusak. Pani dyrektorka musiała mnie potem przez cały tydzień nacierać, bo byłem jak połamany.
— Widzicie więc, chłopcy — kończył Szwejk opowiadanie — że i najjaśniejszym panom też nie można by wierzyć, gdyby spór rozstrzygali przy pomocy greckorzymskiej walki. Mogliby się też umówić i zrobić jakie złodziejstwo. Gdy dawnymi czasy bywały w Pradze takie same walki, to było całkiem co innego. Taki na przykład Urbach, łobuz niemiecki, urwał naszemu Szmejkalowi ucho i rozpłatał mu nos, co ogromnie podniosło w publiczności sympatie dla Szmejkala. Bo Szmejkal rozmazał sobie krew po całej gębie i miał przemowę do publiczności, żeby sobie wyobraziła, co siłacz musi znieść za granicą, skoro w samej słowiańskiej Pradze tak go urządził niemiecki atleta. Ale potem odpłacił Urbachowi tak pięknie umiejscowionym chwytem, że Niemiec ryczał jak byk, a dwie panienki od sprzedawania biletów omal że się na śmierć nie zamęczyły, gdy rękoma i nogami pomagały Szmejkalowi, żeby mu się ten łobuz berliński nie wymknął. W nocy wstawili się obaj u Grafa na Winohradach, ściskali się i całowali. Podobno wszyscy atleci mają już taki obyczaj, że zachowują się względem siebie po rycersku. Ale to długa historia; opowiem wam ją chyba kiedy indziej, bo zdaje się, że już czas na fasowanie.
Szwejk się oddalił, a z jakiegoś innego kąta odezwał się głos:
— Chłopcy, jutro na całym froncie zaczyna się ofensywa, a nasza dwunasta kompania wali na pierwszy ogień na Moskali. Taki befel przyszedł od najjaśniejszego pana, bo się śpieszy, żeby jak najprędzej było po wojnie.
Podczas gdy Szwejk siał po okopach popłoch swoimi wiadomościami z poczty latrynowej, pucybut Baloun trzymał cierpliwie menażkę nad ogniem i coś pitrasił. Przy swoim wiecznym głodzie stał się łatwo ofiarą namiętności, która zresztą opanowała także innych żołnierzy. Namiętność polegała na glancowaniu menażki i na kombinowaniu coraz nowych potraw. Często, gdy Szwejk powracał ze swoich spacerów, widział, jak Boloun wyciera menażkę kawałkiem skóry od słoniny, przystawia ją do ognia, a potem szybko wyciera gałgankiem, żeby błyszczała jak srebrna. Rozwiązywał chlebak i wyjmując z niego różne torebki i zawiniątka, objaśniał:
— Najprzód weź kawałek słoniny, dodaj kawałeczek czosnku, parę ziarnek pieprzu i niech to się smaży; następnie wsyp łyżkę mąki, dorzuć kilka suszonych śliwek i nalej wody; gotuj tak długo, aż zupa zgęstnieje, dodaj kawałek cebuli i po — gotuj jeszcze chwilę. Możesz dodać i kawałek cukru, ale nie zapomnij osolić. A jeśli dodasz do tego kostkę bulionu Maggi i nakrajesz chleba, to będziesz miał jedzenie tak wyborne, jakiego nie podadzą ci w żadnym hotelu.
Smakowitość tych potraw łatwo można było wytłumaczyć sobie, bo zaopatrywanie pozostawiało bardzo wiele do życzenia. Rosjanie czuwali w dzień i w nocy i uniemożliwiali jakąkolwiek komunikację na większą skalę. Ledwo że zaturkotały wozy taboru we wsi, na szosę zaczęły padać granaty. Kuchnia podjeżdżająca ku okopom nad ranem, przystawała dwa kilometry od nich i żołnierze po nocy włóczyli się ku niej z menażkami.
Każdy szeregowiec dźwigał trzy menażki z rozgotowanym ryżem, kawałkami flaków, wątroby, żołądka dla dziewięciu kolegów. Żołnierze zaczęli dorabiać dziurki w pasach, bo brzuchy plaskły.
Chleba dostawali ćwierć bocheneczka na dzień, z sera szwajcarskiego fasowano przeważnie dziury z cieniutką obwódką. Konserwy kawowe były psu na budę ponieważ w fabrykach tych konserw mieszano w nie zamiast kawy otręby. Słoniny dostawali żołnierze po takim kawałeczku, jakich używa się do szpikowania zajęcy. Ale Baloun i z tego umiał wykombinować nadzwyczajne potrawy.
Pewnego wieczora zachciało się Rosjanom ostrzeliwać wieś i zaczęli walić z ciężkich armat, utrzymując ogień przez całą noc. W dzień posyłali czasem hałaśliwe pozdrowienie, żeby było wiadomo, że nie posnęli, a z nastaniem ciemności zaczynali strzelać na dobre.
Kuchnia nie podjechała, tabory zawrócono, bo zaraz przy pierwszym wozie granat zabił konie, a ogień obejmował całą szosę. Przez dwa dni żołnierze nic nie fasowali i w okopach zapanował wielki głód.
Nadporucznik Lukasz pozwolił zjeść „żelazne porcje“, ale te porcje były zjedzone już dawno i przeniosły się do latryn. Chociaż podoficerowie codziennie sprawdzać musieli, czy konserwy nie zjedzone, żołnierze zdołali pozjadać je jednak, żeby w razie ich śmierci lub zranienia nie dostały się w ręce sanitariuszy na wyżerkę.
Wojna stawała się matką całkiem nowych wynalazków. Blaszankę przy obwodzie nadcinano niedostrzegalnie, treść wyjadano, a pusta puszka figurowała w dalszym ciągu jako żelazna porcja. Szeregowcy mieli przy rewizji konserwy zawsze w porządku i dopiero kiedyś tam wpadł ktoś na koncept, żeby przy rewizji brać puszki w rękę i popatrzeć na nie z bliska.
Do nieszczęśliwców, w taki sposób oszukujących swoich przełożonych, należał, oczywiście i Baloun, który swoją żelazną porcję zjadł natychmiast po otrzymaniu jej, gdy tylko jeden sprytny żołnierzyk pokazał mu, jak to się robi. Teraz latał zrozpaczony po okopach i szukał kawałka pożywienia, ale nigdzie niczego nie znajdował, a konserwy nadporucznika znikły też już dawno.
Baloun stracił głowę i zaczął mówić, że nadchodzi koniec świata i Ubliża się dzień sądu ostatecznego. Siedział w kąciku i modlił się z małej książki do nabożeństwa, którą żona posłała mu z domu razem z wędzonką, żeby i duszy jego nie zabrakło strawy.
Owej nocy Rosjanie atakowali, ale zostali odparci, a nad ranem atakowali po raz drugi. Wzdłuż całego łańcucha okopów rozlegał się trzask straszliwej strzelaniny, na okopy i na druty kolczaste walił granat za granatem, a Baloun zatykał uszy i narzekał głośno:
— Koniec świata, mój Boże! Zamorzyli nas głodem, a teraz nas wymordują.
— Nie jest to wykluczone — rzekł Szwejk, który stał oparty o ścianę i z siły wstrząsu starał się wymiarkować, gdzie mniej więcej uderzył granat. — Nawet powiem, że to jest całkiem w porządku, żeby się człowiek porządnie przepościł. Śmierć to rzecz ważniejsza niż komunia. Po śmierci idziesz na ucztę rajską, a na taką ucztę nie wybierzesz się przecie z bebechami nabitymi. Na początku wojny po bitwie pod Zamościem feldkuraci ruszyli w pole z pociechami duchownymi, a razem z nimi poszedł rabin, czy nie znajdzie jakiego rannego Żyda, żeby go też pocieszyć. Więc chodzi razem z jednym feldkuratem, rozgląda się i nagle widzi pod jakimś krzakiem dwóch rannych: jeden z nich był chrześcijanin, drugi Żyd. Feldkurat zabrał się do swojego, udzielił mu rozgrzeszenia i pociechy, a rabin zrobił na swój sposób to samo ze swoim. — Mojsze — powiada — pociągniesz chyba niedługo, ale nie żałuj życia, bo na każdego czeka chwila, w której trzeba porzucić interesa. Ty zaś umierasz taką śmiercią, że jeszcze dzisiaj wieczerzać będziesz z Abrahamem. — A ten żołnierz splunął i rzekł: — Żebym był tak zdrów, wolałbym wcale nie żreć. — Balounie, człecze grzeszny, i ty przygotuj się na drogę do nieba!
Pucybut ukląkł i zaczął obcałowywać okładkę książki od nabożeństwa. W tej chwili granat wybuchnął tak blisko, że ze stropu posypała się ziemia, a Szwejk rzekł ostrzegawczo:
— Zaraz przyjdzie i na nas bieda!
W największym zgiełku strzelaniny ozwało się wołanie:
Kommandant! Kommandant! Kommandant!
— Idźno, Szwejku, i popatrz, kogo tu diabli niosą — rozkazał nadporucznik Lukasz. — Herrgott, może to ordynans z rozkazem, żebyśmy wiali?
Szwejk zataczał się wzdłuż okopu, idąc za głosem wołającego, który nie przestawał wrzeszczeć:
Kommandant! Kommandant!
Po chwili wrócił z dwoma żołnierzami, niosącymi na plecach duże ciężkie wory.
— Fasunek. Ser? Konserwy? Słonina? — pytał nadporucznik, wychodząc im na spotkanie.
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że nie wiemy, co jest w tych workach — odpowiedział jeden z przybyłych — ale mamy list od pana obersta Schrödera. Nakazano nam wręczyć te worki za wszelką cenę. Mamy za to dostać srebrne medale i tydzień urlopu.

Nadporucznik ruchem niecierpliwym rozdarł kopertę i przeleciał oczyma treść listu:
Zawartość worków ma być natychmiast z największym pośpiechem rozdana szeregowcom batalionu z rozkazem, żeby z niej zrobiono celowy użytek. — Podpis. Oberst Schröder.

Herrgott, co też takiego może być w tych workach — rozciekawiał się nadporucznik, obmacując toboły. — ręczne granaty? Amunicja? Rakiety świetlne?
Kazał Szwejkowi otworzyć przyniesione worki, a Baloun, w którym zapłonęła iskierka nadziei, pośpieszył Szwejkowi z pomocą, przekonany, że w workach są suchary.
Sznurki porozcinano, ręce Szwejka zanurzyły się we wnętrzu i wydobyły na światło płonącej świeczki paczuszki cienkiego papieru poprzewiązywane wstążeczkami. Szwejk podawał je Lukaszowi.
— Rany boskie, co to może być? — jęknął nadporucznik. — Cieniutki papier! Czy to ma służyć żołnierzom do skręcania papierosów? Przecież tytoniu jeszcze nie fasowano.
Lukasz spojrzał bezradnie na worki i na żołnierzy, którzy je przynieśli, czekając jakiegoś wyjaśnienia.
— Posłusznie proszę — odezwał się jeden z nich — że wczoraj we wsi była wizyta jakichś doktorów, którzy zaglądali do latryn. Służący pana obersta mówił, że ci panowie rozmawiali o tym, iż żołnierze wrzucają do latryn listy z domu, obrazki świętych i obrazy najjaśniejszego pana, bo na froncie trudno o kawałek papieru, skutkiem czego zanika szacunek dla rodziny, religii i ustroju społecznego. Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że ten papier będzie niezawodnie...
— Ehe! — uradował się Szwejk — przecież nam tu posyłają papier różnych kolorów: biały, różowy, czerwony, niebieski jak niebo! Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że jak żyję nie widziałem jeszcze takiego ładnego papieru klozetowego! Przecież na nim są nawet ładne napisy. Czystość to świątynia zdrowia! — Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że teraz będzie wielką uciechą iść do latryny. Jak te łobuzy wyfasują taki ładny papier, to nic nie będą robili, tylko będą siedzieli w latrynie. Bo też papier jak jedwab i nie podrapie się człek!
Szwejk był pełen entuzjazmu. Ale Lukasz się nie zapalał. Zwracając się do Szwejka, kazał mu być cicho, a do żołnierzy rzekł:
— Zameldujcie panu oberstowi, że od trzech dni nie mamy chleba, fasunku, menaży, konserw. Zameldujcie, że wyczerpuje się nam amunicja i że nie mogę się jej doprosić przez telefon. Zameldujcie, że ten papier każę rozdać, jak tylko nieprzyjaciel przestanie strzelać. Teraz go żołnierze nie potrzebują.
Baloun załamywał nad worami ręce. Gdy żołnierze szykowali się do odejścia, Szwejk uznał za stosowne podkreślić słowa nadporucznika:
— Widzieliście, chłopcy, jak Moskal nas grzmoci. Powiedzcie panu oberstowi, że każdy smyk ma ze strachu zadek tak ściśnięty, że o potrzebie papieru mowy nie ma. Powiedzcie mu, że u nas w ogóle już się do latryny nie chodzi, bo...
— Szwejku, stul pysk! — krzyknął podrażniony nadporucznik, a Szwejk zwracając się ku niemu z miną poczciwca, rzekł tonem łagodnym:
— Wcale się panu oberlejtnantowi nie dziwię, że ten papier klozetowy wytrącił pana z równowagi duchowej. Z tym paskudztwem też już miałem do czynienia i też spotkała mnie przykrość. Było to — posłusznie melduję — wtedy, gdy terminowałem w drogierii pana Kokoszki na Persztynie. Gdy subiekci wychodzili na obiad, to w sklepie zostawałem tylko ja i pan szef w kantorku. Razu pewnego przychodzi jakaś pani i chce malattiny do rąk. Patrzę do szufladki, malattiny nie ma, więc mówię: — Nie mamy, proszę pani — i ta pani sobie poszła. Stary pan Kokoszka wychodzi z kantorku i pyta się, o co chodzi, więc mu odpowiadam, a on mi na to: — Tak się, mój Józiu nie odpowiada. Jak czegoś akurat nie ma, to trzeba zaproponować coś innego, podobnego. Bo czy taki gatunek, czy inny, to wszystko jedno. Dał mi po łbie, żebym pamiętał. I znowu pewnego razu w obiad przychodzi jakaś pani i chce pięć paczek papieru klozetowego. A myśmy właśnie tego samego dnia z rana sprzedali resztę, a nowego jeszcze nie otrzymaliśmy. Już chciałem jej powiedzieć, że nie mamy, ale przypomniałem sobie napomnienie pana pryncypała i mówię szybko: — Papier klozetowy, proszę pani, akurat wyprzedaliśmy, ale mamy wszystkie gatunki papieru szmerglowego. Ile arkuszy szanowna pani sobie życzy? — Posłusznie melduję, że wtedy dostałem od pana Kokoszki tak porządnie po łbie, że jeszcze dzisiaj, gdy sobie o tym przypomnę, zaczyna mi szumieć w uszach. Ten pan Kokoszka był pryncypałem bardzo surowym i pilnował porządku.
Baloun zasnął na workach z nieoczekiwanym fasunkiem, a Lukasz wyszedł ze schronu, bo strzelanina przycichała. Szwejk naukładał sobie papieru klozetowego pod ścianą i wyciągając się na nim, mówił:
— Co za szkoda, że nie posyłają nam confetti i serpentyn! Koło dziewiątej strzelanina zacichła zupełnie, a Rosjanie wysłali parlamentarzy dla umówienia się o zawieszenie broni, celem pozbierania rannych i pochowania poległych. Było ich niemało, a niektórzy leżeli o kilka kroków od austriackich zasieków drucianych. Gdy formalności zostały załatwione, Lukasz rozkazał roboczemu oddziałowi batalionu, żeby poszedł pomagać Rosjanom przy kopaniu grobów. A sierżant, który dowodził tym oddziałem, powrócił po chwili z meldunkiem, że śród zabitych są także Austriacy, bo przednie straże nie miały czasu wycofać się w porę i padły ofiarą strzelaniny ze stron obu.
Ze wsi przybyła kuchnia, przyjechał też tabor z chlebem i fasunkiem. Okopy ożywiły się, z dekunków pokazał się dym i drugi oddział roboczy poprawiał to, co bombardowanie zniszczyło. Żołnierze, nasyceni i zadowoleni, wyłazili z okopów, przyglądali się pracy grabarzy i sanitariuszy, którzy rannych zanosili za okopy, a poległych układali w grobach, rozbierając ich przedtem ze wszystkiego. Zabitych było bardzo wielu, a stosy ich rosły po każdym opróżnieniu noszy.
Z przeciwka nad okopami ukazali się także Rosjanie. Stali przestępując z nogi na nogę, spoglądając na tych, których w nocy chcieli wymordować, a którzy musieli w obronie własnej mordować ich, i z przerażeniem przyglądali się spustoszeniu wyrządzonemu przez bitwę. Nagle śród żołnierzy ukazał się duży łaciaty pies. Wysunął pysk, obwąchał poległych, podłazi pod rosyjskimi zasiekami z drutu, które kolcami rwały mu skórę, i wyjąc, podbiegł ku gromadce ludzi grzebiących zabitych. Obszedł wszystkich po kolei, a potem puścił się biegiem ku okopom austriackim, nie słuchając nawoływań ze strony rosyjskiej:
— Kazbek! Ej, Kazbek!
Prześliznął się przez przeszkody, podłażąc pod drutami i wpadł do rowu, jakby kogoś szukał. Potem wbiegł do schronu, gdzie z innymi żołnierzami siedział Szwejk i gdzie oceniano sytuację, jaka się wytworzyła po bitwie i po przybyciu kuchni.
— Oberlejtnant zażądał zluzowania — twierdził Szwejk — w nocy zostaniemy zluzowani.
— Gdyby nas chcieli zluzować — sprzeczał się kapral Rytina — to nie posyłaliby nam menaży, a tym mniej fasunku. Za nami, kolego, nie ma ani nogi. Będziemy tu siedzieli, dopóki nie zabiorą nas Moskale.
— Patrzcie, chłopcy, pies! I akurat taki sam jak mój Burek! — rozradował się szeregowiec, Mały, chłopina spod Tabora. — Burek, pójdź tu! Na, na!
Mlasnął językiem, a pies merdając ogonem, stanął przed nim i pozwolił ująć się za obrożę. Mały, uszczęśliwiony, że w okopach znalazł coś, co przypomina mu jego domek, ściskał psa i całował.
— Moja zacna psina! Jakie śliczne ma oczy! Nikt na świecie, koledzy, nie ma takich ładnych oczu, jak zwierzęta. Miałem ja w domu parę buhajków roboczych. Sam je sobie wychowałem. A jeden z nich miał takie ładne oczy, że nawet święci Pańscy na obrazach ładniejszych nie mają. Strasznie lubiłem, koledzy, — Mały wzruszał się do łez — te moje buhajki! Tylko dla nich żyłem!
— To dość dziwne — rzekł Szwejk z westchnieniem — że żyłeś dla wołków, a umrzesz za najjaśniejszego pana. Tak-to, tak, kolego...
Zamilkł, bo nad okopami słychać było wzburzone głosy żołnierzy, a następnie głos nadporucznika Lukasza. Potem wszystko przycichło i do schronu wszedł jakiś żołnierzyna, szepcząc:
— Jest zawieszenie broni, to i przyszli, bo inaczej nie byliby wleźli do nas. Mamy, chłopcy, wizytę: oberst, jacyś obcy oficerowie, doktorzy i generał.
Po okopach chodził istotnie lekarz generalny, dr Witrowski, ten sam, który w nocy przysłał dwa worki papieru klozetowego. Generalarzt miał myśl natrętną, że dyzenteria, cholera i tyfus wybuchają na froncie tylko dlatego, że żołnierze nie mają odpowiedniego papieru. Teraz więc chodził po okopach i sprawdzał, jak żołnierze korzystają z nadesłanego im papieru. Przemawiał też do swego otoczenia:
A, meine Herren, czystość to rzecz bardzo ważna. Choroby i śmiertelność można pokonać tylko przez odpowiednie używanie papieru klozetowego.
I wygłaszając takie zdania pitagorejskie, wracał właśnie od jednej z latryn, krocząc na czele swoich towarzyszy, gdy wtem w okopie zetknął się z dziwnym korowodem. Na rozłożonej derce dwaj żołnierze nieśli człowieka całkiem nagiego, który miotał się i rzucał, podrywany nieoczekiwanymi i nieopanowanymi skurczami mięśni.
— Was i s t? — zapytał doktór zatrzymując żołnierzy.
— Posłusznie melduję — rzekł pierwszy z brzega wystraszony żołnierz, opuszczając derkę na ziemię — że to żywy nieboszczyk. Był niby umarły, a teraz jest żywy. Leżał między nieboszczykami i raptem ożył.
— Wstrząśnienie nerwowe przy wybuchu granatu — stwierdził dr Witrowski z całym spokojem. — Popatrzcie, panowie, macie tu klasycznie piękny, wspaniały przypadek. Nasz czy Rosjanin? — zapytał, pochylając się nad nagusem.
Człowiek leżący na derce patrzył na swoje otoczenie oczyma wytrzeszczonymi, ale nie odpowiadał. Więc generał pochylił się aż do jego ucha i krzyczał:
— Nasz czy Rosjanin? Czech, Madziar, Niemiec, Polak?
Ale zamiast odpowiedzi, ciało miotało się coraz straszniej, nogi podrzucały się jak w tańcu, ręce szukały czegoś, zaciskały się i rozwierały, a doktór ryczał:
Pofic, Austriak, ci Moskal?
Lukaszowi ściskało się serce na widok nieszczęśliwego, którego głowa tłukła się o ziemię, podskakując w podrzutach jak piłka gumowa. Doktór, doznając też już niemiłych uczuć na ten bolesny widok, zwrócił się do żołnierzy, stojących w pobliżu:
— Kto z was go zna? Kolega, czy nieprzyjaciel?
Nikt nie odpowiadał, ale nagle skądciś przypatoczył się dobry wojak Szwejk, znalazł się w pobliżu generała, a spojrzawszy w twarz ludzkiej ruiny, podrzucanej kurczami na poziomie oficerskich butów, rzekł z miłym uśmiechem:
— Posłusznie melduję Waszej Ekscelencji, że to jest człowiek. Gdy się ludzie rozbiorą do naga, to jednego od drugiego nic nie różni i po niczym nie można rozpoznać, z którego kraju i państwa pochodzą. Posłusznie melduję, że nawet psom trzeba dawać obrożę z numerkiem, a kurom i gęsiom trzeba na nóżkach zakładać krążki, żeby było wiadomo, z którego są stada. W Michli była niejaka pani Krucka, mleczarka, i powiła trojaczki, dziewczynki, a chociaż była ich własną matką, nie mogła odróżnić jednej od drugiej i musiała je sobie znaczyć atramentowym ołówkiem na zadeczkach, która już nakarmiona, a która nie.
Ja, ja, das ist wahr. Das ist Mensch, das ist noch Mensch — rzekł doktór Witrowski do swej świty. — Also, meine Herren, weiter, weiter!
Za plecami generała blady nadporucznik Lukasz pokazał Szwejkowi gardło i język, żeby mu dać do zrozumienia, że znowu zrobił coś takiego, co sąsiaduje z szubienicą.

Batalionu nie zluzowano i nudne życie ciągnęło się dalej. Brudu, świerzby i wszów przybywało. W niezmienianej bieliźnie roiło się od pasożytów, a walka toczona z nimi przy pomocy palców, nie na wiele się zdała. Przez cały dzień żołnierze zajęci byli wiskaniem, a nazajutrz trzeba było rozpoczynać na nowo. Oficerowie też byli zawszeni; i nadporucznik Lukasz nie uchronił się od szarych pasożytów, chociaż od żołnierzy trzymał się z dala. Pewnego poranku Szwejk zauważył, że nadporucznik sięga pod pachę, zbiera wszy i rzuca je na trawę. Były duże, wypasione, solidne i Szwejkowi zdawało się, że widzi, jak padając rozczapierzają nogi.
— Posłusznie melduję — zaczął grzecznie — że nie wiedziałem, iż pan oberlejtnant też ma wszy. Może by pana ober — lejtnanta natrzeć szarą maścią, bo mam jej pełne pudełko. Po szarej maści ma się wszy w dalszym ciągu, ale już nie gryzą.
Lukasz propozycję przyjął z wdzięcznością i poddał się łaskotliwej procedurze. Następnie wdział czystą koszulę, podszedł do kuferka, wyjął z niego medal brązowy i podał go Szwejkowi:
— Masz, Szwejku, i noś go sobie. Formalności załatwię później. Jest to medal za dzielność i za to, że swego oficera nie opuściłeś w niebezpieczeństwie.
— Ale bo też pan oberlejtnant znajdował się naprawdę w niebezpieczeństwie — roześmiał się Szwejk. — Żeby tak było jeszcze parę dni, to by pana wszy zeżarły. Posłusznie melduję, że idę do lasu po drzewo.
Rosjanie znowu od czasu do czasu strzelali. Nadchodził wieczór, a Szwejk z drzewem nie wracał. Jeszcze nigdy nie bawił tak długo poza okopami. Nadporucznik wyprawił Balouna, żeby Szwejka szukał po schronach, ale po niedługiej chwili wrócił Baloun wystraszony i spłakany, prowadząc za sobą jakiegoś obcego żołnierza. Stanął z nim przed nadporucznikiem i zapłakał:
— Rany boskie, panie oberlejtnant, Szwejk też już niebo szczyk. Panie świeć nad jego duszą! W lesie go zabili!
— Szwejka? Kto zabił Szwejka? — ryknął Łukasz na Balouna.
Baloun, płacząc, wskazał na żołnierza, który podając nad porucznikowi żółte pudełeczko rzekł:
— Posłusznie melduję, że to jest kapsel legitymacyjny, znaleziony przez naszych chłopców przy zabitym. Szwejk jest z pańskiej kompanii, panie oberlejtnant. Nasz pan lejtnant prosi, żeby pan przysłał kogoś po zwłoki. Może koledzy sami będą chcieli go pochować.
Oberlejtnant otworzy! kapsel. Nie było wątpliwości: legitymacja była własnością Szwejka. Łukasz doznał wrażenia, jakby od głowy ku piętom ześliznął się po nim kawał lodu.
— Gdzie jest? Czy zwłoki przyniesione? — zapytał jednym tchem.
— Posłusznie melduję, że nie przynieśliśmy. Leżą jeszcze w lesie. Dostał w głowę gilzą od szrapnela.
Oberlejtnant udał się z żołnierzem do lasu, podczas gdy Baloun biadał i szukał żołnierzy do wykopania grobu. Razem z nimi pobiegł za nadporucznikiem.
Na skraju lasu leżał zabity żołnierz. Był tylko w spodniach, a nad nim na krzaku wisiała bluza z trzema błyszczącymi medalami. Jego buty stały opodal. Głowa zabitego była zmiażdżona, mózg i krew popryskały wszystko dookoła. Oberlejtnant obejrzał bluzę i stwierdził, że należała ona do Szwejka. Zdjął z bluzy medale i rzekł do żołnierzy:
— Wykopcie dla niego grób pod tym dębem — i oddalał się szybko, bo mu się serce ściskało, a do oczu napływały łzy. — Patrzcież i ten Szwejk także! Biedak Szwejk!
Wydało mu się, że teraz kolej na niego.
Baloun wrócił do okopów bardzo późno i zataczał się jak pijany. Zagrzał dla nadporucznika kolację i usadowił się przy świecy z książką do nabożeństwa.
— Zrobiliśmy mu koledze złotemu, duży brzozowy krzyż na grobie. Bo przecież odpoczywa biedaczek w ziemi niepoświęcanej, jak nieme bydlątko.
Lukasz nie odpowiadał. Baloun otworzył książeczkę i półgłosem zaczął czytać litanię za dusze zmarłych.
Nadporucznik poszedł rychło spać, a Baloun modlił się dalej:
— Módlmy się za wiernych zmarłych! Wieczny odpoczynek racz im dać Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci! Odpoczywajcie w pokoju! Zbaw, Panie, sługi swoje w Ciebie ufające!
W tej chwili z lekka poruszyła się derka zasłaniająca wejście do schronu, a zza niej wyjrzała biała postać.
— Matko Boska Klokocka! Duch Szwejka! Nie ma spokoju w grobie! — wyjąkał Baloun, cofając się ku śpiącemu nadporucznikowi. Biała postać zatrzymała się koło ściany i zaczęła obmacywać wiszący na niej tornister. Baloun, raczej umarły niż żywy, zasłaniał się książeczką od nabożeństwa i wygłaszał zaklęcie:
— W imię Boga trójjedynego, odstąp, szatanie. Przez Pana naszego, który umarł za nas na krzyżu, nie czyń szkody duszy niewinnej.
— Balounie, ośle jeden, nie bałwań się! Zgłupiałeś, czy schlałeś się i masz delirium tremens? — głosem cichym przemówiła zjawa. — Herrgott, stul pysk i nie budź nadporucznika. a ja sobie do rana jakoś poradzę!
— Jezus Maria! On tu chce siedzieć do rana! — wrzasnął Baloun i zwalił się na oberlejtnanta, wołając: — Duch Szwejka! Duch Szwejka!
Nadporucznik zerwał się na równe nogi i odrzucił kołdrę.
— Zwariowałeś, Balounie, czy co? Co się tu dzieje? — krzyknął na pucybuta.
W tej chwili biała postać podeszła z boku ku niemu, podniosła rękę do daszka czapki i wysunęła pierś.
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że drzewa nie przyniosłem i że mi ktoś w lesie ukradł uniform. Poukładałem ubranie na mrowisku, żeby mrówki powyławiały wszy i gnidy. Posłusznie melduję, że jest to wynalazek bardzo praktyczny. Mrówki wyławiają wszy i gnidy, aż miło. Trochę sobie w strudze umyłem nogi i zdrzemnąłem się maluczko. A tymczasem uniform znikł. Za dnia nie chciałem przyjść, panie oberlejtnant, żeby kompanii nie narobić wstydu. Posłusznie proszę o nowy uniform i o szukanie złodzieja, co mi ukradł moje trzy medale. Mówili mi, że dzisiaj kogoś z naszej kompanii zabili.
— Dostaniesz uniform, mój Szwejku — z ulgą rzekł nadporucznik. — Dużo z tobą miałem zgryzot, ale gdyby cię byli naprawdę zabili, byłoby smutno na świecie.
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant — tkliwie uśmiechnął się Szwejk — że jeśli tak, to się zabić nie pozwolę, żeby panu nie było smutno.
Baloun ochłonął tymczasem, a gdy Szwejka obmacał i widział, że ten pali fajkę, zrozumiał, że to nie jego duch, ale on sam. Opowiedział mu, jaki uroczysty wyprawili mu pogrzeb i jak szrapnel zabił złodzieja. Szwejk dowiedziawszy się, że medale ocalały, rzekł:
— I nawet na nich nie napisałem: — Kto mi je ukradnie, niech mu łapa upadnie. — Wciągnął na siebie tylko moje portki i spotkała go surowa kara. Kto wie, co by się było stało, gdyby był wdział i moją bluzę. Mogło go spotkać coś znacznie gorszego.

∗             ∗

W jakiś tydzień po tym wydarzeniu Rosjanie atakowali znowu. Armaty zagrały na nowo waląc granatami w okopy austriackie, a ziemia przemieniła się w piekło. Dwanaście godzin z rzędu walił się ogień na druty kolczaste i okopy, rozwalając schrony i zabijając ludzi. Ku wieczorowi ogień osłabł, ozwało się wołanie:
Zurück! Zurück! Alles zurück!
Batalion nie ustępował, ale wiał, aż się kurzyło, i nie trzeba było pobudzać go do pośpiechu. Za nim co chwila odzywało się przeciągłe rosyjskie „Hurraaarara!“ i samo echo tego okrzyku dodawało ducha nogom. Do późnej nocy uciekali żołnierze, brnąc po kolana w piasku albo tonąc w mokradłach. Wreszcie natknęli się na jakąś wieś i śmiertelnie strudzeni poukładali się w stodołach do snu. Nieprzyjaciel nie ścigał ich i użyczył im odpoczynku do rana, po czym zaczął zasypywać ich szrapnelami.
Nadporucznik Lukasz wydał rozkaz dalszego odwrotu, aby jak najprędzej dostać się z batalionem na szosę. Wreszcie dotarli do szosy, ale wpadli w straszliwy chaos. Czasem wywracał się wóz i zatrzymywał wszystkich tak długo, dopóki go nie zrzucono do rowu przydrożnego. Koło takich wozów zatrzymywali się żołnierze i zabierali z nich konserwy, chleb, cukier, nie zwracając uwagi, że oficerowie tłukli ich kijami i grozili im rewolwerami. W tłum, który łupił konserwy, wplątał się i Szwejk, nakładł sobie pełen tornister, za to pochwalił go inny spryciarz:
— Masz rację, bracie! Tego pilnuj, a wszystko inne odrzuć do diabła. Dopóki masz chlebak, łyżkę i menażkę, to na wojnie nie zginiesz. Dla obrony życia są to rzeczy ważniejsze niż strzelba.
Nadporucznika stracił Szwejk z oczu już dawno. Balouna nie widział od rana. Szedł sobie sam spokojnie w ludzkiej ciżbie, która miotała się, szarpała, klęła i narzekała, ale płynęła naprzód. Przed nimi pędzili poganiacze stada bydła, które pragnęli także zapędzić w miejsce bezpieczne. Masa wołów, krów i cieląt, mieszała się teraz z bohaterskim wojskiem austriackim. A tymczasem nieprzyjaciel nacierał w szybkim tempie. Wstrzelał się w szosę i posyłał na nią szrapnele salwami. Biedne czworonogi, które nigdy nie myślały o tym, żeby miały żywot swój kończyć w taki niesamowity sposób, zaczęły stawać dęba, rzucać się na ludzi, bóść i deptać. Ranione zwierzęta, szalejące z bólu i strachu, pędziły naprzód, uciekając z szosy w pole. Na szosie zaczęły tworzyć się kłębowiska, miotające się z boku na bok, a Rosjanie do szrapneli dodawali granaty. Jeden z granatów wybuchnął na samym środku szosy i w zamieszaniu, jakie z tego powodu powstało, odegrała się tragedia, na którą niejeden z żołnierzy nawet uwagi nie zwrócił. Z olbrzymiego słupa dymu wyłoniło się ogromne krówsko i pędząc w opętańczym strachu wbiło rogi w tornister żołnierza, który maszerował skrajem szosy. Na rogach poniosła go w pole. Zol nierz miotał się, wymachiwał rękami, tłukł nogami i krzyczał:
— Stój, małpo jedna, bo cię zastrzelę za dezercję! Przecież tego jeszcze świat nie widział.

Patrol 8 pułku dońskich kozaków posuwał się ostrożnie, krok za krokiem naprzód, tworząc szpicę swego oddziału, który miał właśnie zluzować przemęczone oddziały trzeciego korpusu kaukaskiego. Pięciu kozaków jechało cicho drogą wozową, przytrzymując długie piki przy nogach. Na skraju młodego lasu zatrzymali się i pozsiadali z koni, aby je dalej prowadzić za uzdę. Chorąży szedł przodem. Nagle obrócił się do swoich żołnierzy i skomenderował: — Łożiś!
Kozacy rzucili się na ziemię, a chorąży, pełzając na brzuchu, skradał się ku krzakom, z których dochodziło ryczenie krowy, tupot i ludzki głos. Po chwili wrócił i szeptem wydał rozkazy. Kozacy powskakiwali na konie i półkolem zawrócili ku drodze, pod którą było urwisko. Pochylili piki do ataku, ujęli za szable, czekając rozkazu. Ale i bez rozkazu łatwo wykryli dziwnego nieprzyjaciela. Na łące pod szosą pasła się duża srokata krowa, którą wodził na postronku człowiek w podartym uniformie austriackim. Zatrzymał ją, przywiązał do krzaka i wlazłszy pod nią, zaczął doić, rozmawiając z nią przyjaźnie:
— Widzisz, srokulo, teraz będziemy się błąkać po tych lasach jak te pustelniki, ty będziesz mnie żywiła swym mlekiem, żebym nie umarł z głodu. Tylko wstydź się, krówko, i dawaj mleka więcej. Święta Genowefa miała tylko łanie, a i tak dostawała od niej dość mleka, a ty jesteś rasowa szwajcarska krowa!
Chorąży skinął na najbliższego kozaka i szepnął do niego:
Wojenoplennyj? Sumaszedszjj? Czto-li?
Wasze błahorodje — szepnął kozak — u nieho wintowka!
Da! — zdziwił się chorąży, który dopiero teraz zwrócił uwagę, że człowiek z krową ma na plecach karabin. — Nu w pieriod, rebjata! — rozkazał, a czterej jeźdźcy momentalnie otoczyli pustelnika i mierząc pikami w jego pierś, wołali: — Ruki w wierch!
Człowiek z krową podniósł ręce w górę, a jeden z kozaków przyskoczył do niego i odebrał mu karabin. Po czym oficer podjechał ku niemu i pytał:
Ty kto takoj? Czto ty zdzieś diełajesz?
Jeniec odpiął bluzę i obnażając pierś, odpowiedział:
— Zabijcie mnie, bo zdradziłem najjaśniejszego pana!
— Masz wszy, bratku? I ciebie żrą zdrowo? — śmiał się kozak, sądząc, że jeniec pokazuje mu ślady wszów na piersi. — Nu, trogaj, pan, w pleń, ruskuju kaszu kuszat! Nu, paszoł! Paszoł!
Ujmując jeńca za ramię, zauważył na jego bluzie trzy medale i rzekł do oficera:
Wot swołocz! Medali u niewo! Znacz it charaszo naszeho brata bił.
Dał mu w łeb, zerwał medale i schował do kieszeni.
Trzymając go za ramię, cofnął się z nim wstecz, do sztabu oddziału. Jeniec obrócił się do kozaka i rzekł:
— Tej krowy nie zabijajcie, bo dobrze doi. Słuchajno, kozak, gadają o was, że niby jesteście nasi bracia, ale ja widzę, że wy tacy bracia, co to jeden drugiemu bebechy wypuszcza. Nie trzymaj tak mocno, nie ucieknę ci. Na Kesnerce mieszkał druciarz, niejaki Fujaczek, a gdy pewnego razu policjant tak samo położył na nim rękę, dał mu w pysk.
Spotkali pułk i kozak zaprowadził jeńca do sztabu. Na oficerach błyszczało złoto i srebro, aż się oberwańcowi Austriakowi w oczach mieniło. Jakiś gruby pułkownik wrzasnął na niego:
Wot wojenoplennyj, każetsia żiwoj jazyk! Kak twaja familja?
— Posłusznie melduję, że jestem kawaler — odpowiedział jeniec — i familii nie mam, ale bardzo to ładnie z pańskiej strony, że mnie pan pyta, jak się ma moja żona i dzieci.
Oficer zwrócił się do kolegów z zapytaniem:
Durak? Czudak? — i łamaną niemczyzną pytał o nazwisko. — Sagst du dein Name?
Żołnierz wyprostował się jak struna, spojrzał orlim wzrokiem w oczy pułkownika, który zrozumiał, że stoi przed nim przedstawiciel wrogiego mocarstwa, i odpowiedział głosem, który obleciał stepy Ukrainy, całą bezkresną Rosję, Ural, Syberię i Kaukaz aż ku Czarnemu morzu:
„JÓZEF SZWEJK. PRAGA. „NA BOISKU“, „POD KIELICHEM!“


Koniec





  1. Tu kończy się rękopis † Jaroslava Haška.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jaroslav Hašek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.