Przygody dobrego wojaka Szwejka/Tom III/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Przygody dobrego wojaka Szwejka | |
Podtytuł | podczas wojny światowej | |
Tom | Tom III Przesławne lanie | |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza „Książka i Wiedza“ | |
Data wyd. | 1949 | |
Druk | Zakłady Graficzne „Książka i Wiedza“ | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski | |
Tytuł orygin. | Osudy dobrého vojáka Švejka za světové války | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Cały tom III Cała powieść | |
| ||
Indeks stron |
JAROSLAV HAŠEK
PRZYGODY
DOBREGO WOJAKA
SZWEJKA
PODCZAS
WOJNY ŚWIATOWEJ
★ ★ ★
Przesławne lanie
• KSIĄŻKA i WIEDZA •
Spółdzielnia Wydawnicza
Warszawa 1949
Spółdzielnia Wydawnicza „Książka i Wiedza“
Warszawa
Printed in Poland
Marzec 1949 rok
*
Autoryzowany przekład z czeskiego
P. HULKI-LASKOWSKIEGO
*
Okładkę projektował
IGNACY WITZ
*
Z praw wydawniczych
Towarzystwa Wydawniczego „Rój“
F. 37601
Tłoczono 15.370 egzemplarzy
Zakłady Graficzne „Książka i Wiedza“ w Wałbrzychu
Obj. 15,50 ark. Papier dziełowy kl. V, 70 g, 61✕86 m.
|
Nareszcie wszyscy doczekali się chwili, w której powpychano ich do wagonów w stosunku 42 szeregowców do ośmiu koni. Koniom podróżowało się, oczywiście, wygodniej niż szeregowcom, bo mogły spać stojąc, ale to nic nie szkodziło. Pociąg wojskowy wiózł do Galicji nową gromadę ludzi na rzeź.
Na ogół wszakże wszystkie te biedne stworzenia doznały ulgi. Gdy pociąg ruszył, miało się poczucie czegoś określonego, podczas gdy przedtem była tylko męcząca niepewność, panika, bo nikt nie wiedział, czy się pojedzie dzisiaj, jutro czy pojutrze. Niejeden czuł się jak skazaniec, wyczekujący ze strachem ukazania się kata; żeby już nareszcie mieć spokój, żeby już był koniec.
Toteż jeden z żołnierzy wrzeszczał jak pomylony: — Jedziemy! Jedziemy!
Sierżant rachuby Waniek miał zupełną rację, gdy mawiał do Szwejka, że nie ma się co śpieszyć.
Zanim nadeszła chwila wsiadania do wagonów, upłynęło kilka dni, a przy tym stale gadało się o konserwach, chociaż doświadczony Waniek zapewniał, że to tylko fantazja. Co znowu za konserwy? Msza polowa, to i owszem, bo i przy poprzedniej marszkompanii było to samo. Jeśli są konserwy, to mszy polowej nie ma. W razie przeciwnym msza połowa zastępuje konserwy.
Zamiast więc konserw gulaszowych ukazał się oberfeldkurat Ibl, który za jednym zamachem zabił trzy muchy. Odprawił mszę polową od razu dla trzech marszbatalionów: dwa z nich pobłogosławił na drogę do Serbii, a jeden do Rosji.
Wygłosił przy tej sposobności natchnioną mowę i widać było, że materiał czerpał z kalendarzy wojskowych. Mowa ta była tak wzruszająca, że gdy już byli w drodze na Moszon, Szwejk, który znajdował się w wagonie razem z Wańkiem, w zaimprowizowanej kancelarii, przypomniał sobie to przemówienie i rzekł do sierżanta rachuby: — Morowo będzie, jak mówił pan feldkurat, gdy się dzień nachyli ku wieczorowi i słońce ze swymi złocistymi promieniami zajdzie za górami, a na pobojowisku słychać będzie, jak wywodził, ostatnie westchnienia umierających, stękanie rannych koni, jęki rannych szeregowców i narzekanie mieszkańców, którym popodpalano strzechy nad głowami. Okropnie lubię, gdy ludzie bałwanieją do kwadratu.
Waniek kiwnął głową na znak, że się zgadza: — Przykład był pieruński i wzruszający.
— Ładny też był i bardzo pouczający — rzekł Szwejk. — Bardzo dobrze to sobie zapamiętałem i gdy powrócę z wojny do domu, to będę o tym opowiadał „Pod kielichem“. Pan feldkurat rozkraczył się jeszcze tak ładnie, gdy do nas przemawiał, że się bałem, żeby mu się jeden giczoł nie pośliznął, bo byłby mógł upaść na ołtarz polowy i skaleczyć sobie nos o monstrancję. Dawał nam taki piękny przykład z dziejów naszej armii, kiedy to jeszcze służył Radecki, a z zorzą wieczorną łączył się płomień gorejących stodół. Mówił ładnie, jakby patrzył na to.
Tegoż samego dnia oberfeldkurat Ibl był już w Wiedniu i innemu znowuż marszbatalionowi wykładał wzruszającą historię, o której mówił Szwejk, a która tak mu się podobała, że nazwał ją bałwanieniem do kwadratu.
— Kochani żołnierze — przemawiał oberfeldkurat Ibl — pomyślcie sobie dajmy na to, że mamy rok czterdziesty ósmy i że zwycięstwem zakończyła się bitwa pod Custozzą, gdzie po pięciogodzinnej upartej walce włoski król Albert musiał oddać krwawe pobojowisko naszemu ojcu żołnierzy, marszałkowi Radeckiemu, który w osiemdziesiątym czwartym roku życia odniósł tak świetne zwycięstwo.
— I patrzajcież, żołnierze mili! Na wzgórzu przed zdobytą Custozzą zatrzymał się sędziwy wódz w otoczeniu swoich wiernych generałów. Powaga chwili spoczęła na całym tym kole, albowiem, żołnierze, w nieznacznej odległości od marszałka można było widzieć bojownika walczącego ze śmiercią. Z członkami strzaskanymi na polu chwały czuł ranny chorąży Hart, że spogląda nań marszałek Radecki. Poczciwy ranny chorąży ściskał jeszcze w tężejącej prawicy złoty medal, a pierś jego pełna była natchnienia. Gdy spojrzał na wzniosłego marszałka, serce jego ożywiło się jeszcze raz, przez porażone ciało przebiegła resztka siły i umierający nadludzkim wysiłkiem próbował przyczołgać się do swego marszałka.
— Nie fatyguj się, poczciwy żołnierzu — zawołał nań marszałek, zsiadł z konia i chciał mu podać rękę.
— Nie da się zrobić, panie marszałku — rzekł umierający żołnierz — ponieważ obie ręce mam utrącone, ale o jedno proszę: niech mi pan marszałek powie prawdę: Wygraliśmy tę bitwę?
— Zupełnie, mój bracie — odpowiedział uprzejmie marszałek. — Szkoda, że radość twoja jest zamącona ranami twymi.
— Tak jest, dostojny panie, ze mną koniec — głosem złamanym rzekł żołnierz uśmiechając się przyjemnie.
— Chce ci się pić? — zapytał Radecki.
— Dzień był gorący, panie marszałku, mieliśmy 30 stopni ciepła.
Wtedy Radecki sięgnął po feldflaszkę swego adiutanta i podał ją umierającemu. Ów napił się łyknąwszy porządnie.
— Bóg zapłać tysiąckrotnie! — zawołał usiłując pocałować w rękę swego wodza.
— Jak dawno służysz? — zapytał marszałek.
— Przeszło czterdzieści lat, panie marszałku! Pod Aspern wysłużyłem złoty medal. Także pod Lipskiem byłem, kanonierski krzyż mam też, pięć razy byłem śmiertelnie ranny, ale teraz już koniec, na amen. Lecz co za szczęście i radość, iż doczekałem dnia dzisiejszego. Co mi tam śmierć, gdy odnieśliśmy wielkie zwycięstwo, a cesarzowi została przywrócona jego ziemia!
— W tej chwili, żołnierze, z obozu ozwały się majestatyczne dźwięki naszego hymnu: „Boże ochroń, Boże wspieraj“. Wzniośle i potężnie płynęły nad pobojowiskiem. Ranny żołnierz, żegnający się z życiem, jeszcze raz próbował powstać.
— Niech żyje Austria! — zawołał z zapałem. — Niech żyje Austria! Niech grają dalej tę wspaniałą pieśń! Niech żyje nasz wódz! Niech żyje armia!
— Umierający pochylił się jeszcze raz ku prawicy marszałka, którą pocałował, opadł na ziemię i ciche ostatnie westchnienie wydarło się z jego szlachetnej duszy. Wódz stał nad nim z głową obnażoną, spoglądając na trupa jednego z najdzielniejszych żołnierzy. — Taki piękny koniec godzien jest zawiści — rzekł marszałek ukrywając wzruszoną twarz w złożonych dłoniach.
— Kochani żołnierze, ja i wam życzę, abyście się wszyscy doczekali takiego pięknego końca.
Wspominając tę mowę oberfeldkurata Ibla, mógł Szwejk bez najmniejszej obawy pokrzywdzenia kogokolwiek nazwać ją bałwanieniem do kwadratu.
Potem zaczął Szwejk mówić o znanych rozkazach, które były odczytywane już przed wsiadaniem do pociągu. Jeden z tych rozkazów był podpisany przez Franciszka Józefa i zwracał się do armii, a drugi był rozkazem arcyksięcia Ferdynanda, głównodowodzącego armii i grupy wschodniej, zaś oba dotyczyły wydarzeń z przełęczy Dukielskiej z dnia 3 kwietnia roku 1915, kiedy to dwa bataliony 28 pułku razem z oficerami przeszły do Rosjan przy dźwiękach wojskowej kapeli.
Oba rozkazy zostały odczytane głosem drżącym i brzmiały w przekładzie tak:
Zazwyczaj zmierzały potem ataki nieprzyjaciela, wspieranego przez tych zdrajców, przeciw tym odcinkom na froncie, które były obsadzone przez takie oddziały.
Często udawało się nieprzyjacielowi zaskoczyć nasze oddziały i niemal bez walki dotrzeć do naszych pozycyj, przy czym zagarniano do niewoli bardzo znaczną liczbę obrońców.
Po tysiąckroć hańba, wstyd i pogarda tym nędznikom, którzy dopuścili się zdrady cesarza i państwa i splamili nie tylko cześć wspaniałych sztandarów naszej sławnej i dzielnej armii, lecz także cześć tej narodowości, do której należą.
Prędzej czy później nie minie ich kula lub powróz kata.
Obowiązkiem każdego czeskiego żołnierza, który ma honor w ciele, jest, aby dowódcy swemu wskazywał takich nikczemnych podszczuwaczy i zdrajców.
C. k. pułk nr 28 rozkazem naszego monarchy został wykreślony z armii, a wszyscy wzięci do niewoli dezerterzy tego pułku krwią swoją zapłacą za swoją ciężką winę.
— Przeczytali nam tę rzecz trochę przypóźno — rzekł Szwejk do Wańka. — Bardzo się dziwię, że nam przeczytali ten befel dopiero teraz, kiedy najjaśniejszy pan wydał go 17 kwietnia. Wygląda to tak, jakby dla jakichś tam powodów nie chcieli nam byli przeczytać tego od razu. Żebym ja był najjaśniejszym panem, to bym się nikomu nie dał upośledzać w taki sposób. Jak wydaję befel 17 kwietnia, to 17 ma być odczytany wszystkim regimentom, choćby szydła z nieba padały.
Na drugiej stronie wagonu naprzeciwko Wańka siedział kucharz-okultysta z kuchni oficerskiej i coś pisał. Za nim siedzieli: pucybut nadporucznika Lukasza, brodaty olbrzym Baloun i telefonista przydzielony do 11 marszkompanii, Chodounsky. Baloun przeżuwał kawałek komiśniaka i wystraszony tłumaczył Chodounskiemu, że to nie jego wina, iż w tym tłoku przy wsiadaniu do wagonów nie mógł się dostać do wagonu sztabowego do swego nadporucznika.
Chodounsky straszył go, że teraz nie ma żartów i że za to będzie rozstrzelany.
— Żeby też już raz skończyło się to straszne biedowanie — narzekał sobie Baloun. — Już podczas manewrów pod Woticami omal życiem nie przypłaciłem służenia w wojsku. Pędzili nas o głodzie i pragnieniu, więc gdy podjechał do nas batalionsadiutant, to krzyknąłem: — Dajcie nam chleba i wody! — Zawrócił ku mnie konia i rzekł, że gdyby to było czasu wojny, to kazałby mi wyjść z szeregu i zostałbym rozstrzelany, ale że nie było wojny, więc, powiada, każe mnie wsadzić do aresztu garnizonowego. Ale miałem szczęście, bo gdy jechał do sztabu, żeby o tym donieść, po drodze spłoszył się jego koń, adiutant spadł i chwała Bogu skręcił sobie kark.
Baloun ciężko westchnął i zakaszlał się, bo mu zaskoczył do gardła kawałek chleba. Gdy wreszcie odzipnął, spojrzał okiem żałosnym na dwa toboły nadporucznika Lukasza, które były pod jego opieką.
— Panowie oficerowie fasowali — mówił melancholijnie — konserwy. Wątróbkę i salami węgierskie. Zjadłoby się ździebko.
Spoglądał przy tym z taką tęsknotą na oba tobołki swego nadporucznika jak piesek, który, przez wszystkich opuszczony, jest głodny jak wilk i siedząc przed sklepem wędliniarza, wdycha zapach gotowanej wędzonki.
— Nie szkodziłoby — rzekł Chodounsky — żeby na nas czekali gdzieś z dobrym obiadem. Kiedyśmy na początku wojny jechali do Serbii, tośmy się stale obżerali, bo na każdej stacji byliśmy fetowani. Z gęsich udek wycinaliśmy kostki najlepszego mięsa i tymi kostkami grywaliśmy w wilka i owce na płytkach czekolady. W Osieku w Chorwacji jacyś dwaj panowie ze stowarzyszenia weteranów przynieśli nam do wagonu duży kocioł pieczonych zajęcy, ale już tego nie mogliśmy wytrzymać i wyleliśmy im wszystko na łeb. Przez całą drogę nic innego nie robiliśmy, tylkośmy z okien wagonów rzygali. Kapral Matiejka w naszym wagonie tak się przeżarł, że trzeba było położyć mu deskę na brzuchu i skakać po niej, jak to się robi, gdy się ubija kapustę, i dopiero to go ruszyło; ale porządnie: górą i dołem. Kiedyśmy przejeżdżali przez Węgry, to oknami wagonów rzucano nam pieczone kury na każdej stacji. Ale my wybieraliśmy z tych kur tylko móżdżki. W Kaposfalva wrzucali nam Madziarowie do wagonów kawały pieczonych prosiąt, a jeden kolega dostał w łeb pieczoną wieprzową głowizną i to go tak rozzłościło, że z bagnetem w ręku gonił ofiarodawcę przez trzy tory. Ale w Bośni nie dostaliśmy nawet wody do picia, chociaż przedtem pomimo zakazu mieliśmy wielki wybór najróżniejszych wódek i mogliśmy pić ile wlazło. Wino lało się strumieniami. Pamiętam, że na jakiejś stacji panienki i paniusie częstowały nas piwem, ale myśmy im w konewki na..... i trzeba ci było wiedzieć, jak damule wiały od wagonów!
— Przez całą drogę od tego żarcia i picia byliśmy jak nieswoi. Nie umiałem już nawet odróżniać asa żołędnego od dzwonkowego, a tu raptem rozkaz! Gry nie można było dokończyć i wszyscy wysiadać! Jakiś kapral, nie pamiętam już, jak mu było, krzyczał na swoich ludzi, żeby śpiewali: „Und die Ser ben müssen sehen, dass wir Oesterreicher Sieger, Sieger sind“. Ale ktoś go kopnął w zadek, a on zwalił się na szyny. Potem krzyczeli, żeby karabiny ustawić w piramidy, a pociąg zaraz ruszył i pojechał z powrotem pusty, tyle tylko, jak to już bywa w takiej panice, że zabrał z sobą prowianty, których było na dwa dni. A o kawałeczek dalej już zaczęły pękać szrapnele. Nie wiadomo skąd przyjechał batalionskomendant i zwołał wszystkich na naradę, a potem przyszedł nasz oberlejtnant Macek, Czech jak drąg, ale mówił tylko po niemiecku, blady był jak ściana i powiada, że dalej jechać nie można, bo tor wysadzony w powietrze, w nocy Serbowie przeprawili się przez rzekę i są teraz na lewym skrzydle. Ale że są jeszcze daleko od nas. Mają przyjść posiłki, a potem posiekamy Serbów na drobno. No i żeby się nikt nie poddawał w razie czego, bo Serbowie urzynają jeńcom uszy, nosy i wykłuwają oczy. A to, że niedaleko nas pękają szrapnele, to głupstwo: przystrzeliwuje się nasza artyleria. Nagle gdzieś za górą ozwało się: tatatatata. I to nic: nasze karabiny maszynowe też się przestrzeliwują. Potem z lewej strony ozwała się kanonada, a że to było dla nas nowością, więc słuchaliśmy jej leżąc na brzuchach. Nad nami przeleciało kilka granatów, dworzec stanął w płomieniach, a z prawej strony nad nami zaczęły gwizdać kule. W dali słychać było trzaskanie salw karabinowych. Oberlejtnant Macek kazał rozebrać piramidy i nabijać karabiny. Wachmistrz podszedł do niego i powiedział mu, że to się nie da zrobić, bo nie mamy przy sobie żadnej amunicji. Sam przecie wie, że amunicję mieliśmy fasować dopiero na dalszym etapie przed pozycją. Pociąg z amunicją szedł przez nami, ale już go pewno Serbowie mają w swoich rączkach. Oberlejtnant Macek stał przez chwilę jak słup, a potem wydał rozkaz: Bajonett auf! Sam pewno nie wiedział, dlaczego wydał taki rozkaz. Tak mu się z rozpaczy wymówiło, żeby wyglądało, że się coś robi. Potem przez dość długą chwilę staliśmy w pogotowiu, następnie czołgaliśmy się po torze kolejowym, bo pokazał się jakiś aeroplan, a szarże wrzeszczały: „Alles decken! Decken!“ Okazało się, oczywiście, że to nasz, ale już go nasza artyleria przez pomyłkę podstrzeliła. Więc wstaliśmy, ale znikąd żadnego rozkazu. Skądciś wyrwał się raptem jakiś kawalerzysta i jeszcze z daleka krzyczał: — Wo ist Bataillonskommando? — Komendant batalionu wyjechał mu na spotkanie, tamten podał mu jakieś pismo i pędził dalej na prawo. Batalionskomendant czytał sobie to pismo i raptem zwariował. Wyrwał szablę i pędził ku nam. — Alles zurück! Alles zurück! — ryczał na oficerów. — Direction Mulde. Einzeln abfallen! — I zaraz się rozpoczął dopust Boży. Jakby tylko na to czekali, ze wszystkich stron zaczęli w nas palić. Po lewej stronie było pole kukurydzy podobne do piekła. Na czworakach czołgaliśmy się ku dolinie, a plecaki zostawiliśmy na tym przeklętym torze. Oberlejtnanta Macka dojechała jakaś kula od prawej strony w głowę; zwalił się i ani pisnął. Zanim uciekliśmy do doliny, mieliśmy masę rannych i zabitych. Nie troszczyliśmy się o nich i pędziliśmy aż do wieczora, a cała okolica była już przed nami jak wymieciona. Widzieliśmy tylko złupione tabory. Nareszcie dotarliśmy do stacji, gdzie już czekały nowe rozkazy, żeby wsiadać do pociągu i jechać z powrotem do sztabu, ale tego rozkazu wykonać nie mogliśmy, ponieważ cały sztab dostał się dnia poprzedniego do niewoli, o czym dowiedzieliśmy się dopiero rano. Byliśmy wtedy jak te sieroty, bo nikt o nas nie chciał wiedzieć. Przyłączyli nas do 73 pułku, żebyśmy razem z nim uciekali, co zrobiliśmy z największą przyjemnością, chociaż przedtem musieliśmy maszerować prawie cały dzień, zanim dostaliśmy się do 73 pułku. No a potem...
Nikt go już nie słuchał, bo Szwejk z Wańkiem grali w zechcyka, kucharz-okultysta z kuchni oficerskiej pisał dalej swój obszerny list do żony, która podczas jego nieobecności zaczęła wydawać nowe pismo teozoficzne. Baloun poddrzemywał na ławie, więc telefoniście Chodounskiemu nie pozostawało nic innego do zrobienia, jak zakończyć opowiadanie: — Tak, tak, tego nie zapomnę nigdy...
Wstał i zaczął kibicować przy zechcyku.
— Mógłbyś mi pan przynajmniej fajkę zapalić — rzekł Szwejk po przyjacielsku do Chodounskiego — skoro zabierasz się pan do kibicowania. Zechcyk to rzecz daleko ważniejsza niż cała wojna i niż cała ta wasza głupia awantura na serbskiej granicy. — A ja tu robię takie głupstwa, że tylko się po pysku prać. Nie trzeba było poczekać z tym królem? Akurat się dama przypętała. Bydlę jestem i tyle.
Tymczasem kucharz-okultysta dokończył swój list i odczytywał go z widocznym zadowoleniem, że tak ładnie go ułożył dla cenzury wojskowej.
Gdy otrzymasz ten list, to ja już od kilku dni znajdować się będę w pociągu wiozącym nas na front. Nie bardzo mi tu przyjemnie, ponieważ w pociągu się próżnuje i nie ma nic do roboty, jako że w drodze nie gotujemy, a jedzenie dostajemy na etapach stacyjnych. Z przyjemnością byłbym w drodze przez Węgry przyrządził dla naszych panów oficerów szegedyński gulasz, ale nic z tego. Może po przyjeździe do Galicji uda mi się przyrządzić dla nich smakowicie gęś duszoną w kaszy lub w ryżu. Wierz mi, kochana Helenko, że robię wszystko, co tylko mogę, aby naszym panom oficerom uprzyjemnić życie przy ich troskach i wysiłkach. Z pułku zostałem przeniesiony do marszbatalionu, co było moim najgorętszym pragnieniem, abym mógł i przy naszych skromnych środkach doprowadzić polową kuchnię oficerską do należytego porządku. Pamiętasz jeszcze, kochana Helenko, że przy rukowaniu życzyłaś mi uprzejmych przełożonych? Życzenie twoje spełniło się, i nie tylko, że nawet w najdrobniejszych sprawach narzekać nie mogę, ale przeciwnie, wszyscy panowie oficerowie są naszymi prawdziwymi przyjaciółmi i szczególniej co do mnie zachowują się jak rodzeni ojcowie. Niebawem podam ci numer naszej poczty polowej...
List ten wymuszony był okolicznościami, a mianowicie tym, że kucharz-okultysta ostatecznie popadł w niełaskę u pułkownika Schrödera, który go dotychczas popierał, a dla którego na pożegnalnym wieczorku oficerów marszbatalionu, znowuż nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, nie starczyło zawijanej nerki cielęcej i za to pułkownik Schröder wyprawił go z marszkompanią na front, a oficerską kuchnię oddał pod opiekę jakiemuś nieszczęśliwemu nauczycielowi z instytutu dla ociemniałych w Klarowie.
Kucharz-okultysta przeczytał jeszcze raz wszystko, co do żony napisał, a co wydawało mu się bardzo dyplomatyczne. Chodziło bowiem o to, żeby się jako tako utrzymać jak najdalej od linii bojowej, bo chociaż ludzie gadają tak i owak, każdy się na froncie dekuje, jak może.
Dekował się tedy i on, chociaż w cywilu jako redaktor napisał był do swego czasopisma, poświęconego wiedzy tajemnej, artykuł o tym, że nikt nie powinien bać się śmierci, oraz artykuł o wędrówce dusz.
Teraz podszedł do Szwejka i Wańka, aby kibicować. Między obu graczami zatarły się w tej chwili wszystkie różnice stopni wojskowych. Nie grali już we dwóch, bo przysiadł się do nich na trzeciego Chodounsky. Ordynans Szwejk po grubiańsku beształ sierżanta Wańka:
— Dziwię się, że mógł pan zagrać tak idiotycznie. Czy pan nie słyszy, co on melduje? Ja nie mam ani jednego dzwonka, a pan zamiast rzucić dziewiątkę, rzucasz jak ostatni idiota żołędnego waleta i ta małpa skutkiem tego wygrywa.
— Żeby znowu tak pysk rozpuszczać o głupiego waleta! — brzmiała uprzejma odpowiedź sierżanta rachuby. — Sam pan grasz jak skończony idiota. Skąd ja mam brać dzwonkową dziewiątkę, kiedy też nie mam ani jednego dzwonka. Miałem tylko wysokie wina i żołędzie, ośle jeden!
— To trzeba było deklarować „durcha“ i nie robić cymbalstwa — odpowiedział Szwejk z uśmiechem. — Tak samo było kiedyś u Walszów, na dole w restauracji. Też jeden taki fujara miał „durcha“, ale zamiast go zadeklarować, odrzucał po jednej swoje słabe karty i każdemu dał wygrać. A co za karty miał! Z wszystkich kolorów najwyższe. Tak samo jak i teraz nic bym z tego nie miał, gdyby pan, zamiast żołędnego waleta, rzucił dziewiątkę. Wtedy ja nie wytrzymałem i mówię: — Panie Herold, graj pan „durcha“ i nie bałwań się pan! — A ten na mnie z pyskiem, że może grać, co mu się podoba, bo był na uniwersytecie. Ale nie opłaciło mu się stawiać. Restaurator był dobry znajomy, z kelnerkami byliśmy w zażyłej przyjaźni, więc gdy tamten wołał policję, tośmy policjantowi wszystko akuratnie wytłumaczyli, że się nic nie stało, tylko ten pan zgoła ordynarnie zakłóca ciszę nocną wołaniem policji, bo się przed restauracją sam pośliznął i upadł tak niezgrabnie, że nosem worał się w trotuar, więc ma nos potłuczony. A myśmy go nawet palcem nie tknęli, chociaż fałszywie grał w zechcyka. Dopiero gdyśmy jego fałszowanie dostrzegli, to tak szybko wybiegł z restauracji, aż się przewrócił. Restaurator i kelnerki przyświadczyli bardzo chętnie, że zachowywaliśmy się wobec tego pana bardzo grzecznie. Ale dobrze mu tak, bo na nic lepszego nie zasłużył. Siedzi sobie taki od siódmej wieczór aż do północy przy jednym piwku i sodowej wodzie, puszy się niby wielki pan, że jest profesorem uniwersytetu, a na „zechcyku“ zna się jak koza na pieprzu. Kto teraz rozdaje?
— Zagrajmy w oczko — proponował kucharz-okultysta.
— W takim razie opowiadaj nam pan lepiej coś o wędrówce dusz — rzekł sierżant rachuby — jakeś pan opowiadał pannie w kantynie wtedy, coś to sobie potłukł nos.
— O wędrówce dusz także już słyszałem — odezwał się Szwejk. — Już przed laty postanowiłem zabrać się z przeproszeniem do samokształcenia, jak to się mówi, żeby dotrzymywać kroku postępowi. Więc chodziłem do czytelni Związku Przemysłowego w Pradze, ale ponieważ byłem obdarty, a dziurami przeświecał mi zadek, więc mnie do czytelni nie wpuścili, bo myśleli, że przyszedłem kraść palta. Ubrałem się tedy po świątecznemu, poszedłem do czytelni muzealnej i wypożyczyłem tam sobie taką jedną książkę o wędrówce dusz. Czytałem ją ze swoim kolegą i doczytałem się w niej, że pewien cesarz indyjski po śmierci przemienił się w świnię, a gdy tę świnię zarżnęli, przemienił się w małpę, z małpy stał się jamnikiem, a z jamnika stał się ministrem. Potem, kiedym już służył w wojsku, przekonałem się, że w tym musi być trochę prawdy, bo kto tylko miał jaką gwiazdkę na kołnierzu, nazywał wszystkich żołnierzy albo morskimi świniami, albo jakimi innymi zwierzętami, z czego dałoby się łatwo wywnioskować, że ci prości żołnierze musieli kiedyś być sławnymi wodzami. Ale podczas wojny wędrówka dusz jest rzeczą bardzo głupią. Diabli wiedzą, ile to trzeba przebyć różnych przemian, zanim się człowiek stanie, powiedzmy, telefonistą, kucharzem czy frajtrem, a tu raptem poszarpie go granat, dusza jego przechodzi w konia artyleryjskiego, a w całą baterię, gdy się przystrzeliwuje, wali znowu granat i zabija konia, w którego wcielił się ten nieboszczyk, i znowu dusza przeprowadza się w pierwszą lepszą krowę przy taborach, a z tej krowy robią gulasz dla żołnierzy, a dusza krowy przechodzi w telefonistę, z telefonisty...
— Dziwię się — rzekł Chodounsky dotknięty do żywego — że akurat ja mam być celem idiotycznych dowcipów.
— Czy ten Chodounsky, co ma prywatny zakład wywiadowczy z takim okiem na szyldzie, które oznacza trójcę Bożą, nie jest krewnym pańskim? — zapytał Szwejk z miną niewinną, jakby nigdy nic. — Bo przed laty służyłem w wojsku z pewnym prywatnym detektywem, z niejakim Stendlerem. Ten detektyw miał taką guzowatą głowę, że nasz feldfebel mawiał do niego, że w ciągu dwunastu lat widział w wojsku dużo guzowatych głów, ale takiej to nawet w duchu sobie nie wyobrażał. — Słuchajcie, Stendler — mawiał do niego — gdyby latoś nie wypadały manewry, to wasza guzowata głowa nie zdałaby się na nic, ale ponieważ są manewry, więc artyleria będzie się podług waszej głowy przystrzeliwała, gdy dostaniemy się w okolice, w których nie będzie żadnego lepszego punktu orientacyjnego! — Nadokuczał mu ten feldfebel. Czasem podczas marszu wysyłał go o parę kroków naprzód, a potem komenderował: „Direction guzowata głowa“. Ten pan Stendler miał w ogóle pecha także jako detektyw prywatny. Ile razy opowiadał nam w kantynie, jakie to miewał zgryzoty! Otrzymywał na przykład takie zadania, żeby wyśledzić, czy małżonka takiego a takiego klienta, który przyleciał do nich na pół nieprzytomny, nie zwąchała się z jakim innym panem, a jeśli się zwąchała, to z kim, gdzie i kiedy. Albo odwrotnie. Taka zazdrosna niewiasta przyleciała, żeby się dowiedzieć, z którą też przyjaciółką jej mąż się wdaje, i żeby móc następnie zrobić piekło mężowi. Był to człowiek wykształcony, mówił bardzo oględnie o naruszeniu wierności małżeńskiej i omal że nie płakał, gdy nam opowiadał, że wszyscy chcieli od niego, żeby przyłapał in flagranti ją albo jego. Drugi cieszyłby się z tego, że może przyłapywać takie pary in flagranti, i dostałby na oczach odciski od patrzenia, ale ten Stendler przypłacał te przyjemności zdrowiem, jak nam o tym opowiadał. Mówił nam bardzo inteligentnie, że na te plugawe wszeteczeństwa już nawet patrzeć nie mógł. Nam się nieraz śliny w gębie zbierały jak psu, gdy węszy w pobliżu gotowaną szynkę, kiedy nam opowiadał o najróżniejszych sytuacjach, w jakich te tropione pary przyłapywał. Gdy miewaliśmy koszarówkę, to nam o tym bardzo szczegółowo opowiadał: „Tak i tak — powiada — widziałem tę a tę panią z tym a tym panem“. Nawet adresy nam podawał i był taki smutny. Ile ja się nabrałem po gębie od jednej strony i od drugiej! Ale i to mnie tak nie zasmucało, jak raczej to, że brałem łapówki. O jednej takiej łapówce nie zapomnę do samej śmierci. On bez ubrania, ona bez ubrania. W hotelu, i nie zamknęli się na klucz, idioci! Na otomanie się nie zmieścili, bo oboje byli zażywni, więc baraszkowali na kobiercu jak kociaki. A kobierzec był już zdeptany, zakurzony i pełno na nim było niedopałków papierosów. Gdy wszedłem do pokoju, oboje zerwali się na równe nogi. On stał przede mną i ręką zasłaniał się jak figowym listkiem. Ona odwróciła się do mnie tyłem i widać było na jej skórze odbicie kratkowanego wzorca kobierca, a na zadku miała przylepiony niedopałek papierosa. — Przepraszam, mówię, panie Zemku, jestem prywatny detektyw Stendler, od Chodounskiego, i mam urzędowy obowiązek przyłapania pana in flagranti na zasadzie meldunku pańskiej małżonki. Ta oto dama, z którą utrzymuje pan stosunki zakazane, to pani Grotowa. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem obywatela tak spokojnego. — Pozwoli pan, powiada, że się ubiorę. — Mówił tak, jakby się wszystko układało samo przez się. — Wina jest wyłącznie po stronie mojej małżonki, która swoją nieuzasadnioną zazdrością zmusza mnie do niedozwolonych stosunków, a powodując się marnymi podejrzeniami, obraża męża przytykami i ohydną nieufnością. — Ale jeśli już nie ma wątpliwości i hańby nie da się ukryć... Gdzie moje gacie? — zapytał przy tym zgoła spokojnie. — Na łóżku. — Podczas gdy wdziewał gacie, przemawiał do mnie dalej: — Gdy hańby nie da się ukryć, to się mówi: rozwód. Ale tym się plamy pohańbienia nie ukryje. W ogóle rozwód, to sprawa ogromne poważna — mówił dalej, ubierając się, i najlepiej, gdy małżonka uzbroi się w cierpliwość i nie daje powodu do zgorszenia publicznego. Zresztą rób pan, co uważasz za właściwe. Odchodzę i zostawiam pana z szanowną panią. — Pani Grotowa położyła się tymczasem do łóżka, pan Zemek podał mi rękę i wyszedł. — Już dobrze nie pamiętam, co nam dalej opowiadał o tej sprawie pan Stendler, ponieważ bardzo inteligentnie rozmawiał z tą damą w łóżku, oboje zaś zgodzili się na to, że małżeństwo nie jest od tego, żeby każdego prosto z mostu prowadzić do szczęścia, i że obowiązkiem każdego jest poskramianie chuci w małżeństwie i kształcenie charakteru oraz uduchowianie ciała. — Sam już — powiada — nie wiem, jak to się stało, że powoli zacząłem się rozbierać, a gdy już byłem rozebrany i omamiony jak dziki jeleń, wszedł do pokoju mój dobry znajomy, Stach, także detektyw prywatny z konkurencyjnego zakładu pana Sterna, do którego zwrócił się o pomoc pan Grot w sprawie swojej małżonki, która jakoby miała jakiś niedozwolony stosunek. — Aha, powiada tamten: pan Stendler in flagranti z panią Grotową. Winszuję! — Tylko tyle powiedział, cicho zamknął drzwi za sobą i poszedł. — Teraz już wszystko jedno — rzekła pani Grotowa — nie potrzebuje pan ubierać się tak szybko. Koło mnie masz pan dość miejsca. — A mnie, proszę pani, chodzi właśnie o miejsce — odpowiedziałem i już nawet nie bardzo wiedziałem, o czym mówię, tyle tylko pamiętam, że mówiłem coś o niesnaskach w małżeństwie i że skutkiem tych niesnasek cierpi także wychowanie dziatek. — Potem opowiadał jeszcze o tym, że się bardzo szybko ubrał i dał dęba, postanawiając, że wszystko natychmiast opowie swemu przełożonemu, panu Chodounskiemu, ale naprzód musiał się posilić, a gdy przyszedł do biura było już po wszystkim. Ten konkurencyjny detektyw Stach z rozkazu swego szefa żgnął Chodounskiego wiadomością o tym, jakich to ów pan ma urzędników, a ten znowu nie wpadł na żaden lepszy koncept, tylko posłał natychmiast po małżonkę pana Stendlera, żeby się z nim załatwiła. Posyłają go z urzędowym zleceniem, a konkurencyjna firma przyłapuje go in flagranti. — Od tego czasu — mawiał zawsze pan Stendler, gdy się zgadało o takich rzeczach — mam łeb jeszcze bardziej guzowaty.
— Więc gramy dalej. Po pięć, po dziesięć?
Grali dalej. Pociąg zatrzymał się na stacji Moszon. Już był wieczór, więc nikogo nie wypuszczali z wagonów.
Gdy pociąg ruszył w dalszą drogę, z jednego wagonu ozwał się głos tak potężny, że przygłuszał turkotanie pociągu. Jakiś żołnierz z gór Kasperskich w nabożnym nastroju wieczorowym straszliwym rykiem opiewał cichą noc, spływającą na węgierskie równiny.
Gute Nacht! Gute Nacht!
Allen Müden sei’s gebracht.
Neigt der Tag stille zu Ende
ruhen alle fleiss’gen Hände,
bis der Morgen ist erwacht.
Gute Nacht! Gute Nacht!
— Halt Maul, du Elender! — przerwał ktoś sentymentalnemu śpiewakowi i śpiewak zamilkł. Odciągnęli go od okna.
Ale pracowite ręce nie spoczęły do samego rana. Jak wszędzie przy blasku świeczek, tak i tutaj przy świetle małej lampki naftowej zawieszonej na ścianie, grano w karty, a gdy ktoś wpadał, Szwejk mówił o różnicach istniejących między różnymi grami w karty i o sprawiedliwości tych gier. Przy jednej grze trzeba pamiętać o tym, przy drugiej o tamtym. W jednej jest przymus, w drugiej przymusu nie ma. Tu się ryzykuje mniej, tam więcej.
— Zagrajmy sobie w zdróweczko — zaproponował Waniek, a wszyscy zgodzili się chętnie.
— Czerwienna siódemka — meldował Szwejk, przekładając karty. — Każdy stawia piątkę, a karty rozdaje się po cztery. Ruszajcie się i nie marudźcie.
Na twarzach wszystkich graczy malowało się takie zadowolenie, jakby nie było żadnej wojny i jakby pociąg nie wiózł ich ku pozycjom na krwawe walki i rzezie, ale jakby siedzieli w jakiej praskiej kawiarni przy stolikach do gry.
— Nawet nie przypuszczałem — mówił Szwejk po jednej rozgrywce — że gdy nic nie dostałem i trzeba było wymienić wszystkie karty, dostanę asa. Gdzie wam się pchać do mnie z królem! Przebijam go i tyle.
I podczas gdy tutaj przebijali króla asem, daleko na froncie królowie w grze ze sobą przebijali się swoimi poddanymi.
W wagonie sztabowym, gdzie siedzieli oficerowie marszbatalionu, na początku podróży panowało dziwne milczenie. Większość oficerów pogrążona była w czytaniu małej książki w oprawie płóciennej z napisem: „Die Sünden der Väter. Novelle von Ludwig Ganghofer“. Wszyscy czytali tę książkę akurat na stronicy 161. Kapitan Sagner, dowódca batalionu, stał przy oknie i trzymał w ręku tę samą książkę, podobnież na stronicy 161 otwartą.
Rozglądał się po krajobrazie i zastanawiał się, w jaki by sposób jak najprzystępniej wytłumaczyć wszystkim, co z tą książką mają zrobić. Sprawa była jak najściślej tajna.
Oficerowie myśleli tymczasem, że pułkownik Schröder zgłupiał doszczętnie. Postrzelony był już dawno, ale nikt nie przypuszczał, że zgłupieje tak bardzo i szybko. Przed odejściem pociągu zwołał wszystkich do ostatniego „Besprechungu“, przy czym powiedział im, że każdy dostanie książkę „Die Sünden der Väter“ Ludwika Ganghofera i że książki te znajdują się w kancelarii batalionu.
— Panowie — rzekł z miną straszliwie tajemniczą — nie zapomnijcie nigdy o stronicy 161! — Oficerowie, pogrążeni w studiowaniu tej stronicy, nie mogli się połapać, o co tu właściwie chodzi. Jakaś Marta na tej właśnie stronicy podeszła do biurka, wyjęła jakąś rolę i głośno wypowiadała się o tym, że publiczność musi współczuć z bohaterem tej roli. Potem na tej samej stronicy, zjawił się jakiś Albert, który stale usiłował żartować, a ponieważ był to fragment nieznanych zdarzeń opowiadanych uprzednio, wydawało się to wszystkim takim strasznym głupstwem, że nadporucznik Lukasz ze złości zmiażdżył w zębach cygarniczkę.
— Zgłupiał dziadyga — myśleli wszyscy — koniec z nim. Teraz dostanie się do ministerstwa wojny.
Kapitan Sagner powstał od okna, bo już sobie w głowie dokładnie ułożył przemówienie do oficerów. Nie miał zbyt wielkiego talentu pedagogicznego i dlatego tak długo musiał medytować nad planem wykładu o znaczeniu stronicy 161! Zanim zaczął swój wykład, przemówił do słuchaczy:
— Meine Herren! — naśladował pułkownika Schrödera, chociaż przed wejściem do wagonów mówił do nich: — Kameraden.
— Also, meine Herren... — I zaczął wykładać, że wczoraj wieczorem otrzymał od pułkownika instrukcje, dotyczące stronicy 161 utworu „Die Sünden der Väter“ Ludwika Ganghofera.
— Also, meine Herren — mówił uroczyście — są to informacje tajne, dotyczące nowego systemu szyfrowania depesz w polu. Kadet Biegler wyjął notatnik i ołówek i tonem jak najbardziej przypochlebnym rzekł: — Jestem gotów, panie kapitanie.
Wszyscy spojrzeli na tego głuptaka, którego lizusostwo w szkole jednorocznych ochotników graniczyło z idiotyzmem. Do wojska wstąpił jako ochotnik i zaraz przy pierwszej sposobności, gdy dowódca szkoły zapoznawał się ze stosunkami rodzinnymi uczni, powiedział mu, że przodkowie jego pisali się zrazu Büglerowie von Leuthold oraz że w herbie mieli skrzydło bociana z ogonem ryby.
Od tego czasu wszyscy nazywali go „skrzydłem bocianim z ogonem ryby“, prześladowali go okrutnie i traktowali z antypatią, wiedząc, że ojciec jego miał poczciwy handelek skórami zajęczymi i króliczymi, że więc nie ma się co puszyć. Tymczasem ten romantyczny zapaleniec robił wszystko, co było w jego mocy, aby pożreć wszystką wiedzę wojskową, wyróżniał się pilnością i znajomością nie tylko wszystkiego, czego trzeba było się nauczyć, ale i innych rzeczy, którymi sam przeładowywał sobie głowę, studiując pisma o sztuce wojennej i historii wojskowości. O tych rzeczach lubił zawsze gadać, dopóki nie nakazywano mu milczenia. W kole oficerów uważał siebie za równego oficerom wyższych stopni.
— Sie Kadet — rzekł kapitan Sagner — dopóki nie pozwolę panu mówić, masz pan milczeć, bo nikt się pana o nic nie pytał. Zresztą jesteś pan diabelnie sprytny żołnierz. Ja komunikuję panom informacje jak najściślej tajne, a pan chce je zapisywać w notatniku. Gdyby pan ten notatnik zgubił, to pójdzie pan pod sąd polowy.
Kadet Biegler miał jeszcze i to brzydkie przyzwyczajenie, iż przy każdej sposobności starał się każdego przekonać, iż właściwie on miał rację.
— Posłusznie melduję, panie kapitanie — odpowiedział — nawet przy ewentualnym zgubieniu notatnika, nikt nie odczyta moich notatek, bo ja stenografuję, a skrótów moich nikt odczytać nie zdoła. Używam angielskiego systemu stenografii.
Wszyscy spojrzeli na niego wzgardliwie, kapitan Sagner machnął ręką i mówił dalej:
— Mówiłem już o nowym sposobie szyfrowania depesz w polu, a jeśli panowie nie wiedzieli, dlaczego polecona im była właśnie jedna z nowel Ludwika Ganghofera „Die Sünden der Väter“, str. 161, to dodam, że to jest klucz do tej nowej metody, obowiązującej na podstawie nowego rozporządzenia sztabu korpusu, do którego zostaliśmy przydzieleni. Jak panowie wiecie, jest wiele metod szyfrowania ważnych wiadomości w polu. Najnowsza, której my używamy, jest to cyfrowa metoda dopełniająca. Niniejszym podlegają unieważnieniu szyfry doręczone nam w ubiegłym tygodniu ze sztabu pułkowego jako przykłady praktyczne.
— Erzherzog Albrechtsystem — zamruczał pod nosem arcypilny kadet Biegler — Nr 8922 — R, przejęty z metody Gronfelda.
— Ten nowy system jest bardzo prosty — wywodził kapitan Sagner. — Osobiście otrzymałem od pana pułkownika książkę i informacje.
— Jeśli na przykład chodzi o rozkaz: — Auf der Kote 228, Maschinengewehrfeuer links richten — to otrzymujemy, moi panowie, taką depeszę:
A więc niesłychanie proste bez wszystkich zbędnych kombinacji. Ze sztabu idzie rzecz przez telefon do batalionu, z batalionu do kompanii. Dowódca otrzymawszy tę depeszę, odszyfrowuje ją w sposób następujący. Bierze „Die Sünden der Väter“, otwiera książkę na stronicy 161 i na stronicy przeciwległej u góry szuka słowa „Sache“. Proszę panów, po raz pierwszy słowo „Sache“ znajdujemy na stronicy 160, jako kolejne słowo 52, więc na przeciwległej stronicy odszukujemy 52 literę u góry. Zauważmy, że jest to litera „A“. Dalszym słowem depeszy jest „mit“. Na stronicy 160 jest to słowo 7 w kolejnym porządku, a na stronicy 161 odpowiada mu litera „u“. Potem mamy „uns“, to jest, panowie będą łaskawi dobrze uważać, 88 słowo kolejne, odpowiadające 88 literze na stronicy 161, a tą literą jest „f“ i już mamy odszyfrowane słowo „Auf“. I tak postępujemy dalej, aż otrzymujemy rozkaz: „Na wzgórzu 228 ogień karabinów maszynowych kierować na lewo“. — Bardzo to jest dowcipne, moi panowie, proste i dla nikogo niedostępne bez klucza, którym jest stronica 161 książki Ludwika Ganghofera „Die Sünden der Väter“.
Wszyscy w milczeniu przypatrywali się uważnie nieszczęsnej stronicy i jakoś głęboko zastanawiali się nad nią. Przez chwilę panowało milczenie aż nagle ozwał się głos zaaferowanego kadeta Bieglera:
— Her Hauptmann, ich melde gehorsam: Jezus Maria! Es stimmt nicht!
I sprawa rzeczywiście była wysoce zagadkowa.
Przy najlepszej woli i największym wysiłku żaden z oficerów prócz kapitana Sagnera nie znajdował na stronicy 160 tych słów, które miały wskazywać kolejne litery stronicy 161, będącej kluczem.
— Meine Herren — jąkał się kapitan Sagner, gdy się przekonał, że rozpaczliwy krzyk kadeta Bieglera jest usprawiedliwiony — nie wiem, co to się stało. W mojej książce jest to, o czym mówię, w waszych tego nie ma.
— Pan pozwoli, panie kapitanie — odezwał się znowu kadet Biegler. — Pozwalam sobie zwrócić pańską uwagę, że powieść Ludwika Ganghofera składa się z dwóch części. Raczy pan się sam przekonać: na karcie tytułowej stoi: „Roman in zwei Bänden“. My mamy tom pierwszy, a pan ma tom drugi — wywodził pedantyczny kadet Biegler — i dlatego nasza stronica 161 nie odpowiada treścią pańskiej. My na tej stronicy mamy coś zgoła innego. Pierwsze słowo odszyfrowanej depeszy ma być „Auf“, a u nas wypada „Heu“.
Wszystkim nasuwała się teraz myśl, że ten Biegler nie jest znowu takim głupcem, jak się wydawał.
— Ja mam drugą część ze sztabu brygady — rzekł kapitan Sagner — więc widocznie chodzi tu o pomyłkę. Pan pułkownik zamówił dla was część pierwszą. Nie ulega to wątpliwości — mówił dalej tak, jakby o wszystkim był wiedział już dawno, zanim przystąpił do swego wykładu o bardzo prostym sposobie szyfrowania depesz. — Pomieszali sobie, widać, te rzeczy w sztabie brygady. Nie powiadomili pułku, że chodzi o część drugą i stąd zamieszanie.
Kadet Biegler rozglądał się tymczasem dokoła jak zwycięzca, a porucznik Dub szeptał nadporucznikowi Lukaszowi do ucha, że to bocianie skrzydło z ogonem ryby pogrążyło Sagnera jak się patrzy.
— Osobliwe zdarzenie, moi panowie — odezwał się znowu kapitan Sagner, jakby chciał nawiązać mowę, bo milczenie było dla wszystkich wysoce przykre. — W kancelarii brygady siedzą gawrony.
— Pozwalam sobie zauważyć! — odezwał się znowu niestrudzony kadet Biegler, aby pochwalić się swoim rozumem — że takie sprawy tajne, ściśle tajne, nie powinny być przekazywane z dywizji do kancelarii brygady. Rzeczy dotyczące najsekretniejszych spraw korpusu mogłyby być oznajmiane ściśle tajnie przy pomocy okólników jedynie dowódcom oddziałów dywizyj i brygad oraz pułków. Znam systemy szyfrów, jakich używano podczas wojen o Sardynię i Sabaudię, podczas angielsko-francuskiej kampanii pod Sewastopolem, w czasie powstania bokserów w Chinach i w czasie ostatniej wojny rosyjsko-japońskiej. Systemy te były przekazywane...
— A nam diabli do tego, panie kadecie — odpowiedział kapitan Sagner z wyrazem pogardy i niezadowolenia. — Nie ma wątpliwości, że system, o którym mówiłem i który panom objaśniałem, jest jednym z najlepszych, można nawet powiedzieć: niedoścignionym. Wszystkie oddziały kontrwywiadowcze sztabów nieprzyjacielskich mogą się kazać wypchać trocinami. Choćby medytowały nie wiem jak, nie przeczytają takiego szyfru. Tu jest coś zgoła nowego. Szyfry te nie mają podobnych.
Uczynny kadet Biegler zakaszlał znacząco.
— Pozwalam sobie zwrócić uwagę pana kapitana na książkę Kerickhoffa o szyfrach wojskowych. Książkę tę może sobie każdy zamówić w wydawnictwie „Wojskowego słownika naukowego“. Jest w tej książce doskonale opisana metoda, o której nam pan mówił, panie kapitanie. Wynalazcą tej metody jest pułkownik Kircher, który za czasów Napoleona I służył w wojsku saskim. Jest to tak zwane Kircherowskie szyfrowanie słów, panie kapitanie. Każde słowo depeszy ma odpowiednik litery na przeciwległej stronicy klucza. Metoda ta została udoskonalona przez nadporucznika Fleissnera w książce „Handbuch der militärischen Kryptographie“, którą każdy kupić może w księgarni nakładowej „Wojskowa Akademia w Wiedeńskim Nowym Mieście“. Proszę pana kapitana... — Kadet Biegler sięgnął do podręcznego kuferka, wyjął książkę, o której mówił, i dodał: — Fleissner podaje nawet ten sam przykład, co i pan, panie kapitanie. Niech się pan przekona. Jest to ten sam przykład, o którym pan mówił:
— Depesza: Auf der Kote 228 Maschinengewehr feuer linksrichten.
— Klucz: Ludwig Ganghofer „Die Sünden der Väter. Zweiter Band.“
— I proszę pana, niech pan patrzy dalej: Szyfr: „Sache mit uns was wird aufsehen in die versprachen die Marta itd.“ — Słowo w słowo, cośmy przed chwilą słyszeli.
Przeciwko temu nie można było mieć żadnych zastrzeżeń. Smarkate bocianie skrzydło z ogonem ryby miało rację.
W sztabie armii któryś z panów generałów ułatwił sobie pracę. Znalazł książkę Fleissnera i miał wszystko, co mu było potrzebne.
Przez cały czas było widać, że nadporucznik Lukasz walczy z jakimś dziwnym zdenerwowaniem. Zagryzał wargi, chciał coś rzec, ale ostatecznie mówił o tym, o czym chciał zrazu powiedzieć.
— Nie trzeba tego brać tak tragicznie — rzekł z dziwnym zakłopotaniem. — W ciągu naszego pobytu w obozie w Brucku nad Litawą zmieniło się już kilka systemów szyfrowania depesz. Zanim dojedziemy na front, będą znowu nowe systemy, ale zdaje mi się, że w polu nie ma czasu na rozwiązywanie takich kryptogramów. Zanimby który z nas rozwiązał taki szyfr, jak widzieliśmy na przykładzie, po kompanii, batalionie czy brygadzie mogłoby nie być już nawet śladu. Praktycznego znaczenia takie rzeczy nie mają.
Kapitan Sagner, bardzo niezadowolony, potakiwał kiwaniem głowy.
— Rzeczywiście — rzekł — w praktyce są to rzeczy bez wielkiego znaczenia, przynajmniej o ile chodzi o moje doświadczenie zdobyte w Serbii. Nie było po prostu czasu na odszyfrowanie takich depesz. Nie mówię, oczywiście, aby szyfry takie były bez znaczenia, gdy przez dłuższy czas siedzi się w okopach i ma się dużo czasu. A że się systemy szyfrów zmieniają, to także prawda.
Kapitan Sagner cofał się na całej linii.
— Dzisiaj coraz mniej używa się szyfrów w komunikacji między sztabem a pozycją, a przyczyną tego jest telefon, nie dość precyzyjny i niejasno przekazujący poszczególne sylaby, szczególniej przy ogniu działowym. Po prostu nie słyszy się nic i na próżno traci się czas. — Zamilkł.
— Chaos jest największym nieszczęściem, jakie zdarzyć się może na froncie — dodał po chwili głosem proroczym i znowu zamilkł.
— Niedługo będziemy w Rabie — odezwał się, wyglądając oknem. — Meine Herren! Szeregowi dostaną dzisiaj po 15 dekagramów salami. Pół godziny odpoczynku.
Zajrzał do marszruty:
— Wyjeżdżamy o 4 minut 12. O 3 minut 58 wszyscy winni siedzieć w wagonach. Wysiadamy kompaniami. Jedenasta itd. Zugsweise. Direction Verpflegungsmagazin nr 6. Kontrola przy wydawaniu kadet Biegler.
Wszyscy spojrzeli na kadeta Bieglera, jakby chcieli rzec:
— Użyjesz sobie, gołowąsie!
Ale uczynny kadet wyjął z kuferka arkusz papieru, linijkę, poliniował arkusz, powypisywał na nim marszkompanie i rozpytywał dowódców poszczególnych kompanii o stan liczebny, ale nikt nie umiał odpowiedzieć mu na pamięć, więc podawali tylko przybliżone liczby według uwag w notatnikach.
Tymczasem kapitan Sagner z rozpaczy zaczął czytać nieszczęsną książkę: „Grzechy ojców“, a gdy pociąg się zatrzymał na stacji w Rabie, zamknął książkę i rzekł:
— Ten Ludwig Ganghofer pisze nieźle.
Nadporucznik Lukasz pierwszy wyskoczył z wagonu sztabu i pobiegł ku wagonowi, w którym znajdował się Szwejk.
Szwejk i inni już dawno przestali grać w karty, a służący nadporucznika Lukasza, Baloun, był już taki głodny, że zaczynał się buntować przeciwko zwierzchności wojskowej i głośno wywodził, że dobrze wie o tym, jak to panowie oficerowie obżerają się dobrymi rzeczami. Mówił, że teraz jest gorzej, niż było za czasów pańszczyzny. Dawniej było w wojsku inaczej. Przecież jeszcze w roku sześćdziesiątym szóstym, jak mawiał jego dziadek siedzący na dożywociu, oficerowie dzielili się z żołnierzami kurami i chlebem. Narzekaniom Balouna nie było końca, więc Szwejk uznał wreszcie, że koniecznie trzeba pochwalić dzisiejszą wojskowość i sposób prowadzenia wojny.
— Masz widać jakiegoś młodego dziadka — rzekł uprzejmie, gdy dojechali do Raby — który pamięta jedynie wojnę roku sześćdziesiątego i szóstego. A ja, bratku, znam niejakiego Ronowskiego, którego dziadek był w Italii jeszcze za czasów pańszczyźnianych. Służył on jak się patrzy dwanaście lat i wrócił do domu jako kapral. A że nie mógł znaleźć roboty, więc ojciec tego Ronowskiego wziął go do siebie. Razu pewnego wysłano ludzi do lasu, żeby zwozili wykarczowane pniaki, a jeden z tych pniaków był taki ciężki, że niesposób było ruszyć go z miejsca. No i ten dziadek powiada: — Dajmy spokój pniakowi, niech sobie leży. — Ale gajowy, który to słyszał, zaczął wymyślać i podniósł kij na niego, żeby koniecznie ten pniak nałożyli na wóz. A dziadek Ronowski nic nie odpowiedział, tylko rzucił takie słówko: — Ty popychadło jedno, ja jestem stary, wysłużony żołnierz. — Ale po tygodniu dostał wezwanie. Znów musiał rukować, wyprawili go do Italii i był tam dziesięć lat. Pisał do domu, że jak wróci z wojska to tego gajowego siepnie siekierą w łeb. Całe szczęście gajowego, że przedtem umarł.
W tej chwili we drzwiach wagonu ukazał się nadporucznik Lukasz.
— Pójdźcie no, mój Szwejku — kiwnął na niego — i przestańcie gadać głupstwa. Musicie mi coś wytłumaczyć.
— Naturalnie, panie nadporuczniku, posłusznie melduję.
Nadporucznik Lukasz prowadził Szwejka na stronę, a spojrzenie, które rzucał nań z boku, było bardzo podejrzliwe.
W ciągu wykładu kapitana Sagnera nadporucznik Lukasz rozwinął w sobie niejakie zdolności detektywne, chociaż dla wykrycia pewnych związków przyczynowych między poszczególnymi etapami wykładu, który zakończył się takim fiaskiem, nie trzeba było rozporządzać osobliwymi talentami bo w przeddzień wyjazdu Szwejk meldował nadporucznikowi Lukaszowi:
— Panie oberlejtnant, w batalionie są jakieś książki dla panów oficerów. Przyniosłem je z kancelarii regimentu.
Więc gdy oddalił się ze Szwejkiem za drugie szyny, stanął z nim za wygasłą lokomotywą, która już od tygodnia czekała na pociąg z amunicją, i zapytał go wprost:
— Mój Szwejku, jakże to było wtedy z tymi książkami?
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że to bardzo długa historia, a pan raczy się denerwować, gdy opowiadam o wszystkim szczegółowo. Tak samo jak wtedy, kiedy to chciał mnie pan sprać i podarł pan list dotyczący pożyczki wojennej, a ja mówiłem panu, że kiedyś czytałem w jakiejś książce, że jak dawniej była wojna, to ludzie musieli płacić od okien podatek, dwudziestkę od każdego okna, od gęsi tak samo...
— W taki sposób nie dogadamy się z sobą, mój Szwejku — rzekł nadporucznik Lukasz, przystępując do indagacji i postanawiając nie mówić o tym, że sprawa jest ściśle tajna, żeby ten łobuz nie zrobił z wojskowego sekretu niewłaściwego użytku. — Znacie Ganghofera?
— Co to za jeden? — zapytał Szwejk z wielkim zainteresowaniem.
— Pisarz niemiecki, wy cymbale — odpowiedział nadporucznik Lukasz.
— Jak Boga kocham, panie oberlejtnant — rzekł Szwejk z wyrazem męczennika — żadnych pisarzy niemieckich osobiście nie znam. Znałem osobiście tylko jednego czeskiego pisarza, niejakiego Hajka Ładysława z Domażlic. Był redaktorem „Świata zwierząt“, a ja sprzedałem mu ładnego kundelka jako rasowego szpica. Bardzo miły był ten pan i wesoły. Chodził do jednej knajpy i czytywał tam swoje powiastki, takie zawsze smutne, że się wszyscy zaśmiewali, a on potem płakał i za wszystkich w knajpie płacił, my zaś musieliśmy śpiewać:
Domażlicka brama ładnie malowana,
A ten, co ją malował, chodził za pannami...
Ale już go nie ma, nie ma między nami...
— Mówcie mi zaraz, co się stało z tymi książkami? — zawołał gniewnie.
— Z tymi, com je zaniósł z kancelarii pułkowej do batalionu? — pytał Szwejk. — Te książki były naprawdę napisane przez tego pana, o którego pan pytał, czy go nie znam. Dostałem telefonogram prosto z kancelarii pułkowej. Bo oni chcieli wysłać te książki do kancelarii batalionu, ale nikogo tam nie było, nawet dyżurnego, bo pewno siedzieli w kantynie, jak się to zawsze robi, kiedy się jedzie na front, a nikt nie wie, czy jeszcze kiedyś będzie siedział w kantynie. Więc wszyscy tam siedzieli i pili, panie oberlejtnant, i do nikogo nigdzie nie było można się dodzwonić ani nikogo znaleźć, a ponieważ pan mi przykazał, żebym był jako ordynans przy telefonie, zanim przydzielono do nas Chodounskiego, więc siedziałem i czekałem, aż doszło i na mnie. Z kancelarii pułkowej przyszło wymyślanie, że się nie mogą dodzwonić:, a tymczasem jest telefonogram, żeby kancelaria marszbatalionu zabrała z kancelarii pułkowej jakieś książeczki dla wszystkich panów oficerów marszbatalionu. Ponieważ wiem, panie oberlejtnant, że na wojnie trzeba działać szybko, więc zatelefonowałem do kancelarii pułkowej, że sam zabiorę te książki i zaniosę je do kancelarii batalionu. Naładowali mi taką kupę tych książek, że z trudem ją udźwignąłem i zawlokłem ją do nas do kancelarii marszkompanii. Zacząłem je przeglądać i myślałem sobie swoje... Feldfebel z kancelarii rachuby pułkowej powiedział mi mianowicie, że według telefonogramu, jaki w pułku otrzymali, batalion wie już, co ma sobie z tych książek wybrać, niby którą część. Bo te książki były w dwóch częściach, pierwsza część osobno i druga część osobno. Uśmiałem się zdrowo, bo co tu znowu za wybieranie? Przecież jeszcze nikt i nigdy nie zaczynał czytać książki od części drugiej. A ten mi tłumaczy, że tu pierwsza część, a tu druga część. Którą część mają zabrać panowie oficerowie, sami już wiedzą. Pomyślałem sobie, że się wszyscy powstawiali, bo przecież dobrze wiem, że jak się ma czytać książkę, choćby i „Sünden der Väter“ — bo ja i po niemiecku przeczytam — to trzeba zaczynać od początku, a nie od końca, jak Żydzi. Dlatego też pytałem pana przez telefon, panie oberlejtnant, kiedy pan powróci z kasyna, co ma być z tymi książkami i czy podczas wojny czyta się może od końca, najprzód drugą część, a potem pierwszą. A pan mi powiedział, że jestem schlane bydlę, skoro nie wiem, że w pacierzu naprzód się mówi „Ojcze nasz“ a dopiero potem „Amen“.
— Co panu, panie oberlejtnant? — ze współczuciem zapytał Szwejk, gdy nadporucznik blednąc, oparł się o stopień wodociągu koło wygasłej lokomotywy.
W jego bladej twarzy nie było wyrazu gniewu, lecz malowała się w niej jakaś beznadziejna rozpacz.
— No i co było dalej, mój Szwejku? Już mi dobrze...
— Ja proszę pana, byłem tego samego zdania — wywodził Szwejk swoim miękkim, uprzejmym głosem. — Pewnego razu kupiłem sobie powieść o bandycie z Bakońskiego lasu, Roży Sawaniu, ale brakło pierwszej części, więc musiałem się domyślać, jak to tam było. Nawet w takich historiach o zbójcach nie można się obyć bez części pierwszej. Rozumiałem bardzo dobrze, że nie miałoby to najmniejszego sensu, żeby panowie oficerowie zaczęli czytać naprzód część drugą, a potem dopiero pierwszą, i przestałem myśleć o tym głupim gadaniu w kancelarii pułkowej, że niby panowie oficerowie wiedzą, którą część mają czytać. W ogóle z tymi książkami jest coś zagadkowego i osobliwego. Wiem przecie, że panowie oficerowie w ogóle mało czytują, a tu jeszcze podczas wojny światowej...
— Zostawcie sobie swoje rozumy na własny użytek — jęknął nadporucznik Lukasz.
— Przecież ja, panie oberlejtnant, zaraz się pana pytałem przez telefon, czy chce pan obie części od razu, a pan mi też odpowiedział tak samo jak teraz, żebym sobie swoje rozumy zostawił dla siebie. Kto by się tam, mówił pan, objuczał książkami. Więc pomyślałem sobie, że jeśli takie jest pańskie mniemanie, to inni panowie będą mieli zdanie podobne. Pytałem także naszego Wańka, bo on ma już doświadczenie frontowe. Odpowiedział mi, że naprzód wszyscy panowie oficerowie myśleli, że wojna, to taka bujda na resorach, i każdy z nich wiózł z sobą całą bibliotekę, jakby się wybierał na letnie mieszkanie. Od arcyksiężniczek otrzymywali w prezencie całe zbiorowe wydania różnych poetów, a książki były takie ciężkie, że pucybuty uginali się pod nimi i przeklinali dzień swego narodzenia. Waniek mówił, że z tych książek w ogóle nie było żadnej pociechy, o ile chodzi o skręcanie papierosów, bo wszystkie były drukowane na papierze grubym i ładnym, a znowuż na latrynie to by sobie człowiek takimi poezjami zdarł cały zadek, z przeproszeniem. Na czytanie nie było czasu, bo stale trzeba było uciekać, więc książki wyrzucano, gdzie popadło, a potem nastał już taki zwyczaj, że jak tylko dała się słyszeć kanonada, pucybut od razu wyrzucał książki baletrystyczne. Gdy to usłyszałem, postanowiłem jeszcze raz zwrócić się do pana, żeby wiedzieć dokładnie, co trzeba zrobić, a pan mi odpowiedział, że jak mi coś zasiędzie w moim idiotycznym łbie, to nie ustąpię, dopóki nie dostanę po pysku. Więc do kancelarii batalionu zaniosłem tylko pierwszą część tej powieści, a drugą część zostawiłem tymczasem w naszej kancelarii kompanii. Myślałem, że jak panowie oficerowie przeczytają część pierwszą, to im się wyda część drugą niby z czytelni, ale raptem przyszedł rozkaz, że jedziemy, i telefonogram, że wszystko niepotrzebne ma być złożone w magazynie pułku. Więc jeszcze zapytałem Wańka, czy uważa, że druga część tej powieści jest niepotrzebna, a on mi odpowiedział, że od czasu smutnych doświadczeń w Serbii, na Węgrzech i w Galicji żadnych książek na wojnę się nie zabiera. Co innego zbieranie gazet dla żołnierzy na froncie, bo z gazety można skręcić papierosa z tytoniu czy siana, co się akurat pali w dekunkach. W batalionie porozdawali już te pierwsze części owej powieści, a resztę kazałem zanieść do magazynu.
Szwejk zamilkł na chwilę, ale zaraz dodał:
— W magazynie, proszę pana, jest mnóstwo różnych różności! Widziałem tam nawet cylinder budziejowickiego dyrygenta chórów, bo w tym cylindrze narukował...
— Powiem wam, mój Szwejku — z ciężkim westchnieniem ozwał się nadporucznik Lukasz, że wy w ogóle nie zdajecie sobie sprawy z tego, co robicie. Mnie samemu jest przykro wyzywać was od idiotów. Dla waszej głupoty w ogóle nie ma wyrazu. Nazwać was bałwanem, to jeszcze pieszczota. Zrobiliście znowuż coś tak okropnego, że wszystkie wasze dawniejsze błazeństwa, jakie tylko przypomnieć sobie mogę, są niewinnymi igraszkami. Żebyście przynajmniej pojąć mogli, czegoście narobili... Ale wy tego nigdy nie zrozumiecie... Otóż, gdyby się czasem zgadało o tych książkach, to nie ważcie mi się powiedzieć, że to ja wam kazałem zmagazynować tę drugą część... Choćby mówiono o tych książkach, nie zwracajcie na to uwagi. O niczym nie wiecie, nic nie słyszeliście, nie pamiętacie. Niech was ręka boska broni, gdybyście spróbowali wplątać mnie do czego, wy...
Nadporucznik Lukasz mówił takim głosem, jakby miał wysoką gorączkę, ale ledwo wyrzekł ostatnie słowo, Szwejk skorzystał z jego milczenia i zadał mu niewinne pytanie:
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, dlaczego nie dowiem się nigdy o tym, co zrobiłem takiego strasznego? Ja, panie oberlejtnant odważyłem się zapytać o to jedynie dlatego, abym na przyszłość mógł się ustrzec takich błędów, bo mówią, że z pomyłek człowiek się uczy, jak na przykład jeden giser Adamiec z fabryki Dańka, który zamiast wody napił się kwasu solnego...
Nie dokończył zdania, bo nadporucznik Lukasz przerwał jego przykład, zaczerpnięty z życia, ostrymi słowy:
— Ach wy cymbale jeden! Tłumaczyć wam tego nie będę. Właźcie do wagonu i powiedzcie Balounowi, żeby mi przyniósł bułkę, gdy się zatrzymamy w Budapeszcie, no i ten pasztet, co go mam w kuferku. Następnie powiedzcie Wańkowi, że jest fujara. Trzy razy wzywałem go już, żeby mi podał stan liczebny szeregowców. Dzisiaj były mi te dane potrzebne, a ja znalazłem tylko stan z ubiegłego tygodnia.
— Zum Befehl, Herr Oberlejtnant — szczeknął Szwejk i powoli oddalał się do swego wagonu.
Nadporucznik Lukasz przeszedł się po torze, rozmyślając:
— Właściwie powinienem był jednak dać mu parę razy w pysk, a ja tymczasem gawędziłem sobie z nim niby z przyjacielem.
Szwejk z wielką powagą właził do swego wagonu. Miał dla siebie szacunek. Przecież nie zdarza mu się co dzień, aby zrobił coś tak strasznego, iż nigdy się o tym nie dowie.
— Panie Rechnungsfeldfebel — rzekł Szwejk, usadowiwszy się na swoim miejscu — pan oberlejtnant zdaje się być w bardzo dobrym usposobieniu. Przesyła panu pozdrowienie i każe panu powiedzieć, że pan jest fujara, bo już trzy razy prosił pana o stan liczebny szeregowców.
— Herrgott — nadąsał się Waniek — ja tych plutonowych nauczę! Czy ja temu winien, że każdy taki oferma plutonowy robi, co mu się podoba, i nie poda stanu swego plutonu? Czy mogę sobie takie liczby wyssać z palca? Ładne stosunki panują w naszej kompanii! Ale ja wiedziałem, że tak będzie, bo ani przez chwilę nie zapominałem o nieporządkach, jakie u nas panują. Jednego dnia mają w kuchni o cztery porcje za dużo, na drugi dzień o trzy za mało. Gdyby mi te łotry przynajmniej dały znać, że ten a ten jest w szpitalu! Jeszcze w przeszłym miesiącu miałem w ewidencji niejakiego Nikodema i dopiero przy wypłacie żołdu dowiedziałem się, że ten Nikodem umarł w Budziejowicach w szpitalu na suchoty galopujące. I ciągle dla niego fasowali. Mundur dla niego wyfasowaliśmy i Bóg raczy wiedzieć, gdzie się wszystko podziało. A pan oberlejtnant powie mi następnie, że jestem fujara, chociaż sam nie umie dopilnować porządku w swojej kompanii.
Sierżant rachuby Waniek chodził zdenerwowany po wagonie i gderał:
— Gdybym ja był dowódcą kompanii! Widzielibyście, jaki porządek panowałby u mnie. O każdym szeregowcu musiałbym wiedzieć wszyściutko. Szarże musiałyby mi dwa razy dziennie podawać stan liczebny. Ale co robić z takimi szarżami! A już najgorszy ten plutonowy Zyka. Ciągle trzymają się go żarty, przy każdej sposobności opowiada anegdoty, ale jak mu melduję, że Kolarzyk z jego plutonu został odkomenderowany do taborów, to tak, jakbym mówił do słupa: na drugi dzień raportuje mi ten sam stan liczebny, jakby o żadnym Kolarzyku nigdy mowy nie było i jakby Kolarzyk jeszcze ciągle siedział w naszej kompanii i w jego plutonie. I tak dzień w dzień, a potem jeszcze mi powiedzą, że jestem fujara... W taki sposób pan oberlejtnant nie zyska dużo przyjaciół. Rechnungsfeldfebel kompanii, to nie żaden frajter, którym może sobie wycierać gębę byle kto...
Baloun, który przysłuchiwał się temu monologowi Wańka z rozwartymi ustami, wtrącił teraz swoje trzy grosze i stanął po stronie pokrzywdzonego. Najwidoczniej chciało mu się porozmawiać.
— A wy stulcie pysk — rzekł rozsierdzony Waniek.
— Słuchaj no, bratku Balounie — odezwał się Szwejk — tobie kazał pan oberlejtnant powiedzieć, żebyś mu się postarał o bułkę, jak przyjedziemy do Pesztu, i żebyś mu ją zaniósł do sztabowego wagonu razem z pasztetem, co jest zawinięty w staniolu i znajduje się w kuferku.
Olbrzym Baloun opuścił gestem rozpaczy swoje długie ramiona, jak wielki szympans, grzbiet wygiął w pałąk i trwał w tej pozycji dość długo.
— Nie mam — rzekł cichym beznadziejnym głosem, spoglądając na brudną podłogę wagonu.
— Nie mam — powtarzał, urywając sylaby — ja myślałem... Przed odjazdem rozwinąłem ten pasztet... Powąchałem go... Czy nie zepsuty...
— Spróbowałem kawałek! — zawołał z wyrazem takiej szczerej rozpaczy, że wszyscy zrozumieli od razu co się stało.
— Zeżarłeś go, bratku, razem ze staniolem — rzekł Waniek, przystając przed Balounem i rad, że nie potrzebuje dalej bronić się przed zarzutem, iż jest fujarą, jak go pan nadporucznik nazwał, ale że przyczyna chwiejności stanu liczebnego ma podstawy nieco głębsze i ugruntowana jest na innych fujarach. Rozmowa przesunęła się od razu na Balouna i na nowe tragiczne wydarzenie. Waniek zamierzał właśnie wygłosić jaki jędrny morał pod adresem Balouna, gdy do rozmowy wtrącił się kucharz-okultysta, Jurajda, który zamknąwszy swoją ulubioną książkę, tłumaczenie staroindyjskich sutr Pragnâ-Paramitâ, zwrócił się do zmiażdżonego Balouna, który coraz bardziej uginał się pod brzemieniem swego przeznaczenia.
— Wy, Balounie — rzekł — powinniście czuwać nad sobą, bo stracicie zaufanie do siebie i do swego losu. Nie powinniście przypisywać sobie tego, co jest zasługą innych. Ilekroć staniecie wobec takiego problematu jak ten, który pożarliście, musicie zawsze zadać sobie pytanie: W jakim stosunku do mojej osoby jest pasztet z wątroby?
Szwejk uznał za dobre dopełnić tę uwagę przykładem z życia:
— Sam mi mówiłeś, mój Balounie, nie tak dawno jeszcze, że u ciebie w domu będą bili wieprze, i jak tylko staniemy na miejscu i będziesz znał numer poczty polowej, zaraz ci poślą kawał szynki. A teraz wyobraź sobie, że tę szynkę posłaliby pocztą polową do nas, do marszkompanii, a ja i pan feldfebel ukrajaliśmy sobie po kawałku. Smakowałoby nam, więc jeszcze po kawałku, ażeby się z tą szynką stało to, co z pewnym moim znajomym, listowym Kozłem. Był chory na gruźlicę kości, więc naprzód amputowali mu nogę po kostkę, potem po kolano, potem po biodro. Gdyby nie to, że w porę umarł, to byliby go po kawałku poobcinali jak się temperuje połamany ołówek. Więc wyobraź sobie, Balounie, że zeżarlibyśmy ci tę szynkę, tak samo, jak ty zeżarłeś panu oberlejtnantowi jego pasztet...
Olbrzym Baloun spojrzał na wszystkich okiem smutnym.
— Tylko dzięki mojemu wstawiennictwu i zasłudze mojej zostaliście burszem pana oberlejtnanta — rzekł sierżant rachuby Waniek. — Chcieli was przenieść do sanitariatu, żebyście zbierali rannych na polu bitwy. Pod Duklą nasi sanitariusze kilka razy z rzędu szli po rannego chorążego, który leżał przed zasiekami z drutu kolczastego, i ani jeden z nich nie wrócił: wszyscy poginęli od ran w głowę. Dopiero czwartej parze się udało, ale zanim zanieśli go na miejsce opatrunkowe, umarł.
Baloun nie mógł się dłużej opanować i załkał.
— Że też się nie wstydzisz! Taki z ciebie żołnierz? — ofuknął go Szwejk.
— Kiedy ja nie mam najmniejszego talentu do wojaczki — zaczął narzekać biedny Baloun. — Ja jestem wiecznie głodny, nigdy nie nażarty, ponieważ zostałem wyrwany z życia porządnego człowieka. Cały nasz ród jest taki. Nieboszczyk mój ojciec zakładał się w Protiwinie w karczmie, że na jedno posiedzenie zje pięćdziesiąt serdelków i dwa bochenki chleba, i zakład wygrał. Ja też się razu pewnego założyłem i zjadłem cztery gęsi i dwie misy knedli z kapustą. W domu na przykład przypomniałem sobie nieraz po obiedzie, że warto by jeszcze czego pojeść, więc idę do komory, urzynam kawał mięsa, posyłam sobie po piwo i wcinam dwa kila wędzonki. Miałem w domu starego parobka Womelę, a ten parobek napominał mnie zawsze, żebym znowu tak bardzo nosa nie zadzierał i nie obżerał się tak gwałtownie, bo pamięta jeszcze, co mu jego dziadek opowiadał o takim jednym obżartuchu. Przyszła jakaś wojna, nic się nie rodziło przez długich osiem lat, więc ludzie piekli chleb ze słomy i z resztek lnianego siemienia, a już było wielkie święto, gdy do mleka mogli wkruszyć trochę twarogu, bo chleba nie było. I ten obżarty gospodarz umarł jakoś w tydzień po wybuchu tej wielkiej nędzy, bo jego żołądek nie był przyzwyczajony do spożywania strawy tak nędznej.
Baloun podniósł swoje smutne oczy ku niebu.
— A ja myślę, że chociaż Pan Bóg ludzi pokarze, to jednak ich nie opuści.
— Oczywiście, Pan Bóg obżartuchów stworzył, więc Pan Bóg będzie się o nich kłopotał — zauważył Szwejk. — Już raz dostałeś słupka, a teraz wart jesteś, żeby cię posłali na pierwszą linię. Kiedy ja byłem burszem u pana oberlejtnanta, to mógł mi we wszystkim zaufać i nawet przez myśl mu nigdy nie przeszło, abym ja mógł mu coś zeżreć. Gdy się fasowało coś osobliwego, to zawsze mi mówił: — Weź to sobie, Szwejku — albo: — Na co mi tam tyle tego! Dajcie kawałeczek, a z resztą róbcie sobie, co wam się podoba. — Gdy jeszcze byliśmy w Pradze, a on posłał mnie do restauracji po obiad, to za swoje ostatnie pieniądze dokupywałem drugą porcję, żeby mu się czasem nie zdawało, że mu połowę obiadu zeżarłem. Ale kiedyś wykrył te moje podstępy. Kazał sobie zawsze przynosić z restauracji jadłospis i wybierał, co mu się podobało. Więc pewnego dnia wybrał sobie nadziewanego gołąbka. Dali mi połówkę, a ja sobie pomyślałem, że pan oberlejtnant będzie mnie podejrzewał, iż drugą połowę zeżarłem, więc dokupiłem drugą porcję za swoje i przyniosłem mu obie. A pan oberlejtnant Szeba, któremu chciało się jeść i który przyszedł akurat przed obiadem do nas w goście, też się najadł. Ale po obiedzie powiada: — Tylko mi nie gadaj, że to jedna porcja. Na całym świecie nie dostaniesz á la carte całego nadziewanego gołąbka. Jeśli zdobędę dzisiaj pieniądze, to poślę sobie do tej twojej restauracji po obiad. Powiedz mi szczerze, że to porcja podwójna. — Pan oberlejtnant wezwał mnie, żebym potwierdził, że dał mi pieniądze tylko na jedną porcję, bo nie wiedział, że oberlejtnant Szeba do niego przyjdzie. Odpowiedziałem, że dał mi pieniądze na zwyczajny obiad. — No widzisz — powiada mój oberlejtnant — a bywa jeszcze lepiej. Niedawno przyniósł mi Szwejk dwa gęsie uda na obiad. Wyobraź sobie tylko: rosół z makaronem, sztuka mięsa z sosem sardelowym, dwa gęsie uda, kapusty pod sam sufit i jeszcze naleśniki.
— Mmmm jakie dobre żarcie! — mlaskał Baloun językiem.
Szwejk zaś mówił dalej:
— Ale to był kamień obrażenia. Pan oberlejtnant Szeba dnia następnego posłał rzeczywiście po obiad do naszej restauracji, a jego służący przyniósł mu ździebko pilafu z kury, dobre dwie łyżeczki, nie więcej. A pan oberlejtnant Szeba rzucił się na niewinnego człowieka, że połowę zeżarł. Ten mu na to, że niewinny. A pan oberlejtnant Szeba buch go w pysk i każe mu, żeby sobie za przykład brał mnie. Jakie to ja, powiada, noszę porcje panu oberlejtnantowi Lukaszowi. Więc ten niewinny a spoliczkowany żołnierz rozpytał się o wszystko w restauracji zaraz nazajutrz, opowiedział swemu panu, jak się rzeczy mają, a tamten powtórzył mojemu oberlejtnantowi. Siedzę ja raz wieczorem z gazetką w garści i odczytuję sobie wiadomości sztabów nieprzyjacielskich, a tu wchodzi mój oberlejtnant blady i prosto do mnie, żebym mu powiedział, ile zapłaciłem tych podwójnych porcyj w restauracji, bo on już wszystko wie, i zapieranie na nic się nie zdało. Że jestem idiota, to już wie, powiada, ale że mógłbym być takim cymbałem, tego nie przypuszczał. Narobiłem mu, powiada, takiego wstydu, że ma ochotę zastrzelić najprzód mnie a potem siebie. — Panie oberlejtnant — rzekłem do niego — kiedy mnie pan przyjmował, to zaraz pierwszego dnia powiedział mi pan, że każdy pucybut jest złodziej i podły drab. Więc gdy w tej restauracji dawali takie malutkie porcje, to byłby pan mógł myśleć, że ja naprawdę jestem jednym z takich złodziei i podłych drabów i że pożeram pańskie obiady...
— Mój Boże miłosierny — szeptał Baloun pochylając się nad kufereczkiem nadporucznika Lukasza.
— Potem nadporucznik Lukasz zaczął szukać po wszystkich kieszeniach, a ponieważ nic nie znajdował, wyjął z kamizelki srebrny zegarek i dał mi go. Był bardzo wzruszony i rzekł: — Gdy dostanę gażę, Szwejku, to mi spiszecie, wiele wydaliście na te podwójne porcje... A ten zegarek zatrzymajcie osobno. Ale na drugi raz nie bałwańcie się. Kiedyś uderzyła na nas obu taka wielka bieda, że ten srebrny zegarek musiałem zanieść do lombardu...
— Co wy tam robicie, Balounie? — zapytał sierżant rachuby Waniek.
Zamiast odpowiedzi Baloun się zakaszlał. Otworzył sobie mianowicie kuferek oberlejtnanta Lukasza i pożerał jego ostatnią bułkę...
Przez stację przejechał pociąg wojskowy bez zatrzymywania się. Od jednego końca do drugiego naładowany był deutschmeistrami, których wysyłano na serbski front. Jeszcze widać nie wytrzeźwieli ze swego zapału, który wybuchnął w nich w chwili żegnania się z Wiedniem, więc od samego Wiednia ryczeli bezustannie:
Prinz Eugenius der edle Ritter,
Wollt dem Kaiser wiedrum kriegen
Stadt und Festung Belgerad.
Er liess schlagen eine Brucken,
Dass man kunnt’ hinüberrucken
Mit der Armee wohl für die Stadt.
Jakiś kapral z wojowniczo podkręconym wąsem wychylał się z wagonu, wsparty na ramionach szeregowców, którzy bujali nogami spuszczonymi z wagonu, i dawał takt śpiewając na całe gardło:
Als der Brucken war geschlagen,
Dass man kunnt mit Stuck und Wagen
Frei passiern den Donaufluss,
Bei Semlin schlug man das Lager
Alle Serben zu verjagen...
Raptem stracił równowagę, wyleciał z wagonu i nadział się brzuchem na strzałę zwrotnicy, na której wisiał bezwładnie, podczas gdy pociąg pędził dalej, a w dalszych wagonach żołnierze śpiewali pieśń inną:
Graf Radetzky, edler, Degen,
schwur’s des Kaisers Feind zu fegen
aus der falschen Lombardei.
In Verona langes Hoffen,
als mehr Truppen eingetroffen,
fühlt und rührt der Held sich frei...
Nadziany na tępej zwrotnicy wojowniczy kapral był już trupem i niebawem stał nad jego zwłokami na straży jakiś młodziutki żołnierzyk z bagnetem. Był to żołnierz komendy stacyjnej i obowiązki swoje traktował z wielką powagą. Stał przy zwrotnicy wyprostowany jak świeca, a minę miał taką triumfującą, jakby to on był nadział kaprala na zwrotnicę.
Ponieważ był to Madziar, więc przez cały tor ryczał po madziarsku na wszystkich żołnierzy eszelonu 91 pułku, którzy szli popatrzeć na trupa:
— Nem szabat! Nem szabat! Komision militär nem szabat!
— Ma już po kłopocie — rzekł dobry wojak Szwejk, który znajdował się także wśród ciekawych — a dobre i to, że skoro już ma kawał żelaza w brzuchu, przynajmniej wszystkim będzie wiadomo, gdzie zostanie pochowany. Jest to tuż koło stacji, więc nie trzeba będzie szukać jego grobu gdzieś po dalekich pobojowiskach.
— Nadział się akuratnie — rzekł jeszcze Szwejk tonem znawcy, obchodząc zwłoki kaprala ze wszystkich stron. — Kiszki ma w spodniach.
— Nem szabat, nem szabat! — krzyczał młodziutki węgierski żołnierzyk. — Komision militär banhof, nem szabat!
Za Szwejkiem odezwał się surowy głos:
— Co wy tu robicie?
Szwejk zasalutował. Przed nim stał kadet Biegler. Szwejk stanął na baczność.
— Posłusznie melduję, że przyglądam się nieboszczykowi, panie kadecie.
— A co za agitację tu prowadzicie? Co wy tu macie do czynienia?
— Posłusznie melduję, panie kadecie — z dostojnym spokojem odpowiadał Szwejk — że żadnej agitacji tu nie prowadziłem.
Kilku żołnierzy stojących za kadetem roześmiało się, a na czoło wystąpił sierżant rachuby Waniek.
— Panie kadet — rzekł sierżant — pan oberlejtnant wysłał tutaj ordynansa Szwejka, żeby zobaczył, co się tu stało. Byłem teraz koło wagonu sztabowego i ordynans batalionu, Matuszicz, szuka pana z rozkazu dowództwa batalionu. Ma pan natychmiast iść do kapitana Sagnera.
Wszyscy rozchodzili się do swoich wagonów, gdy rozległ się sygnał wzywający do wsiadania. Waniek, idąc ze Szwejkiem, rzekł do niego:
— Gdy się czasem zbierze gdzieś trochę ludzi, to schowajcie swoje rozumy dla siebie. Moglibyście się czasem narazić na grube nieprzyjemności. Ten kapral był od deutschmeistrów, więc mogłoby wyglądać na to, że się z tego nieszczęścia cieszycie. Ten Biegler to straszny czechożerca...
— Przecież ja nic takiego nie powiedziałem — odpowiedział Szwejk tonem, wyłączającym wszelkie wątpliwości. — Tyle tylko powiedziałem, że się ten kapral nadział akuratnie i miał kiszki w spodniach... Przecież on mógł...
— No, mój Szwejku, dajmy już spokój temu gadaniu. — Sierżant Waniek splunął.
— To wszystko jedno — zauważył jeszcze Szwejk — czy kiszki mają mu wyleźć z brzucha dla najjaśniejszego pana, czy tak oto. I tak już spełnił swój obowiązek... Bo przecież on mógł...
— Patrzcie no, Szwejku — przerwał mu Waniek — jak się obładował ordynans batalionu Matuszicz i jakie dobre rzeczy taszczy do wagonu sztabowego. Aż dziw, że się nie przewrócił na szynach.
Na krótko przedtem między kapitanem Sagnerem a uczynnym kadetem Bieglerem doszło do bardzo ostrej rozmowy.
— Bardzo się dziwię, panie kadecie Biegler — mówił kapitan Sagner — dlaczego pan nie zameldował mi natychmiast, że się nie fasuje tych 15 deka salami. Muszę ja dopiero wyjść z wagonu i przekonać się, dlaczego to żołnierze wracają od magazynu z pustymi rękoma. A panowie oficerowie zachowują się tak, jakby rozkaz nie był wcale rozkazem. Powiedziałem przecie: Do magazynu kompania za kompanią plutonami. To znaczy, że jeśli w magazynie nie dostało się nic, to wracać stamtąd trzeba także plutonami. Panu, kadecie Biegler, nakazałem pilnować porządku, ale pan wszystko puścił kantem. Byłeś pan kontent, że nie potrzebujesz się trudzić liczeniem porcyj salami. Natomiast, jak widziałem oknem wagonu, poszedł pan popatrzeć na nadzianego deutschmeistra. A kiedy następnie kazałem pana zawołać, to nie miał pan w swojej kadeckiej fantazji nic pilniejszego do zrobienia, jak tylko ględzić o tym, że poszedł się pan przekonać, czy tam, koło tego nadzianego żołnierza, nie prowadzi się jakiej agitacji...
— Posłusznie melduję, że ordynans jedenastej kompanii, Szwejk...
— Daj mi pan spokój ze Szwejkiem! — krzyknął kapitan Sagner. — Nie myśl pan, panie kadet Biegler, że będzie tu pan intrygował przeciwko nadporucznikowi Lukaszowi. Myśmy tam Szwejka posłali... Patrzy pan na mnie, jakby się panu wydawało, że się pana czepiam... Zresztą, owszem, czepiam się pana, kadecie Biegler... Kiedy pan nie umie uszanować swego przełożonego, usiłuje go blamować, to ja panu urządzę taką wojnę, że nigdy nie zapomni pan o stacji Rabie... Żeby to się tak chełpić swoimi teoretycznymi wiadomościami... Poczekaj pan, jak będziesz na froncie... Jak ja panu każę pójść jako oficerskiej patroli na zasieki z drutu... Pański raport? Nawet raportu nie złożył mi pan po powrocie... Nawet teoretycznie, panie Biegler...
— Posłusznie melduję, panie kapitanie, że zamiast po 15 deka węgierskiego salami, szeregowcy otrzymali po dwie pocztówki. Proszę, panie kapitanie...
Kadet Biegler podał dowódcy batalionu dwie z tych pocztówek, jakie wydawał zarząd wojennego archiwum w Wiedniu, gdzie naczelnikiem był generał piechoty Wojnowich. Na jednej stronie była karykatura żołnierza rosyjskiego, mużyka z długą brodą w uścisku kościotrupa. Przed karykaturą był tekst:
Druga pocztówka pochodziła z Rzeszy Niemieckiej. Był to prezent złożony żołnierzom austriackim przez Niemców.
U góry czytało się napis „Viribus unitis“, a pod tym napisem widać było szubienicę z wiszącym na niej sir Edwardem Greyem. Obok niego stali dwaj salutujący żołnierze: austriacki i niemiecki.
Pod obrazkiem był wierszyk zaczerpnięty z książki Greinza: „Żelazny kułak“. Był to jeden z tych dowcipów, jakie fabrykowano przeciw nieprzyjaciołom Austrii. O wierszach Greinza pisma niemieckie pisały, że są to chlaśnięcia biczem, zawierające prawdziwy, niekiełzany humor i niedościgniony dowcip.
Tekst pod obrazkiem brzmiał tak:
Na szubienicy, dosyć wysoko,
niech się pobuja Edward Grey.
Najwyższy już po temu czas,
ale pouczyć trzeba was,
że żaden dąb się na to nie zgodzi,
by na nim zawisł ten Judasz-złodziej,
więc wisi na drzewie osiki
z francuskiej republiki.
Kapitan Sagner nie doczytał jeszcze tego wierszyka, zawierającego „niekiełzany humor i niedościgniony dowcip“, gdy do wagonu sztabowego wpadł ordynans Matuszicz.
Został przez kapitana Sagnera wysłany do centrali telegraficznej dowództwa stacji, czy nie ma tam czasem jakich nowych dyspozycji, i przyniósł telegram z brygady. Nie trzeba było sięgać po żaden klucz szyfrowy. Telegram brzmiał jasno i zgoła nietajemniczo:
Kapitan Sagner zamyślił się i zakręcił głową.
— Posłusznie melduję — rzekł Matuszicz — że dowódca stacji prosi pana na rozmowę. U niego jest jeszcze jeden telegram.
Doszło następnie do bardzo poufnej rozmowy między dowódcą stacji a kapitanem Sagnerem.
— Pierwsza depesza musiała zostać wręczona, chociaż treść jej była zgoła niespodziewana dla oddziału znajdującego się na stacji Rab: „Szybko gotować się i marsz na Sokal“. Adres był nieszyfrowany do marszbatalionu 91 pułku z odpisem dla marszbatalionu 75 pułku, który był jeszcze daleko. Podpis był właściwy: Dowódca brygady Ritter von Herbert.
— W wielkiej tajemnicy, panie kapitanie — tajemniczo mówił dowódca stacji — komunikuję panu tajny telegram naszej dywizji. Dowódca waszej brygady oszalał. Został wywieziony do Wiednia, gdy rozesłał z brygady kilka tuzinów podobnych depesz na wszystkie strony. W Budapeszcie na pewno otrzyma pan inną depeszę. Oczywiście, że wszystkie jego depesze trzeba unieważniać, ale co do tego nie otrzymaliśmy jeszcze żadnej wskazówki. Mam, jak już powiedziałem, jedynie rozkaz z dywizji, żeby na telegramy nieszyfrowane nie zwracać uwagi. Muszę je doręczać, ponieważ pod tym względem nie otrzymałem od swoich władz odpowiednich rozkazów. Za pośrednictwem swoich władz informowałem się w dowództwie korpusu i za to oddany zostałem pod śledztwo...
— Jestem oficerem czynnej służby w korpusie inżynierii — dodał — pracowałem przy budowie naszej strategicznej kolei w Galicji.
— Panie kapitanie — rzekł po chwili — nam, starym żołnierzom, najlepiej na froncie służyć! Dzisiaj w ministerstwie wojny pęta się tych cywilów, inżynierów kolejowych więcej niż psów... Tyle, że mają egzamin jednorocznych ochotników... Zresztą pan za kwadrans jedzie dalej. Pamiętam dobrze, że w szkole wojskowej w Pradze pomagałem panu przy gimnastyce jako jeden ze starszego rocznika. Obaj mieliśmy kiedyś areszt, bo pan się też bił z Niemcami swej klasy[1]. Był tam też i Lukasz. Obaj byliście najlepszymi towarzyszami. Jak tylko dostaliśmy depeszę ze spisem oficerów przejeżdżającego batalionu, zaraz sobie wszystko przypomniałem. Ładnych parę lat minęło od tamtych czasów... Kadet Lukasz był mi wtedy bardzo sympatyczny...
Cała ta rozmowa wywarła na kapitanie Sagnerze wrażenie bardzo przykre. Oczywiście, że doskonale poznał oficera, który z nim rozmawiał, a który w szkole wojskowej prowadził opozycję przeciwko rakuszaństwu, chociaż późniejsze karierowiczostwo kazało o tej pozycji zapomnieć. Najbardziej niemiłą była wzmianka o nadporuczniku Lukaszu, który zawsze i wszędzie był spychany na bok, gdy chodziło o Sagnera.
— Nadporucznik Lukasz — rzekł z naciskiem — jest bardzo dobrym oficerem. Kiedy odchodzi pociąg?
— Za sześć minut — odpowiedział dowódca stacji, spojrzawszy na zegarek.
— Idę — rzekł Sagner.
— I nic mi nie powiecie, kolego?
— No to na zdar[2] — odpowiedział Sagner i wyszedł przed gmach dowództwa stacji.
Gdy przed odejściem pociągu kapitan Sagner powrócił do wagonu sztabowego, znalazł wszystkich oficerów na swoich miejscach. Grali w karty, we „frische viere“. Tylko kadet Biegler nie grał.
Przerzucał kartki mnóstwa porozpoczynanych rękopisów opisujących bitwy, bo chciał się wyróżnię nie tylko na polu walki, ale także jako pisarz wojskowy, opisujący zdarzenia wojskowe. Mąż dziwnego „bocianiego skrzydła z ogonem ryby“, pragnął stać się fenomenem śród pisarzy wojskowych. Jego prace literackie zaczynały się nagłówkami wielce obiecującymi, w których odbijał się militaryzm owych czasów, ale były to zaledwie notatki, tak że na ćwiartkach papieru znajdowały się na razie dopiero nagłówki prac, które miały powstać później:
Charakterystyka żołnierzy wielkiej wojny. — Kto rozpoczął wojnę? — Polityka austriacko-węgierska a powstanie wojny światowej. — Uwagi wojenne. — Austro-Węgry a wojna światowa. — Doświadczenia wojny. — Odczyt popularny o wybuchu wojny. — Uwagi wojenno-polityczne. — Sławny dzień Austro-Węgier. — Imperializm słowiański a wojna światowa. — Dokumenty z wojny. — Dokumenty do dziejów wojny światowej. — Dziennik wojny światowej. — Kronika wojny światowej. — Pierwsza wojna światowa. — Nasza dynastia w wojnie światowej. — Narody monarchii austro-węgierskiej w wojnie światowej. — Kronika mojej żołnierki. — Jak walczą wrogowie Austro-Węgier. — Kto zwycięży? — Nasi oficerowie i nasi żołnierze. — Znakomite czyny moich żołnierzy. — Z czasów wielkiej wojny. — O zapale walecznym. — Księga bohaterów austro-węgierskich. — Żelazna brygada. — Zbiór moich listów z frontu. — Bohaterowie naszego marszbatalionu. — Książka podręczna dla żołnierzy frontu. — Dni walk i zwycięstwa. — Co widziałem i czego doznałem na froncie. — W rowach strzeleckich. — Oficer opowiada. — Z synami Austro-Węgier naprzód! — Aeroplany nieprzyjacielskie a nasza piechota. — Po bitwie. — Nasza artyleria: wierni synowie ojczyzny. — Choćby się całe piekło sprzysięgło przeciw nam... — Wojna obronna i wojna zaczepna. — Krew i żelazo. — Zwycięstwo lub śmierć. — Nasi bohaterowie w niewoli.
Gdy kapitan podszedł do kadeta Bieglera i przeczytał te nagłówki, zapytał na co zostały one napisane i jak należy je rozumieć.
Kadet Biegler odpowiedział mu w istnym natchnieniu, że każdy z tych nagłówków, to tytuł książki, która zostanie napisana. Ile nagłówków, tyle książek.
— Pragnę, panie kapitanie, żeby po mnie została pamiątka, gdy polegnę w walce. Wzorem dla mnie jest profesor niemiecki, Udo Kraft. Urodził się w roku 1870, teraz, gdy wybuchła wojna, zgłosił się na ochotnika i poległ dnia 22 sierpnia 1914 roku pod Anloy. Przed śmiercią wydał książkę: „Samowychowanie ku śmierci za cesarza“. (Udo Kraft, „Selbsterziehung zum Tod für Kaiser“. C. F. Amelang, Verlag, Leizig.)
Kapitan Sagner podprowadził kadeta Bieglera ku oknu.
— Niech pan pokaże, co pan ma jeszcze, kadecie Biegler. Ogromnie interesuje mnie pańska działalność — z ironią mówił kapitan Sagner. — Co to za zeszyt, który schował pan pod bluzą?
— To nic osobliwego, panie kapitanie — z dziecięcym rumieńcem odpowiedział kadet Biegler. — Służę panu.
Na zeszycie podanym kapitanowi był napis:
Schematy te były straszliwie proste.
Od bitwy pod Nördlingen z 6 września r. 1634, poprzez bitwę pod Zentą z 11 września 1697, pod Caldiero z 31 września[3] 1805, pod Aspern z 22 kwietnia 1809, bitwę narodów pod Lipskiem w roku 1813, Santa Lucia w maju 1848, aż po bitwę pod Trutnowem 27 czerwca 1866 i zdobycie Sarajewa 19 sierpnia 1878 — wszystkie schemaciki były jednakowe.
W każdym z nich kadet Biegler narysował pewną ilość kwadracików, przy czym jedne były puste, drugie siatkowane. Po obu stronach było lewe skrzydło, centrum i prawe skrzydło. Następnie w tyle stały rezerwy i strzałki zwrócone tam i sam. Bitwa pod Nördlingen tak samo jak zdobywanie Sarajewa podobna była do rozstawienia graczy footbalowych na jakimkolwiek boisku, przy czym strzałki mogły bardzo dobrze oznaczać kierunek kopniętej piłki.
Taka też myśl przyszła do głowy kapitanowi Sagnerowi. Dlatego zapytał:
— Panie kadecie, pan grywa w piłkę nożną?
Biegler zarumienił się jeszcze bardziej i zamrugał oczami. Przez chwilę zdawało się, że zaraz wybuchnie płaczem.
Kapitan Sagner z uśmiechem odwracał kartki zeszytu i zatrzymał się nad schematem bitwy pod Trutnowem podczas wojny austriacko-pruskiej. Kadet Biegler dopisał przy tym schemacie uwagę:
— Bitwa pod Trutnowem nie powinna była zostać stoczona, ponieważ pagórkowata okolica uniemożliwiała rozwinięcie dywizji generała Mazzucheli, zagrożonej przez potężne kolumny pruskie, znajdujące się na wyżynach otaczających lewe skrzydło naszej dywizji.
— A więc zdaniem pańskim — rzekł z uśmiechem kapitan Sagner, oddając Bieglerowi zeszyt — bitwa pod Trutnowem mogła była zostać stoczona jedynie w tym wypadku, gdyby Trutnow leżał śród równin. Jesteś pan Benedekiem budziejowickim. Bardzo to pięknie z pańskiej strony, kadecie Biegler, że w czasie tak krótkim swego przebywania w wojsku starał się pan przeniknąć wszystkie tajniki strategii, tylko że te usiłowania pańskie wypadły tak samo, jak to się zdarza chłopcom, gdy się bawią w wojsko i nadają sobie tytuły generałów. Sam pan się tak szybko awansował na oficera, aż miło patrzeć. C. k. oficer Adolf Biegler! Zanim dojedziemy do Pesztu, będzie pan marszałkiem polowym. Onegdaj siedział pan u swego tatusia i ważył pan skóry krowie, a dzisiaj k. u n d. k. Leutnant Adolf Biegler!... Człowieku, przecie panu jeszcze daleko do oficera! Kadet, to nie oficer. Wisisz pan w powietrzu między podoficerami a chorążymi. Jest pan akurat takim samym oficerem jak frajter, który w knajpie każe się nazywać sierżantem sztabowym.
— Słuchaj no, Lukasz — zwrócił się do nadporucznika — skoro masz w swojej kompanii kadeta Bieglera, to go ćwicz, a zdrowo. Podpisuje się jako oficer, więc niech sobie na ten tytuł zasłuży w bitwie. Jak będzie ogień huraganowy, a my będziemy atakowali, to niech ze swoim plutonem idzie przecinać zasieki z drutu kolczastego der gute Junge. A propos, każe ci się kłaniać Zykan, jest dowódcą stacji w Rabie.
Kadet Biegler widząc, że rozmowa z nim jest skończona, zasalutował i zaczerwieniony przeszedł przez cały wagon, aż zaszył się wreszcie w poprzecznym przejściu na jego końcu.
Jak lunatyk otworzył drzwi klozetu i spoglądając na niemiecko-madziarski napis: „Używanie klozetu dozwolone jedynie podczas jazdy pociągu“, załkał i rozpłakał się na dobre. Potem rozpiął spodnie... Potem siedział ocierając łzy. Potem użył zeszytu z napisem: Schematy wielkich i sławnych bitw stoczonych przez wojska austro-węgierskie, ułożone przez c. k. oficera Adolfa Bieglera. Pohańbiony zeszyt znikał w otworze klozetu i padając na tor, polatywał między szynami pod pędzącym pociągiem wojskowym.
Kadet Biegler obmył sobie w umywalni klozetu zaczerwienione oczy i wyszedłszy na korytarzyk, postanawiał być mocnym, cholernie mocnym. Już od rana bolała go głowa i brzucho.
Przechodził obok końcowego przedziałku, gdzie ordynans batalionu, Matuszicz, ze służącym dowódcy batalionu, Batzerem, grali w zechcyka.
Zajrzał do wewnątrz przez uchylone drzwi i zakaszlał. Gracze spojrzeli nań i grali dalej.
— Czy nie wiecie, co się należy? — zapytał Biegler.
— Nie mogłem — odpowiedział służący kapitana Sagnera, Batzer, swoją straszliwą niemczyzną z gór Kasperskich. — Mi’is’ die Trump’ ausganga.
— Należało wyjść w dzwonki, panie kadecie — mówił dalej — w wysokie dzwonki, a zaraz potem zagrać winnego króla... To się należało...
Kadet Biegler nie rzekł już ani słowa i zaszył się w kącie wagonu. Gdy później podszedł do niego chorąży Pleschner, żeby go poczęstować łykiem koniaku, którego butelkę wygrał w karty, to się zadziwił, że Biegler tak pilnie studiuje książkę profesora Udo Krafta: „Samowychowanie ku śmierci za cesarza“.
Zanim dojechali do Pesztu, kadet Biegler był taki pijany, że wychylał się z wagonu i wrzeszczał w pustą okolicę:
— Frisch drauf! Im Gottes Namen frisch drauf!
Na rozkaz kapitana Sagnera ordynans batalionu, Matuszicz, odciągnął go od okna i przy pomocy służącego kapitana Sagnera ułożył go na ławie. Kadet Biegler zasnął i miał taki sen:
Miał signum laudis, żelazny krzyż, był majorem i jechał na inspekcję odcinka brygady, która była mu powierzona. Tylko że nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego ciągle jest majorem, gdy komenderował całą brygadą. Miał podejrzenie, że oczekiwał go awans na generał-majora, ale słówko „generał“ musiało się widać gdzieś zapodziać na poczcie polowej.
W duchu musiał się śmiać, że w pociągu, którym jechali na front, kapitan Sagner groził, że jemu każe przecinać zasieki z drutu kolczastego. Zresztą kapitan Sagner już dawno został przeniesiony do innego pułku i to na jego, Bieglera, życzenie wyrażone w dowództwie dywizji. Przeniesiono go razem z nadporucznikiem Lukaszem do innej dywizji i do innego korpusu.
Ktoś mu potem opowiadał, że obaj nędznie zginęli w jakichś błotach podczas ucieczki.
Gdy autem podjeżdżał ku pozycjom dla obejrzenia odcinka swej brygady, wszystko było jasne i wyraźne. Właściwie był delegowany przez generalny sztab armii.
Koło niego przechodzili żołnierze i śpiewali pieśń, którą czytał był w zbiorze austriackich pieśni wojennych: „Es gilt“:
Halt euch brav, ihr tapfren Brüder,
werft den Feind nur herzhaft nieder,
lasst des Kaisers Fahne wehn...
Okolica była taka sama jak na obrazkach „Wiener Illustrierte Zeitung“.
Po prawej stronie koło stodoły widać było artylerię ostrzeliwującą nieprzyjacielskie okopy przy szosie, po której pędził automobil. Z lewej strony stał dom, z którego strzelano, podczas gdy nieprzyjaciel kolbami karabinów starał się wywalić drzwi. Przy szosie płonął zestrzelony aeroplan nieprzyjacielski. Na horyzoncie widać było jazdę i palącą się wieś, dalej okopy marszbatalionu na małym wywyższeniu, skąd ostrzeliwano nieprzyjaciela z karabinów maszynowych. Dalej ciągnęły się okopy nieprzyjacielskie wzdłuż szosy. A szofer wiezie go dalej szosą prosto ku nieprzyjacielowi.
— Nie wiesz, gdzie mnie wieziesz? Tam jest nieprzyjaciel! — ryczy na szofera.
Ale szofer odpowiada mu zgoła spokojnie:
— Panie generale, to jedyna porządna droga. Szosa jest w stanie dobrym. Na drogach bocznych opony nie wytrzymałyby tej jazdy.
Im bliżej pozycyj nieprzyjacielskich, tym wyraźniej słychać strzelanie. Po obu stronach okopów ciągnie się aleja drzew owocowych i granaty niszczą tę aleję.
A szofer spokojnie odpowiada na jego uwagi:
— Ta szosa jest wyborna, panie generale, jedzie się po niej jak po maśle. Gdybyśmy zboczyli w pole, to opony popękają.
— Niech pan spojrzy, panie generale — krzyczy szofer — ta szosa jest tak świetnie zbudowana, że nawet moździerze trzydziestocentymetrowe nic nam nie zrobią. Szosa ta, to istne boisko, ale na kamienistych drogach polowych popękałyby opony. A wracać też nie możemy, panie generale.
— Bzzz — dzum! — słyszy Biegler wybuch, a auto robi ogromny skok.
— A co? Czy nie mówiłem, panie generale? — ryczy szofer. — Przecież to jest cholernie dobra szosa. Właśnie wybuchnął przed nami pocisk trzydziestoośmiocentymetrowy. Ale dziury nie ma. Szosa jak boisko. Lecz gdybym skręcił w pole, to zaraz popękają opony. Teraz ostrzeliwują nas z odległości czterech kilometrów.
— Ale dokąd my jedziemy?
— To się pokaże — odpowiedział szofer. — Dopóki będzie taka szosa jak dotąd, to ręczę za wszystko.
Lot, ogromny lot i automobil przystaje.
— Panie generale — krzyczy szofer — czy nie ma pan mapy sztabowej?
Generał Biegler zapala elektryczną lampkę i widzi, mapę sztabową ma na kolanach. Ale jest to morska mapa wybrzeży Helgolandu z roku 1864, z czasu wojny austriacko-pruskiej przeciw Danii o Szlezwig.
— Jesteśmy na rozstajach — powiada szofer — a wszystkie drogi prowadzą ku pozycjom nieprzyjacielskim. Mnie chodzi o porządną szosę, żeby nie ucierpiały opony, panie generale... Ja odpowiadam za automobil sztabowy...
Nagle huk, ogłuszający huk i gwiazdy olbrzymie jak koła. Mleczna droga jest gęsta jak śmietana.
Płynie Biegler w bezkresach wszechświata, siedząc obok szofera. Tuż przed siedzeniem auto zostało przecięte gładko jakby nożycami. Z całego auta pozostał tylko napastliwy, zaczepny przód.
— Całe szczęście, że mi pan akurat pokazywał mapę — mówi szofer. — Przeleciał pan do mnie, a resztę diabli wzięli. To była czterdziestodwucentymetrówka... Zaraz wiedziałem, że jak miniemy rozstaje, to szosa będzie diabła warta. Po trzydziestoósemce mogła być tylko czterdziestodwucentymetrówka. Nic lepszego nie wyrabiają jak dotąd, panie generale.
— Ale dokąd jedziemy?
— Lecimy do nieba, panie generale, i trzeba omijać komety. Takie komety są znacznie gorsze od największych granatów.
— Teraz pod nami jest Mars — rzekł szofer po długim milczeniu.
Biegler czuł się znowu spokojny.
— Czy znasz pan dzieje bitwy narodów pod Lipskiem? — zapytał. — Kiedy to marszałek połowy, książę Szwarcenberg, szedł na Libertkowice 14 października 1813 roku i gdy 16 października toczyła się walka o Lindenau? Wtedy generał Merweldt staczał swoje walki, wojska austriackie były w Wachowie, a 19 października padł Lipsk.
— Panie generale — rzekł szofer z wielką powagą — jesteśmy właśnie przed niebieską bramą, proszę wysiadać! Przez bramę niebieską przejechać nie podobna, bo jest tu wielki tłok. Sami żołnierze.
— Przejedź którego z nich, to nam poschodzą z drogi! — krzyczy na szofera.
I wychylając się z samochodu, woła:
— Achtung, sie Schweinebande! Co za bydło! Widzą generała, ale nie chce im się zrobić rechts schaut.
— Ciężka sprawa, panie generale — odpowiada na to szofer głosem łagodnym — prawie wszyscy mają poobrywane głowy.
Generał Biegler dopiero teraz zauważył, że ci, co się tłoczą w bramie niebieskiej, to najprzeróżniejsi inwalidzi, którzy w wojnie potracili różne części ciała i dźwigają je z sobą w plecakach. Głowy, ręce, nogi. Jakiś sprawiedliwy kanonier w podartym płaszczu, pchający się przez tłum przy niebieskiej bramie, miał w tłomoczku całe swoje brzucho razem z dolnymi kończynami. Z innego tłomoka, dźwiganego przez jakiegoś sprawiedliwego landwerzystę, wyglądała na generała Bieglera połowa zadka, którą zacny ów człowiek stracił pod Lwowem.
— To gwoli porządkowi — odezwał się szofer, przejeżdżając przez gęsty tłum. — Potrzebne to widać dla rajskiej superrewizji.
Przy bramie niebieskiej odźwierni puszczali jedynie na dźwięk słów hasła, które i Bieglerowi od razu przyszło do głowy: „Für Gott und Kaiser“.
Samochód wjechał do raju.
— Panie generale — rzekł jakiś anioł-oficer ze skrzydłami u ramion, gdy przejeżdżali koło koszar aniołów-rekrutów — musi pan się meldować w dowództwie głównymi.
Jechali dalej koło jakiegoś placu ćwiczeń, gdzie się roiło od rekrutów-aniołów, których uczono wołać chóralnie: Alleluja!
Przejeżdżali akurat koło pewnej grupy, gdzie rudy anioł-kapral obrabiał akurat jakiegoś ofermę rekruta angielskiego, tłukł go pięścią po brzuchu i wołał:
— Gębę szerzej otwieraj, słoniu betlejemski! Czy to tak się woła: Alleluja? Skrzeczysz, jakbyś miał kluskę w gębie. Chciałbym ja wiedzieć co za wół wpuścił cię tutaj do raju, ty bydlę jedno. Więc jeszcze raz... Hlahlehluhja? Ach, ty bestio jedna, jeszcze nam tu w raju będziesz krzyczał przez nos!? Powtórz mi zaraz, cedrze libański!
Pędzili dalej, ale jeszcze długo słyszeli za sobą nosowe dźwięki biednego anioła-rekruta. Hla-hle-hlu-hja i krzyk anioła-kaprala. Ale-lu-ja! Ale-lu-ja! Ty krowo jordańska!
Potem zajaśniało wielkie światło nad ogromną budowlą, podobną do koszar mariańskich w Budziejowicach, a nad nią dwa aeroplany, jeden z lewej strony, drugi z prawej, zaś pośrodku, między obu aeroplanami, rozciągnięte było olbrzymie płótno z wielkim napisem:
Do generała Bieglera podbiegli dwaj aniołowie w uniformach żandarmów polowych, wyciągnęli go z automobilu i ująwszy go za kołnierz, zaprowadzili na pierwsze piętro wielkiego gmachu.
— Zachowujcie się przyzwoicie przed Panem Bogiem — napomnieli go, zatrzymując się przed pewnymi drzwiami, otworzyli te drzwi i wepchnęli go do środka.
Na środku pokoju, na którego ścianach wisiały portrety Franciszka Józefa i Wilhelma, następcy tronu, Franciszka Karola Józefa, generała Wiktora Dankla, arcyksięcia Fryderyka i szefa sztabu generalnego, Konrada Hötzendorfa, stał Pan Bóg.
— Kadecie Biegler — rzekł Pan Bóg z naciskiem — nie poznajesz mnie? Ja jestem twój były kapitan, Sagner z 11 marszkompanii.
Biegler zdrętwiał.
— Kadecie Biegler — odezwał się znowuż Pan Bóg — jakim prawem przywłaszczyłeś sobie tytuł generał-majora? Jakim prawem, kadecie Biegler, rozbijałeś się samochodem sztabowym po szosie śród pozycyj nieprzyjacielskich?
— Posłusznie melduję...
— Stul gębę, kadecie Biegler, gdy rozmawia z tobą Pan Bóg.
— Posłusznie melduję — wyjąkał Biegler jeszcze raz.
— Więc ty nie zamkniesz gęby? — krzyknął na niego Pan Bóg i otworzywszy drzwi zawołał: — Dwóch aniołów! Żwawo!
Weszli dwaj aniołowie z karabinami przewieszonymi przez lewe skrzydła. Biegler poznał w nich Matuszicza i Batzera.
Z ust Pana Boga zabrzmiał rozkaz:
— Wrzucić go do latryny!
Kadet Biegler zapadał gdzieś w straszliwy smród.
Naprzeciwko śpiącego kadeta Bieglera siedział Matuszicz ze służącym kapitana Sagnera, Batzerem, i jeszcze ciągle grali w zechcyka.
— Stink awer der Kerl wie a Stockfisch — rzucił Batzer, który z zainteresowaniem przyglądał się, jak śpiący kadet zwija się na ławie i kręci. — Muss die Hosen voll ha’n.
— Taka rzecz może się zdarzyć każdemu — rzekł filozoficznie Matuszicz. — Daj mu spokój: przeodziewać go nie będziesz. Lepiej rozdaj karty.
Nad Budapesztem widać już było łunę świateł, a po Dunaju przeskakiwały blaski reflektora.
Kadetowi Bieglerowi śniło się teraz co innego, bo przez sen mówił:
— Sagen sie meiner tapferen Armee, das sie sich im meinem Herzen ein unvergängliches Denkmal der Liebe und Dankbarkeit errichtet hat.
Ponieważ przy tych słowach znowuż zaczął się kręcić, pod nos Batzera zaleciał mocniejszy zapach. Splunął tedy i rzekł:
— Stink wie a Hajzlpuca, wie a beschissn a Hajzlpuca.
A kadet Biegler kręcił się coraz niespokojniej, zaś nowy jego sen był wielce fantastyczny. Był obrońcą miasta Linzu w wojnie o sukcesję austriacką.
Widział reduty, retranchementy i palisady dokoła miasta. Jego kwatera główna przemieniona była w ogromny szpital. Wszędzie, gdzie okiem rzucić, leżeli chorzy i trzymali się za brzuchy. Przed palisadami miasta harcowali dragoni Napoleona I.
Zaś on, dowódca miasta, stał nad tym mrowiem i także trzymał się za brzuch, a jednocześnie krzyczał do jakiegoś francuskiego parlamentariusza:
— Powiedzcie swemu cesarzowi, że się nie poddam...
Nagle, jak gdyby jego ból brzucha spadł z niego za jednym zamachem, i oto na czele batalionu pędzi on z miasta na drogę chwały i zwycięstwa, i widzi, jak nadporucznik Lukasz gołą ręką odbija cios pałasza francuskiego dragona, który chciał ciąć jego, Bieglera, obrońcę oblężonego miasta Linzu.
Nadporucznik Lukasz umiera u jego stóp z okrzykiem:
— Ein Mann, wie sie, Herr Oberst, ist nötiger, ais ein nichtsnutziger Oberleutnant!
Obrońca Linzu ze wzruszeniem odwraca się od umierającego, gdy wtem nadlatuje kartacz i wali Bieglera w zadek.
Biegler odruchowo sięga ręką tam, gdzie go uderzył kartacz i czuje wilgoć. Coś lepkiego rozmazuje mu się po ręku. Więc krzyczy:
— Sanität! Sanität! — i wali się z konia...
Kadeta Bieglera Batzer z Matusziczem podnieśli z podłogi, na którą zwalił się z ławy, i ułożyli go na niej znowuż.
Następnie Matuszicz poszedł do kapitana Sagnera, aby mu zameldować, że z kadetem Bieglerem coś jest bardzo nie w porządku.
— To chyba nie od koniaku — rzekł. — Najprędzej dostał kadet cholery. Wszędzie po stacjach pił wodę. W Moszonie widziałem, że się...
— Cholera nie przychodzi tak szybko. W sąsiednim przedziale jest pan doktór, idźcie do niego i powiedzcie mu, żeby obejrzał chorego.
Do batalionu został przydzielony „wojenny doktór“, stary medyk i bursz, Welfer. Umiał pić i bić się, a medycynę znał jak wytarty trojak. Przestudiował swój fach na różnych uniwersytetach austriackich, odbywał praktykę w najróżniejszych szpitalach, ale doktoratu nie robił po prostu dlatego, że w testamencie jego stryja była klauzula nakładająca na jego spadkobierców obowiązek wypłacania Fryderykowi Welferowi rocznego stypendium tak długo, dopóki ów Fryderyk Welfer nie otrzyma dyplomu lekarskiego.
To stypendium było przynajmniej cztery razy wyższe od wynagrodzenia, jakie asystenci otrzymują w szpitalach, więc medicinae universae candidatus, Fryderyk Welfer, rzetelnie starał się o to, aby promowanie go na doktora medycyny było odsunięte w czasy jak najdalsze.
Spadkobiercy byli wściekli. Nazywali go idiotą, próbowali narzucić mu bogatą narzeczoną, żeby się go pozbyć. Aby spadkobiercom dokuczyć jeszcze bardziej, kandydat medycyny, Fryderyk Welfer, członek jakichś dwunastu korporacyj studenckich, wydał kilka zbiorków bardzo ładnych wierszy w Wiedniu, w Lipsku i w Berlinie, Pisywał do „Simplicissimusa“ i dalej studiował medycynę, jakby nigdy nic.
Aż oto wybuchła wojna i podstępnie zarzuciła swoje zdradzieckie sidła na Fryderyka Welfera.
Poeta i autor książek „Lachende Lieder“, „Krug und Wissenschaft“, „Märchen und Parabeln“ musiał po prostu ruszyć na wojnę, a jeden ze spadkobierców postarał się w ministerstwie wojny o to, że Fryderyk Welfer zrobił „wojenny doktorat“. Zrobił go na piśmie. Otrzymał szereg pytań i na wszystkie odpowiedział stereotypowo: „Lecken sie mir am Arsch!“ Po trzech dniach pułkownik oznajmił mu, że otrzyma dyplom doktora medycyny, że już dawno był dojrzały dla doktoratu, że starszy lekarz sztabu przydziela go do szpitala uzupełnień i że od jego własnego postępowania zależy szybki awans. Wprawdzie wiadomo o nim, że w różnych miastach pojedynkował się z oficerami, ale na wojnie zapomina się o takich rzeczach.
Autor poezyj „Dzban i wiedza“ zaciął usta i zaczął służyć w wojsku.
Ponieważ ustalono kilka przypadków, że doktór Welfer był bardzo uprzejmy dla chorych żołnierzy i przedłużał im pobyt w szpitalu jak tylko było można, doktora tego wyprawiono z jedenastą marszkompanią na front. Bo wtedy obowiązywała powszechna zasada co do chorych: — Ma się taki wylegiwać w szpitalu i zdychać na łóżku, to niech lepiej zdechnie w rowie strzeleckim albo w tyralierze.
Oficerowie służby czynnej całego batalionu uważali doktora Welfera za coś niższego od siebie, a oficerowie rezerwy także nie zwracali na niego uwagi i nie zaprzyjaźniali się z nim, żeby się przez to jeszcze bardziej nie pogłębiała przepaść między nimi a oficerami aktywnymi.
Oczywiście, że i kapitan Sagner czuł się niesłychanie wywyższony nad tego byłego kandydata medycyny, który podczas swoich bardzo długich studiów szpetnie posiekał kilku oficerów. Gdy doktór Welfer, wojenny doktór, przeszedł koło niego, kapitan nawet na niego nie spojrzał i dalej rozmawiał z nadporucznikiem Lukaszem o czymś zgoła obojętnym, że w Budapeszcie hodują dynie, na co nadporucznik Lukasz odpowiedział, że w trzecim roczniku szkoły wojskowej bawił z kilku kolegami na Słowaczyżnie i że przybyli w goście do pewnego ewangelickiego proboszcza, Słowaka. Gospodarz uraczył ich wieprzową pieczenią i jarzyną z dyni, a potem kazał im dać wina i mówił:
Dynia, świnia
chce sa jej wina.
Wszyscy się tym powiedzeniem uczuli dotknięci.
— Z Budapesztu niewiele zobaczymy — rzekł kapitan Sagner, rozmawiając z Lukaszem wyjątkowo po czesku. — Objeżdżamy miasto bokiem. Według marszruty mamy tu stać dwie godzinny.
— Sądzę, że przesuną tu wagony — odpowiedział nadporucznik Lukasz — więc dostaniemy się na stację zapasową: Transport Militär-Bahnhof.
Obok nich przeszedł „wojenny doktór“ Welfer.
— Nic osobliwego — rzekł z uśmiechem. — Tacy panowie, którzy z biegiem czasu chcą się stać oficerami i którzy jeszcze w Brucku chełpią się swoimi wiadomościami historyczno-strategicznymi, powinni wiedzieć. że to niebezpiecznie zjeść od razu cały transport słodyczy otrzymany od mamusi. Od chwili, gdy wyjechaliśmy z Brucku, kadet Biegler zjadł trzydzieści ciastek z kremem, jak mi się przyznał, i wszędzie po stacjach pił tylko gotowaną wodę. Przypomina mi się pewien wiersz Schillera...
— Słuchaj pan, panie doktorze — przerwał mu kapitan Sagner — tu nie chodzi o Schillera. Jak się ma kadet Biegler.
„Wojenny doktór“ Welfer roześmiał się.
— Aspirant na oficera, pański kadet Biegter, się zerżnął... To nie cholera i nie czerwonka, ale prosty i powszedni kaktus. Pański aspirant oficerstwa wypił trochę więcej koniaku i zrobił w majtki... Zresztą byłby to niezawodnie zrobił i bez koniaku. Obżarł się tak dalece ciastkami z kremem, które posłano mu z domu, że i tego byłoby dosyć... Taki dzieciak... W kasynie, jak mi wiadomo, pijał zawsze tylko ćwiartkę... Abstynent.
Doktór Welfer splunął.
— Kupował sobie cukierki i ptysie.
— A więc nic osobliwego? — zapytał kapitan Sagner. — Taka rzecz jednak... Gdyby to było zaraźliwe...
Nadporucznik Lukasz powstał i rzekł:
— Dziękuję za takiego plutonowego...
— Trochę go poratowałem — rzekł Welfer, nie przestając się uśmiechać — pan kapitan wyda odpowiednie zarządzenie... To jest, ja przekażę Bieglera do szpitala... Dam mu świadectwo, że to dyzenteria. Ciężki wypadek dyzenterii. Izolacja... Kadet Biegler dostanie się do baraku dezynfekcyjnego.
— Jest to bezwarunkowo lepsze — mówił dalej Welfer ciągle z tym wstrętnym swoim uśmiechem — niż gdyby trzeba było powiedzieć prawdę o kadecie za...nym. Dyzenteria, to sprawa bardziej honorowa, niż taka pospolita przygoda.
Kapitan Sagner zwrócił się do nadporucznika Lukasza i rzekł tonem urzędowym:
— Panie nadporuczniku, kadet Biegler z pańskiej kompanii, zachorował na dyzenterię i pozostanie na kuracji w Budapeszcie...
Kapitanowi Sagnerowi wydawało się, że Welfer śmieje się bardzo zaczepnie, ale gdy spojrzał na „wojennego doktora“, widział, że jest on zgoła obojętny.
— A więc wszystko w porządku, panie kapitanie — dodał Welfer — aspirant godności oficerskiej.
Machnął ręką:
— Przy dyzenterii każdy zrobi w majtki.
Tak więc się stało, że kadet Biegler został zawieziony do wojskowego szpitala izolacyjnego w Uj Buda.
Jego powalane spodnie zginęły w zamęcie wojny światowej.
Marzenia kadeta Bieglera o wielkich zwycięstwach zostały zamknięte w pokoiku izolacyjnego baraku.
Dowiedziawszy się, że ma dyzenterię, kadet Biegler szczerze się uradował.
Wszystko jedno, czy się otrzymuje rany dla najjaśniejszego pana, czy też zapada się na jaką chorobę przy wykonywaniu obowiązków żołnierskich.
Potem przytrafiła mu się jeszcze drobna przygoda. Ponieważ wszystkie miejsca w szpitalu dla chorych na dyzenterię były zajęte, więc kadeta Bieglera przeniesiono do baraku cholerycznego.
Jakiś madziarski lekarz sztabowy zakręcił głową, gdy kadeta wykąpano i przy mierzeniu temperatury stwierdzono, że ma akurat 37 stopni! Przy cholerze najgorszym objawem jest poważny spadek temperatury. Chory staje się obojętny.
Kadet Biegler nie okazywał najmniejszego wzburzenia. Był niezwykle spokojny i w duchu powtarzał sobie, że czy tak, czy owak, cierpi dla najjaśniejszego pana.
Lekarz sztabowy jeszcze raz kazał Bieglerowi zmierzyć temperaturę gruntownie.
— Ostatnie stadium cholery — pomyślał w duchu — objawy końcowe, najwyższe wyczerpanie, chory traci zainteresowanie dla swego otoczenia, a świadomość jego jest przyćmiona. Uśmiecha się w przedśmiertelnych kurczach.
Kadet Biegler przy gruntownym mierzeniu temperatury uśmiechał się istotnie, ale z miną męczennika, gdy wtykano mu termometr w miejsce tak niezwykłe. Nie ruszał się.
— Objawy, które przy cholerze prowadzą ku końcowi — myślał węgierski lekarz sztabowy. — Bierna pozycja...
Zapytał jeszcze podoficera-sanitariusza, czy w kąpieli kadet Biegler womitował i miał rozwolnienie.
Otrzymawszy odpowiedź przeczącą, zapatrzył się w Bieglera. Gdy przy cholerze mija rozwolnienie i kończą się wymioty, to i te objawy są oznaką zbliżającego się końca, wypełniając ostatnie godziny życia.
Kadet Biegler, zupełnie nagi, po wyniesieniu go z ciepłej wanny poczuł chłód i zaczął szczękać zębami. Na całym ciele miał gęsią skórę.
— Widzisz pan — rzekł lekarz po madziarsku — wielka jektygacja. Kończyny zimne. To już koniec.
I pochylając się nad kadetem, zapytał go po niemiecku:
— Also wie geht’s?
— S-s-se-hr-gu-gu-tt — zaszczękał zębami kadet Biegler. — Ee-ei-ne De-deck-cke.
Świadomość częściowo jasna, częściowo przyćmiona — rzekł lekarz węgierski. — Ciało ogromnie wychudzone, wargi i paznokcie powinny być czarne... Już mam trzeci taki przypadek, że umierają u mnie ludzie na cholerę bez czarnych paznokci i warg.
Pochylił się nad kadetem i mówił dalej po madziarsku:
— Drugiego odgłosu nad sercem nie słychać...
— Ei-ei-ne-ne De-de-de-cke-ke-ke — dygotał kadet Biegler.
— To, co teraz mówi, to ostatnie jego słowa — rzekł lekarz sztabowy do podoficera-sanitariusza po madziarsku. — Jutro pochowamy go razem z majorem Kochem. Teraz traci przytomność. Czy papiery jego są w kancelarii?
— Pewno są — odpowiedział spokojnie sanitariusz.
— Ei-ei-ne-ne De-de-de-cke-ke-ke — szczękał zębami kadet Biegler.
W całej sali na szesnaście łóżek było tylko pięciu ludzi. Jeden z nich był nieboszczykiem. Zmarł przed dwiema godzinami, był przykryty prześcieradłem i nazywał się tak samo jak odkrywca zarazków cholerycznych. Był to kapitan Koch, o którym lekarz sztabowy mówił, że jutro będzie pochowany razem z kadetem Bieglerem.
Kadet Biegler uniósł się na łóżku i po raz pierwszy widział, jak to się umiera na cholerę dla najjaśniejszego pana, bo z czterech pacjentów dwaj konali, dusili się i sinieli. Z ich ust wydzierały się jakieś słowa, ale nie wiadomo było, co mówią i w jakim języku. Był to raczej charkot zdławionego głosu.
Dwaj inni z ogromnie burzliwą reakcją w kierunku ozdrowienia przypominali chorych na tyfus, bredzących w gorączce. Wykrzykiwali jakieś niezrozumiałe słowa i wierzgali chudymi nogami, wysuwając je spod kołder. Nad nimi stał wąsaty sanitariusz, mówiący narzeczem styryjskim (co Biegler zauważył), i uspokajał ich:
— Ja też miałem cholerę, moi złoci ludkowie, ale nie wierzgałem kulasami. Teraz już z wami dobrze. Dostaniecie urlop, jak tylko...
— Nie rzucaj mi się tu tak bardzo — wrzasnął na jednego z nich, który tak porządnie wierzgnął nogą, że kołdra przeleciała mu przez głowę. — Tego się u nas nie robi. Bądź kontent, że masz gorączkę, bo cię nie będą wywozili z muzyką. Teraz już macie po kłopocie.
Rozejrzał się dokoła.
— A tam oto znowu dwaj zmarli. Można się było spodziewać — rzekł dobrodusznie. — A wy bądźcie kontenci, że już macie po kłopocie. Muszą skoczyć po prześcieradła.
Po chwili wrócił. Nakrył umrzyków z wargami całkiem sczerniałymi, wyprostował ich ręce ze sczerniałymi paznokciami, którymi w agonii, dusząc się, darli naprężone przyrodzenie, próbował wetknąć im języki do ust, a potem ukląkł przy łóżku i zaczął odmawiać pacierz: „Heilige Maria, Mutter Gottes...“ I stary styryjski sanitariusz spoglądał przy tym na obu pacjentów, których maligna oznaczała powrót ku zdrowiu i nowemu życiu.
— Heilige Maria, Mutter Gottes — mówił dalej, gdy wtem jakiś nagus potrząsnął go za ramię.
Był to kadet Biegler.
— Słuchajcie no — mówił — ja się kąpałem... To jest mnie kąpali... Potrzebna mi kołdra... Mnie zimno...
— To dziwny wypadek — mówił po upływie pół godziny ten sam lekarz węgierski, pochylając się nad kadetem Bieglerem, który odpoczywał pod kołdrą. — Pan jest rekonwalescent, panie kadecie. Jutro wyprawimy pana do zapasowego szpitala do Tarnowa. Pan jest siewcą bakteryj cholerycznych... Wiedza posunęła się tak daleko, że wszystko już wiemy. Pan jest z 91 pułku...
— ... 13 marszbatalionu — dodał sanitariusz za kadeta Bieglera — kompania 11.
— Proszę pisać — rzekł lekarz wojskowy: — Kadet Biegler, 13 marszbatalion, 11 kompania, 91 pułk piechoty, na obserwację do cholerycznego baraku w Tarnowie. Siewca zarazków cholerycznych...
W taki to sposób z kadeta Bieglera, entuzjastycznego wojaka, stał się siewca bakteryj cholerycznych.
Na stacji wojskowej w Budapeszcie Matuszicz przyniósł kapitanowi Sagnerowi telegram z dowództwa stacji. Autorem tego telegramu był nieszczęśliwy dowódca brygady wyprawiony tymczasem do sanatorium. Telegram był nieszyfrowany, jak na stacji ostatniej, i był tej samej treści:
Szybko gotować i marsz na Sokal.
Do tego był jeszcze dodatek:
Tabory zaliczyć do grupy wschodniej. Służba wywiadowcza zostaje zniesiona. 13 marszbatalion buduje most przez Bug. Szczegóły w gazetach.
Kapitan Sagner udał się natychmiast do dowództwa stacji. Przywitał go mały grubawy oficer przyjaznym uśmiechem.
— Co ten nawyrabiał, ten nasz generał brygady — rzekł, chichocząc na cały regulator — ale doręczać te idiotyzmy musieliśmy, ponieważ z dywizji jeszcze nie przyszło rozporządzenie, że depesze jego nie powinny być wręczane adresatom. Wczoraj przejeżdżał tędy 14 marszbatalion 75 pułku, a dowódca batalionu miał tu depeszę, rozkazującą, aby wszystkim szeregowcom wypłacono po sześć koron, jako osobne wynagrodzenie za Przemyśl, a jednocześnie było rozporządzenie, żeby każdy żołnierz z tych sześciu koron złożył w kancelarii 2 korony na pożyczkę wojenną... Według pewnych wiadomości ten generał brygady ma paraliż postępowy.
— Panie majorze — zapytał kapitan Sagner dowódcy stacji wojskowej — czy według rozkazu pułku pojedziemy do Gödölö, jak przewiduje marszruta? Szeregowcy mają dostać po 15 deka sera szwajcarskiego. Na stacji ostatniej mieli dostać po 15 deka węgierskiego salami. Ale nic nie dostali.
— Tutaj widać także nic nie dostaną — odpowiedział major nie przestając się mile uśmiechać. — Nie wiem nic o takim rozkazie, który dotyczyłby pułków z Czech. Zresztą nie moja to sprawa; niech się pan zwróci do komendy zaopatrywania.
— Kiedy odjeżdżamy, panie majorze?
— Przed panem stoi pociąg z ciężką artylerią, idącą do Galicji. Puścimy go za godzinę, panie kapitanie. Na trzecim torze stoi pociąg sanitarny. Odchodzi w dwadzieścia pięć minut po pociągu z artylerią. Na torze dwunastym mamy pociąg z amunicją. Odjeżdża w dziesięć minut po pociągu sanitarnym, a w dwadzieścia minut po nim idzie pański pociąg. O ile, oczywiście, nie zajdą jakie zmiany — dodał z nieodmiennym miłym uśmiechem, który dla kapitana Sagnera stawał się wstrętnym.
— Pan pozwoli, panie majorze — rzekł kapitan Sagner — czy mógłby mnie pan objaśnić, jak to jest, że pan nic nie wie o rozkazie dotyczącym 15 deka sera szwajcarskiego dla pułków z Czech?
— To sprawa tajna — odpowiedział dowódca stacji wojskowej w Budapeszcie kapitanowi Sagnerowi.
— A tom się ubrał — myślał kapitan Sagner, wychodząc z gmachu dowództwa. — Tam do diabła, trzeba tylko nakazać nadporucznikowi Lukaszowi, żeby zebrał wszystkich dowódców i żeby razem z szeregowcami poszedł po 15 deka szwajcarskiego sera na osobę.
Zanim dowódca 11 marszkompanii, nadporucznik Lukasz, według rozkazu kapitana Sagnera wydał rozporządzenie dotyczące żołnierzy marszbatalionu, mających pójść do magazynu po 15 deka sera szwajcarskiego na osobę, podszedł do niego Szwejk razem z nieszczęśliwym Balounem.
Baloun dygotał ze strachu.
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant — ze zwykłą uprzejmością rzekł Szwejk — że sprawa, o którą chodzi, jest bardzo ważna. Prosiłbym, panie oberlejtnant, żebyśmy tę sprawę mogli załatwić gdzieś na uboczu, jak powiedział mój kamrat Szpatina ze Zhorza, gdy był drużbą na weselu, a w kościele zachciało mu się nagle...
— Czego chcecie, Szwejku? — przerwał mu nadporucznik Lukasz, który tak samo zatęsknił za Szwejkiem, jak Szwejk za nim. — Chodźmy więc na ubocze.
Baloun wlókł się za nimi, nie przestając drżeć. Ten poczciwy olbrzym stracił zupełnie równowagę duchową i w jakiejś rozpaczliwej beznadziejności kiwał się na wszystkie strony i machał rękoma.
— Więc o co wam chodzi, Szwejku? — zapytał nadporucznik Lukasz, gdy odeszli na stronę.
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant — rzekł Szwejk — że daleko lepiej zawsze przyznać się do wszystkiego, nim szydło wylezie z worka. Pan mi dał rozkaz, żeby Baloun przyniósł panu pański pasztet, jak tylko przyjedziemy do Budapesztu. Baloun przyniósł ten pasztet i bułki.
— Dostałeś taki rozkaz, czy nie? — zapytał Szwejk, zwracając się do Balouna.
Baloun zaczął jeszcze bardziej wymachiwać rękoma, jakby się chciał obronić przed nacierającym nieprzyjacielem.
— Rozkazu tego — mówił Szwejk — nie można było, niestety, wykonać, panie oberlejtnant, ponieważ ja ten pański pasztet zeżarłem...
— Zeżarłem go — rzekł z naciskiem, dając wystraszonemu Balounowi sójkę w bok — bo pomyślałem, że taki pasztet może się zepsuć. Ja kilka razy czytałem w gazetach, że całe rodziny potruły się takim pasztetem. Pewnego razu na Zderazie się potruli, potem znowuż w Berounie, raz w Taborze i raz w Młodej Bolesławi, a także w Przybramie. Wszyscy ci otruci poumierali. Taki pasztet, to drańska rzecz...
Baloun usunął się na stronę, wsadził palec w usta i zaczął womitować.
— Co wam się stało, Balounie?
— Ja rzy-rzy-e-e-gam, panie ober...e-e-oeber-lejt-nant-e-e... — mówił nieszczęsny Baloun korzystając z przerw w womitowaniu. — To ja-ja-e-e-go zeżar-e-e-łłłem, ja-e-e, ja-eee sa-eem-mm-e-e-e...
Z głębin biednego człowieka wyrywały się kawałki pasztetu razem ze staniolem, w który pasztet był zawinięty.
— Jak pan widzi, panie oberlejtnant — rzekł Szwejk, ani na chwilę nie tracąc swej równowagi ducha — każdy taki zeżarty pasztet wyjdzie na wierzch, jak oliwa na wodę. Ja chciałem tę rzecz wziąć na siebie, a ta małpa tak się oto zasypuje. On jest człowiekiem na ogół bardzo porządnym, ale wszystko zeżre, co ma pod opieką. Był na przykład służący w jednym banku. Można było pozostawiać tysiące na jego opiece. Pewnego razu podejmował pieniądze w innym banku i dostał o tysiąc koron za dużo. Oddał je natychmiast, ale jak mu dali 15 grajcarów, żeby przyniósł wędzonki, to połowę jej po drodze zeżarł. Taki już był, nienażarty, że gdy urzędnicy posyłali go po kiełbaski, to je dziurawił scyzorykiem i wydłubywał po trosze, a dziurki zalepiał plasterkiem angielskim, który przy pięciu kiełbaskach więcej go kosztował niż jedna cała kiełbaska.
Nadporucznik Lukasz westchnął i oddalał się.
— Czy ma pan dla mnie jakie rozkazy, panie oberlejtnant? — wołał za nim Szwejk podczas gdy niefortunny Baloun wciąż jeszcze tkał sobie palec w usta.
Nadporucznik machnął ręką i podążał ku magazynom zaopatrywania, przy czym do głowy przyszła mu myśl osobliwa, że skoro żołnierze pożerają swoim oficerom pasztety, to Austria wojny wygrać nie może.
Szwejk odprowadzał tymczasem Balouna na drugą stronę toru wojskowego i pocieszał go, że razem zajrzą do miasta i stamtąd przyniosą dla pana oberlejtnanta debreczyńskich parówek. Szwejkowi wydawało się, że Budapeszt pełen jest debreczyńskich parówek.
— Jeszcze by nam pociąg uciekł — biadał Baloun, który był nie tylko wiecznie głodny, lecz i chciwy zarazem.
— Gdy się jedzie na front, to nigdy spóźnić się nie można — zadecydował Szwejk — bo każdy taki pociąg, zanim ruszy z miejsca, dobrze się zastanowi, czy opłaciłoby mu się dojechać na miejsce z połową eszelonu. Zresztą, rozumiem cię, mój Balounie; masz węża w kieszeni.
Do miasta się, oczywiście, nie wybrali, ponieważ ozwał się sygnał, wzywający do wsiadania do wagonów. Szeregowcy poszczególnych kompanii powracali od magazynów zaopatrywania znowuż z pustymi rękoma. Zamiast 15 deka sera szwajcarskiego, który miał tu być wydawany, każdy żołnierz dostał pudełko zapałek i pocztówkę, wydaną przez komitet opieki nad wojennymi grobami Austrii (Wiedeń XIX, 4, Caniziusgasse). Zamiast 15 deka sera szwajcarskiego każdy trzymał w ręku obrazek jednego z galicyjskich cmentarzy żołnierskich z pomnikiem zbudowanym przez dekującego się jednorocznego ochotnika Scholza.
Koło wagonu sztabowego panowało także niezwykłe wzburzenie. Oficerowie marszbatalionu zebrali się dokoła kapitana Sagnera, który był bardzo zdenerwowany i coś im tłumaczył. Powrócił właśnie z dowództwa stacji i trzymał w ręku prawdziwy, bardzo tajny telegram ze sztabu brygady, ogromnie długi i nadziany wskazówkami, jak należy postępować wobec sytuacji, w jakiej znalazła się Austria dnia 23 maja 1915 r.
Dowództwo brygady telegrafowało, że Italia wypowiedziała Austrii wojnę.
Jeszcze w Brucku nad Litawą w oficerskim kasynie bardzo często rozmawiano przy obiadach i kolacjach o dziwnym postępowaniu Italii, ale na ogół nikt nie oczekiwał, że wypełnią się prorocze słowa tego idioty kadeta Bieglera, który pewnego wieczoru przy kolacji odsunął talerz z makaronem i rzekł:
— Makaronu najem się do przesytu pod bramami Werony.
Kapitan Sagner przestudiował instrukcje, otrzymane właśnie z dowództwa brygady i kazał trąbić na alarm.
Gdy się wszyscy szeregowcy marszbatalionu zebrali, ustawiono ich w czworobok, a kapitan Sagner głosem ogromnie uroczystym odczytał żołnierzom dostarczony mu telegraficznie rozkaz do brygady:
Potem było zwykłe „dreimal hoch!“ i wojsko powsiadało znowuż do wagonów, zamilkłe jakieś. Zamiast 15 deka sera szwajcarskiego otrzymało nową wojnę: z Italią.
W wagonie, w którym siedział Szwejk z wachmistrzem rachuby Wańkiem, telefonistą Chodounskim, Balounem i kucharzem Jurajdą, zawiązała się interesująca rozmowa o przyłączeniu się Włoch do wojny.
— Przy ulicy Taborskiej w Pradze było kiedyś takie samo zdarzenie — zaczął Szwejk. — Był tam sobie kupiec, niejaki Horzejsi, a nieco dalej, naprzeciwko miał sklep kupiec Poszmourny, a w samym środku między nimi miał kramik sklepikarz Havlasa. Więc ten kupiec Horzejsi wpadł któregoś dnia na taki koncept, żeby się złączyć z tym sklepikarzem Havlasą przeciw kupcowi Poszmournemu i zaczął się z nim umawiać co do tego, że oba sklepy mogłyby istnieć pod wspólną firmą: Horzejsi i Havlasa. A ten sklepikarz Havlasa zaraz poleciał do kupca Poszmournego i powiada mu, że Horzejsi daje mu dwanaście set za jego sklepik i chce zrobić kompanię. Ale jeśli Poszmourny da mu o sześć setek więcej, to woli zrobić kompanię z nim przeciwko Horzejsimu. Więc się z sobą ugodzili, a ten Havlasa przez jakiś czas ciągle się kręcił koło tego Horzejsigo, którego zdradził, i udawał jak najlepszego przyjaciela, a gdy się czasem zgadało o połączeniu obu interesów, to sklepikarz zawsze mawiał: — No, już niedługo się złączymy. Czekam tylko na powrót klientów z letnich mieszkań. — A kiedy klienci przyjechali z letnich mieszkań, to sprawa rzeczywiście była już załatwiona, jak to obiecywał Havlasa kupcowi Horzejsimu, co do tego połączenia. Gdy mój Horzejsi pewnego poranka otwierał swój sklep, ujrzał wielki napis nad sklepem swego konkurenta, firma jak byk:
— U nas — zauważył głupawy Baloun — też się zdarzył wypadek podobny. We wsi sąsiedniej chciałem kupić jałówkę. Już była stargowana, a rzeźnik z Wotic zabrał mi ją sprzed nosa.
— Teraz, kiedy mamy świeżą wojnę — mówił dalej Szwejk — kiedy mamy o jednego wroga więcej i trzeba będzie robić nowy front, będziemy musieli oszczędzać amunicji.
— Im więcej dzieci w rodzinie, tym więcej zużywa się rózeg — mawiał dziadek Chovanec w Motole, który karcił wszystkie dzieci okolicznych rodzin i pobierał wynagrodzenie ryczałtowe.
— Ja się tylko jednego boję — rzekł Baloun, trzęsąc się na całym ciele — że przez tę Italię porcje będą mniejsze.
Sierżant rachuby Waniek zamyślił się głęboko i rzekł po chwili:
— Wszystko to być może, bo teraz na zwycięstwo wypadnie trochę poczekać.
— Teraz przydałby się nam nowy Radecki — zadeklarował Szwejk. — Bo Radecki znał już doskonale tamte okolice i wiedział o słabych stronach Italii, co trzeba szturmować i z której strony. Nie takie to proste wleźć gdzie i zasiąść. Taką rzecz potrafi każdy, ale wydostać się stamtąd, to jest dopiero prawdziwy kunszt wojenny. Jeśli już człowiek gdzieś wlezie, to winien wiedzieć o wszystkim, co się dzieje dokoła niego, żeby czasem nie wpadł w jaką bryndzę, która nazywa się katastrofą. Pewnego razu w naszym domu złapali na strychu złodzieja, ale chłopisko było sprytne, zauważyło dymnik, wyrwało się i dęba. Ale z dymnika ani rusz dalej. Natomiast nasz tatuś Radecki znał każdą ścieżkę i nigdzie go dogonić nie mogli. W jednej ciekawej książce o tym generale było bardzo ładne czytanie, jak to on uciekł spod Santa Lucia, a znowuż Italiany uciekły w drugą stronę i dopiero na drugi dzień ten generał zmiarkował, że właściwie bitwę wygrał, kiedy przez lornetę nie dopatrzył się ani jednego nieprzyjaciela. Więc zaraz zajął zdobytą Santa Lucię. Od tego czasu był marszałkiem.
— Italia, tak czy owak, kraj ładny — wtrącił kucharz Jurajda. — Byłem kiedyś w Wenecji i wiem dobrze, że Włoch każdego nazwie świnią. Gdy się rozzłości to wszystko dla niego jest porco maledetto. Nie uszanuje nawet papieża i żadnej świętości — wszystko w rumel é porco maledetto.
Natomiast sierżant rachuby Waniek wyraził się o Italii z wielką sympatią. W Kralupach przy swojej drogerii ma fabryczkę soku cytrynowego, wyrabianego z gnijących cytryn bardzo tanio kupowanych w Italii. Teraz skończy się przesyłanie cytryn z Włoch do Kralup. Nie ma co mówić: wojna z Włochami obfitować musi w różne niespodzianki, bo Austria będzie chciała zemścić się.
— Łatwo powiedzieć! Zemścić się! — uśmiechnął się Szwejk. — Niejeden myśli sobie, że się mści, a tymczasem wszystko zwali się raptem na takiego, którego sobie ten mściciel wybrał za narzędzie swej zemsty. Kiedy przed laty mieszkałem na Winohradach, to w jednym domu był dozorca domowy, a u tego dozorcy mieszkał jakiś drobny urzędniczek, który chodził stale do knajpki przy ulicy Crameriusa i w tej knajpce pokłócił się z jakimś panem, który miał na Winohradach zakład do analizowania moczu. Ten pan o niczym innym nie myślał i nie mówił tylko o tych analizach i zawsze nosił przy sobie flaszeczki z uryną, wszystkim tkał te swoje naczynia do rąk, żeby naurynowali, to on zanalizuje, bo to rzecz bardzo ważna, od której zależy często dobrobyt całej rodziny i szczęście, a kosztuje taka rzecz tylko sześć koron. Wszyscy goście tej knajpki, nawet gospodarz i gospodyni, kazali sobie mocz zanalizować, tylko ów drobny urzędniczek trzymał się krzepko, aczkolwiek ten pan od analizy łaził za nim zawsze, gdy tamten wychodził do pisuaru i zawsze go troskliwie napominał: — Ej, panie Skorkowski, mnie się pańska uryna jakoś nie podoba. Naurynuj pan do buteleczki, zanim będzie za późno. — Nareszcie go namówił. Kosztowało to owego urzędniczka sześć koron, a rozbiór był dokumentny i akuratny, jak wszystkie poprzednie, które zrobił dla gości, dla gospodarza i dla gospodyni. Gospodarz patrzył na tego analizatora krzywo, bo mu psuł interes. Przy każdej analizie wywodził, że to przypadek bardzo poważny, że nikt nie powinien nic pić prócz wody, że nie wolno palić, że ten a ten nie powinien się żenić, a wszyscy powinni jadać tylko jarzyny. Więc gdy takich rzeczy nagadał i temu urzędniczkowi, to ów bardzo się na niego rozgniewał i wybrał sobie za narzędzie zemsty swego dozorcę domowego, ponieważ wiedział, że to człowiek brutalny. Więc razu pewnego mówi do tego pana od analiz, że ten dozorca nie czuje się dobrze i że go prosi, żeby jutro rano o siódmej przyszedł do niego po urynę, bo chce, żeby była zbadana. No i tamten poszedł. Dozorca jeszcze spał, a ten go budzi i mówi do niego słowem przyjacielskim: — Moje uszanowanie, panie Malek. Dzień dobry panu! Oto jest buteleczka, niech pan do niej naurynuje i da mi pan sześć koron. — Istny dopust boży nastał wtedy, gdy ten dozorca w gaciach wyskoczył z łóżka, złapał swego gościa za kark, grzmotnął nim o szafę i wpakował go do niej! Potem wyciągnął go z szafy, złapał bykowca i w gaciach pędził przed sobą analizatora ulicą Czelakowskiego, a ten skowyczał jak pies, gdy mu nadepnąć na ogon, na ulicy Havliczka wskoczył do tramwaju, a dozorcę domowego złapał strażnik. Tamten pobił się z policjantem, a ponieważ był w gaciach i było widać, co nie trzeba, więc z powodu takiego publicznego zgorszenia wrzucili go do plecionki i zawieźli do policji, a dozorca ryczał w tej plecionce jak tur: — Ach wy draby, ja wam pokażę analizę moczu! — Siedział sześć miesięcy za gwałt publiczny i obrazę policji, a potem jeszcze, po ogłoszeniu wyroku, dopuścił się obrazy domu panującego, więc może siedzi jeszcze dzisiaj za kratami. Mówię tedy, że gdy się jeden mści na drugim, to cierpi z tego powodu człowiek niewinny.
Tymczasem Baloun rozmyślał nad czymś bardzo usilnie i wreszcie z wielkim strachem zadał Wańkowi pytanie:
— Proszę pana, panie rechnungsfeldfebel, więc pan przypuszcza, że przez tę wojnę porcje będą mniejsze?
— To przecież całkiem jasne — odpowiedział Waniek.
— Jezus Maria! — krzyknął Baloun, skłonił głową w ręce i cicho siedział w kącie.
Na tym skończyła się ostatecznie dyskusja o Italii.
W wagonie sztabowym rozmowa o nowej sytuacji na frontach wojny światowej byłaby zapewne bardzo nudna, skoro śród rozmawiających nie było sławnego teoretyka wojennego, kadeta Bieglera, ale sytuację ratował porucznik Dub z trzeciej kompanii.
Jako cywil porucznik Dub był nauczycielem języka czeskiego w gimnazjum i podobnie jak teraz, tak i dawniej korzystał z każdej sposobności, aby popisać się swoją prawomyślnością. W zadaniach piśmiennych wymagał od swoich uczni opracowań na tematy z dziejów rodu Habsburskiego. W klasach niższych straszył uczni cesarz Maksymilian, który wlazł na skałę i nie umiał z niej zleźć, dręczył ich Józef II jako oracz i Ferdynand Łaskawy. W klasach wyższych tematy były, oczywiście, bardziej powikłane. W klasie siódmej zadawał np. tematy takie: — Cesarz Franciszek Józef, przyjaciel wiedzy i sztuki. — Temat ten stał się przyczyną wyłączenia jednego z gimnazistów ze wszystkich austriackich gimnazjów, ponieważ napisał on, że najpiękniejszym czynem tego monarchy było założenie mostu cesarza Franciszka Józefa I w Pradze.
Bardzo pilnował swoich uczni, aby w dni galowe i przy różnych uroczystościach cesarskich z zapałem śpiewali hymn austriacki. W towarzystwie nie lubiano go, ponieważ wszyscy wiedzieli o nim, że denuncjuje swoich kolegów. W mieście, w którym nauczał, był jednym z trójki największych osłów i idiotów, do której prócz niego należał kapitan okręgu i dyrektor gimnazjum. W tym małym kółeczku nauczył się politykować o sprawach mocarstwa austro-węgierskiego. Oczywiście, że i teraz zaczął się popisywać swoimi rozumami, wykładając je głosem i akcentem skostniałego belfra:
— Prawdę mówiąc, mnie wystąpienie Italii nie zaskoczyło wcale. Oczekiwałem z jej strony czegoś podobnego już przed trzema miesiącami. Rzecz prosta, że Italia skutkiem zwycięskiej wojny z Turcją o Trypolis bardzo jest w sobie zadufana. Prócz tego liczy bardzo na swoją flotę i na nastrój mieszkańców w naszych krajach nadmorskich i w Tyrolu południowym. Jeszcze przed wojną rozmawiałem o tym z naszym kapitanem okręgu, żeby władze nasze nie lekceważyły ruchu irredentystycznego na południu. Zgodził się ze mną bez zastrzeżeń, ponieważ każdy przewidujący człowiek, któremu zależy na pomyślności tego państwa, już dawno zdawać sobie musiał sprawę z tego, że niedaleko byśmy zaszli, gdybyśmy byli zbyt wyrozumiali dla takich żywiołów. Pamiętam dobrze, że przed jakimiś dwoma laty podczas wojny bałkańskiej, gdy powstała sprawa naszego konsula Prohazki, wyraziłem się do kapitana okręgu, iż Włochy czekają tylko sposobności, aby na nas napaść zdradziecko.
— No i stało się! — zawołał takim głosem, jakby mu słuchacze przeczyli, aczkolwiek przy jego wywodach wszyscy oficerowie myśleli w duchu, żeby ich ten gaduła pocałował w nos.
— Przyznać trzeba — mówił dalej tonem już nieco łagodniejszym — że w większości wypadków zapominano o naszym stosunku do Italii także i w zadaniach szkolnych, że nie dość pamiętano o owych sławnych dniach naszych dzielnych i pełnych chwały wojsk oraz o zwycięstwach roku tysiąc osiemset czterdziestego ósmego i sześćdziesiątego szóstego, o których jest mowa w dzisiejszych rozkazach do brygady. Co do mnie, to spełniałem zawsze swój obowiązek i jeszcze przed zakończeniem roku szkolnego, że tak powiem na samym początku wojny, zadałem uczniom temat: — Unsere Helden von Vicenza bis zur Custozza, oder...
I cymbał porucznik Dub dodał uroczyście:
— ...Blut und Leben für Habsburg! Für ein Oesterreich, ganz, einig, gross!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Zamilkł, oczekując, że w wagonie sztabowym wszyscy zabiorą się do omawiania sytuacji wojennej wytworzonej przez wystąpienie Włoch, i że on jeszcze raz udowodni im, że o wszystkim wiedział już przed pięciu laty i przepowiedział, jak się Italia zachowa wobec swego sojusznika. Ale porucznik Dub zawiódł się bardzo, bo kapitan Sagner, któremu Matuszicz przyniósł był ze stacji wieczorowe wydanie „Pester Lloydu“, zajrzał do gazety i rzekł:
— Wiecie, panowie, ta Weinerowa, którą widzieliście w Brucku na gościnnym występie, grała wczoraj tutaj na scenie „Teatru Małego“.
Na tym się dyskusja o wystąpieniu Italii skończyła także w wagonie sztabowym.
Prócz tych, którzy siedzieli nieco dalej, ordynans batalionu, Matuszicz, i służący kapitana Sagnera, Batzer, spoglądali na wojnę z Włochami ze stanowiska czysto praktycznego, ponieważ już dawno temu, przed laty, gdy odbywali powinność wojskową, obaj uczestniczyli w manewrach wojskowych w Tyrolu południowym.
— Kiepsko się będzie właziło na włoskie kopczyki — rzekł Batzer — bo kapitan Sagner ma kuferków sporo. Wprawdzie ja pochodzę z gór, ale to co innego, gdy człowiek bierze flintę pod kapotę i idzie upatrzyć jakiego zajączka na gruntach księcia Szwarcenberga.
— Oczywiście, kwestia, czy przerzucą nas na południe, do Włoch. Mnie także nie podobałoby się łażenie po kopcach i lodowcach z rozkazami. No i żarcie tam mają psiakrewskie: nic tylko polenta i oliwa — ze smutkiem wywodził Matuszicz.
— A skąd pewność, że nas właśnie nie zapędzą między włoskie góry — sierdził się Batzer. — Nasz pułk był już w Serbii, w Karpatach, włóczyłem kufry pana kapitana po różnych górach i dwa razy już je zgubiłem: raz w Serbii i w Karpatach podczas niezgorszego piekła. Kto wie, może po raz trzeci spotka mnie to samo we Włoszech. A co do tego żarcia na południu... — Splunął i z wielkim zaufaniem przysiadł się bliżej do Matuszicza. — Wiesz, u nas w górach Kasperskich robią takie małe kluseczki z tartych surowych kartofli, gotuje się je, nurza w jajku, posypuje tartą bułką, a następnie opieka się je na słoninie...
Ostatnie słowo wymówił głosem uroczystym, namaszczonym.
— Najlepiej smakują takie kluseczki z kiszoną kapustą. W porównaniu z tymi kluseczkami makaron włoski do d...! — dodał melancholijnie.
Tymi słowy i tutaj zakończyła się rozmowa o Italii.
Ponieważ pociąg stał już ze dwie godziny i nie ruszał, żołnierze innych wagonów byli święcie przekonani, że batalion będzie cofnięty i wysłany do Włoch.
W przekonaniu takim utwierdzała żołnierzy i ta okoliczność, że tymczasem z eszelonem działy się rzeczy dziwne. Znowuż wszystkich żołnierzy powyganiano z wagonów, przyszła inspekcja sanitarna z personelem dezynfekcyjnym i wykropiła pięknie wszystkie wagony, co zostało przyjęte z wielkim niezadowoleniem, osobliwie w tych wagonach, w których wieziono duże zapasy komiśniaka.
Ale rozkaz, to rozkaz: komisja sanitarna wydała rozkaz dezynfekowania wszystkich wagonów eszelonu 728, więc z największym spokojem wykropiono lizolem kupy komiśniaka i worki z ryżem. Z tego można było ostatecznie wywnioskować, że dzieje się coś wyjątkowego.
Potem znowuż wszystkich żołnierzy pozapędzano do wagonów, ale nie dano im spokoju, bo po upływie pół godziny jakiś staruszek generał przyszedł obejrzeć batalion. Generał był taki stary i zwiędły, że Szwejk nie mógł się powstrzymać, aby go nie nazwać po swojemu. Stojąc z tyłu za pierwszym szeregiem, zwrócił się do wachmistrza rachuby Wańka i rzekł:
— Taki biedny zdechlaczek.
Zaś staruszek generał dreptał przed frontem w towarzystwie kapitana Sagnera i zatrzymał się przed pewnym młodym żołnierzem, aby przez rozmowę z nim wzbudzić zapał w reszcie szeregowców. Jął go więc pytać skąd pochodzi, ile ma lat i czy posiada zegarek. Żołnierz wprawdzie zegarek posiadał, ale ponieważ myślał, że generał chce go obdarować, więc odpowiedział, że nie ma, na co stary zdechlaczek-generał z takim głupkowatym uśmiechem, jakim odznaczał się Franciszek Józef, gdy w podróżach swoich wdawał się w rozmowy z burmistrzami, odpowiedział: — To dobrze, to dobrze. — Następnie zwrócił się do stojącego obok kaprala zaszczycając go pytaniem, czy jego żona jest zdrowa.
— Posłusznie melduję — wrzasnął dziesiętnik — że jestem nieżonaty.
Na to staruszek generał odpowiedział z miłym uśmiechem:
— To dobrze, to dobrze.
Potem zdziecinniały staruszek wezwał kapitana Sagnera, żeby mu zaprezentował, jak się jego żołnierze liczą, gdy mają ustawiać się dwójkami, i po chwili słychać było liczenie: — Pierwszy — drugi, pierwszy — drugi, pierwszy — drugi...
Bardzo się to staruszkowi podobało, bo ogromnie takie liczenie lubił. Miał nawet w domu dwóch burszów, których ustawiał przed sobą i kazał im, aby się liczyli: — Pierwszy — drugi, pierwszy — drugi...
Takich generałów miała Austria bardzo wielu.
Kiedy przegląd skończył się szczęśliwie, przy czym pan generał nie skąpił pochwał kapitanowi Sagnerowi, dano szeregowcom swobodę ruchu w granicach stacji, bo nadeszła wiadomość, że pociąg odejdzie dopiero za trzy godziny. Żołnierze łazili tedy po stacji i gapili się, a ponieważ na dworcach zawsze bywa dużo publiczności, więc niejeden żołnierz zdołał wyżebrać papierosa.
Stawało się jawne, że pierwotny entuzjazm, wyrażający się w uroczystym witaniu eszelonów po wszystkich stacjach, bardzo się obniżył i spadł głęboko aż na poziom żebraniny.
Do kapitana Sagnera przybyła deputacja „Stowarzyszenia witania bohaterów“, złożona z dwóch starszych strasznie zmęczonych dam, które kapitanowi wręczyły prezent przeznaczony dla eszelonu, a mianowicie 20 pudełek pachnących pastylek do dezynfekcji ust. Była to reklama pewnej peszteńskiej fabryki cukierków, a pudełka wykonane były bardzo ładnie z blachy; na wieczku wymalowany był honwed węgierski, ściskający rękę austriackiemu landszturmiście, a nad nimi jaśniała korona świętego Szczepana. Dokoła wił się napis niemiecki i madziarski: „Für Kaiser Gott und Vaterland“.
Budapeszteńska fabryka cukrów była tak lojalna, że cesarzowi dawała pierwszeństwo przed Panem Bogiem.
W każdym pudełeczku było 80 pastylek, tak że na ogół pięć pastylek przypadało na trzech szeregowców. Prócz tego umęczone damy przyniosły paczkę drukowanych modlitw dla żołnierzy, napisanych przez peszteńskiego arcybiskupa, Gezę Szatmar-Budafala. Modlitwy te były niemiecko-madziarskie i zawierały najstraszliwsze przeklęcia wszystkich nieprzyjaciół. Były one napisane językiem tak jędrnym, że zdawało się, iż na końcu brak jedynie zawiesistego węgierskiego: „Baszom a Kristusmarját!“
Według życzenia czcigodnego arcybiskupa dobrotliwy Bóg winien był Rosjan, Anglików, Serbów, Francuzów, Japończyków rozsiekać na makaron i na gulasz paprykowany. Dobrotliwy Bóg winien był nurzać się we krwi nieprzyjaciół i wymordować ich wszystkich tak samo, jak brutal Herod wymordował niewinne dziatki.
Dostojny arcybiskup budapeszteński w modlitwach swoich używał na przykład takich zwrotów wzruszających: „Niech Bóg błogosławi nasze bagnety, aby skutecznie pokonywały nieprzyjaciół naszych. Niech Pan najsprawiedliwszy kieruje nasz ogień artyleryjski na głowy sztabów nieprzyjacielskich. Miłosierny Bóg niechaj uczyni to, aby wrogowie nasi utonęli we własnej krwi...!“
Toteż, jak się rzekło, do zakończenia tych modlitw brakło tylko plugawego przekleństwa węgierskiego: „Baszom a Kristusmarját!“
Gdy paniusie wręczyły kapitanowi Sagnerowi swoje prezenty, zwróciły się do niego z rozpaczliwym życzeniem asystowania przy rozdawaniu podarków. Jedna z nich okazała nawet tak wielką odwagę, iż wyraziła ochotę wygłoszenia przy tej sposobności przemowy do żołnierzy, których nie nazywała inaczej, jak tylko „Unsere braven Feldgrauen“.
Obie uczuły się ogromnie dotknięte, gdy kapitan Sagner odmówił ich życzeniu. Tymczasem prezenty, przyniesione przez obie panie, powędrowały do wagonu, w którym mieścił się magazyn. Czcigodne damy przeszły środkiem szeregu żołnierzy, a jedna z nich nie oparła się pokusie i poklepała po twarzy jakiegoś brodatego żołnierza. Był to niejaki Szymek z Budziejowic, który, nie wiedząc nic o wzniosłym posłannictwie tych dam, rzekł do swoich towarzyszy, gdy damy wędrowały dalej:
— Nachalne są te k.... i zuchwałe. Żeby jeszcze taka małpa była podobna do ludzi! Ale suche to jak bocian, niczego na niej nie widać prócz tych kulasów, gęba, jakby ją na męki brali, i taka stara raszpla bierze się do żołnierzy!
Na stacji panował wielki ruch. Wystąpienie Italii spowodowało tu pewną panikę, ponieważ zatrzymane zostały dwa eszelony z artylerią i skierowano je do Styrii. Był tu także eszelon Bośniaków, którzy czekali nie wiedzieć na co już dwa dni i czuli się zupełnie zapomniani i zagubieni. Już od dwóch dni ci zacni Bośniacy nie fasowali chleba i włóczyli się, żebrząc po Nowym Budapeszcie. Niczego też nie było tu słychać prócz wzburzonych głosów tych zagubionych Bośniaków, żywo gestykulujących i klnących żwawo i bezustannie: — „Jeben ti boga — jeben ti duszu — jeben ti majku“.
Potem dziewięćdziesiąty pierwszy batalion został znowuż spędzony do kupy i żołnierze powsiadali do wagonów. Ale po chwili ordynans batalionu, Matuszicz, wrócił z dowództwa stacji z wiadomością, że pociąg pojedzie dopiero po trzech godzinach. Więc szeregowcy, których właśnie zapędzono do wagonów, zostali wypuszczeni na stację. Przed samym odjazdem, do wagonu, w którym mieścił się sztab, wtargnął wzburzony porucznik Dub i domagał się od kapitana Sagnera, aby natychmiast kazał aresztować Szwejka. Porucznik Dub, stary znany denuncjant miasta, w którym pracował jako nauczyciel gimnazjum, bardzo lubił wdawać się w rozmowy z żołnierzami, przy czym badał ich sposób myślenia, a jednocześnie korzystał ze sposobności, aby każdego z nich pouczać, dlaczego walczy i o co walczy.
Przy swoim obchodzie stacji ujrzał w pobliżu latarni Szwejka, który z wielkim zainteresowaniem przyglądał się afiszowi jakiejś loterii dobroczynnej i wojskowej zarazem. Afisz przedstawiał żołnierza austriackiego, który przybijał bagnetem do muru wystraszonego brodatego kozaka.
Porucznik Dub poklepał Szwejka po ramieniu i zapytał go, czy mu się obrazek podoba.
— Posłusznie melduję, panie poruczniku — odpowiedział Szwejk — że to idiotyzm. Widziałem już dużo idiotycznych afiszów, ale takiego cymbalskiego afisza jeszcze nigdy nie widziałem.
— Cóż wam się na tym afiszu tak dalece nie podoba? — zapytał porucznik Dub.
— Mnie się, panie lejtnant, nie podoba na tym afiszu to, że ten żołnierz tak nieostrożnie używa powierzonej mu broni. Przecież on może ten bagnet złamać o mur, a w dodatku bez najmniejszej potrzeby, bo ten Moskal podniósł ręce do góry i poddaje się. To jest jeniec, a z jeńcami trzeba się obchodzić porządnie, bo tak czy owak są oni także ludźmi.
Porucznik Dub dalej wybadywał Szwejka i zapytał go:
— Wam pewno żal tego Moskala, co?
— Mnie żal, panie lejtnant, obu, i tego Moskala, że jest przekłuty, i tego żołnierza, bo za taką rzecz dostałby się do ula. Bo przecież, panie lejtnant, on musiał swój bagnet złamać przy takiej okazji, na to nie ma rady. Tu twardy mur, a ten się pcha z bagnetem, jakby nie wiedział, że stal jest krucha. Kiedyś przed laty, gdy służyłem w wojsku, to mieliśmy pewnego lejtnanta w naszej kompanii. Nawet stary feldfebel nie potrafił się tak wyrażać, jak ten pan lejtnant. Podczas ćwiczeń mawiał do nas: — Jak komenderuję „Habacht“, to masz jeden z drugim wytrzeszczać gały jak kocur, gdy sra w sieczkę. — Ale poza tym był to człowiek porządny. Pewnego razu na gwiazdkę zwariował i kupił dla kompanii pełen wóz orzechów kokosowych. Pół kompanii połamało bagnety przy otwieraniu tych orzechów, a nasz podpułkownik kazał zaaresztować całą kompanię i przez trzy miesiące nie wolno nam było wychodzić poza koszary. A ten pan lejtnant dostał areszt domowy...
Porucznik Dub ze złością patrzył w beztroską twarz dobrego wojaka Szwejka i zapytał go:
— Znacie wy mnie?
— Znam pana, panie lejtnant.
Porucznik Dub wytrzeszczał oczy i tupał:
— A ja wam mówię, że mnie jeszcze nie znacie.
Szwejk odpowiedział z takim samym beztroskim spokojem, jakby składał raport:
— Znam pana, panie lejtnant. Pan jest, posłusznie melduję, z naszego marszbatalionu.
— Wy mnie jeszcze nie znacie — wrzeszczał porucznik Dub — wy mnie znacie może z dobrej strony, ale jeszcze mnie poznacie i ze złej strony. Nie myślcie sobie, że nie umiem być zły! Ja potrafię doprowadzić ludzi do płaczu. Więc znacie mnie, czy nie znacie?
— Znam, panie lejtnant.
— Mówię wam ostatni raz, że mnie nie znacie, wy ośle! Czy macie braci?
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że mam jednego brata.
Porucznik Dub był wściekły i spoglądając na beztroską twarz Szwejka nie panował już nad sobą i wołał:
— Też pewno takie bydlę jak i wy. Czym jest ten wasz brat?
— Profesorem, panie lejtnant. Służył także w wojsku i zdał egzamin oficerski.
Porucznik Dub spojrzał na Szwejka, jakby go chciał przebić spojrzeniem. Z dostojeństwem i powagą wytrzymał Szwejk złe spojrzenie porucznika Duba, tak że cała rozmowa skończyła się na razie komendą:
— Abtreten!
Każdy poszedł własną drogą z własnymi myślami.
Porucznik Dub myślał o tym, że pójdzie do kapitana Sagnera i poprosi go, żeby kazał Szwejka aresztować, a znowuż Szwejk myślał, że widział już wielu idiotycznych oficerów, ale takiego jak porucznik Dub należy uważać za osobliwość.
Postanowiwszy stać się wychowawcą żołnierzy, porucznik Dub, włócząc się po stacji, znalazł sobie nowe ofiary swej pedagogii. Byli to dwaj żołnierze z tego samego pułku, ale z innej kompanii, targujący się z dwiema ulicznymi dziewczynami, jakich całe tuziny włóczyły się koło dworca.
Oddalający się Szwejk słyszał jeszcze całkiem wyraźnie ostry głos porucznika Duba:
— Znacie mnie?! A ja wam mówię, że mnie jeszcze nie znacie! Ale poznacie wy mnie! Znacie mnie pewno tylko z dobrej strony. Przyjdzie czas, że poznacie mnie i ze strony złej! Ja was nauczę płakać, wy osły! Macie braci? Też pewno takie same bydlęta jak i wy! Czym są? Przy taborach? No, już dobrze... Ale pamiętajcie, że jesteście żołnierzami! Czesi...? A wiecie wy, co powiedział Palacky, że gdyby Austrii nie było, to należałoby ją stworzyć? Abtreten!
Tropienie nieprawomyślności przez porucznika Duba nie wydało owoców pożądanych. Zatrzymał po kolei ze trzy grupki żołnierzy, ale jego usiłowanie pedagogiczne przymuszenia ludzi do płaczu było daremne. Ludzie, których chciał wychowywać, należeli do takich, których oczy mówiły najwyraźniej, że każdy z nich myśli sobie o nim rzeczy bardzo nieprzyjemne. Czuł się dotknięty w swej pysze, a rezultat tego był taki, że przed odejściem pociągu prosił kapitana Sagnera, aby kazał Szwejka aresztować. Uzasadniając konieczność aresztowania, mówił o bardzo dziwnym i zuchwałym zachowaniu się Szwejka, którego ostatnie słowa odpowiedzi uważał za złośliwe docinki. Wywodził, że gdyby miało iść tak dalej, to wszyscy oficerowie stracą w oczach swoich podwładnych na powadze, o czym chyba żaden z panów oficerów nie wątpi. Sam on jeszcze przed wojną rozmawiał o tym z panem kapitanem okręgu, że każdy przełożony wobec podwładnych musi umieć zachować autorytet. Pan kapitan okręgu był tego samego zdania. Osobliwie teraz, gdy coraz bardziej zbliżamy się ku nieprzyjacielowi, trzeba żołnierzy trzymać w strachu. Żąda tedy, aby Szwejk został dyscyplinarnie ukarany.
Kapitan Sagner, który jako oficer służby czynnej nienawidził wszystkich oficerów rezerwy, wywodzących się z różnych branż cywilnych, zwrócił uwagę porucznika Duba, że podobne żądania mogą być podawane jedynie w postaci raportów, a nie w taki dziwaczny, sklepikarski sposób, jakby się targowało kartofle. O ile chodzi o Szwejka, to pierwszą instancją, której Szwejk podlega prawnie, jest pan nadporucznik Lukasz. Takie rzeczy robi się porządnie w formie raportu. Od kompanii idzie taka rzecz do batalionu, o czym chyba pan porucznik wie. Jeśli Szwejk dopuścił się czegoś takiego, to musi stanąć do raportu przed kompanią, a jeśli się odwoła, to stanie przed batalionem. Gdyby wszakże pan nadporucznik Lukasz uważał opowiadanie pana porucznika Duba za wystarczające i gdyby sobie życzył na podstawie tego opowiadania ukarać Szwejka, to on, kapitan Sagner, nie ma nic przeciwko temu, aby Szwejk został wezwany i przesłuchany.
Nadporucznik Lukasz też nie miał nic przeciwko temu, zaznaczył jedynie, że z opowiadań Szwejka sam wie bardzo dobrze, że brat jego był istotnie profesorem i oficerem zapasu.
Porucznik Dub zachwiał się wobec tego i rzekł, że domaga się ukarania jedynie w sensie ogólniejszym i że bardzo być może, iż odnośny Szwejk nie umie się należycie wyrażać i że dlatego odpowiedzi jego wydały się zuchwałymi docinkami i brakiem szacunku dla przełożonego. Prócz tego z całego wyglądu odnośnego Szwejka widać, że jest to człowiek nietęgiego rozumu.
W taki sposób burza przeleciała nad głową Szwejka nie wyrządzając mu szkody.
W wagonie, w którym była kancelaria i magazyn batalionu, sierżant rachuby batalionu, Bautanzel, z wielką przyjemnością rozdawał dwóm pisarzom po garści dezynfekujących cukierków, z tych pudełek, które miały zostać rozdane całemu batalionowi. Było to zresztą zjawiskiem stałym, że wszystko, co było przeznaczone dla szeregowców, musiało przejść przez taką samą manipulację w kancelarii batalionu, jak owe nieszczęsne cukiereczki.
Zwyczajna rzecz w czasie wojny. Jeśli czasem podczas inspekcji zostało stwierdzone, że tu czy tam nie ma złodziejstwa, to i tak ci najprzeróżniejsi sierżanci rachuby i pisarze kancelaryj byli stale podejrzewani, że przekraczają budżet i że dopuszczają się różnych nadużyć, żeby jedno z drugim wyrównać.
Toteż tutaj, gdzie wszyscy obżerali się tymi cukiereczkami, żeby tego świństwa użyć do sytości, skoro pod ręką nie było niczego lepszego, co można by było skraść szeregowcom, Bautanzel zaczął mówić o smutnych stosunkach panujących podczas tej podróży:
— Byłem już w dwóch marszbatalionach, ale takiej nędzy, jak podczas tej podróży, jeszcze nie zaznałem. Wtedy, zanim dojechaliśmy do Preszowa, to mieliśmy całe stosy wszystkiego, czego tylko dusza zapragnęła. Miałem na boku dziesięć tysięcy papierosów „Memfis“, dwa olbrzymie bochny sera szwajcarskiego, trzysta puszek konserw, a potem, gdy szliśmy na Bardyjów do okopów i gdy Rosjanie odcięli nas od Muszyny i przerwali komunikację z Preszowem, robiło się interesiki aż miło! Tak na oko oddałem z tego wszystkiego dziesiątą część dla marszbatalionu, że niby uciułałem, a całą resztę rozprzedałem w taborach. Mieliśmy u nas majora Sojkę, a ten major to był wielka świnia. Oczywiście, nie żaden bohater i najchętniej przesiadywał przy taborach w dołku, gdy u góry gwizdały kule i pękały szrapnele. Zawsze się do nas przypętał, że niby musi się przekonać, czy się dla szeregowców gotuje jak się należy. Zazwyczaj przychodził do nas na dół, gdy się rozchodziła wiadomość, że Moskale znowuż coś szykują. Drżał na całym ciele, trzeba było dawać mu w kuchni araku i dopiero potem zabierał się do przeglądania wszystkich kuchen polowych, jakie znajdowały się w sąsiedztwie taborów, ponieważ droga na pozycje w górze była niedostępna i jedzenie wydawało się w nocy. Stosunki były wtedy takie, że o jakiejś osobnej kuchni oficerskiej nawet mowy być nie mogło. Jedyną drogę, jaka jeszcze była wolna i łączyła nas z tyłami, obsadzili Niemcy z Rzeszy, a ci Niemcy zatrzymywali wszystko lepsze dla siebie, nam zaś posyłali tylko to, czego sami nie chcieli. Było krucho, kuchni oficerskiej być nie mogło. Przez cały ten czas nie udało mi się nic więcej zaoszczędzić w kancelarii prócz prosiątka, które kazaliśmy sobie uwędzić, a ze strachu, żeby ten major Sojka nie wpadł na nie, przechowywaliśmy je o milę drogi przy artylerii, gdzie mieliśmy znajomego kanoniera. Więc ten major, jak tylko do nas przyszedł, to zaraz zaczął próbować w kuchniach zupy. Rzecz prosta, że mięsa nie mogliśmy dużo gotować, bo w okolicy rzadko trafiła się jaka świnia lub chuda krówka. A Prusacy robili nam jeszcze wielką konkurencję i płacili przy rekwizycjach bydła dwa razy tyle, co my. Przez cały czas, gdy staliśmy pod Bardyjowem, nie mogłem przy kupowaniu bydła oszczędzić nic osobliwego i miałem wszystkiego jakieś tysiąc dwieście koron, i to jeszcze przeważnie dostawałem zamiast pieniędzy asygnację ze stemplem batalionu, osobliwie w czasach ostatnich, kiedy już było wiadomo, że na wschodzie przed nami Rosjanie są już w Radwaniu, a na zachodzie za nami w Podolinie. Najgorzej mieć do czynienia z takim narodem jak tamtejszy, nie umiejący czytać i pisać. Każdy z takich gospodarzy podpisywał się trzema krzyżykami, o czym nasza intendentura bardzo dobrze wiedziała, tak że gdy się posyłało do intendentury po pieniądze, nie można było załączać kwitów podrabianych. Delikatniejsze rzeczy z wypłatami można robić tylko tam, gdzie naród jest bardziej oświecony i umie się podpisywać. No i jak już powiedziałem, Prusacy przelicytowywali nas i płacili gotówką, więc gdy się gdziekolwiek zjawiliśmy, to ludziska spoglądali na nas jak na bandytów, a intendentura wydała nadto rozkaz, że kwity podpisane krzyżykami będą przekazywane rachubie do kontrolowania. A tych drabów kontrolerów było zatrzęsienie. Przyszedł taki pieski syn, nażarł się i napił, a nazajutrz zrobił donos. Ten major Sojka włóczył się ciągle po kuchniach i próbował tak gorliwie, że razu pewnego powyciągał z kotła mięso przeznaczone dla całej czwartej kompanii. Słowo honoru. Zaczął od głowizny wieprzowej, że niby — powiada — niedogotowana i trzeba ją jeszcze trochę pogotować; mięsa się wtedy co prawda gotowało niewiele i na całą kompanię wypadało wszystkiego jakieś dwanaście dawnych, rzetelnych porcyj. A major wszystko zjadł. Potem wziął się do próbowania polewki i zaczął robić piekło, że jest wodnista. — Co to — powiada — za porządek, mięsna polewka bez mięsa! — Kazał ją zaprawić prażoną mąką i wrzucił do niej mój ostatni makaron, jaki udało mi się zaoszczędzić przez cały ten czas. Ale najbardziej mnie złościło to, że na tę zaprażkę poszły dwa kila masła śmietankowego, uciułanego jeszcze za czasów kuchni oficerskiej. Miałem to masło na półce nad pryczą, a ten z pyskiem na mnie, czyje to masło. Mówię mu, że według budżetu na utrzymanie żołnierzy, zgodnie z ostatnim rozkazem dywizji, na jednego żołnierza wypada po piętnaście gramów masła na odżywianie albo dwadzieścia jeden gram słoniny, a ponieważ to, co jest, nie wystarcza dla wszystkich, więc się przechowuje, do póki nie będzie tyle, żeby wszyscy żołnierze otrzymali co im się należy w pełnej wadze. Major Sojka rozgniewał się okrutnie i zaczął na mnie krzyczeć, że pewno czekam aż przyjdą Moskale i zabiorą nam ostatnie dwa kila masła. Natychmiast kazał wrzucić masło do polewki, skoro nie ma w niej mięsa. W taki sposób straciłem wszystkie swoje zapasy. Ten major miał już coś takiego do siebie, że gdzie się pojawił, przynosił z sobą jakąś biedę. Stopniowo tak sobie węch wykształcił, że od razu wytropił każdy mój najskromniejszy zapasik. Pewnego razu zaoszczędziłem wołowe cynadry i chciałem je sobie udusić, gdy wtem przyszedł major, zajrzał pod pryczę i znalazł je. Zaczął wrzeszczeć, więc mu powiedziałem, że te cynadry są przeznaczone do zakopania, bo są zepsute, co stwierdził dzisiaj przed południem konował artylerii, który ma kurs weterynaryjny. Major zabrał z sobą żołnierzyka z taboru i razem z tym żołnierzykiem gotowali sobie cynadry na górce pod skałami, w kociołkach. To przypieczętowało los majora: Rosjanie ujrzeli blask płomieni, dali ognia z osiemnastki w kociołek i w majora, i szlus. Ale gdy poszliśmy potem popatrzeć w to miejsce, nie podobna było rozpoznać, czy po skałach zostały rozmazane cynadry wołowe, czy nerki pana majora.
Następnie przyszła wiadomość, że pociąg ruszy dopiero po czterech godzinach, bo tor prowadzący na Hatvan jest zajęty pociągami z rannymi. Rozeszła się też wiadomość, że pod Jagrem zderzył się pociąg sanitarny, pełen chorych i rannych, z pociągiem wiozącym artylerię.
Z Budapesztu miano tam wyprawić dwa pociągi pomocnicze.
Po chwili wyobraźnia całego batalionu była w ruchu. Mówiono o 200 zabitych i rannych, a także o tym, że to zderzenie było rozmyślne, dla zatarcia śladów różnych nadużyć popełnionych na tle zaopatrywania chorych.
To było bodźcem do ostrej krytyki niedostatecznego zaopatrywania batalionu i złodziejstw popełnianych w kancelarii i w magazynie.
Większość żołnierzy była zdania, że wachmistrz rachuby batalionu wszystkim dzieli się wiernie z oficerami.
W wagonie sztabowym kapitan Sagner oświadczył, że według marszruty właściwie powinni już być na granicy galicyjskiej. W Jagrze mieli fasować chleb i konserwy na trzy dni dla szeregowców. Do Jagru jest jeszcze dziesięć godzin jazdy. Ma tam być tyle pociągów z rannymi po ofensywie za Lwowem, że podług depeszy nie ma tam ani bochenka chleba, ani jednej puszki konserw. Otrzymał rozkaz, aby wypłacić na szeregowca 6 koron i 72 halerze, zamiast chleba i konserw, co ma być uskutecznione przy wypłacaniu żołdu za ostatnie dni dziewięć, o ile tymczasem nadejdą pieniądze z brygady. W kasie jest zaledwie jakieś dwanaście tysięcy koron.
— Świństwo to ze strony pułku — rzekł nadporucznik Lukasz — żeby nas puszczać w świat tak bez grosza.
Chorąży Wolf i nadporucznik Kolarz zaczęli szeptać z sobą o tym, że pułkownik Schröder w ciągu ostatnich trzech tygodni przekazał na swoje konto do banku w Wiedniu 16,000 koron.
Nadporucznik Kolarz opowiadał następnie, w jaki sposób robi się oszczędności. Okrada się pułk o 6,000 koron, chowa się je do własnej kieszeni i z żelazną konsekwencją logiki wydaje się rozkaz wszystkim kuchniom, żeby zmniejszały rację grochu po trzy gramy dziennie na szeregowca.
Miesięcznie czyni to 90 gramów oszczędności na szeregowcu, a w każdej kuchni przy kompanii oszczędność musi wynosić co najmniej 16 kilogramów. Kucharz musi ją na żądanie pokazać.
Nadporucznik Kolarz i chorąży Wolf opowiadali sobie o wypadkach przez nich samych zauważonych i powszednich.
Wszyscy wiedzieli, że takie rzeczy działy się stale w całej administracji wojskowej. Zaczynało się od jakiegoś sierżanta rachuby marnej kompanijki, a kończyło się na zabiegliwym generale, który skrzętnie robił zapasy na złe czasy.
Wojna wymagała dzielności także w kradzieży. Intendenci spoglądali po sobie z miłością, jakby chcieli rzec:
— Jesteśmy jednym ciałem i jedną duszą, kradniemy, kolego, dopuszczamy się oszustw, bracie, ale cóż my na to poradzimy? Trudno płynąć przeciwko prądowi. Jeśli my nie weźmiemy, to wezmą inni, i jeszcze o nas powiedzą, że nie kradniemy dlatego, iż nakradliśmy już dość.
Do wagonu wszedł pan z czerwonymi i złotymi lampasami, Był to znowuż jeden z tych generałów, którzy jeździli po wszystkich szlakach na inspekcję.
— Siadajcie, panowie — rzekł uprzejmie, ciesząc się szczerze, że znowuż przyłapał jakiś eszelon, o którym nie wiedział, czy w ogóle się z nim spotka.
Gdy kapitan Sagner chciał mu złożyć raport, generał machnął tylko ręką:
— Pański eszelon nie jest w porządku; pański eszelon nie śpi. Pański eszelon powinien już spać. Eszelony powinny spać, gdy stoją na torze, tak samo jak w koszarach, od dziewiątej wieczór.
Mówił urywanymi zdaniami:
— Przed dziewiątą wyprowadza się szeregowców do latryny za stacją, a potem idzie się spać. Inaczej szeregowcy w nocy zanieczyszczają tor. Rozumie pan, panie kapitanie? Niech pan powtórzy. Albo niech pan tego nie powtarza i zrobi tak, jak ja sobie życzę. Zatrąbić na alarm, zapędzić do latryny, zatrąbić sztrajch i spać! I kontrolować kto nie śpi. Karać. Tak! To wszystko? Kolację wydawać o szóstej.
Mówił o czymś nieistotnym, o czymś, co się już nie dzieje, co było kiedyś. Stał przed oficerami niby upiór z czwartego wymiaru.
— Kolację wydawać o szóstej — mówił, spoglądając na zegarek, który wskazywał dziesięć minut po jedenastej w nocy. — Um halb neune Alarm, Latrinenscheissen, dann schlafen gehen. Na kolację tutaj o szóstej gulasz z kartoflami zamiast 15 deka sera szwajcarskiego.
Potem wydał rozkaz pokazania mu pogotowia. Znowuż tedy kapitan Sagner kazał zatrąbić na alarm, a inspekcyjny generał przyglądając się batalionowi, stającemu w szeregach, spacerował z oficerami, bezustannie mówił do nich o tym samym i stukając palcem w tarczę zegarka, powtarzał swoje słowa, jakby miał do czynienia z jakimiś idiotami, którzy nic zrozumieć nie mogą:
— Also sehen sie. Um halb neun scheissen, und nach einer halben Stunde schlafen. Das genügt vollkommen. W tych czasach przejściowych szeregowcy mają i tak rzadki stolec. Główna rzecz: spać! Jest to pokrzepienie do dalszego marszu. Dopóki szeregowcy siedzą w pociągu, winni wypocząć. O ile nie ma dość miejsca w wagonach, szeregowcy śpią partienweise. Trzecia część szeregowców kładzie się wygodnie i śpi od dziewiątej do północy, reszta szeregowców stoi tymczasem i czeka. Następnie ci, co się wyspali, robią miejsce partii następnej, która śpi od północy do godziny trzeciej rano. Trzecia partia śpi od trzeciej do szóstej. Potem pobudka i szeregowcy się myją. Podczas jazdy nie pozwalać szeregowcom na wy-ska—ki-wa-nie z wagonów! Gdy żołnierzowi złamie nogę nieprzyjaciel...
Generał postukał się przy tych słowach w nogę.
—...to jest to powodem do słusznej dumy, ale niepotrzebne kaleczenie się przy wyskakiwaniu z wagonów jest karygodne.
— A więc to jest pański batalion? — pytał kapitana Sagnera, przyglądając się żołnierzom ospałym i ociężałym. Niejeden, zbudzony ze snu, nie mógł się opanować i ziewał na chłodnym nocnym powietrzu od ucha do ucha. — To jest, panie kapitanie, batalion ziewający. Szeregowcy powinni spać od godziny dziewiątej.
Generał zatrzymał się przed kompanią jedenastą, gdzie na lewym skrzydle stał Szwejk. Ziewał jak lew na pustyni, ale elegancko zasłaniał usta, chociaż spod osłaniającej dłoni odzywało się takie buczenie, że nadporucznik Lukasz drżał ze strachu, żeby generał nie poświęcił temu buczeniu żywszej uwagi. Wydało mu się, że Szwejk ziewa z rozmyślną ostentacją. A generał, jakby wiedział o strachu nadporucznika, podszedł do Szwejka i zapytał:
— Böhme, oder Deutscher?
— Böhm, melde gehorsam, Herr Generalmajor!
— Dobrze — rzekł generał, który umiał trochę po czesku. — Beczysz jak krowa na siano. Stul pysk, zamknij gębę, nie bucz. Byłeś na latrynie?
— Posłusznie melduję panie generale, że nie byłem.
— Dlaczego nie poszedłeś wy...ć się razem z innymi?
— Posłusznie melduję, panie generale, że podczas manewrów pod Piskiem, gdy szeregowcy rozłazili się po życie, to pan pułkownik Wachtl mówił nam, że żołnierz nie powinien myśleć ciągle o scheisserei, żołnierz powinien myśleć o walczeniu. I jeszcze melduję posłusznie, że nie ma po co chodzić na latrynę. I tak się nic nie zrobi. Podług marszruty już na kilku stacjach mieliśmy dostać kolację, a nie dostaliśmy nic. Z pustym żołądkiem nie ma co pchać się na latrynę.
Objaśniwszy panu generałowi powikłaną sytuację słowy nader prostymi, Szwejk spojrzał na niego okiem pełnym takiego zaufania, że generał wziął to spojrzenie za prośbę poratowania żołnierzy. Oczywiście, gdy już wydaje się rozkaz marszu na latrynę oddziałami, to rozkaz taki musi być poparty realnymi faktami.
— Niech im pan każe wsiadać do wagonów — rzekł generał do kapitana Sagnera. — Jak to jest, że szeregowcy nie dostali kolacji? Wszystkie eszelony, przejeżdżające przez tę stację, winny otrzymać kolację. Jest to stacja zaopatrywania. Istnieje bardzo określony plan.
Generał rzekł to z taką pewnością siebie i takim tonem, jakby chciał powiedzieć, że skoro teraz już jest godzina jedenasta w nocy, a żołnierze nie dostali kolacji o szóstej wieczorem, to nie pozostaje nic innego, jak tylko zatrzymać tu pociąg przez noc i dzień następny aż do wieczora, aby żołnierze mogli otrzymać gulasz z kartoflami.
— Nie ma nic gorszego — rzekł z wielką powagą — nad zapominanie podczas transportu o zaopatrywaniu żołnierzy. Obowiązkiem moim jest dowiedzieć się, jak stoją sprawy dowództwa stacji. Albowiem, moi panowie, czasem dowódcy eszelonów winni są sami. Podczas rewizji stacji Subotiszcze na południowej kolei bośnieńskiej, stwierdziłem, że sześć eszelonów nie otrzymało kolacji dlatego, iż dowódcy tych eszelonów zapomnieli jej zażądać. Sześć razy przyrządzano na stacji gulasz z kartoflami i nikt go nie zażądał. Trzeba było jedzenie wyrzucać na kupę. Proszę panów, były istne pagórki gulaszu z kartoflami, a o trzy stacje dalej żołnierze żebrali, właśnie ci żołnierze, którzy w Subotiszczu przejechali obok kopców gulaszu i kartofli. Żebrali kawałka chleba. Jak panowie widzicie, winę ponosiła nie administracja wojskowa.
Machnął energicznie ręką:
— Dowódcy eszelonów nie spełnili swoich obowiązków. Chodźmy do kancelarii.
Oficerowie poszli za nim, myśląc w duchu, że wszyscy generałowie się zbłaźnili.
W dowództwie stacji okazało się, że o gulaszu nic tu nie wiadomo. Prawda, że miano tu gotować kolację dla wszystkich eszelonów przejeżdżających, ale potem przyszedł rozkaz, żeby w rachubie wewnętrznej zaopatrywania wojsk pozaliczać po 72 halerze na żołnierza, tak że każdy oddział przejeżdżający ma na swoim koncie po 72 halerze na szeregowca i sumę tę otrzyma przy najbliższym wypłacaniu żołdu. O ile chodzi o chleb, to żołnierze otrzymają go w Watianie na stacji, po pół bochenka na żołnierza.
Dowódca punktu zaopatrywania nie bał się generała. Rzekł mu prosto w oczy, że rozkazy co chwila są zmieniane. Czasem miewa przygotowane pożywienie dla eszelonów, ale przyjeżdża pociąg sanitarny, legitymuje się rozkazem wyższym i koniec. Eszelon staje przed problematem pustych kotłów.
Generał gorliwie potakiwał, że tak jest, ale że stosunki się poprawią, bo na początku było znacznie gorzej. Wszystkiego nie podobna zrobić od razu, potrzebne jest doświadczenie, praktyka. Teoria przeszkadza właśnie praktyce. Im dłużej trwać będzie wojna, tym lepsze zapanują porządki.
— Mogę panom dać przykład z życia — rzekł z wielkim zadowoleniem, że przypomniał sobie coś kapitalnego. — Przed dwoma dniami eszelony, przejeżdżające przez stację Hatvan, nie dostały chleba, a wy go jutro będziecie fasowali. Teraz chodźmy do restauracji dworcowej.
W restauracji pan generał zaczął znowuż mówić o latrynie i o tym, że to bardzo nieładny widok, gdy wszędzie na torze widać kaktusy. Jadł przy tym befsztyk i wszystkim się wydawało, że pan generał przeżuwa taki „kaktus“.
Na latryny kładł tak wielki nacisk, jakby od nich zależały losy monarchii.
Wobec sytuacji, jaka się wytworzyła skutkiem wystąpienia Włoch, zadeklarował, że właśnie w latrynach wojskowych spoczywa niezaprzeczona przewaga naszego żołnierza w kampanii włoskiej.
Zwycięstwo Austrii siedziało w latrynie,
Dla pana generała wszystko było niesłychanie proste. Droga do sławy wojennej prowadziła według recepty: O szóstej wieczorem żołnierze dostają gulasz z kartoflami, o pół do dziewiątej idzie wojsko do latryny, żeby się wyknocić, o dziewiątej idzie spać. Przed takim wojskiem nieprzyjaciel pierzcha ze zgrozą.
Pan generał się zadumał, zapalił cygaro „Operas“ i bardzo długo spoglądał w sufit. Namyślał się, co by tak jeszcze powiedzieć i o czym by tak pouczyć oficerów, skoro raz już wdał się z nimi w rozmowę.
— Rdzeń pańskiego batalionu jest zdrowy — rzekł niespodziewanie, gdy wszyscy byli przekonani, że jeszcze patrzeć będzie w sufit i milczeć. — Wszystko jest w zupełnym porządku. Ten żołnierz, z którym rozmawiałem, rzuca jak najlepsze światło na cały batalion swoją szczerością i postawą. To jest poręką, że batalion walczyć będzie do ostatniej kropli krwi.
Zamilkł i znowuż się zapatrzył w sufit, opierając się wygodnie o plecy krzesła. W tej pozycji mówił dalej, przy czym jedynie porucznik Dub z niewolniczą uległością spoglądał na sufit razem z panem generałem.
— Ale batalion pański winien dbać o to, aby czyny jego nie zostały zapomniane. Bataliony waszej brygady mają już swoją historię, a wasz batalion winien tworzyć dalszy ciąg tej historii. Ale nie macie człowieka, który by prowadził dokładną kronikę czynów batalionu i tworzył jego historię. W ręku takiego kronikarza winny być wszystkie nici tego, co która kompania wykonała. Trzeba na to człowieka inteligentnego: osioł i bydlę nie zda się tu na nic. Panie kapitanie, musi pan zamianować bataillonsgeschichtsschreibera.
Potem spojrzał na zegar ścienny, który całemu ospałemu towarzystwu przypominał, że już czas się rozejść.
Generał miał na torze swój pociąg inspekcyjny i poprosił panów oficerów, aby go odprowadzili do wagonu sypialnego.
Dowódca stacji westchnął, bo generał ani pomyślał, że trzeba zapłacić za befsztyk i butelkę wina. Znowuż będzie musiał wszystko zapłacić sam. Takich wizyt zdarza się po kilka dziennie. Poszły na to już dwa wagony siana, które kazał przesunąć na ślepy tor i sprzedał je firmie Löwenstein, wojskowym dostawcom siana, takim trybem, jakim sprzedaje się żyto na pniu. Intendentura znowuż te dwa wagony siana od firmy Löwenstein kupiła, ale dowódca stacji dla pewności pozostawił je dalej na ślepym torze. Nie wiadomo było, czy nie wypadnie mu jeszcze raz odprzedać je tej firmie.
Za to wszakże wszystkie wojskowe inspekcje, zawadzające o tę stację, chwaliły sobie dowódcę, że daje dobrze jeść i pić.
Rano eszelon stał jeszcze na torze. Po pobudce żołnierze myli się przy pompach, czerpiąc wodę do menażek, a pan generał, który jeszcze nie odjechał, poszedł osobiście rewidować latryny, do których według dziennego rozkazu kapitana Sagnera żołnierze chodzili „schwarmweise unter Kommando der Schwarmkommandanten“, żeby pan generał miał uciechę. Aby zaś uciechę miał także porucznik Dub, kapitan Sagner zakomunikował mu, że ma dzisiaj inspekcję.
Porucznik Dub pilnował tedy latryn. Były one długie, dwurzędowe i zmieściło się w nich sporo żołnierzy.
W tej chwili żołnierze grzecznie i ładnie siedzieli w kuczki jeden przy drugim nad wykopanymi rowami, jak jaskółki na drutach telegraficznych, kiedy jesienią wybierają się w podróż do dalekiej Afryki.
Białe kolana sterczały ze spuszczonych spodni, każdy żołnierz miał pas rzemienny przerzucony przez kark, jakby się chciał powiesić i tylko czekał na rozkaz.
I w tym widać było żelazną dyscyplinę wojskową, organizację.
Na lewym skrzydle siedział Szwejk, który przyplątał się tu także i z wielkim zainteresowaniem odczytywał kawałek papieru, wyrwanego nie wiadomo z jakiej powieści Różeny Jasenskiej:
...tejszym pensjonacie, niestety, damy
em nieokreślone, naprawdę zapewne więcej
tkie przeważnie zamknięte koło
ały menu do swoich pokojów albo też
charakterystycznej zabawie. A jeśli czasem i
człowiek, to tylko próżne tęsknoty budz
się poprawiła albo nie chciała tak skutecznie
czyć, jakby sobie życzyły.
nic nie było dla młodego Krzyczki...
Podniósłszy oczy znad świstka, Szwejk bezwiednie spojrzał ku wyjściu z latryny i zadziwił się. W pełnej paradzie stał tam wczorajszy pan generał ze swoim adiutantem, zaś obok nich wyprostowany porucznik Dub gorliwie im coś tłumaczył.
Szwejk rozejrzał się dokoła siebie. Wszyscy siedzieli spokojnie nad rowami i tylko szarże stały jak skostniałe, bez ruchu.
Szwejk zrozumiał powagę sytuacji.
Zerwał się tak, jak był, ze spuszczonymi spodniami, z rzemiennym pasem na karku, szybko użył papieru, który trzymał był w ręku, i wrzasnął:
— Einstellen! Auf! Habacht! <span class="n0kh" title="[Korekta] 'Rechts schaut'" style=" display:none">RechtsschautRechts schaut!
I zasalutował. Dwa długie rzędy żołnierzy ze spuszczonymi spodniami i z rzemiennymi pasami na karkach stanęły nad latrynami. Generał uśmiechnął się uprzejmie i rzekł:
— Ruht! Weiter machen.
Dziesiętnik Malek pierwszy dał przykład swemu oddziałowi, że winien wrócić do pozycji pierwotnej. Tylko Szwejk stał i salutował dalej, bowiem z jednej strony podchodził ku niemu z groźną miną porucznik Dub, z drugiej — z uśmiechem pan generał.
— Ja was widział w nocy — ozwał się generał do Szwejka, żołnierza zaiste bardzo dziwnej postaci.
— Ich melde gehorsam, Herr Generalmajor — tłumaczył wzburzony porucznik Dub zwracając się do generała — der Mann ist blödsinnig und als Idiot bekannt, sagenhafter Dummkopf.
— Was sagen sie, Herr Leutnant? — wrzasnął nagle generał na porucznika Duba i zaczął mu tłumaczyć, że właśnie całkiem przeciwnie. Żołnierz, który wie, co trzeba zrobić gdy widzi przełożonego, nie jest taki głupi jak szarże, które tego nie wiedzą czy udają, że nie wiedzą. Jest tu tak samo jak w polu. W chwili niebezpieczeństwa prosty żołnierz przejmuje dowództwo. Pan porucznik Dub sam powinien był skomenderować: „Einstellen! — Habacht! Rechts schaut!“
— Podtarłeś sobie Arsch? — zapytał generał Szwejka.
— Posłusznie melduję, panie generale, że wszystko w porządku.
— Więcej s... nie będziesz?
— Posłusznie melduję, panie generale, że jestem fertig.
— No to zapnij spodnie jak się patrzy i stań na baczność.
Ponieważ ostatnie słowo generał wymówił nieco głośniej, najbliżsi żołnierze zaczęli stawać nad latryną. Ale generał jak najuprzejmiej skinął im ręką i tonem ojcowskiej życzliwości mówił:
— Aber nein, ruht, ruht, nur weiter machen.
Szwejk stał tymczasem przed generałem w pełnej paradzie, a pan generał wygłosił do niego krótkie niemieckie przemówienie:
— Szacunek dla przełożonych, znajomość regulaminu służbowego i przytomność umysłu znaczy w wojsku bardzo wiele. A jeśli z tym łączy się jeszcze dzielność, to nie ma takiego nieprzyjaciela, którego musielibyśmy się obawiać.
Zwracając się do porucznika Duba i szturchając Szwejka palcem w brzucho, generał mówił:
— Niech pan sobie zapamięta: żołnierza tego natychmiast po przybyciu na front koniecznie awansować, a przy najbliższej sposobności podać go do nagrody brązowym medalem za ścisłe pełnienie służby i znajomość... Wissen schon, was ich meine... Abtreten!
Generał oddalał się od latryny, a porucznik Dub wydawał tymczasem rozkazy tak głośne, aby mógł być słyszany przez generała:
Erster Schwarm auf! Doppelreihen... Zweiter Schwarm...
Szwejk opuszczał tymczasem latrynę, a gdy przechodził obok porucznika Duba zasalutował z wielką energią, ale porucznik zatrzymał go pomimo to i Szwejk musiał salutować jeszcze raz, a porucznik Dub powtarzał swoje:
— Znasz mnie? Nie znasz mnie! Ty mnie znasz z dobrej strony, ale jak mnie poznasz ze złej strony, to się rozpłaczesz!
Szwejk oddalił się wreszcie, aby wsiąść do wagonu, a po drodze myślał:
— Kiedyśmy stali w Karlinie w koszarach, był u nas lejtnant Chudavy, który gdy się rozzłościł, to wygadywał inaczej: Pamiętajcie, chłopcy, że ja potrafię być wielką świnią i taką świnią pozostanę, dopóki wy będziecie w naszej kompanii.
Kiedy przechodził koło wagonu sztabowego, skinął na niego nadporucznik Lukasz i kazał powiedzieć Balounowi, żeby mu prędko przyniósł kawę, i żeby mleko skondensowane zamknął porządnie, bo się może zepsuć. Baloun gotował mianowicie kawę dla nadporucznika na małej maszynce spirytusowej u sierżanta rachuby, Wańka. Dając Balounowi zlecenia nadporucznika, Szwejk zauważył, że tymczasem pije kawę cały wagon.
Puszka z kawą i puszka z mlekiem były już do połowy opróżnione, a Baloun, popijając ciepły napój, grzebał łyżeczką w mleku skondensowanym, żeby sobie kawę jeszcze poprawić.
Jurajda, kucharz-okultysta, i sierżant rachuby, Waniek, obiecywali, że jak tylko nadejdą konserwy mleczne i kawowe, to się panu nadporucznikowi Lukaszowi wszystko odda. Szwejkowi także zaproponowano kawę, ale on odmówił i rzekł do Balouna:
— W tej chwili ze sztabu armii przyszedł rozkaz, żeby każdego pucybuta, który swemu oficerowi zdefrauduje konserwę mleczną i kawową, wieszać w przeciągu dwudziestu czterech godzin. Kazał ci to powiedzieć pan nadporucznik, który życzy sobie natychmiast otrzymać kawę.
Wystraszony Baloun wyrwał telefoniście Chodounskiemu jego porcję, daną mu przed chwilą, przystawił ją do ognia, żeby się ogrzała, dodał zgęszczonego mleka i pędził z filiżanką do wagonu sztabowego.
Z oczami wytrzeszczonymi podał kawę nadporucznikowi Lukaszowi, przy czym przez głowę przeleciała mu myśl, że nadporucznik Lukasz czyta mu na oczach, jak to on gospodarował w jego konserwach.
— Trochę się spóźniłem — jąkał się Baloun — ponieważ nie mogłem puszki otworzyć.
— Pewnoś znowu mleko rozlał, co? — pytał nadporucznik Lukasz upijając trochę kawy. — A może żarłeś mleko łyżkami jak zupę? Wiesz, co cię czeka?
Baloun westchnął i zabiadał:
— Mam troje dzieci, posłusznie melduję, panie oberlejtnant.
— Miej się na baczności, mój Balounie. Jeszcze raz ostrzegam cię przed skutkami twej żarłoczności. Czy Szwejk nie mówił ci nic?
— W przeciągu 24 godzin mogę zostać powieszony — smutnie odpowiedział Baloun kiwając się na wszystkie strony.
— Nie kiwaj mi się tu, idioto — rzekł z uśmiechem nadporucznik Lukasz — i popraw się. Pozbądź się już raz tego obżarstwa i powiedz Szwejkowi, żeby się tu gdzie w okolicy rozejrzał za czym dobrym do zjedzenia. Masz tu na to dziesięć koron. Wręcz je Szwejkowi, bo ciebie nie poślę. Ty przyniósłbyś innemu coś do zjedzenia dopiero wtedy, gdybyś się sam obżarł aż do rozpuku. Czyś mi aby nie zeżarł ostatniego pudełka sardynek? Mówisz, że nie; przynieś mi je i pokaż.
Baloun wręczył Szwejkowi dziesięć koron, powiedział mu, że pan nadporucznik życzy sobie otrzymać za nie coś dobrego do zjedzenia i z westchnieniem wyjął z nadporucznikowego kuferka pudełko sardynek. Serce ściskało mu się na myśl, że musi je pokazać swemu przełożonemu.
Tak bardzo cieszył się biedak, że nadporucznik może o tych sardynkach zapomniał, a tu masz! Nadporucznik zatrzyma je niezawodnie przy sobie i Baloun tyle ich widział. Miał wrażenie, że został okradziony.
— Posłusznie melduję, że przyniosłem sardynki, panie oberlejtnant — rzekł głosem cierpkim, podając Lukaszowi pudełko. — Czy każe je pan otworzyć?
— Dobrze, Balounie. Nie otwieraj ich, ale zanieś je tam, gdzie były. Chciałem się tylko przekonać, czy do nich nie zajrzałeś. Gdyś mi podawał kawę, to mi się zdawało, że masz usta tłuste od oliwy. Czy Szwejk już poszedł?
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że już poszedł — odpowiedział Baloun z twarzą rozjaśnioną. — Powiedział, że pan oberlejtnant będzie bardzo zadowolony, że panu oberlejtnantowi wszyscy będą zazdrościli. Poszedł w okolice dworca i powiedział, że tutaj wszystko dobrze zna aż do Rakosz Palaty. A gdyby pociąg odszedł bez niego, to się przyłączy do kolumny automobilowej i na stacji najbliższej dogoni nas automobilem. Powiada, że nie trzeba się o niego kłopotać, bo on zna swoje obowiązki. Dopędzi nas, choćby mu wypadło gonić nas w dorożce na własny koszt aż do Galicji. W ogóle niech się pan o niego nie martwi, panie oberlejtnant.
— Idź już sobie — głosem przygnębionym rzekł nadporucznik Lukasz.
Z kancelarii dowództwa przyszła wiadomość, że pociąg ruszy dopiero po południu o godzinie drugiej na Gödölö-Aszow i że na dworcu fasuje się dla oficerów po dwa litry czerwonego wina i po butelce koniaku. Mówiono, że ma to być jakaś zagubiona przesyłka Czerwonego Krzyża. Tak czy owak, spadło to wino z koniakiem jakby z nieba i w wagonie sztabowym zrobiło się weselej. Koniak miał trzy gwiazdki, a wino było marki Gumpoldskirchen.
Tylko nadporucznik Lukasz nie odzyskał dobrego humoru. Minęła godzina, a Szwejk jeszcze ciągle nie wracał. Po upływie dalszej pół godziny do wagonu sztabu zbliżał się dziwaczny pochód, który wyszedł z kancelarii dowództwa stacji.
Na przedzie kroczył Szwejk z wielką powagą i tak jakoś wzniośle, jak niezawodnie chadzali pierwsi chrześcijanie, gdy prowadzono ich na arenę.
Po obu stronach miał honwedów z bagnetami na karabinach. Na lewym skrzydle szedł plutonowy z dowództwa stacji, a za nim jakaś niewiasta w czerwonej sukni z falbanką i mężczyzna w ciżmach i okrągłym kapelusiku. Mężczyzna ten miał podbite oko i niósł żywą kurę, wystraszoną i gdaczącą.
Wszystko to pchało się do wagonu sztabowego, ale plutonowy wrzasnął po madziarska na chłopa i babę, żeby poczekali na dworze.
Ujrzawszy nadporucznika Lukasza, Szwejk zaczął mrugać bardzo znacząco.
Plutonowy pragnął się rozmówić z dowódcą 11 marszkompanii. Nadporucznik odebrał od niego pismo dowództwa stacji i blednąc, czytał:
Przysyła się szeregowca Józefa Szwejka, rzekomo ordynansa tejże kompanii N marszbatalionu, 91 pułku piechoty, oskarżonego o zbrodnię łupiestwa, jakiej dopuścił się na małżonkach Istvan w Isatarcza, w rejonie dowództwa stacji.
Gdy nadporucznik Lukasz podpisywał potwierdzenie o przyjęciu Szwejka, kolana ugięły się pod nim.
Szwejk stał tak blisko niego, iż widział, że jego przełożony zapomniał dopisać datę.
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant — odezwał się Szwejk — że mamy dzisiaj dwudziestego czwartego. Wczoraj było dwudziestego trzeciego maja, bo nam akurat Italia wypowiedziała wojnę. Teraz, kiedym był za dworcem, to słyszałem, że o niczym innym się nie mówi, tylko o tej wojnie. Honwedzi z plutonowym oddalili się, a na torze pozostali jedynie małżonkowie Istvan, którzy bezustannie chcieli wejść do wagonu.
— Gdyby pan miał przy sobie jeszcze pięć koron, to moglibyśmy tę kurę kupić. Ten gałgan chce za nią piętnaście, ale wlicza w to już i dziesięć koron za siniec pod okiem — mówił Szwejk tonem pogodnego opowiadania. — Ale mnie się zdaje, że dziesięć koron za takie parszywe oko to za wiele. Pod „Starą panią“ wybili tokarzowi Matejowi całą szczękę z sześciu zębami za dwadzieścia złotych, a wtedy pieniądze miały wartość większą niż dzisiaj. Nawet kat Wolschläger wiesza za cztery guldeny.
— Pójdź tu — kiwnął Szwejk na człowieka z podbitym okiem i kurą — a ty babo czekaj!
Chłop wszedł do wagonu.
— On rozumie coś niecoś po niemiecku — wtrącił Szwejk — szczególniej, gdy się wymyśla, i sam też umie wymyślać niezgorzej.
— Also zehn Gulden — zwrócił się do chłopa: — fünf Gulden Henne, fünf Auge. Öt forint, widzisz, kikiriki, öt forint kukuk igen. Tutaj jest wagon sztabowy, złodzieju. Dawaj tu zaraz kurę!
Wetknął zgłupiałemu chłopu dwadzieścia koron w rękę, wziął kurę, ukręcił jej łeb, a jej właściciela wypchnął z wagonu, podawszy mu uprzednio rękę i potrząsnąwszy nią mocno po przyjacielsku:
— Jo napot, baratom adieu, idź sobie do swojej baby, bo cię przepędzę na zbity łeb.
— Sam pan widzi, panie oberlejtnant, że z ludźmi dogadać się można — rzekł Szwejk do nadporucznika Lukasza. — Najlepiej, gdy się wszystko udaje załatwić bez skandalu, bez wielkich ceremonii. Teraz z Balounem ugotujemy panu takiego rosołu z kury, że w Siedmiogrodzie poczują jego zapach.
Nadporucznik Lukasz nie wytrzymał, wytrącił Szwejkowi nieszczęsną kurę z rąk i krzyknął na niego:
— Wiecie, Szwejku, na co zasługuje taki żołnierz, który w czasie wojny łupi spokojnych mieszkańców?
— Na honorową śmierć od kuli i prochu — uroczyście odpowiedział Szwejk.
— Wy zasługujecie tylko na stryczek, mój Szwejku, boście poszli łupić jak zbój. Wyście, drabie jeden, nawet nie wiem, jak was nazwać, zapomnieli o przysiędze. Przecież z wami można rozum stracić!
Szwejk spojrzał na nadporucznika okiem pytającym i szybko wyrecytował:
— Posłusznie melduję, że o przysiędze nie zapomniałem i pamiętam, co żołnierz przysięga. Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że uroczyście przysięgałem swemu najjaśniejszemu królowi i panu, Franciszkowi Józefowi I, że wierny i posłuszny będę także generałom jego cesarskiej mości i w ogóle wszystkim przełożonym swoim, że będę ich szanował i chronił, a ich rozkazy i rozporządzenia we wszystkich służbach spełniać gorliwie przeciwko wszelkiemu nieprzyjacielowi, ktokolwiek byłby nim, i gdziekolwiek zażąda tego ode mnie wola Jego cesarskiej i królewskiej mości, na wodzie, pod wodą, na ziemi, w powietrzu, we dnie i w nocy, w bitwach, natarciach, w potyczkach i w jakichkolwiek innych przedsięwzięciach, w ogóle na każdym miejscu...
Szwejk podniósł kurę i stojąc wyprostowany, patrzył w oczy nadporucznikowi Lukaszowi i recytował dalej:
— ...każdego czasu i we wszystkich okolicznościach mężnie i dzielnie walczyć, wojsk swoich, sztandarów i chorągwi oraz dział nigdy nie opuszczać, z nieprzyjacielem nigdy w żadne porozumienia nie wchodzić, a zawsze tak postępować, jak tego prawa wojenne wymagają i jak dzielni żołnierze czynić powinni, że takim obyczajem żyć pragnę i umierać. Tak mi dopomóż Bóg. Amen. A tej kury to ja proszę pana nie złupiłem, ale zachowywałem się przystojnie, pamiętając o przysiędze swojej.
— Rzucisz tę kurę, bydle jedno, czy nie? — wrzasnął na niego nadporucznik Lukasz i zdzielił go przez rękę, w której Szwejk trzymał nieboszczkę. — Spojrzyj na te papiery! Masz tu czarne na białym: Przysyła się szeregowca Józefa Szwejka, rzekomo ordynansa tejże kompanii... o zbrodnię łupiestwa... A teraz powiedz mi, ty maruderze, ty hieno — nie, ja cię jednak kiedy zabiję, zabiję, rozumiesz? — powiedz mi, ty idioto, zbóju, jak mogłeś był upaść tak nisko?
— Posłusznie melduję — rzekł uprzejmie Szwejk — że stanowczo o nic innego chodzić nie może, jeno o pomyłkę. Kiedym otrzymał pański rozkaz, żeby panu zbębnić coś dobrego do zjedzenia, tom się zaczął zastanawiać, co jest najlepsze. Za stacją nie było nic, tylko końskie salami i jakieś suszone ośle mięso. Więc posłusznie melduję, panie oberlejtnant, wszystko sobie dobrze rozważyłem. Na wojnie trzeba się odżywiać dobrze i pożywnie, żeby można było znosić wszystkie wysiłki marszów. Więc chciałem panu zrobić horyzontalną uciechę i postanowiłem, panie oberlejtnant, ugotować panu rosół z kury.
— Rosół z kury! — powtórzył nadporucznik chwytając się za głowę.
— Tak jest, posłusznie melduję, panie oberlejtnant, rosół z kury. Kupiłem cebulę i pięć deka makaronu. Wszystko, proszę pana, mam. W tej kieszeni cebula, w tej — makaron. Sól mamy w kancelarii i pieprz także. Potrzebna była jeszcze tylko kura. Więc poszedłem za stację, do Isatarczy. Właściwie jest to taka sobie wioska, a nie żadne miasto, chociaż zaraz na pierwszej ulicy jest tam taki napis: Isatarcza varos. Idę jedną ulicą z ogródkami, drugą, trzecią, czwartą, piątą, szóstą, siódmą, ósmą, dziewiątą, dziesiątą, jedenastą, aż na trzynastej ulicy, gdzie za małym domkiem zaczynały się łąki, łaziło sobie stado kurek. Podszedłem do nich i wybrałem najlepszą, najcięższą i największą, niech pan spojrzy, panie oberlejtnant, sam tłuszcz. Nie trzeba jej nawet obmacywać, bo to się widzi na pierwsze spojrzenie, że kokoszka dostawała ziarno. Więc wziąłem ją do rąk publicznie i na oczach wszystkich mieszkańców, którzy coś tam po madziarsku wykrzykiwali. Trzymam tę kurkę za nogi i pytam się kilku ludzi, po czesku i po niemiecku, czyja to jest kura, żebym ją mógł kupić od właściciela. W tej samej chwili z owego domku na skraju wybiega chłop z babą i zaczyna pyskować po madziarsku, a potem po niemiecku, że w biały dzień ukradłem mu kurę. Mówię mu, żeby nie krzyczał, bo zostałem wysłany, żeby kurę kupić. I mówię mu, jak się rzeczy mają. Ale ta kura, którą trzymałem za nogi, zaczęła się raptem trzepotać i machać skrzydłami, a ponieważ trzymałem ją lekko, więc mi uniosła rękę i chciała widać usiąść na nosie swego pana. A ten zaraz z pyskiem na mnie, żem go tą kurą siepnął w zęby. A jego baba w pisk i ciągle na kokoszkę wołała: puta, puta, puta, puta. A tu jakieś cymbały, nie wiedząc wcale o co chodzi, przyprowadziły honwedów, których też poprosiłem, żeby mnie odprowadzili na Bahnhofskommando, żeby niewinność moja wypłynęła jak oliwa na wodę. Ale z tym panem lejtnantem dyżurnym nie można się było dogadać, chociaż go prosiłem, żeby się sam przekonał, że mnie pan posłał po coś dobrego do zjedzenia. Jeszcze na mnie zaczął krzyczeć, żebym stulił gębę, bo i tak, powiada, widać mi z oczu dobrą gałąź z porządnym postronkiem. Musiał być w bardzo kiepskim humorze, bo mi nawet powiedział, że takim opasem może być tylko żołnierz, który kradnie i łupi. Mówił jeszcze, że do dowództwa stacji wpłynęło już wiele innych skarg: onegdaj gdzieś tam zapodział się na przykład indyk. Ja mu na to, że onegdaj byłem jeszcze w Rabie, a on swoje, że takie wykręty nic nie znaczą. Więc mnie posłali do pana i jeszcze się tam na mnie rzucił jakiś frajter, którego nie zauważyłem; czy, powiada, nie widzę, kogo mam przed sobą. Powiedziałem mu, że jest Gefreiter, gdyby służył w pułku strzelców, to byłby Patrollführer, a przy artylerii Oberkanonier.
— Szwejku — rzekł po chwili nadporucznik Lukasz — mieliście już tyle przygód i przypadków, tyle, jak wy mawiacie, pomyłek i zmyłek, że z wszystkich tych tarapatów wyratuje was kiedyś chyba tylko solidny postronek z całą wojskową paradą i honorami w czworoboku. Rozumiecie?
— Owszem, panie oberlejtnant;; czworobok, z tak zwanego Geschlossenbataillon, składa się z czterech, czasem wyjątkowo z trzech lub z pięciu kompanij. Czy pan rozkaże włożyć do rosołu trochę więcej makaronu, żeby był gęstszy?
— Ja wam tylko rozkazuję, żebyście znikli razem z tą kurą, bo wam ją otłukę o wasz idiotyczny łeb, cymbale jeden...
— Rozkaz, panie oberlejtnant, ale seleru, posłusznie melduję, nie znalazłem i marchewki też nie napotkałem. Włożę kartof...
Szwejk nie dokończył zdania i razem z kurą wyleciał z wagonu sztabowego. Nadporucznik Lukasz sięgnął po butelkę z koniakiem i napił się porządnie.
Szwejk zasalutował przed oknami wagonu i oddalił się.
Po szczęśliwie zakończonej walce duchowej Baloun zdecydował się ostatecznie, że otworzy pudełko sardynek swego nadporucznika, gdy w tej chwili wszedł Szwejk z kurą, co oczywiście wzbudziło wielkie zainteresowanie śród wszystkich obecnych w wagonie. Spoglądali na Szwejka z takim wyrazem, jakby chcieli zapytać: Gdzieś ją, bratku, buchnął?
— Kupiłem dla pana oberlejtnanta — odpowiedział Szwejk, wyjmując z kieszeni cebulę i makaron, — Chciałem mu ugotować rosół z kury, ale on tej kury nie chce, więc podarował ją mnie.
— Może była zdechła? — zapytał podejrzliwie sierżant rachuby Waniek.
— Sam jej łeb ukręciłem — odpowiedział Szwejk, wyjmując z kieszeni nóż.
Baloun spojrzał na Szwejka z wdzięcznością i szacunkiem i w milczeniu zaczął przygotowywać maszynkę spirytusową pana nadporucznika. Potem sięgnął po garnuszki i poleciał z nimi po wodę.
Do Szwejka podszedł telegrafista Chodounsky i zaofiarował swoją pomoc przy skubaniu kury, przy czym zwrócił się do niego z szeptanym pytaniem:
— Czy to daleko stąd? Czy trzeba przełazić przez płot, czy też łażą na wolności?
— Ja ją kupiłem.
— Daj spokój, kolego. Widzieliśmy, jak cię prowadzili.
Przy skubaniu kury był bardzo pomocny. Do wielkich i uroczystych przygotowań przyłączył się także kucharz-okultysta, Jurajda, który krajał kartofle i cebulę do rosołu.
Pierze, wyrzucone z wagonu, wzbudziło zainteresowanie porucznika Duba, który obchodził wagony.
Krzyknął tedy, żeby się pokazał ten, który skubie kurę, i we drzwiach wagonu ukazała się okrągła, zadowolona twarz Szwejka.
— Co to jest? — wrzasnął porucznik, podnosząc z ziemi kurzą głowę.
— To jest, posłusznie melduję — odpowiedział Szwejk — głowa kury gatunku czarnych Włoszek. Bardzo nośne kury, panie oberlejtnant. Znoszą w ciągu roku do 260 jajek. Raczy pan spojrzeć, jaki bogaty miała jajnik. Szwejk podsuwał porucznikowi Dubowi pod nos różne wnętrzności kury.
Dub splunął i oddalił się, ale po chwili wrócił.
— Dla kogo ma być ta kura?
— Dla nas, posłusznie melduję, panie lejtnant. Niech pan popatrzy, ile miała sadła.
— Pod Filipi się spotkamy — mruczał porucznik oddalając się.
— Co on mówił? — zapytał Szwejka Jurajda.
— Że się niby mamy spotkać u jakiejś Filipy. Ci uczeni panowie miewają takie rozmaite gusta.
Kucharz-okultysta zadeklarował, że tylko esteci są homoseksualistami, co wynika z samej istoty estetyzmu.
Wachmistrz rachuby opowiadał następnie o nadużywaniu dzieci przez pedagogów w klasztorach hiszpańskich.
Podczas gdy woda gotowała się na maszynce i bulgotała, Szwejk przypomniał sobie, jak to pewnemu wychowawcy oddano kolonię opuszczonych wiedeńskich dzieci pod opiekę, a on nadużył zaufania wszystkich tych dzieci.
— Ano, taka już namiętność, ale najgorzej bywa, gdy to się trafi kobiecie. W Pradze były przed laty dwie paniusie, opuszczone rozwódki, bo to były z przeproszeniem polatuchy. Jedna się nazywała Mourkowa, a druga Szouskowa. Pewnego wieczoru, gdy kwitły czereśnie, obie te paniusie złapały w alei roztockiej stuletniego impotentnego kataryniarza, zawlokły go do pobliskiego gaiku i zgwałciły go. Okropnych rzeczy dopuszczały się na tym biedaku! Na Żyżkowie jest niejaki profesor Axamita, który poszukuje starożytnych mogił i wykopał dużo dołów w Roztokach. Do jednego z takich dołów zawlokły te opuszczone rozwódki naszego kataryniarza i dręczyły go i nadużywały. Nazajutrz profesor Axamita widzi, że w jednej z rozkopanych mogiłek coś leży. Ucieszył się, że to może zdobycz naukowa, a to był ten kataryniarz, umęczony przez owe dwie paniusie rozwiedzione. Dokoła niego leżało pełno takich jakichś patyczków. Ten kataryniarz umarł piątego dnia, a te megery były jeszcze takie zuchwałe, że poszły na jego pogrzeb. To już czysta perwersja.
— Soli wsypałeś? — zwrócił się Szwejk do Balouna, który korzystając z powszechnego zainteresowania, z jakim śledzono opowiadania Szwejka, chował coś w swoim tobołku. — Pokaż no, bratku, co ty tam masz i co robisz?
— Co ty chcesz zrobić z tym kurzym udem, mój Balounie? — rzekł Szwejk z wielką powagą. — Patrzcie więc, państwo, skradł nam kurze udo, żeby je sobie potem w sekrecie ugotować. Wiesz, Balounie, czegoś się dopuścił? Wiesz, jak karani bywają ci, co w polu okradają swoich towarzyszy? Takiego przywiązuje się do wylotu działa i strzela się szrapnelem. Teraz wzdychasz, ale już za późno. Jak tylko napotkamy po drodze artylerię, to się melduj pierwszemu z brzega oberfeuerwerkerowi. A tymczasem będziesz ćwiczył za karę. Wyłaź z wagonu!
Nieszczęśliwy Baloun wylazł z wagonu, a Szwejk, siedząc we drzwiach, komenderował:
— Habt acht! Ruht! Habt acht! Rechts schaut! Habt acht! Patrz znowuż przed siebie! Ruht!
— Teraz będziesz wykonywał ruchy na miejscu. Rechts um! Człowieku! Ruszasz się jak krowa. Twoje nogi powinny znaleźć się tam, gdzie przedtem miałeś prawe ramię. Herstellt! Halbrechts! No widzisz, słoniu, że potrafisz! Halblinks! Linksum! Links! Front! Front, idioto! Nie wiesz, co to jest front? Gradaus! Kehrt euch! Kniet! Nieder! Setzen! Auf! Setzen! Nieder! Auf! Nieder! Auf! Setzen! Auf! Ruht!
— Widzisz, Balounie, taka rzecz jest bardzo zdrowa i przyśpiesza trawienie.
Żołnierze zaczęli się zbierać dokoła nich i wybuchali wesołym śmiechem.
— Zróbcie z łaski swojej miejsce — krzyczał Szwejk — Baloun będzie maszerował. No mój Balounie, uważaj dobrze, żebym nie musiał cię hersztelować. Nie lubię dręczyć ludzi niepotrzebnie. Baczność!
— Direktion Bahnhof! Patrz, gdzie ci wskazuję kierunek. Marschieren marsch! Glied halt! Nareszcie, idioto, stanąłeś. Kurzer Schritt. Nie wiesz, co to jest kurzer Schritt? Jak ja ci pokażę, to zsiniejesz! Voller Schritt! Wechselt Schritt! Ohne Schritt! Bawole jeden! Jak ci mówię: ohne Schritt, to przekładasz kulasy na miejscu!
Koło nich zebrały się już ze dwie kompanie.
Baloun się pocił i zapominał o całym świecie, a Szwejk komenderował dalej:
— Gleicher Schritt! Glied rückwärts marsch!
— Glied halt!
— Laufschritt!
— Glied marsch!
— Schritt!
— Glied halt!
— Ruht!
— Habt acht! Direktion Bahnhof, Laufschritt marsch! Halt! Kehrt euch! Direktion Wagon! Laufschritt marsch! Kurzer Schritt! Glied halt! Ruht! Teraz sobie przez chwilkę odpoczniesz! A potem zaczniemy na nowo. Przy dobrej woli dużo można zrobić.
— Co się tu dzieje? — odezwał się głos porucznika Duba, który zbliżył się zaniepokojony.
— Posłusznie melduję, panie lejtnant — rzekł Szwejk — że się troszeczkę ćwiczymy, żebyśmy nie wyszli z wprawy i żebyśmy nie marnowali na próżno drogiego czasu.
— Wyłaźcie z wagonu — rozkazał porucznik Dub — mam tego już dosyć. Zaprowadzę was do pana batalionskomandanta.
Gdy Szwejk znalazł się w wagonie sztabowym, nadporucznik Lukasz drugimi drzwiami wyszedł z wagonu na peron.
Porucznik Dub meldował panu kapitanowi Sagnerowi o dziwnych zbytkach Szwejka w chwili, gdy dowódca batalionu był w bardzo dobrym usposobieniu, ponieważ wino marki Gumpoldskirchen było naprawdę świetne.
— Aha, więc wy nie chcecie marnować drogiego czasu? — roześmiał się złośliwie. — Matuszicz, chodźcie no tu!
Ordynans batalionu otrzymał rozkaz, że ma zawołać feldfebla 12 kompanii, Nasaklo, który, jak wiadomo, był największym tyranem. Szwejkowi kazano dać karabin.
— Ten oto szeregowiec — rzekł kapitan Sagner do feldfebla Nasaklo — nie chce marnować na próżno drogiego czasu. Zabrać go za wagon i przez godzinę ćwiczyć z nim chwyty. Ale bez miłosierdzia i bez odpoczynku. Przede wszystkim raz za razem: Setzt an! Setzt ab!
— Przekonacie się, mój Szwejku, że nudzić się nie będziecie — rzekł mu kapitan na odchodnym. I po chwili odzywała się za wagonem szorstka komenda, rozbrzmiewająca uroczyście między szynami torów. Feldfebel Nasaklo, który grał w oko i akurat trzymał bank, ryczał jak wściekły na cały boży świat:
— Beim Fuss! — Schultert! — Beim Fuss! — Schultert!
Potem komenda ucichła na chwilę i słychać było głos Szwejka, spokojny, pełen powagi:
— Tego wszystkiego uczyłem się przed laty przy odbywaniu służby wojskowej. Na komendę „Beim Fuss!“ — flintę opiera się o prawy bok. Koniec kolby znajduje się na jednej linii z palcami nóg. Prawa ręka jest bez wysiłku oparta na lufie, a mianowicie tak, że duży palec obejmuje lufę, a inne palce obejmują lufę z przodu. Przy „Schultert“ flinta wisi swobodnie na rzemieniu, na prawym ramieniu, a wylot lufy zwrócony jest ku tyłowi...
— Dość tego ględzenia — odezwał się znowuż głos feldfebla Nasaklo. — Habt acht! Rechts schaut! Herrgott, jak wy to robicie!
— Mam „Schultert!“ — więc przy „Rechts schaut!“ moja prawa ręka zjeżdża po rzemieniu na dół, obejmuje szyjkę, a ja podrzucam głowę na prawo. Potem „Habt acht!, więc prawą ręką chwytam rzemień, a głowa moja zwraca się prosto na pana.
I znowuż odzywał się głos feldfebla:
— In die Balanz! Beim Fuss! In die Balanz! Schultert! Bajonett auf! Bajonett ab! Fällt das Bajonette! Zum Gebet! Vom Gebet! Kniet nieder zum Gebet! Laden! Schiessen! Schiessen halbrechts! Ziel Stabswagon! Distanz 200 Schritt! Fertig! An! Feuer! Setzt ab! An! Feuer! An! Feuer! Setzt ab! Aufsatz normal! Patronen versorgen! Ruht!
Feldfebel skręcał papierosa, Szwejk zaś przyglądał się tymczasem karabinowi i zaczął mówić o jego numerze:
— 4268. Akurat taki sam numer miała pewna lokomotywa w Pęczkach na 16 torze szlaku. Miano ją wyprawić do depôt w Łysej nad Łabą, ale sprawa nie była wcale taka prosta, jak się zdaje, bo ten maszynista, co ją miał prowadzić, nie umiał zachowywać w pamięci liczb. Więc inspektor szlaku wezwał go do kancelarii i mówi: Na 16 torze jest lokomotywa Nr 4268. Ja wiem, że pan nie ma dobrej pamięci do liczb, a gdy się panu jaką liczbę wypisze na kartce, to pan kartkę gubi. Skoro więc ma pan taką słabą pamięć do liczb, to proszę uważać, a ja panu dowiodę, że to bardzo łatwo zapamiętać sobie jakąkolwiek liczbę. Patrz pan: lokomotywa, którą ma pan odstawić do Łysej nad Łabą, ma numer 4268. Więc baczność: pierwsza liczba, to czwórka — druga dwójka. Możesz pan już zapamiętać 42, to jest dwa razy dwa, o ile bierze się rzecz od dwójki, albo też mamy 4, podzielone przez 2, równa się dwom i znowuż masz pan 4 i 2 obok siebie. A teraz, tylko nic się pan nie bój, ile to będzie dwa razy cztery? Osiem, nieprawdaż? Więc wbij pan sobie w pamięć, że ósemka z tej liczby jest ostatnią w tym szeregu. Gdy więc już pan wie, że pierwsza liczba jest 4, potem idzie 2, a czwarta jest 8, to i trzecią zapamiętać nietrudno, jeśli się sprytnie zabrać do rzeczy. Strasznie to proste, bo chodzi o 6. Pierwsza 4, druga 2, czyli, że razem 6. Murowane i pewne, że tej szóstki z trzeciego miejsca zapomnieć nie można. I oto masz pan liczbę 4268 utkwioną w głowie na zawsze. Albo też może pan dojść do tych samych wyników w sposób jeszcze prostszy...
Feldfebel przestał palić i wytrzeszczył oczy na Szwejka.
— Kappe ab! — zamruczał pod nosem, a Szwejk z wielką powagą mówił dalej:
— Więc zaczął mu objaśniać ten sposób łatwiejszy, żeby numer lokomotywy nie wyleciał z pamięci. Gdy się od 8 odejmuje 2, zostaje 6. A więc już ma szóstkę. Sześć mniej dwa, równa się czterem, jest więc i czwórka, czyli 4 — 68, a gdy się wstawi na drugie miejsce dwójkę, to się ma całą liczbę: 4268! Można tę rzecz zrobić jeszcze łatwiej, przy pomocy mnożenia i dzielenia, a rezultat jest taki sam. Pamiętaj pan tylko tyle, że dwa razy 42 równa się 84. Rok ma dwanaście miesięcy. Odliczamy więc dwanaście od 84 i pozostaje nam 72, od tego odliczamy jeszcze 12 miesięcy, mamy 60. Szóstka jest już murowana, a zero odrzucamy. Wiemy już 42, 68, 4. Kiedyśmy już skreślili zero, to skreślimy i tę czwórkę na końcu i znowuż ogromnie jasno i wyraźnie otrzymujemy 4268, czyli numer lokomotywy, którą trzeba odstawić do depôt w Łysej nad Łabą. A z dzieleniem sprawa też jest nietrudna. Wyliczam sobie koeficient według całkowitej taryfy. Czy panu słabo, panie feldfebel? Jeśli pan chce, to mogę zacząć od general de charge. Fertig! Hoch an! Feuer! E, do pioruna! Pan kapitan nie powinien był wysyłać nas na takie ostre słońce. Trzeba lecieć po nosze.
Przywołany lekarz stwierdził, że chodzi o porażenie słoneczne albo też o ostre zapalenie opon mózgowych. Kiedy feldfebel odzyskał przytomność, Szwejk stojąc nad nim, rzekł:
— Muszę to panu dokończyć. Czy pan myśli, panie feldfeblu, że ten maszynista sobie to zapamiętał? Wszystko pomieszał i poplątał, i pomnożył przez trzy, ponieważ przypomniał sobie o Trójcy Bożej. No i nie znalazł tej lokomotywy, która zapewne jeszcze ciągle stoi na torze 16.
Feldfebel znowuż zamknął oczy. Szwejk wrócił do wagonu i na pytanie, gdzie bawił tak długo, odpowiedział:
— Kto innych uczy laufszrytu, sam musi robić sto razy „Schultert!“. Na końcu wagonu, w kącie trząsł się ze strachu Baloun. Kiedy się kura dogotowywała, zeżarł pół porcji Szwejka.
Przed odejściem pociągu nadszedł inny pociąg wojskowy, a mianowicie mieszany. Byli to żołnierze zapóźnieni, a także rekonwalescenci ze szpitali, doganiający swoje oddziały, i inne podejrzane indywidua, wracające z komenderunków lub z aresztów.
Z pociągu tego wysiadł także jednoroczny ochotnik Marek, który swego czasu oskarżony był o bunt, ponieważ nie chciał czyścić wychodków, ale sąd dywizyjny go uniewinnił, dochodzenie przeciwko niemu zostało umorzone i dlatego Marek zjawił się w wagonie sztabowym, aby się zameldować swemu dowódcy batalionu. Jednoroczny ochotnik Marek dotychczas nigdzie przydzielony nie był, ponieważ wędrował z aresztu do aresztu.
Kapitan Sagner ujrzawszy jednorocznego ochotnika Marka i przyjąwszy od niego papiery, dotyczące jego powrotu, skrzywił się, bo na papierach była uwaga: „Politisch verdächtig! Vorsicht!“ Nie ucieszył się z przybycia jednoroczniaka, ale na szczęście przypomniał sobie latrynowego generała, który tak interesująco zalecał mu uzupełnienie batalionu przez batalionsgeschichtschreibera.
— Jesteś pan bardzo opieszały, jednoroczny ochotniku — rzekł kapitan Sagner. — W szkole jednoroczniaków byłeś pan istną plagą. Zamiast starać się o to, aby się wybić i zająć miejsce, jakie się panu dla pańskiej inteligencji należy, wędrował pan z aresztu do aresztu. Pułk wstydzić się musi za pana, panie jednoroczny ochotniku. Ale błędy swoje może pan naprawić przez gorliwe spełnianie swoich obowiązków. Znajdzie pan znowuż miejsce wśród porządnych żołnierzy. Niech pan siły swoje z zapałem odda batalionowi. Zrobię próbę z panem. Jest pan inteligentnym człowiekiem i ma pan zdolności stylistyczne. Umie pan pisać. Czynię panu propozycję. Każdemu batalionowi podczas wojny potrzebny jest kronikarz, który zapisywałby wiernie wszystkie czyny batalionu na polu chwały. Trzeba zapisywać wszystkie zwycięskie marsze, wszystkie wyjątkowe i uroczyste chwile z życia batalionu, notować wydarzenia, w których batalion odgrywa wybitną rolę.
W ten sposób gromadzi się materiał do dziejów armii. Rozumie pan?
— Posłusznie melduję, że rozumiem, panie kapitanie. Chodzi tu o epizody z życia wszystkich oddziałów. Batalion ma swoje dzieje. Pułk na podstawie dziejów swoich batalionów układa dzieje własne. Pułki składają się na dzieje brygady, brygady na dzieje dywizji itd. Dołożę wszelkich starań, panie kapitanie.
Jednoroczny ochotnik Marek położył rękę na sercu.
— Będę zapisywał z prawdziwą miłością wszystkie uroczyste dni naszego batalionu, osobliwie teraz, gdy ofensywa rozwija się w całej pełni i gdy niebawem nasz batalion zaściele pobojowiska swoimi bohaterskimi synami. Sumiennie zapisywać będę wszystkie wielkie wydarzenia, których nie braknie, aby karty dziejów naszego batalionu usiane były wawrzynami.
— Będzie pan się znajdował przy sztabie batalionu, panie jednoroczny ochotniku, i zwróci pan uwagę na to, kto był zaproponowany do nagrody, będzie pan zapisywał, oczywiście według naszych wskazówek, wszystkie marsze i wypadki, które charakteryzowałyby w sposób osobliwy waleczność batalionu i jego żelazną dyscyplinę. Niełatwa to praca, ale mam nadzieję, że posiada pan tyle talentu obserwacyjnego, że przy odpowiednich wskazówkach zdoła pan wynieść nasz batalion ponad oddziały inne. Wyprawiam depeszę do pułku, że mianowałem pana batalionsgeschichtschreiberem. Niech pan się zgłosi do sierżanta rachuby Wańka z 11 kompanii, żeby panu dał miejsce w wagonie. U niego jest jeszcze względnie najwięcej miejsca. I niech mu pan powie, żeby do mnie przyszedł. Oczywiście, że zaliczony pan będzie do sztabu batalionu. Zrobi się to rozkazem do batalionu.
Kucharz-okultysta spał. Baloun drżał ciągle, ponieważ otworzył już także sardynki nadporucznika Lukasza, sierżant rachuby Waniek udał się do kapitana Sagnera a telegrafista Chodounsky, zbębniwszy gdzieś na stacji butelkę borówkowej, wypił ją, znajdował się w nastroju bardzo sentymentalnym i śpiewał:
Póki w słodkich dniach błądziłem
Wierność wszystko przyrzekało,
Pierś ma wiarą oddychała
Serce wszystko kochało.
Lecz gdym spostrzegł, że ta ziemia
Jest fałszywa niby szakal,
Zwiędła wiara, zwiędła miłość,
A ja z żalu gorzkom płakał.
Potem wstał, podszedł do stołu sierżanta rachuby Wańka i na ćwiartce papieru wypisał wielkimi literami:
Kapitan Sagner niezbyt długo rozmawiał z sierżantem rachuby Wańkiem. Zwrócił mu jedynie uwagę na to, że tymczasem batalionsgeschichtschreiber, jednoroczny ochotnik Marek, znajdować się będzie w wagonie razem z Szwejkiem.
— Mogę panu powiedzieć tylko tyle, że ten Marek, że tak powiem, jest podejrzany. Politisch verdächtig. Ale, miły Boże, dzisiaj to nic osobliwego. Kogóż nie uważa się za podejrzanego?! Istnieją różne podejrzenia. Pan mnie chyba rozumie. Więc tyle tylko panu powiem, że gdyby zaczął coś wygadywać, jednym słowem, coś takiego, to trzeba go zaraz przywołać do porządku, żebym i ja nie miał z tego przykrości. Powie mu pan po prostu, żeby dał spokój i nie gadał, i będzie dobrze. Oczywiście, nie chodzi o to, żeby pan zaraz leciał do mnie ze skargą. Przyjacielskie napomnienie jest zawsze lepsze niż jakiś głupi donos. Jednym słowem, nie życzę sobie dowiadywać się o niczym, ponieważ... Rozumiesz pan. Takie rzeczy rzucają zawsze cień na cały batalion.
Po powrocie od kapitana Sagnera sierżant Waniek pociągnął jednorocznego ochotnika Marka na stronę i rzekł do niego:
— Człowieku! Pan jesteś podejrzany, ale to nic nie szkodzi. Tylko niech pan tu dużo nie wygaduje przed tym Chodounskim, telegrafistą.
Ledwo wyrzekł te słowa, Chodounsky przyplątał się do nich, rzucił się sierżantowi rachuby na szyję i łkając po pijacku, zaczął śpiewać:
Gdy mnie wszyscy opuścili,
Ja na pierś twą głowę schylę,
Na twym wiernym, dobrym sercu
Moja żałość spocznie chwilę.
W oku twoim ogień płonie
Niby gwiazda w czystym niebie,
A twe usta szepczą słodko:
Nigdy nie opuszczę ciebie!
— My się nigdy nie opuścimy — wrzeszczał Chodounsky. — Co tylko usłyszę przez telefon, zaraz wam powiem. Ja s... na przysięgę.
Baloun siedzący w kącie przeżegnał się, jęty zgrozą, i głośno zaczął się modlić.
— Matko Boska, nie odrzucaj mego żałosnego wołania, ale wysłuchaj mnie miłościwie i pociesz mnie dobrocią swoją. Wspomóż mnie biednego, który wołam do Ciebie z żywą wiarą, mocną nadzieją i gorącą miłością. O, królowo niebieska, wesprzyj mnie orędownictwem twoim i uczyń, abym w miłości Bożej i pod ochroną Twoją aż do końca życia mego wytrwał...
Modlitwa jego została wysłuchana, bowiem z niewielkiego swego tobołka jednoroczny ochotnik wyjął po chwili kilka pudełek sardynek i każdemu dał po jednym.
Baloun natychmiast otworzył kuferek nadporucznika Lukasza i ułożył tam pudełko sardynek, które jakby z nieba spadło dla niego.
Ale gdy wszyscy pootwierali swoje pudełka i delektowali się smacznymi rybkami, Baloun nie oparł się pokusie. Wyjął pudełko z kuferka, otworzył je i z wielką żarłocznością pochłonął jego zawartość.
I wtedy niebo odwróciło się od niego, bo właśnie w chwili, gdy dopijał oliwę z blaszanki, przed wagonem ukazał się ordynans batalionu, Matuszicz, i wołał:
— Balounie, pan nadporucznik kazał, żebyś mu natychmiast zaniósł jego sardynki.
— No, dostanie on teraz po gębie! — rzekł sierżant Waniek.
— Z próżnymi rękoma lepiej wcale nie chodź do niego — rzekł Szwejk. — Weź przynajmniej kilka pustych pudełek.
— Co też mogliście zrobić takiego, że Bóg was tak karze? — rzekł jednoroczny ochotnik. — W przeszłości waszej musi być jakiś wielki grzech. Czy nie dopuściliście się czasem świętokradztwa? Czy nie skradliście proboszczowi szynki, gdy się wędziła? Czy nie dobraliście się do jego wina w piwnicy? Czy jako pacholę nie właziliście na grusze w plebańskim ogrodzie?
Kiwając się na wszystkie strony, Baloun oddalił się z wyrazem beznadziejności w oczach pełnych rozpaczy. Jego umęczona twarz mówiła swoim żałosnym wyrazem:
— Kiedyż nareszcie skończą się te wszystkie udręki?
— Wyście, mój bracie, zapomnieli o Bogu — rzekł jednoroczny ochotnik, słysząc westchnienia Balouna — wy, nawet nie umiecie pomodlić się porządnie, żeby Pan Bóg uczynił koniec waszemu nędznemu żywotowi.
Szwejk dodał do tych słów:
— Bo nasz Baloun ciągle jeszcze nie może się zdecydować, żeby całe swoje życie żołnierskie, swój charakter, słowa, czyny i śmierć swoją poświęcić miłosierdziu bożemu, jak mawiał mój feldkurat Katz, gdy wypił za wiele i przypadkowo wlazł na ulicy na jakiego żołnierza.
Baloun jęknął i zabiadał, że już utracił ufność w Bogu, bo tyle razy modlił się gorąco, żeby dostał atrofii żołądka.
— Już jest tak od dawna — narzekał. — To jest już stara choroba, ten głód nienasycony. Z tego powodu żona moja odprawiała pielgrzymkę do Klokot.
— Znam Klokoty — zauważył Szwejk — to w pobliżu Tabora. Mają tam bardzo bogaty obraz Przenajświętszej Panienki z fałszywymi brylantami i pewien kościelny ze Słowaczyzny chciał ten obraz okraść. Człowiek to był bardzo pobożny. Przyjechał więc i pomyślał, że może mu się uda lepiej, gdy się naprzód oczyści ze wszystkich starych grzechów, a przy spowiedzi napomknął także o tym, że zamierza okraść Przenajświętszą Panienkę. Oczywiście, że nawet nie pozostawili tyle czasu, ile potrzebował do odmówienia trzechset pacierzy pokutnych, bo zanim byłby zdołał wymówić „mama“, już go słudzy kościoła prowadzili ze świątyni prosto na posterunek żandarmski.
Kucharz-okultysta zaczął się sprzeczać z telegrafistą Chodounskim, czy zachodzi tu straszliwy wypadek zdrady tajemnicy spowiedziowej, czy też w ogóle rzecz niewarta gadania, skoro brylanty były fałszywe. Wreszcie wszakże kucharz przekonał Chodounskiego, że to była karma, a więc los predestynowany z dalekiej nieznanej przeszłości, kiedy ten kościelny ze Słowaczyzny był jeszcze głowonogiem na jakiejś nieznanej planecie. Tak samo przypieczętowany był los spowiednika. Temu paterowi z Klokot było pisane, że zdradzi tajemnicę spowiedzi, kiedy był jeszcze, dajmy na to, gryzoniem z gatunku torbaczy, dzisiaj już zaginionych. Aczkolwiek ze stanowiska prawnego podług ustaw kanonicznych udziela się rozgrzeszenia nawet wtedy, gdy chodzi o kradzież mienia klasztornego.
Do tych wywodów dodał Szwejk uwagę bardzo prostą:
— Tak to tak, żaden z nas nie wie, co będzie wyrabiał za parę milionów lat, i dlatego niczego nie powinniśmy się wyrzekać. Oberlejtnant Kwaniczka za czasów, kiedy jeszcze służył w Ergänzungskommando w Karlinie, mawiał do nas podczas swoich wykładów szkolnych: Nie myślcie sobie, wy gówniarze, wy gnuśne krowy oraz wieprze, że służba wojskowa skończy się dla was już na tym świecie. My się jeszcze po śmierci spotkamy z sobą, a ja wam spreparuję taki czyściec, że zbaraniejecie na czysto, wy bando świńska!
Tymczasem Baloun, który w beznadziejnej swojej rozpaczy był przekonany, że mówią tylko o nim i że każde słowo dotyczy jego osoby, spowiadał się dalej ze swojej biedy:
— Nawet Klokoty nic mi na mój wieczny głód nie pomogły. Żona z dziećmi wraca z pielgrzymki i zaraz zaczyna liczyć kury. Nie doliczyła się jednej czy dwóch. Ale cóż ja na to mogłem poradzić? Wiedziałem przecież, że kury są potrzebne do znoszenia jaj, ale wychodzę na podwórze, popatrzę na kury i nagle czuję w żołądku otchłań, ale po godzinie już lepiej, bo kura zjedzona. Pewnego razu, gdy żona z dziećmi znowuż była w Klokotach i wszyscy modlili się, żeby tatuś tymczasem nic nie zeżarł i nie narobił nowej szkody, chodzę sobie po podwórzu i nagle przypatoczył mi się pod nogi indyk. Wtedy omal że nie przypłaciłem tego życiem. W gardle utkwiła mi kość z uda tego indyka i gdyby nie mój mały młynarczyk, chłopczyna żwawy i roztropny, który mi ten gnacik z gardła wyjął, to już bym dzisiaj nie siedział tu z wami i nie byłbym się tej światowej wojny doczekał... Tak, tak, ten mój młynarczyk, to był chłopczyk bardzo roztropny. Malutki był szelma, ruchliwy, tłuściutki, okrąglutki...
Szwejk podszedł do Balouna i rzekł:
— Wysuń język.
Baloun wywalił na Szwejka język, a Szwejk obejrzawszy go, zwrócił się do wszystkich obecnych w wagonie i mówił:
— Zaraz wiedziałem, że zeżarł i tego młynarczyka. Przyznaj się, kiedyś go zeżarł! Pewno znowuż wtedy, gdy żona z dziećmi odprawiała pielgrzymkę do Klokot.
Baloun zrozpaczony składał ręce i błagał:
— Dajcie mi spokój, koledzy! Jeszcze takie drwiny ze strony kolegów...
— My was z tego powodu nie potępiamy — rzekł jednoroczny ochotnik. — Przeciwnie, bo widać, że będzie z was dobry żołnierz. Gdy Francuzi w czasach wojen napoleońskich oblegali Madryt to hiszpański dowódca twierdzy madryckiej przed poddaniem fortecy zjadł swego adiutanta bez soli.
— No to już wielkie poświęcenie, ponieważ adiutant nasolony byłby stanowczo strawniejszy. Jak też ma na imię, panie rechnungsfeldfebel, ten nasz adiutant batalionowy? Ziegler? Chuderlawa bestia. Z niego nie dałoby się zrobić porcyj nawet na jedną kompanię.
— Patrzcie, państwo, Baloun ma w ręku różaniec — rzekł Waniek, wachmistrz rachuby.
Rzeczywiście, Baloun u szczytu swej rozpaczy szukał ratunku w drobnych kulkach kłokocinowych, z fabryki Moryc Löwenstein w Wiedniu.
— Ten różaniec też z Klokot — rzekł smutny Baloun. — Wtedy, gdy mi go przynieśli, zeżarłem dwie gąski, ale to nie żadne mięso, to galareta.
Po chwili w całym pociągu powtarzano rozkaz, że za kwadrans się jedzie. Ponieważ nikt w to nie wierzył, więc pomimo całej ostrożności zdarzyło się, iż ten i ów się gdzieś zabłąkał. Gdy pociąg ruszył, brakowało osiemnastu szeregowców. Brakło też feldfebla Nasaklo z dwunastej kompanii, bo kiedy pociąg już dawno znikł za Isatarczą, pan feldfebel w małym gaiku za stacją jeszcze ciągle targował się z jakąś uczynną panienką, która gwałtem domagała się od niego pięciu koron, podczas gdy on proponował jej za wyświadczoną mu grzeczność koronę albo parę razy w pysk. Ostatecznie doszło do tego drugiego wyrównania i to z takim rozmachem, że na ryk panienki zaczęli się zbiegać ludzie ze wszystkich stron.
Przez cały czas podróży kolejowej batalionu, który miał zbierać sławę wojenną dopiero po przemaszerowaniu przestrzeni od Laborczy do Galicji wschodniej, w wagonie, w którym znajdował się jednoroczny ochotnik i Szwejk, bezustannie prowadzono rozmowy mniej lub więcej takie, jakie przy odrobinie dobrej woli można zawsze zakwalifikować jako zdradę stanu. W mniejszych nieco rozmiarach takie same rozmowy prowadzono we wszystkich innych wagonach, a nawet w wagonie sztabowym, gdzie panowało duże niezadowolenie, ponieważ we Füzes Abony przyszedł z pułku rozkaz, dotyczący zresztą całej armii i obniżający oficerom porcje wina o ósemkę litra. Rzecz prosta, że przy takiej sposobności nie zapomniano i o szeregowcach, którym porcję sago pomniejszano o jeden dekagram na szeregowca, co było tym bardziej zagadkowe, że nikt nigdy saga w wojsku nie widział.
Tym niemniej trzeba było powiadomić o tym sierżanta rachuby, Bautanzla, który takim rozkazem czuł się żywo dotknięty i jakby osobiście okradziony. Wyraził się też, że sago jest dzisiaj rzeczą rzadką i że za kilogram można by dostać przynajmniej osiem koron.
We Füzes Abony zauważono także i to, że jedna z kompanij zgubiła kuchnię polową, a zauważono to dlatego, że na tej stacji miano wreszcie gotować gulasz z kartoflami, na który taki nacisk kładł „Latrinengeneral“. Dochodzenie ustaliło, że nieszczęsnej polowej kuchni w ogóle w Brucku nie zabrano i że niezawodnie dotychczas stoi ona gdzieś za barakiem nr 186, opuszczona i zimna.
Kucharski personel tej kuchni został mianowicie na dzień przed wyjazdem aresztowany i osadzony na odwachu za awantury na mieście, a umiał się tak sprytnie urządzić, że siedział jeszcze ciągle, gdy jego marszkompania już dawno przejeżdżała przez Węgry.
Kompania bez kuchni została więc przydzielona do drugiej kuchni polowej, co oczywiście musiało doprowadzić do zatargów. Między szeregowcami, jakich z obu kompanij wyznaczono do skrobania kartofli, doszło do ostrej kontrowersji, ponieważ jedni i drudzy twierdzili, że nie myślą być takimi osłami, żeby harować na innych. Ale w końcu pokazało się, że ten gulasz z kartoflami to tylko manewr, żeby żołnierzy zawczasu przyzwyczaić do tego, co się podczas wojny często zdarza, a mianowicie, że gdy się gulasz przyrządza, raptem przychodzi rozkaz „alles zurück!“ — gulasz się z kotłów wylewa i wszyscy muszą obyć się smakiem.
Było to więc coś w rodzaju ćwiczenia, nie takiego znowuż tragicznego, ale w każdym razie pouczającego. Kiedy miano gulasz rozdawać, przyszedł rozkaz wsiadania do wagonów i po chwili pociąg pędził do Miszkowca. Nawet tam gulaszu nie rozdano, bo na torze stały rosyjskie wagony i szeregowcom nie pozwolono wysiadać. Żywa wyobraźnia żołnierzy ustaliła natychmiast, że gulasz będzie rozdawany dopiero w Galicji, po opuszczeniu pociągu, gdy się okaże, że jest zepsuty i gdy trzeba będzie wylać go jako do użytku niezdatny.
Następnie wieźli gulasz na Tisza-Lac, Sambor, a gdy już nikt nie przypuszczał, że gulasz będzie rozdawany, pociąg zatrzymał się w Nowym Mieście pod Siatorontem, gdzie znowu rozpalono ogień pod kotłami, gulasz ogrzano i rozdano go w końcu.
Stacja była przepełniona, naprzód miały być wyprawione dwa pociągi z amunicją, po nich dwa eszelony artylerii i pociąg z oddziałem pontonierów. W ogóle na stacji tej zgromadziły się pociągi z wojskami różnych gatunków broni.
Za stacją huzarzy-honwedzi mieli w obrotach dwóch polskich Żydków, którym odebrali sporo wódki, a teraz w dobrych humorach bili ich po twarzy, na co prawdopodobnie mieli zezwolenie, ponieważ w pobliżu stał rotmistrz i z miłym uśmiechem przyglądał się całej tej scenie. Jednocześnie zaś za magazynem kilku innych huzarów zabawiało czarnookie córeczki bitych Żydów, sięgając im pod sukienki.
Był tu także pociąg z oddziałem lotniczym. Na dalszych torach stały na wagonach takie same rzeczy, tylko zniszczone, a mianowicie zestrzelone aeroplany, porozrywane lufy armat. Podczas gdy nowy sprzęt wojenny kierowany był na plac boju, te oto szczątki siły i chwały powracały do kraju dla naprawy i rekonstrukcji.
Porucznik Dub, oczywiście, tłumaczył żołnierzom, którzy znajdowali się w pobliżu, że te szczątki, to zdobycz wojenna; zauważył też, że w pobliżu stoi Szwejk i mówi o czymś z wielkim ożywieniem. Podszedł tedy ku niemu i słyszał stateczne wywody Szwejka:
— Czy tak, bratku, czy owak, a zawsze to zdobycz wojenna. Szpetna to wprawdzie i niemiła sprawa, że tu i ówdzie czytasz na lawecie K. u. K. Artillerie-Division, ale to niezawodnie jest tak, że taka armata wpadła kiedyś w ręce Moskali, a my odebraliśmy ją sobie. Taka zdobycz wojenna jest daleko cenniejsza, ponieważ...
— Ponieważ — rzekł uroczyście, zauważywszy porucznika Duba — nieprzyjacielowi nie należy pozostawiać w ręku nic a nic. Rzecz jest taka sama, jak z Przemyślem albo jak z tym żołnierzem, któremu nieprzyjaciel w bitwie wyrwał z rąk feldflaszkę. Było to jeszcze za czasów wojen napoleońskich, a ten żołnierz udał się w nocy do obozu nieprzyjacielskiego po swoją flaszkę i jeszcze na czysto zarobił, ponieważ nieprzyjaciel fasował na noc wódkę.
— Mój Szwejku, wynoście mi się stąd i starajcie się, żebym was tu więcej razy nie spotkał — rzekł porucznik Dub.
— Rozkaz, panie lejtnant — odpowiedział Szwejk i poszedł ku drugiej grupie wagonów. Gdyby porucznik Dub był słyszał, co Szwejk jeszcze dodał, to byłby niezawodnie wyskoczył z uniformu, aczkolwiek Szwejk zacytował słowo niewinne: — Maluczko, a nie ujrzycie mnie, i znowuż maluczko, a ujrzycie mnie.
Porucznik Dub pomimo wszystko był jeszcze taki głupi, że zwracał uwagę żołnierzy na pewien aeroplan jako na zdobycz wojenną, chociaż na kadłubie tego aeroplanu widać było wyraźny napis: Wiener Neustadt.
— Ten aeroplan zestrzeliliśmy Rosjanom pod Lwowem — rzekł porucznik Dub.
Słowa te zasłyszał nadporucznik Lukasz, przechodzący tamtędy, i dodał głośno:
— Przy czym obaj rosyjscy lotnicy spadli prosto na główkę.
I szybko szedł dalej, myśląc w duchu, że porucznik Dub, to porządne bydlę.
Za innymi wagonami spotkał się nadporucznik ze Szwejkiem; próbował go ominąć, bo na twarzy Szwejka widać było wyraźnie, że człowiek ten dużo ma na sercu różnych spraw, którymi chciał się z nim podzielić. Ale Szwejk ruszył prosto ku niemu.
— Ich melde gehorsam, Kompanieordonnanz. Szwejk prosi o dalsze rozkazy. Posłusznie melduję, że już pana szukałem w wagonie sztabowym.
— Słuchajcie, Szwejku — rzekł nadporucznik Lukasz tonem zdecydowanie wrogim i odpychającym. — Wiecie, kim jesteście i jak was nazwałem?
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że o takiej rzeczy nie zapomniałem, bo nie jestem znowuż taki, jak niejaki jednoroczny ochotnik Żelezny. Było to jeszcze na długo przed tą wojną i staliśmy w koszarach Karlińskich, a tam był pułkownikiem niejaki Flieder von Bumerang, czy tak jakoś.
Nadporucznik Lukasz mimo woli uśmiechnął się, słysząc oryginalne nazwisko, a Szwejk szybko opowiadał dalej:
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że ten nasz pułkownik był dużo niższy od pana, nosił brodę à la książę Lobkowitz, tak że bardzo był podobny do małpy, a gdy się rozzłościł, to skakał dwa razy wyżej, niż wynosił jego wzrost, więc wszyscy nazywaliśmy go kauczukowym dziadygą. Był wtedy jakiś pierwszy maj, a my mieliśmy pogotowie, zaś ten pułkownik w wigilię tego dnia wygłosił do nas wielką mowę, że niby dla tego mamy jutro siedzieć wszyscy w koszarach i nie wychodzić na miasto, żebyśmy w razie potrzeby na najwyższy rozkaz całą tę socjalistyczną bandę mogli powystrzelać. Tak samo więc, jeśli który żołnierz ma dzisiaj wychodne, a nie wróci na czas i zasiedzi się na mieście aż do dnia następnego, to taki jest zdrajcą ojczyzny, bo jak się porządnie upije, to nie trafi w żadnego socjalistę i przy salwach będzie strzelał w powietrze. Więc ten jednoroczniak Żelezny wrócił do izby i powiada, że kauczukowy dziadyga zrobił jednak dobrze, iż zwrócił uwagę na dzień jutrzejszy. Nikogo, powiada, do koszar i tak nie wpuszczą, więc najlepiej nie wracać. Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że jak powiedział, tak też zrobił. Ale ten oberst Flieder, to był znowuż drań nie byle jaki. Panie świeć nad jego duszą, więc nazajutrz łaził po Pradze i rozglądał się, czy nie zobaczy kogo z naszego pułku, kto się odważył przekroczyć jego nakaz. Koło bramy Prochowej spotkał naszego jednoroczniaka i zaraz na niego z wielkim krzykiem: — Ja ci dam, ja cię nauczę, popamiętasz! — Nagadał mu w tym guście jeszcze więcej, zabrał go z sobą i wlecze go do koszar, a po drodze urągał mu brzydko i ciągle go się pytał o nazwisko. Sielesny, Sielesny, ja ciebie nauczyć, ja kontent, że złapać ciebie, ja tobie pokazać den ersten Mai! Sielesny, Sielesny, ty już mój, ja cię wsadzić do aresztu, tsimać w areszt! — Żeleznemu już było wszystko jedno. Więc gdy szli przez Porzecze koło Rozwarzylów, Żelezny skoczył w bramę, znikł jak kamfora i popsuł dziadydze uciechę osadzenia go w areszcie. Pana obersta tak to rozsierdziło, iż mu ten delikwent zwiał, że ze złości zapomniał na dobre jego nazwisko. Pomieszało się mu w głowie i gdy przybył do koszar, to zaczął skakać aż pod sufit i wrzeszczał, zaś oficer dyżurny nie wiedział, dlaczego to kauczukowy dziadyga zaczął raptem mówić łamaną czeszczyzną: — Miedziany aresztować, nie Miedziany, Ołowiany aresztować, Cynowy! — I tak się pan oberst męczył dzień w dzień i ciągle pytał, czy już aresztowali Miedzianego, Ołowianego, Cynowego. Kazał nawet wyrukować całemu pułkowi, ale ponieważ było wiadomo, o co chodzi, więc Żeleznego umieścili w szpitalu, jako że był technikiem dentystycznym. Aż oto stała się rzecz taka: jednemu z naszego pułku udało się przebić jakiegoś dragona w gospodzie u Bucków, który to dragon chodził tam do dziewczyny. Cały pułk musiał wyrukować, nawet chorzy z lazaretu, kto był słaby, tego dwaj koledzy podtrzymywali. Musiał więc chcąc niechcąc wyrukować także Żelezny. I wtedy na dziedzińcu czytali nam rozkaz do pułku, mniej więcej w ten sens, że dragoni, to także żołnierze i że nie należy przebijać ich bagnetem, dlatego że są to nasi Kriegskameraden. Jeden z ochotników tłumaczył ten rozkaz, a nasz oberst rozglądał się dokoła jak tygrys. Najprzód chodził przed frontem, potem poszedł za szeregi i nagle odkrył Żeleznego, chłopa jak góra. Bardzo to, panie oberlejtnant, było komiczne, gdy go wciągnął do środka czworoboku. Tamten jednoroczny ochotnik przestał tłumaczyć rozkaz do pułku, a nasz pułkownik zaczął skakać przed Żeleznym jak nie przymierzając pies, gdy szczeka na kobyłę, i ryczał: — Ty mi nie ucieknąć, ty się nie schować! Ty Sielesny, Sielesny, a ja furt mówić Miedziany, Ołowiany, Cynowy. A on jest Sielesny, ten łobuz jest Sielesny, ja ci nauczyć Ołowiany! Cynowy! Miedziany! Du Mistvieh! Du Schwein! Du Sielesny! — Potem wlepił mu za to miesiąc, ale po jakich dwóch tygodniach zaczęły go boleć zęby, a on przypomniał sobie, że Żelezny jest dentystą, więc z aresztu kazał go przeprowadzić do lazaretu, żeby mu wyrwał ząb. Żelezny rwał mu ten ząb z pół godziny, tak że dziadygę musieli coś ze trzy razy obmywać. Jakoś go to ułagodziło, tak że darował Żeleznemu dwa tygodnie aresztu. Tak to bywa, panie oberlejtnant, gdy przełożony zapomni nazwiska swego podwładnego. Ale podwładny nigdy nie powinien zapomnieć nazwiska swego przełożonego, jak nas napominał nasz pan oberst. I rzeczywiście, jeszcze po wielu latach pamiętamy dobrze, że mieliśmy obersta Fliedera. — Może ta opowieść była przydługa, panie oberlejtnant
— Wiecie Szwejku — odpowiedział nadporucznik Lukasz — że im dłużej słucham waszych opowiadań, tym głębiej jestem przekonany, że nie macie szacunku dla swoich przełożonych. Żołnierz nawet po wielu latach powinien o przełożonych swoich mówić z szacunkiem i tylko dobrze.
Nadporucznik Lukasz zaczynał odzyskiwać humor.
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant — przerwał mu Szwejk i zaczął się tłumaczyć — przecież pan oberst Flieder już dawno nie żyje, ale jeśli pan oberlejtnant sobie życzy, to mogę opowiedzieć o nim wiele dobrego. Bo on, panie oberlejtnant, był dla żołnierzy jak ten anioł. On był taki poczciwy jak święty Marcin, który rozdawał biednym i głodnym ludziom świętomarcińskie gęsi. Z pierwszym napotkanym żołnierzem dzielił się swoim oficerskim obiadem, a gdy przejadły się nam zrazy, to kazał nam piec schab z kapustą. Podczas manewrów był uosobieniem dobroci dla nas wszystkich. Gdyśmy przybyli do Królewic Dolnych, to wydał rozkaz, abyśmy wypili cały browar tameczny na jego koszt, a na swoje imieniny albo urodziny kazał napiec zająca w śmietanie dla całego pułku i do tego knedle z bułką. To był taki zacny człowiek, że razu pewnego panie oberlejtnant...
Nadporucznik Lukasz po przyjacielsku trzepnął Szwejka przez ucho i rzekł:
— No idź już, stary łobuzie, i przestań gadać.
— Zum Befel, Herr Oberleutnant!
Szwejk oddalał się w kierunku swego wagonu, a tymczasem przed eszelonem batalionu, tam gdzie w wagonie znajdowały się przyrządy telefoniczne i druty, odgrywała się scena następująca. Przed wagonem stał posterunek, ponieważ z rozporządzenia kapitana Sagnera wszystko musiało być feldmässig. Wartowników rozstawiono więc po obu stronach wagonów, a każdemu z nich wydawano „Feldruf“ i „Losung“.
Tego dnia Feldruf był „Kappe“, a Losung „Hatvan“. Przy wagonie telefonicznym, wartownikiem, który miał sobie zapamiętać oba te słowa, był Polak z Kołomyi; do 91 pułku dostał się jakimś dziwnym wypadkiem.
Oczywiście, że nie miał pojęcia co to jest „Kappe“, ale ponieważ miał w głowie jakąś zaródź mnemotechniki, więc zapamiętał sobie tyle przynajmniej, iż słowo zaczyna się na „k“ i brzmi jak: kawa. Gdy więc porucznik Dub podszedł do niego i zapytał o Feldruf, wartownik z wielką dumą odpowiedział „Kafe“. Było to rzeczą całkiem naturalną, bo Polak z Kołomyi słysząc to słowo, przypomniał sobie kawę, otrzymywaną w obozie w Brucku na śniadanie i na kolację.
Więc gdy jeszcze raz wrzasnął: Kafe, a porucznik Dub niezadowolony z odpowiedzi, zbliżał się do niego coraz bardziej, wówczas wartownik, pamiętny przysięgi i obowiązku strażującego żołnierza, krzyknął groźnie: — Halt! — a gdy porucznik zrobił jeszcze dwa kroki, ciągle domagając się Feldrufu, żołnierz wymierzył przeciw niemu karabin, wołając:
— Halt, bo strzelam! Halt!
Porucznik Dub zrozumiał, że się nie dogada, i zaczął się cofać.
— Wachkommandant! Wachkommandant! — krzyczał głośno.
Przybiegł plutonowy Jelinek, który warty rozstawiał i sam zapytał o Feldruf, a za nim znowu powtórzył pytanie porucznik Dub. W odpowiedzi brzmiało po całej stacji wciąż to samo słowo: Kafe! Kafe!
Z wagonów zaczęli wyskakiwać żołnierze z menażkami w przekonaniu, że będzie wydawana kawa, i skończyło się na popłochu i zamieszaniu. Wartownika trzeba było zmienić.
Ale porucznik Dub miał w podejrzeniu Szwejka, że to on wywołał całe zamieszanie, bo jego pierwszego widział wychodzącego z wagonu z menażką i słyszał jego głos:
— Z menażkami po kawę! Z menażkami po kawę!
Po północy pociąg ruszył na Ładowce i Trzebiszów, gdzie z rana przywitało go stowarzyszenie weteranów, które pomieszało sobie ten marszbatalion z 14 marszbatalionem węgierskiego pułku honwedów. Honwedzi przejechali przez stację jeszcze w nocy. Weterani podpili sobie z samego rana i swoim wrzaskiem „Isten almég a király“ — zbudzili ze snu cały batalion. Kilku bardziej uświadomionych żołnierzy wychyliło się z wagonu ze słowem przywitania:
— Całujcie psa w nos! Eljen!
Na co znowu weterani odpowiedzieli wrzaskiem, aż okna w wagonach brzęczały:
— Eljen! Eljen a tizennegyedik regimente! (Czternasty pułk).
Po pięciu minutach pociąg jechał dalej na Humienne. Tu już jasno i wyraźnie widać było ślady walk z czasów, gdy Rosjanie ciągnęli ku dolinie Cisy. Na zboczach były proste rowy strzeleckie, a tu i ówdzie sterczały zgliszcza siedzib i budy przy nich, świadczące, że właściciele już wrócili.
Gdy pociąg przybył na stację, i na niej widać było ślady walk. Poczyniono szybko przygotowania do obiadu, a żołnierze mieli tymczasem sposobność przekonać się, jak władze austriackie postępują z mieszkańcami po ustąpieniu Rosjan spokrewnionych z tymi mieszkańcami religią.
Na peronie w otoczeniu węgierskich żandarmów stała gromadka zaaresztowanych Rusinów węgierskich. Śród nich było kilku popów, nauczycieli i rolników z całej okolicy. Wszyscy mieli ręce powiązane z tyłu i spętani byli parami. Ludzie ci mieli przeważnie posiniaczone nosy i poranione głowy, bo zaraz po aresztowaniu zostali doraźnie obici przez żandarmów.
O kawałek dalej jeden z żandarmów węgierskich bawił się aresztowanym popem. Uwiązał go na postronku za lewą nogę, postronek trzymał w ręku i kolbą pobudzał popa, aby tańczył czardasza. Żandarm szarpał postronkiem, pop padał na nos, a ponieważ ręce miał związane w tyle, więc nie mógł wstać, robił rozpaczliwe wysiłki, aby się przewrócić na plecy i wstać z ziemi. Żandarma tak serdecznie bawił ten widok, iż zaśmiewał się do łez, a gdy pop już się podnosił, znowu szarpał postronkiem i pop znowu padał na nos.
Uczynił koniec tej scenie oficer żandarmski, który rozkazał żandarmom, aby zanim nadejdzie pociąg, zaprowadzili aresztantów do pobliskiej szopy, gdzie mogą ich bić do woli, a nikt tego widzieć nie będzie.
O tym epizodzie zawiązała się rozmowa w wagonie sztabowym i rzec można, że na ogół większość była przeciwko takiemu znęcaniu się nad ludźmi.
Chorąży Kraus był zdania, że skoro już ci aresztowani są zdrajcami stanu, to trzeba wieszać ich na miejscu bez znęcania się nad nimi, natomiast porucznik Dub nie miał nic przeciwko widzianej scenie i tłumaczył ją tak, że żandarmi mszczą się właśnie za zamach sarajewski, którego ofiarą padł arcyksiążę Franciszek Ferdynand i jego małżonka. Dla dodania powagi swoim słowom, powiedział, że prenumerował pewne pismo, a w tym piśmie jeszcze przed wybuchem wojny był artykuł o tym, iż bezprzykładna zbrodnia sarajewska pozostawia w sercach ludzkich niezagojoną ranę, tym boleśniejszą, że zbrodnia ta zniszczyła życie nie tylko przedstawiciela władzy wykonawczej państwa, lecz także pozbawiła życia jego wierną i ukochaną towarzyszkę życia. Zbrodnia ta zniszczyła szczęśliwe, przykładne życie rodzinne i osierociła dzieci przez wszystkich ukochane.
Nadporucznik Lukasz mruknął pod nosem, że widać i tutaj ci żandarmi prenumerowali to samo pismo i czytywali ów wzruszający artykuł. W ogóle wszystko zaczynało budzić w nim głębokie uczucie wstrętu. Postanowił upić się, żeby uciec od weltschmerzu. Wyszedł z wagonu i szukał Szwejka.
— Słuchajcie, Szwejku — rzekł do niego — nie wiecie, gdzie można by tu dostać butelkę koniaku? Czuję się jakoś niedobrze.
— To, wszystko, posłusznie melduję, panie oberlejtnant, z powodu zmiany pogody. Może się zdarzyć, że gdy przybędziemy na front, to pan się będzie czuł jeszcze gorzej. Im bardziej oddala się człowiek od swojej pierwotnej bazy wojennej, tym mu słabiej na wnętrzu. Pewien ogrodnik ze Strasznic, Józef Kalenda, też się kiedyś oddalił od domu, poszedł ze Strasznic na Winohrady, zatrzymał się w gospodzie „Na przystanku“ i czuł się jeszcze jako tako, ale gdy się znalazł na ulicy Koronnej, to od samego wodociągu nie opuszczał ani jednej gospody aż poza kościół świętej Ludmiły i słabł coraz bardziej. Ale się tym nie zrażał, bo w wigilię tego dnia założył się w jednej knajpie w Strasznicach z tramwajarzem, że obejdzie świat dokoła w ciągu trzech tygodni. Oddalał się więc coraz bardziej od swego domu, aż dotarł do „Czarnego browaru“ na placu Karola, a stamtąd poszedł na Małą Stronę do Św. Tomasza do piwiarni, następnie do restauracji „U Montagów“, do „Króla Brabanckiego“, a w końcu do browaru klasztoru Strahowskiego. Ale w tych okolicach zmiana klimatu już mu się dawała we znaki. Dotarł aż do placu Loretańskiego, a tam ogarnęła go nagle taka tęsknota za stronami rodzinnymi, że rzucił się na ziemię, tarzał się na chodniku i wrzeszczał: — Ludzie kochane, ja już dalej nie pójdę, ja, powiada, przepraszam pana oberlejtnanta, na całą podróż dokoła świata gwiżdżę. — Ale jeśli pan sobie życzy, panie oberlejtnant, to za koniakiem rozejrzeć się mogę. Tylko żeby mi tymczasem pociąg nie uciekł.
Nadporucznik Lukasz zapewnił go, że pociąg ruszy dopiero za dwie godziny, i powiedział mu, że koniak sprzedają na butelki tuż za stacją, że kapitan Sagner posyłał tam już Matuszicza, który za 15 koron przyniósł butelkę przyzwoitego trunku. Więc daje mu oto 15 koron, ale w razie czego niech nie mówi, że to dla nadporucznika Lukasza, bo właściwie jest to rzecz zakazana.
— Niech pan będzie spokojny, panie oberlejtnant — rzekł Szwejk — wszystko zrobię jak się patrzy, ponieważ ja bardzo lubię rzeczy zakazane. Tak mi się zawsze zdarzało, iż sam nie wiem jak, a znalazłem się raptem w czymś zakazanym. Pewnego razu w koszarach Karlińskich nakazali nam...
— Kehrt euch-marschieren-marsch! — Przerwał mu nadporucznik Lukasz.
Szwejk ruszył tedy poza dworzec, powtarzając sobie szczegóły swej wyprawy, a mianowicie, że koniak ma być dobry, więc naprzód trzeba go skosztować, że ta rzecz jest właściwie zakazana, więc trzeba być ostrożnym.
Gdy właśnie skręcał za peron, zetknął się znowu z porucznikiem Dubem.
— Po co się tu szwendasz? Znasz mnie? — zapytał Szwejka.
— Posłusznie melduję — odpowiedział Szwejk salutując — że nie życzę sobie poznać pana ze strony złej.
Porucznik Dub zdrętwiał ze zgrozy, ale Szwejk stał spokojnie z ręką przy daszku czapki i mówił dalej:
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że pragnę poznać pana tylko z pańskiej dobrej strony, żeby mnie pan nie zmusił do płaczu, jak mi to pan obiecywał.
Od takiego zuchwalstwa porucznikowi Dubowi aż się w głowie zakręciło, ale zdobył się tylko na słowo pogróżki:
— Idź na zbity łeb, gałganie! Jeszcze z sobą pogadamy!
Szwejk poszedł za stację, a porucznik Dub ochłonąwszy nieco, poszedł za nim. Za stacją, tuż przy szosie, stał szereg kramików w postaci głębokich cebrów ustawionych dnem do góry, na tych dnach leżały koszałki, w koszałkach były różne niewinne przysmaki, jakie zazwyczaj kupują dzieci szkolne. Były tam karmelki i cukierki różnych kształtów i rozmiarów, a także kawałki ciemnego chleba z plasterkami salami, najniewątpliwiej końskiego pochodzenia. Ale pod cebrami stały butelki z różnymi napojami alkoholowymi: z koniakiem, arakiem, jarzębinówką i z innymi likierami i wódkami.
Tuż za rowem przydrożnym znajdowała się buda i właśnie w tej budzie załatwiano wszystkie niedozwolone trasakcje alkoholowe.
Żołnierze umawiali się o wszystko przy kramikach, po czym Żyd wyjmował spod niewinnego cebra butelkę z wódką i pod kapotą przenosił ją do owej budy, gdzie znowu żołnierz chował ją w kieszeń u spodni lub pod bluzę.
Do jednego z tych kramików poszedł także Szwejk, nie wiedząc, że jest śledzony przez detektywa tak utalentowanego, jak porucznik Dub.
Transakcję załatwił Szwejk natychmiast przy pierwszym kramiku. Kupił sobie naprzód cukierków, zapłacił je i schował do kieszeni, przy czym słyszał oczywiście, co mu mówił Żydek:
— Schnaps hab ich auch, gnädiger Herr Soldat.
Targ był krótki. Szwejk wszedł do budy, ale nie śpieszył się z płaceniem, dopóki Żyd butelki nie otworzył i nie dał mu skosztować. Był wszakże z koniaku zadowolony, zapłacił i schowawszy butelkę pod bluzą, wracał na stację.
— Gdzieś ty się włóczył, łobuzie? — zapytał porucznik Dub, zastępując mu drogę.
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że kupiłem sobie cukierków. — Szwejk sięgnął do kieszeni i wyjął garść zakurzonych cukierków. — Gdyby się pan lejtnant nie brzydził... Ja już próbowałem, są nienajgorsze. Mają taki przyjemny, osobliwy smak, jakby były nadziewane powidłami, panie lejtnant.
Pod bluzą widać było obłe kształty butelki. Porucznik Dub poklepał Szwejka po bluzie:
— Co ty tu niesiesz, łobuzie jeden? Pokaż no!
Szwejk wyjął spod bluzy butelkę z złocistym płynem i z niedwuznaczną etykietą: „Cognac“.
— Posłusznie melduję, panie lejtnant — odpowiedział Szwejk nie tracąc równowagi — że do tej butelki od koniaku nabrałem trochę wody do picia. Po tym gulaszu, cośmy go wczoraj jedli, mam jeszcze ciągle straszliwe pragnienie. Tylko że woda w tamtej pompie, jest, jak pan widzi, taka żółtawa, widać żelazista. Takie żelaziste wody są bardzo zdrowe i pożyteczne.
— Jeśli masz takie pragnienie, Szwejku — rzekł porucznik Dub, uśmiechając się szatańsko i przedłużając scenę, którą zdaniem jego Szwejk przegrać musiał — to się napij, ale porządnie. Wypij wszystko od razu!
Porucznik Dub był przekonany, że po paru łykach Szwejk nie będzie mógł pić dalej, a wówczas on, porucznik, zatriumfuje nad nim i powie:
— Podaj i mnie butelkę, abym się napił, bo i ja mam pragnienie.
Co za minę zrobi w takiej chwili ten gałgan i jak się będzie kręcił, gdy zostanie na niego złożony raport!
Szwejk odkorkował butelkę, przyłożył ją do ust, i opróżniał butelkę łyk za łykiem. Porucznik Dub zdrętwiał, bo Szwejk w jego oczach wypił całą butelkę koniaku, nie skrzywiwszy się nawet, pustą butelkę wrzucił przez szosę do stawu, splunął i rzekł, jakby wypił szklaneczkę wody mineralnej:
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że ta woda ma naprawdę smak żelazisty. W Kamyku nad Wełtawą pewien szynkarz robił dla swoich gości żelazistą wodę w ten sposób, że do studni wrzucał stare podkowy.
— Ja ci dam stare podkowy! Chodź razem ze mną i pokaż zaraz mi tę studnię, z której brałeś tę wodę.
— To niedaleko stąd, panie lejtnant, zaraz za tą drewnianą budą.
— Idź naprzód, ty nicponiu, żebym widział czy idziesz prosto.
— Dziwna rzecz — pomyślał porucznik Dub. — Na tym niegodziwcu nie znać, że wypił tyle koniaku.
Szwejk szedł tedy naprzód zdany na wolę bożą, ale nie tracił nadziei, że tam gdzieś studnia będzie i rzeczywiście była. Co więcej, była tam nawet pompa, a gdy do niej podeszli i Szwejk zapompował, popłynęła z rury żółtawa woda. Szwejk odzyskał zupełną pewność siebie i wołał triumfując:
— To tu jest ta żelazista woda, panie lejtnant.
Wystraszony kupiec zbliżył się do nich, a Szwejk rzekł do niego po niemiecku, żeby przyniósł szklaneczkę, bo pan lejtnant chce się napić.
Porucznik Dub zgłupiał z tego wszystkiego, więc wypił pełną szklankę wody, po której miał w ustach wyraźny smak końskiego moczu i gnojówki. Ale tak dalece stracił równowagę ducha, że za tę szklaneczkę wody dał Żydowi pięć koron, a zwracając się do Szwejka, fuknął na niego: ’
— Co się tu włóczysz? Marsz na stację!
Po pięciu minutach Szwejk ukazał się w wagonie sztabowym, tajemniczymi znakami wyciągnął nadporucznika Lukasza na dwór i zameldował mu:
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że za pięć, a najdalej za dziesięć minut będę kompletnie pijany i będę leżał w swoim wagonie, więc proszę pana, żeby pan mnie przynajmniej przez trzy godziny nie wołał i nie udzielał mi żadnego rozkazu, dopóki się nie wyśpię. Wszystko w porządku, ale mnie przyłapał pan porucznik Dub, powiedziałem mu, że to woda, więc musiałem przed nim tę całą butelkę koniaku wypić, żeby go przekonać, że to woda. Wszystko jest więc w porządku, niczego nie zdradziłem, jak mi to pan oberlejtnant nakazał, i byłem bardzo ostrożny, ale teraz czuję już, że mi nogi drętwieć zaczynają. Oczywiście, posłusznie melduję, że jestem do picia przyzwyczajony, bo z panem feldkuratem Katzem...
— Idź precz, bestio! — krzyknął nadporucznik Lukasz, ale bez cienia gniewu. Natomiast porucznik Dub stał mu się daleko nienawistniejszym, niż dotąd.
Szwejk wlazł ostrożnie do swego wagonu i układając się na swoim płaszczu i tobołku, rzekł do sierżanta rachuby i do innych:
— Pewnego razu schlał się jeden człowiek i prosił, żeby go nie budzili...
Po tych słowach przewrócił się na drugi bok i zaczął chrapać.
Gazy, jakie wydzielał jego organizm, szybko napełniły cały wagon. Kucharz Jurajda pociągał nosem i delektując się zapachem, zadeklarował:
— Psiamać, tu koniak pachnie.
Przy składanym stole siedział jednoroczny ochotnik Marek, który po szeregu najróżniejszych przejść dochrapał się do stanowiska kronikarza batalionu.
W tej chwili opisywał na zapas bohaterskie czyny batalionu, a po jego minie było widać, iż spojrzenie w przyszłość sprawia mu przyjemność.
Sierżant rachuby Waniek z zainteresowaniem przyglądał się piszącemu Markowi, który śmiał się przy pisaniu od ucha do ucha. Wstał więc i pochylił się nad piszącym, który począł ma tłumaczyć:
— Okropny to szpas pisanie dziejów batalionu na zapas. Rzecz główna trzymać się systemu i postępować metodycznie. We wszystkim musi być ład i porządek.
— Systematyczny system — rzucił Waniek, uśmiechając się dość wzgardliwie.
— Tak jest — rzekł niedbale jednoroczny ochotnik — systematyzowany, systematyczny system potrzebny jest koniecznie przy pisaniu dziejów batalionu. Nie można od razu zaczynać wielkimi zwycięstwami. Wszystko musi iść pomalutku według określonego planu. Nasz batalion nie może przecie wygrać tak raptownie tej wojny światowej. Nihil nisi bene. Dla takiego historyka, jak ja, rzeczą główną jest zrobienie naprzód planu naszych zwycięstw. Tutaj na przykład opisuję, jak nasz batalion, dajmy na to, za dwa miesiące, o mały figiel że nie przekroczył granicy rosyjskiej, mocno strzeżonej przez pułki, przypuśćmy, dońskie, podczas gdy kilka nieprzyjacielskich pułków obchodziło nasze pozycje. Zrazu zdaje się, że nasz batalion jest zgubiony, ale w tej chwili kapitan Sagner wydaje rozkaz do batalionu: — Bóg nie chce, abyśmy tutaj zginęli. Uciekajmy! — Nasz batalion bierze więc nóżki za pas, ale nieprzyjacielska dywizja, która już nas była obeszła, widząc, że właśnie pędzimy za nią, rzuca się do panicznej ucieczki i bez wystrzału wpada w ręce rezerw naszej armii. Od tego właśnie zacznie się cała historia naszego batalionu. Z wydarzeń skromnych, iż wyrażę się stylem prorockim, rozwiną się rzeczy doniosłe. Batalion nasz pójdzie od zwycięstwa do zwycięstwa. Ciekawe będzie, jak to nasz batalion zaskoczy śpiącego nieprzyjaciela. Do opisu takich wydarzeń potrzeba stylu „Ilustrowanego sprawozdawcy wojennego”, jaki wychodził podczas wojny rosyjsko-japońskiej. Nasz batalion zaskoczy więc śpiącego nieprzyjaciela. Każdy żołnierz upatrzy sobie jednego z nieprzyjaciół i z całej siły wbije mu bagnet w piersi. Bajecznie wyostrzony bagnet wjedzie w pierś jak w masło i tylko tu i ówdzie trzaśnie łamane żebro, śpiący nieprzyjaciele miotają się i wiją, wytrzeszczają zdziwione oczy, zacharczą i sztywnieją. Śpiącym nieprzyjaciołom pokazują się na ustach krwawe śliny, sprawa jest załatwiona, nasz batalion odniósł zwycięstwo. Jeszcze lepiej będzie za jakie trzy miesiące, gdy batalion nasz weźmie do niewoli rosyjskiego cara. Szczegóły tego wydarzenia opowiem wszakże nieco później, bo tymczasem muszę sobie przygotować na zapas nieco epizodów świadczących o bezprzykładnym bohaterstwie naszych żołnierzy. Będę musiał stworzyć zgoła nowe terminy wojenne. Jeden taki termin już sobie wymyśliłem. Będę pisał o ofiarnej dzielności naszych żołnierzy, naszpikowanych odłamkami granatów. Skutkiem wybuchu nieprzyjacielskiej miny jeden z naszych plutonowych, powiedzmy, dwunastej czy trzynastej kompanii straci głowę.
— Ale, a propos — rzekł jednoroczny ochotnik, uderzając się w czoło — bez mała byłbym zapomniał, panie rechnungsfeldfebel, czyli po ludzku mówiąc, panie Waniek, że ma mi pan dostarczyć spisu wszystkich szarż. Proszę mi wymienić jakiego plutonowego kompanii dwunastej. — Houska? — Dobrze, niech sobie będzie Houska. To on straci głowę przy wybuchu miny. Głowa odleci na bok, ale ciało jego zrobi jeszcze parę kroków i zestrzeli nieprzyjacielski aeroplan. Rzecz prosta, że takie zwycięstwa będą obchodzone w rodzinnym kółku cesarskim w Schönbrunnie. Austria ma bardzo wiele batalionów, ale tylko jeden batalion się wyróżni, to jest nasz, i właśnie na jego cześć odbędzie się mała rodzinna uroczystość w domu cesarskim. Wyobrażam to sobie w swoich zapiskach tak, że arcyksiążęca rodzina Marii Walerii przeprowadzi się w tym celu z Wallsee do Schönbrunnu. Uroczystość ta będzie zgoła intymna i odbywać się będzie w sali sąsiadującej z sypialnią cesarską, oświetloną białymi świecami woskowymi, albowiem, jak wiadomo, na dworze nie lubią lampek elektrycznych, obawiając się krótkiego spięcia. O godzinie szóstej zacznie się ta uroczystość ku czci i chwale naszego batalionu. W tej chwili do sali zostają wprowadzone wnuki jego cesarskiej mości, a sala ta należy właściwie do apartamentów zmarłej cesarzowej. Powstaje kwestia, kto ma być obecny prócz rodziny cesarskiej. Oczywiście, że musi być obecny i będzie obecny generał adiutant monarchy, hrabia Paar. Ponieważ podczas takich rodzinnych uroczystości zrobi się czasem któremu z uczestników słabo, chociaż nie chcę bynajmniej twierdzić, że hrabia Paar porzyga się koniecznie, pożądana jest obecność lekarza przybocznego, radcy dworu dra Kerzla. Dla porządku, aby na przykład lokaje dworscy nie pozwolili sobie na jakieś poufałości w stosunku do dam dworu, biorących udział w uroczystości, przybywa najwyższy ochmistrz, baron Lederer, podkomorzy hrabia Bellegarde i najwyższa dama dworu hrabina Bombelles, która śród dam dworu odgrywa taką samą rolę, jaką w zamtuziku u Szuhów odgrywa madam. Gdy dostojne towarzystwo już się było zebrało, powiadomiono o tym cesarza, który ukazał się następnie w towarzystwie swoich wnuków, zasiadł przy stole i wzniósł toast na cześć naszego marszbatalionu. Po nim zabrała głos arcyksiężna Maria Waleria, która z wielkimi pochwałami odzywa się osobliwie o panu, panie rechnungsfeldfebel. Oczywiście, że według notatek moich nasz marszbatalion ponosi ciężkie i dotkliwe straty, ponieważ batalion bez zabitych, to nie żaden batalion. Trzeba będzie napisać jeszcze nowy artykuł o naszych poległych. Dzieje batalionu nie mogą się składać jedynie z suchych relacyj o zwycięstwach, których przygotowałem już przeszło czterdzieści. Pan, panie Wańku, zginiesz na przykład nad małą rzeczułką, a znowuż Baloun, który tak dziwnie wytrzeszcza na nas oczy, nie zginie ani od kuli karabinowej, ani od szrapnela, czy też granatu, lecz umrze śmiercią zgoła osobliwą. Uduszony zostanie przez lasso zarzucone mu na szyję z aeroplanu nieprzyjacielskiego w chwili, gdy pożerać będzie obiad swego oberlejtnanta Lukasza.
Baloun cofnął się, rozpaczliwie zamachał rękoma i z westchnieniem wyrzucił ze ściśniętej piersi:
— Czy ja temu winien, że mam taki charakter? Jeszcze za dawnych czasów, kiedym odsługiwał wojskowość, to nieraz po kilka razy chodziłem do kuchni po obiad, dopóki mnie nie wsadzili do paki. Pewnego razu dostałem na obiad żebro, i z powodu tego żebra siedziałem miesiąc. Niech się dzieje wola boża.
— Nie bójcie się, Balounie — pocieszał go jednoroczny ochotnik — w dziejach batalionu nie będzie mowy o tym, że zginęliście w drodze z kuchni oficerskiej do okopów. Będziecie wymieniony razem z innymi bohaterami naszego batalionu, jako jeden z tych, którzy polegli na chwałę monarchii, jak np. wachmistrz rachuby, Waniek.
— A jaką śmierć przeznacza pan mnie, panie Marek?
— Niech pan się tak bardzo nie śpieszy, bo tak szybko nie można.
Jednoroczny ochotnik zamyślił się i mówił dalej:
— Pochodzisz pan z Kralup, prawda? Więc pisz pan do domu, do Kralup, że znikniesz pan bez śladu, ale pisz pan ostrożnie. Czy może pragniesz pan otrzymać ciężką ranę i leżeć przed zasiekami z drutu kolczastego? Możesz pan sobie z przetrąconą nogą w taki sposób przeleżeć ślicznie i ładnie cały dzień. W nocy nieprzyjaciel reflektorem oświetli nasze pozycje i zauważy pana. Pomyśli, że pełni pan służbę wywiadowczą i zacznie walić w pana granatami i szrapnelami. Dokona pan dla naszego wojska niesłychanie wiele, ponieważ nieprzyjaciel zużyje na pana taką masę amunicji, jakiej potrzeba na cały batalion, a szczątki pańskie rozlatujące się w powietrzu na wszystkie strony śpiewać będą pieśń wielkiego zwycięstwa. Jednym słowem, każdy doczeka się swej kolejki i każdy się odznaczy, tak że karty dziejów naszego batalionu jaśnieć będą zwycięstwami pełnymi chwały. Nie chciałbym gromadzić zbyt wiele materiału, ale trudna rada, wszystko musi być wykonane dokładnie, aby pozostała po nas jaka taka pamiątka, zanim, powiedzmy, w miesiącu wrześniu, nie pozostanie po nas zgoła już nic, prócz tych świetnych kart, które przemawiać będą do serc Austriaków, że wszyscy ci, którzy już nigdy nie ujrzą swoich stron rodzinnych, bili się dzielnie i mężnie. Zakończenie tego nekrologu już ułożyłem, panie Wańku. Cześć i chwała poległym! Ich miłość dla monarchii jest miłością najświętszą, albowiem nie cofnęła się przed śmiercią. Imiona ich niechaj będą wymawiane ze czcią, jak np. imię Waniek. Ci zaś, którzy w poległych stracili żywicieli, niechaj z uczuciem dumy otrą łzy, albowiem polegli należą do bohaterów naszego batalionu.
— Przybliżcie się, panowie — rzekł jednoroczny ochotnik, przerzucając kartki swoich zapisków. — Oto stronica 13: Telefonista Chodounsky poległ 3 września równocześnie z kucharzem batalionu Jurajdą. A oto dalsze moje zapiski: Bezprzykładne bohaterstwo. Chodounsky z narażeniem własnego życia uratował druty telefonu w swoim schronisku, pełniąc służbę przez trzy dni bez przerwy. Jurajda widząc niebezpieczeństwo okrążenia oddziału przez nieprzyjaciela zachodzącego od skrzydła, z kotłem gotującej się zupy rzuca się na wrogów siejąc śród nich zgrozę i oparzelizny. Piękną śmierć ponieśli. Pierwszy został rozszarpany przy wybuchu miny, drugiego udusiły gazy trujące, które podsunięto mu pod sam nos, gdy biedak już nie miał czym się bronić — Obaj giną z okrzykiem: — Es lebe unser Bataillonskommandant! — Dowództwo Armii dzień w dzień wydaje rozkazy z podziękowaniem dla nas, aby i inne oddziały wojska dowiedziały się o dzielności naszego batalionu i brały nas sobie za przykład. Mogę wam przeczytać wyjątek z rozkazu do armii, który odczytywany będzie po wszystkich oddziałach armii, a który bardzo jest podobny do owego rozkazu arcyksięcia Karola, gdy w roku 1805 stał z wojskiem pod Padwą i nazajutrz po tym rozkazie dostał porządne lanie. Słuchajcie więc, co się będzie odczytywało o naszym batalionie jako o przykładnie bohaterskim oddziale: — ...Mam nadzieję, że cała armia weźmie sobie przykład z wyżej wymienionego batalionu, osobliwie zaś, że przyswoi sobie tego ducha samodzielności i zaufania we własne siły, przezwyciężające wszystkie niebezpieczeństwa, że przejmie się duchem wzorowego bohaterstwa, miłości i zaufania względem swoich przełożonych, które to cnoty, wyróżniające ów batalion, prowadzą go do czynów godnych podziwu ku szczęściu i pomyślności naszego państwa. Niech wszyscy idą za tym przykładem!
Z miejsca, na którym leżał Szwejk, ozwało się ziewnięcie i dały się słyszeć słowa mówione przez sen:
— Ma pani rację, pani Müllerowo, że ludzie są do siebie podobni. W Kralupach budował pompy niejaki pan Jarosz, a ten Jarosz podobny był do zegarmistrza Lejhanza z Pardubic, jakby był jego bratem rodzonym, a ten zegarmistrz przypominał znowu pana Piskora z Jiczyna, a wszyscy razem podobni byli do nieznanego wisielca, którego mocno już zgniłego znaleziono w stawie koło Jindrzychowa Hradca, akurat koło kolei, gdzie się ten samobójca zapewne rzucił pod pociąg. — Dało się słyszeć nowe ziewnięcie i słowa dodatkowe: — Potem ich wszystkich skazali na wysoką grzywnę, a jutro niech mi pani Müllerowa ugotuje na obiad makaron.
Szwejk przewrócił się na drugi bok i chrapał dalej, podczas gdy między kucharzem-okultystą, Jurajdą, a jednorocznym ochotnikiem wywiązała się dyskusja dotycząca rzeczy przyszłych. Okultysta Jurajda był zdania, że chociaż na pierwsze spojrzenie wydaje się to być głupstwem, gdy człowiek pisze o rzeczach przyszłych, to jednak pewne jest, że i takie głupstwa zawierają fakty prorocze, gdy człowiek okiem ducha przenika tajemnicze siły, przesłaniające przyszłość. Od tego słowa poczynając, Jurajda mówił dużo o samych zasłonach. Co zdanie, to zasłona przyszłości, aż wreszcie przeszedł do telefonu regeneracji, czyli do odnawiania ludzkiego ciała, zmieszał to ze zdolnością odnawiania ciała u wymoczków i zakończył wywodem, że każdy może urwać jaszczurce ogon, a ogon odrośnie.
Na to zauważył telefonista Chodounsky, że ludzie obrywaliby się po kawałeczku, gdyby u nich było tak samo, jak jest z ogonem jaszczurki. Byłoby dobrze. Na przykład dla administracji wojskowej byłoby to bardzo pożądane: jednemu kula urwie głowę, drugiemu inną część ciała i pełno jest inwalidów, a tak, już by żadnych inwalidów nie było. Jeden taki austriacki żołnierz, któremu stale odrastałyby ręce, nogi, głowy, byłby więcej wart niż cała brygada.
Jednoroczny ochotnik zadeklarował, że dzisiaj skutkiem udoskonalonej techniki wojennej można nieprzyjaciela rozerwać gładko i składnie na dwie, a nawet trzy części w poprzek. Śród wymoczków każda rozdwojona część zaczyna żyć całkiem samodzielnie; otrzymuje własny organizm i żyje sobie na własną rękę. Gdyby tak samo było z ludźmi, to po każdej bitwie austriackie wojsko stawałoby się dwukrotnie, trzykrotnie, a nawet dziesięciokrotnie liczniejsze, bo do każdej oderwanej nogi przyrósłby nowy szeregowiec.
— Gdyby tę rozmowę słyszał Szwejk — zauważył sierżant rachuby Waniek — to by wam przytoczył przynajmniej jeden przykład.
Szwejk zareagował na dźwięk swego imienia mruknięciem „Hier“ i chrapał dalej, uczyniwszy zadość dyscyplinie wojskowej.
W uchylonych drzwiach wagonu ukazała się głowa porucznika Duba.
— Czy jest tu Szwejk? — zapytał.
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że śpi — odpowiedział jednoroczny ochotnik.
— Gdy pytam o Szwejka, jednoroczny ochotniku, to masz pan skoczyć i zawołać mi go.
— Tego uczynić nie mogę, panie lejtnant, bo on śpi.
— To go trzeba obudzić! Aż mi dziwno, że jednoroczny ochotnik sam na taki koncept nie wpadnie! Trzeba przecie okazywać swoim przełożonym więcej usłużności! Jeszcze wy mnie nie znacie, ale gdy mnie poznacie...!
Jednoroczny ochotnik zaczął budzić Szwejka.
— Wstawaj, Szwejku, pali się!
— Jak się onego czasu paliły młyny Odkolkowskie — mruczał Szwejk, przewracając się na drugi bok — to strażacy przyjechali aż z Wysoczan....
— Sam pan widzi, panie poruczniku — rzekł uprzejmie jednoroczniak, zwracając się do porucznika Duba — że go budzę, ale to ciężka sprawa.
Porucznik Dub się rozzłościł.
— Jak się nazywacie, jednoroczny ochotniku? — zapytał. — Marek? Aha to ten jednoroczny ochotnik Mairek, co to ciągle siedział w areszcie, prawda?
— Prawda, panie lejtnant. Odbyłem swój jednoroczny kurs, że tak powiem w kryminale, ale zostałem zredegradowany, to jest uwolniono mnie przez sąd dywizyjny, gdzie niewinność moja wyszła na jaw, zostałem mianowany batalionsgeschichtsschreiberem z pozostawieniem mnie w randze jednorocznego ochotnika.
— Zbyt długo nim nie będziecie — rzekł porucznik Dub purpurowiejąc ze złości, jakby mu twarz czerwieniała po obiciu — już ja się o to postaram.
— Proszę pana, panie lejtnant, o wezwanie mnie do raportu — rzekł z powagą jednoroczny ochotnik.
— Tylko ze mną nie igrajcie! — rzekł porucznik Dub. — Ja wam dam raport! My się z sobą jeszcze spotkamy, ale miło wam nie będzie, bo mnie wtedy poznacie, jeśli mnie jeszcze nie znacie!
Porucznik Dub oddalał się rozzłoszczony, od wagonu, zapomniawszy we wzburzeniu o Szwejku, aczkolwiek miał zamiar zbudzić Szwejka, stawić go przed sobą i rzec: — Chuchnij na mnie! — aby spróbować ostatniego sposobu ustalenia jego nielegalnego alkoholizmu. Później było na to już za późno, ponieważ w pół godziny po jego oddaleniu się od wagonu rozdano szeregowcom czarną kawę z arakiem. Szwejk już nie spał i na wezwanie porucznika Duba jak jelonek wyskoczył z wagonu.
— Chuchnij na mnie! — wrzasnął na niego porucznik Dub.
Szwejk wionął na niego całym zapasem swoich płuc, jakby na pola powiał wiatr od gorzelni.
— Czym ciebie, drabie, czuć?
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że mnie czuć arakiem.
— Więc widzisz, mój gagatku — zwycięsko zawołał porucznik Dub — że nareszcie cię złapałem.
— Tak jest panie lejtnant — rzekł Szwejk bez jakiegokolwiek zaniepokojenia — bo akurat fasowaliśmy arak do kawy, a ja naprzód wypiłem arak. Ale jeśli wyszło jakie nowe rozporządzenie, że naprzód trzeba pić kawę, a dopiero potem arak, to przepraszam pana i na przyszłość zastosuję się do rozkazu.
— A czemuś tak chrapał, kiedym przed półgodziną był przed wagonem? Nie można było zbudzić cię.
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że całą noc nie spałem, ponieważ przypominałem sobie czasy, kiedyśmy mieli manewry pod Wesprimem. Wtedy pierwszy i drugi korpus armii maszerował przez Styrię i Węgry zachodnie, a nas okrążył czwarty korpus, który obozował w Wiedniu i okolicach, gdzie mieliśmy utwierdzenia, ale oni nas okrążyli i dostali się aż do mostu zbudowanego przez pontonierów z prawego brzegu Dunaju. My mieliśmy robić ofensywę, a na pomoc miały nadejść wojska z północy, a następnie także z południa, od Osjaku. Odczytali nam w rozkazie, że na pomoc zdąża nam trzeci korpus armii, żebyśmy nie zostali rozbici między jeziorem Błotnem a Pressburgiem, gdy wyruszymy przeciwko drugiemu korpusowi armii. Ale na nic nam się to nie zdało; właśnie wtedy, kiedyśmy już już wygrywali, trębacze zatrąbili i zwyciężyli tamci, z białymi opaskami.
Porucznik Dub nie rzekł ani słowa i oddalił się zakłopotany. Kręcił głową, ale niebawem zawrócił do wagonu sztabowego i rzekł do Szwejka:
— Zapamiętajcie sobie, że przyjdzie taki czas, iż będziecie skowyczeć przede mną!
Na nic więcej się nie zdobył i poszedł do wagonu oficerskiego, gdzie kapitan Sagner przesłuchiwał akurat jakiegoś nieszczęśnika z 12 kompanii, przyprowadzonego przez sierżanta Sternada. Ów badany nieszczęśnik zaczął się troszczyć o swoje bezpieczeństwo w okopach już obecnie i skądś ze stacji przywlókł sobie drzwiczki od świńskiego chlewu obite blachą. Stał przed kapitanem wystraszony, z wytrzeszczonymi oczami, tłumacząc się, że chciał zabrać te drzwiczki z sobą do okopów jako ochronę przeciwko szrapnelom, bo chciał się zabezpieczyć.
Sposobności tej użył porucznik Dub do wygłoszenia wielkiego kazania o tym, jak się ma zachowywać żołnierz, jakie są jego obowiązki wobec ojczyzny i monarchy, który jest najwyższym wodzem i panem armii. Skoro istnieją w batalionie takie żywioły, to trzeba je wytępić, ukarać i aresztować. Ględzenie porucznika było tak dalece wstrętne, że kapitan Sagner poklepał przestępcę po ramieniu i rzekł:
— No, zamiar był dobry, ale głupi. Na przyszłość takich głupstw nie róbcie, drzwiczki odnieście na ich miejsce i wynoście mi się do wszystkich diabłów!
Porucznik Dub zacisnął usta i postanowił czuwać, uważając, że już od niego tylko zależy zabezpieczenie rozkładającej się dyscypliny batalionu. Dlatego jeszcze raz obszedł wszystkie okolice stacji i koło magazynu, na którym był napis, że nie wolno tam palić, znalazł żołnierza czytającego gazetę. Żołnierz siedział i tak był osłonięty gazetą, że nie było widać, co to za jeden. „Habtacht!“ — krzyknął na niego porucznik Dub, ale nie zdało się to na nic, bo żołnierz należał do pułku węgierskiego, stojącego tam w rezerwie.
Wściekły porucznik zatrząsł żołnierzem, ten podniósł się, nie uznał za dobre nawet zasalutować, wsadził gazetę do kieszeni, powlókł się w stronę szosy. Porucznik Dub ruszył za nim, oszołomiony, ale węgierski żołnierz przyśpieszył kroku, a następnie odwróciwszy się, z drwiącym uśmiechem podniósł ręce do góry, aby porucznik ani przez chwilę nie wątpił, iż został poznany jako oficer jednego z pułków czeskich. Po chwili żwawy Madziar zniknął między bliskimi domami przy szosie.
Porucznik Dub, pragnąc widać pokazać, że z tą sceną nie ma nic wspólnego, majestatycznie wszedł do małego kramiku przy szosie, wskazał zmieszany dużą szpulkę czarnych nici, wsadził ją do kieszeni, zapłacił i powrócił do wagonu sztabowego, gdzie ordynansowi batalionu kazał, aby mu przyprowadził jego służącego Kunerta.
— O wszystkim muszę pamiętać ja sam! Z pewnością zapomniałeś o niciach — rzekł, podając służącemu szpulkę.
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że mamy cały tuzin szpulek.
— Natychmiast mi je pokażcie i to na jednej nodze! Czy wy myślicie, że ja wam wierzę?
Kiedy Kunert wrócił z całym pudełkiem nici białych i czarnych, porucznik Dub rzekł do niego:
— Przyjrzyj się, drabie, dobrze tym niciom. Popatrz na szpuleczki, któreś ty kupował, i na tę dużą szpulkę, którą ja przyniosłem. Widzisz, jakie twoje niteczki są cienkie i jak łatwo je przerwać, a moje grube i mocne? W wojsku nie potrzebna tandeta, bo wszystko musi być jak się patrzy. Więc zabierz te wszystkie nici, czekaj moich rozkazów i pamiętaj, żebyś mi na drugi raz nic nie robił na własną rękę i żebyś się o wszystko pytał, gdy chcesz coś kupować. Nie pragnij mnie poznać! Jeszcze mnie nie znasz z mej złej strony!
Kiedy Kunert odszedł, porucznik Dub zwrócił się do nadporucznika Lukasza:
— Mój bursz jest człowiekiem bardzo inteligentnym. Czasem zrobi jaki błąd, ale na ogół jest bardzo pojętny. Najważniejsze to, że jest on bezwzględnie uczciwy. Szwagier mój mieszkający na wsi przysłał mi do Brucku kilka pieczonych gąsek. Kunert nie tknął ich, a ponieważ nie zdążyłem zjeść ich sam, zepsuły się, zaśmierdły. Jest to, oczywiście, sprawa dyscypliny. Oficer musi swoich żołnierzy wychowywać.
Nadporucznik Lukasz chcąc okazać, że nie słucha ględzenia tego idioty, odwrócił się ku oknu i rzekł:
— Istotnie, dzisiaj środa.
Porucznik Dub odczuwając potrzebę gadania, zwrócił się do kapitana Sagnera i zaczął tonem koleżeńskim i poufałym:
— Słuchajcie, panie kapitanie, co sądzicie...
— Przepraszam na chwileczkę — rzekł kapitan Sagner i wyszedł z wagonu.
Tymczasem Szwejk z Kunertem opowiadali sobie o poruczniku Dubie.
— Gdzie siedziałeś tak długo, że cię wcale widać nie było? — pytał Szwejk.
— Co tu dużo gadać — odpowiedział Kunert. — Z tym moim starym idiotą mam dużo roboty. Co chwila woła człowieka i pyta o rzeczy, które nikogo nic nie obchodzą. Pytał mnie także, czy się z tobą przyjaźnię, a ja mu odpowiedziałem, że widujemy się bardzo rzadko.
— To bardzo pięknie z jego strony, że pyta o mnie. Ja go bardzo lubię, tego twojego lejtnanta. Taki jest miły, poczciwy i dla żołnierzy jak ten ojciec rodzony — mówił Szwejk z wielką powagą.
— Tak ci się zdaje — zastrzegał się Kunert — ale to niezgorsza świnia, a głupi jak gówno. Już go mam po dziurki w nosie, bo mnie stale szykanuje.
— Dałbyś spokój, bracie — uspokajał go Szwejk. — Myślałem zawsze, że to naprawdę taki zacny, poczciwy człowiek, a ty tak jakoś dziwnie się wyrażasz o swoim lejtnancie. Ale to już wrodzone u wszystkich pucybutów. Taki na przykład pucybut majora Wenzla, to się o swoim panu nie wyrazi inaczej, tylko wciąż powtarza, że ten jego major, to kawał idiotycznego bałwana, a gdy pucybut pułkownika Schrödera mówi o swoim przełożonym, to go nazywa za... pokraką i cuchnącym śmierdzielem. Pochodzi to stąd, że każdy bursz nauczył się takich rzeczy od swego pana. Gdyby panowie nie pyskowali, to by służący ich wyzwisk nie powtarzali. W Budziejowicach był w służbie aktywnej lejtnant Prochazka, który pucybuta nie wyzywał, ale mówił do niego krótko: „Ty krowo wspaniała!“ Innego wyzwiska jego pucybut, niejaki Hibman, nigdy z jego ust nie słyszał. Otóż ten Hibman tak się do tego wyzwiska przyzwyczaił, że gdy powrócił z wojska do domu, to do ojca, matki i sióstr mówił: „Ty krowo wspaniała!“ Tak samo odezwał się do swojej narzeczonej, która się o to na niego pogniewała, zerwała z nim i zaskarżyła go do sądu o obrazę, ponieważ takimi słowy odezwał się do niej, do ojca i matki na jakiejś zabawie publicznej. I nie darowała mu, a przed sądem wywodziła, że gdyby ją był nazwał krową gdzieś na uboczu, to by poszła na zgodę, ale takie publiczne słowo to wstyd europejski. Między nami mówiąc, nie byłbym sobie nigdy wyobrażał, że i twój lejtnant taki sam jak inni. Na mnie zrobił ogromnie dobre wrażenie już wówczas, gdy rozmawiałem z nim po raz pierwszy; był taki miły jak kiełbaski prosto z wędzarni. Przy drugiej rozmowie wydał mi się człowiekiem bardzo oczytanym, pełnym życia i polotu. — A ty skąd właściwie pochodzisz? Prosto z Budziejowic? Bardzo lubię, gdy ktoś pochodzi prosto skądciś. A gdzie mieszkasz? W podcieniach? No to dobrze, bo w lecie masz cień. Żonatyś? Żona, powiadasz, i troje dzieci? No toś szczęśliwy, kolego, przynajmniej będzie miał kto cię opłakiwać, jak mawiał zawsze w swoich kazaniach feldkurat Katz. Feldkurat miał rację, bo taką samą mowę wygłosił pewien oberst do landwerzystów w Brucku, gdy odjeżdżali do Serbii. Dowodził, że gdy taki landwerzysta polegnie, to zrywa wprawdzie wszystkie stosunki łączące go z rodziną, ale to nic nie szkodzi. Ten pan oberst mówił mniej więcej tak: „Kiedy solnirsz sabita, tła familie sabita, już nie ma solnirsz rodzina ani swionski szadny, ale ma fiency, bo jest Held, poniewasz on hat swój sicie geopfert za fięksi familia za Vaterland“. — Na czwartym piętrze mieszkasz, czy na pierwszym? Ano, masz rację, teraz sobie przypominam, że na budziejowickim rynku nie ma ani jednego domu czteropiętrowego. Gdzie tak lecisz? Aha, twój pan oficer stoi przed sztabowym wagonem i spogląda tutaj. Gdyby cię zapytał, czy o nim nie mówiłem, to mu powiedz szczerą prawdę, że i owszem, ale nie zapomnij dodać, że mówiłem o nim bardzo ładnie i że mało kiedy spotykałem takich oficerów, którzy zachowaliby się wobec żołnierzy tak po przyjacielsku i po ojcowsku, jak on. Nie zapomnij mu powiedzieć, iż zdaje mi się być bardzo oczytany i taki, uważasz, inteligentny. I dodaj jeszcze, że cię napominałem, żebyś był grzeczny i żebyś szybko spełniał wszystkie życzenia, jakie wyczytasz w jego oczach. Nie zapomnisz?
Szwejk wrócił do wagonu, a Kunert z nićmi poszedł do swego legowiska.
Po kwadransie pociąg jechał dalej do Nowej Czabyni przez pogorzeliska wsi Brestów i Wielki Radwan. Widać było, że tu walczono do upadłego.
Podnóża i zbocza gór Karpackich były pobrużdżone rowami strzeleckimi, ciągnącymi się z doliny do doliny wzdłuż toru, którego szyny poukładane były na nowych podkładach. Po obu stronach widniały głębokie wyrwy od granatów. Tu i ówdzie na rzeczułkach i strumieniach, będących dopływami Laborczy, widać było nowe mosty i opalone belki mostów starych. Pociąg biegł równolegle z rzeką.
Cała dolina Mezzo Laborczy była rozorana i skopana, jakby tu pracowały wielkie stada olbrzymich kretów. Szosa za rzeką była poszarpana i zryta na wszystkie strony, tylko miejscami widać było udeptane ścieże, którymi waliły się wojska.
Nawałnice i deszcze potworzyły w wyrwach sadzawki, a dokoła nich wszędzie leżały strzępy austriackich uniformów.
Za Nową Czabyną, na starej opalonej sośnie wisiał śród plątaniny gałęzi but jakiegoś austriackiego piechura z częścią goleni.
Widziało się tu lasy bez liści i bez igliwia, bo wszystko pozmiatał ogień artyleryjski; tu i ówdzie stały drzewa bez koron, porozstrzeliwane samotne gospodarstwa.
Pociąg jechał powoli, bo tory kolejowe były świeżo zbudowane na nowych nasypach, więc batalion miał czas do dokładnego przypatrzenia się skutkom uciech wojennych. Spoglądając na cmentarze wojskowe usiane białymi krzyżami po płaszczyznach i zboczach spustoszonych, przygotowywał się batalion powoli, ale nieodmiennie do wkroczenia na pole chwały, która to chwała kończy się zabłoconą austriacką czapką, powiewającą strzępami na białym krzyżu.
Niemcy z Kasperskich gór, ulokowani w ostatnich wagonach, jeszcze w Milowicach na stacji ryczeli: „Wann i’ kumm, wann i’ kumm...“ — ale od Humennej zamilkli i zamyślili się snać nad tym, że niejeden z tych, których czapki widać na grobach, także śpiewali o tym, jak to będzie ładnie, gdy się wróci do domu, aby na zawsze pozostać przy swojej wybranej.
Koło Mezzo Laborczy był przystanek za postrzelanym i spalonym dworcem, z którego zgliszcz sterczały poskręcane żelazne trawersy.
Nowy długi barak drewniany, naprędce zbudowany koło spalonego dworca, był oblepiony plakatami we wszystkich językach: „Zapisujcie się na austriacką pożyczkę wojenną!“
W drugim podobnym baraku znajdowała się nawet stacja Czerwonego Krzyża. Wyszły stamtąd dwie siostry z otyłym lekarzem wojskowym i śmiały się hałaśliwie z dowcipów pana doktora, który naśladował różne wygłosy zwierzęce i nieudatnie krząkał jak świnia.
Pod nasypem kolejowym, w dolinie nad potokiem, leżała rozbita kuchnia połowa. Wskazując na nią, rzekł Szwejk do Balouna:
— Patrzajcie, Balounie, co na nas czeka w niedalekiej przyszłości. Właśnie mieli wydawać jedzenie, gdy wtem nadleciał granat i oto tak kuchenkę urządził.
— To straszne! — westchnął Baloun. — Nigdy dotychczas nie pomyślałem, że spotka mnie coś podobnego, ale moja to wina, bo sobie, drań stary, ostatniej zimy kupiłem w Budziejowicach skórkowe rękawice. Taka pycha mnie rozparła! Nie dość mi było nosić na swoich wiejskich łapskach stare plecione rękawice, jakie nosił nieboszczyk ojciec, i ciągle mi się zachciewało takich miejskich rękawiczek skórkowych. Ojciec jadał pęczak, a ja na takie rzeczy, jak na przykład groch, nawet patrzeć nie mogę, tylko drobiu mi się zachciewa. Zwyczajny schab też mi się nie bardzo podobał i moja stara musiała mi go przyrządzać, Boże odpuść winy, na piwie.
Z wyrazem najczarniejszej rozpaczy Baloun zaczął odprawiać generalną spowiedź.
— Ja przecież bluźniłem świętym Pańskim wybrańcom i wybrankom na Malszy w karczmie, a w Dolnym Zagaju sprałem wikarego. W Boga jeszcze wierzyłem, to trzeba powiedzieć, ale co do świętego Józefa, to już zaczynałem powątpiewać o nim. Wszystkich świętych cierpiałem w mieszkaniu, ale obrazek świętego Józefa kazałem wyrzucić, więc teraz karze mnie Pan Bóg za moje grzechy i za moją niemoralność. Ilu i jakich niemoralnych uczynków nadopuszczałem się w swoim młynie, jak często zjeździłem swego teścia czyniąc gorzkim jego dożywocie i jak bardzo szykanowałem żonę!
— Wyście młynarz, prawda? — rzekł Szwejk w zamyśleniu. — To powinniście byli wiedzieć, że młyny boże mielą powoli, ale nieodmiennie, i że z waszej winy wybuchnie ta wojna światowa.
Do rozmowy wtrącił się jednoroczny ochotnik Marek:
— Na tych bluźnierstwach, Balounie, i na nieuznawaniu wszystkich wybrańców i wybranek Pańskich wyjdzie pan kiepsko, bo trzeba przecie pamiętać, że nasza armia austriacka jest już od wielu lat armią czysto katolicką, mającą najjaśniejszy przykład w naszym najwyższym wodzu i panu. Co za zuchwalstwo ruszać do boju z trucizną powątpiewania o niektórych wybrańcach i wybrankach Pańskich, skoro zaprowadzone zostały dla dowództwa załóg, to jest panów oficerów, jezuickie egzorty i skoro braliśmy udział w wojskowej rezurekcji? Zrozumieliście, Balounie? Czy pojmujecie, że dopuszczacie się właściwie czegoś przeciwko samemu duchowi naszej sławnej armii? Co do świętego Józefa, którego obrazek kazaliście wyrzucić z izby, to zrobiliście wielkie głupstwo, bo on, Balounie, jest właściwie patronem wszystkich tych, którzy pragną z wojny powrócić, wymigać się z niej. Był on cieślą, a każdy zna przecie przysłowie: „Patrzaj, gdzie cieśla zostawił dziurę“. Iluż to ludzi z takim hasłem poszło do niewoli! Widząc sytuację bez wyjścia i okrążenie ze wszystkich stron przez nieprzyjaciela, starali się uratować nie tyle z pobudek egoistycznych, ale uratować siebie jako członka armii, aby następnie, po powrocie z niewoli, mogli rzec najjaśniejszemu panu, że oczekują jego dalszych rozkazów. Rozumiecie więc Balounie?
— Nie rozumiem — z westchnieniem odpowiedział Baloun — ja mam w ogóle łeb tępy. Mnie wszystko trzeba powtarzać dziesięć razy.
— Akurat dziesięć razy? Może mniej wystarczy? — pytał Szwejk. — Ja ci w każdym razie jeszcze raz wytłumaczę. Słyszałem tu, że masz się trzymać tego ducha, jaki panuje w armii, że powinieneś wierzyć w świętego Józefa, gdy będziesz okrążony przez nieprzyjaciela, i pamiętać o przysłowiowej dziurze pozostawionej przez cieślę, abyś się ocalił dla najjaśniejszego pana do następnej wojny. Teraz może tego jeszcze nie rozumiesz, więc zrobisz dobrze, gdy powiesz nam nieco dokładniej, jakich to niemoralności dopuszczałeś się w swoim młynie. Tylko, uważasz, bez wykrętów, żeby nie było tak jak z pewną dziewczyną, która się spowiadała, a gdy już wszystkie grzechy wyliczyła, to się zaczęła wstydzić i dodała, że co noc dopuszczała się wszeteczeństwa. Naturalnie, że gdy pan pleban usłyszał takie słowo, to mu się śliny w gębie zbiegły i rzekł: No, nie wstydź się moja córko, i opowiedz mi szczegółowo o tych wszeteczeństwach, bo mnie trzeba wszystko powiedzieć. A dziewczyna w bek, że się strasznie wstydzi, bo to takie okropne wszeteczeństwa, a on znowuż ją napominał, żeby mówiła wszystko. Po długim wzdraganiu zaczęła wreszcie od tego, że co wieczór się rozbierała i kładła do łóżka. Ale dalej mówić nie mogła, tylko ryczała jeszcze głośniej. Więc on znowuż dodawał jej otuchy, że człowiek jest naczyniem grzesznym z natury swojej, ale miłosierdzie boże nie ma granic. Więc się dziewczyna wreszcie zdecydowała i z wielkim płaczem mówiła: Gdy się rozebrana w łóżku ułożyłam, to spomiędzy palców u nóg wydłubywałam brud i wąchałam go. — Takich więc dopuszczała się ta dziewczyna wszeteczeństw. Ale ja mam nadzieję, Balounie, żeś ty we młynie takich rzeczy nie robił i że nam opowiesz coś rzetelniejszego, jakieś porządniejsze wszeteczeństwo.
Okazało się, że Baloun według swego wyrażenia dopuszczał się wszeteczeństw z gospodyniami wiejskimi, a wszeteczeństwa te polegały na fałszowaniu mąki, co Baloun w prostocie swego ducha uważał za niemoralne. Najbardziej był rozczarowany telegrafista Chodounsky i pytał go, czy aby naprawdę nie miał jakich sprawek z gospodyniami na worach z mąką, na co Baloun wymachując rękoma odpowiedział:
— Na takie rzeczy byłem za głupi.
Szeregowców zawiadomiono, że obiad będzie za Palotą w Łupkowskim przesmyku. Istotnie, wyruszyli do Mezzo Laborczy: sierżant rachuby batalionu z kucharzami kompanii i z porucznikiem Cajthamlem, który zajmował się gospodarstwem batalionu. Czterech szeregowców dodano im jako patrol.
Powrócili w niespełna pół godziny z trzema wieprzami uwiązanymi za zadnie łapy i z ryczącą rodziną podkarpackiego Rusina, któremu wieprze zarekwirowano, oraz z otyłym wojskowym lekarzem z baraku Czerwonego Krzyża, który bardzo gorliwie tłumaczył coś porucznikowi Cajthamlowi wzruszającemu ramionami.
Przed wagonem sztabowym spór stał się bardzo ostry, gdy lekarz wojskowy zaczął przekonywać kapitana Sagnera, że wieprze te przeznaczone są dla szpitala Czerwonego Krzyża, o czym jednakże chłop nie chciał nic wiedzieć, domagał się, aby mu jego wieprze oddano, wywodził, że to jego ostatnie mienie i że stanowczo nie może je oddać za tę cenę, jaką mu wypłacono.
Przy tych słowach wtykał kapitanowi Sagnerowi pieniądze, jakie otrzymał za wieprze, zaś gospodyni trzymała kapitana za drugą rękę i obcałowywała ją z uniżonością, jaką kraj ten zawsze się wyróżniał.
Kapitan Sagner nie wiedział, co ma robić, i dopiero po chwili udało mu się odepchnąć starą gospodynię. Nie na wiele to się przydało, bo zamiast niej opadły go młode siły, które także rzuciły się do obcałowywania jego rąk.
Porucznik Cajthaml wywodził przy tym tonem zgoła kupieckim:
— Ten drab ma jeszcze dwanaście świń i otrzymał zapłatę zgodnie z ostatnim rozkazem do dywizji numer 12420, część gospodarcza. Według § 16 tego rozkazu należy kupować wieprze w miejscowościach przez wojnę nie dotkniętych nie drożej jak po 2 korony 16 halerzy za kilogram żywej wagi; w miejscowościach przez wojnę nawiedzonych należy dodać 36 halerzy na kilogram żywej wagi, czyli, że należy płacić za kilogram 2 korony 52 halerze. I jest jeszcze taka uwaga: O ile w miejscowościach przez wojnę dotkniętych znajdują się gospodarstwa z niepomniejszonym stanem nierogacizny, która może być zajęta dla celów zaopatrywania wojsk przechodzących, należy wypłacać za wieprze zabrane ceny takie, jakie się wypłaca w miejscowościach przez wojnę nie dotkniętych z osobną dopłatą 12 halerzy na kilogram żywej wagi. Gdyby sytuacja nie była zupełnie jasną, należy natychmiast na miejscu powoływać rozstrzygającą komisję, składającą się z interesanta, dowódcy oddziału przechodzącego i z tego oficera lub sierżanta rachuby (o ile chodzi o formacje mniejsze), którzy prowadzą gospodarkę oddziału.
Wszystko to przeczytał porucznik Cajthaml z kopii rozkazu do dywizji, którą to kopię stale nosił przy sobie i znał jej treść na pamięć, wiedząc na przykład, że na terytorium przyfrontowym cenę za marchew podnosi się do 15, 30 halerzy za kilogram, a dla „Offiziersmenageküchenabteilung“ za kalafior na terytorium przyfrontowym płaci się 1 koronę i 75 halerzy za kilogram.
Ci, co w Wiedniu te cenniki układali, wyobrażali sobie niezawodnie, że terytorium przyfrontowe jest krainą opływającą marchwią i kalafiorami.
Porucznik Cajthaml przeczytał to wszystko wzburzonemu gospodarzowi w języku niemieckim i zapytał go w tym samym języku, czy go zrozumiał. Gdy chłop zakręcił głową, ryknął na niego:
— Więc chcesz komisję?
Chłopek zrozumiał słowo „komisja“ bo kiwnął głową, i podczas gdy wieprze jego zostały tymczasem zawleczone ku polowym kuchniom na stracenie, obstąpili go przydzieleni do rekwirowania żołnierze z bagnetami na karabinach i komisja udała się do jego gospodarstwa, aby ustalić, czy chłop ma otrzymać 2 korony 52 halerze za kilogram, czy też tylko 2 korony 28 halerzy.
Nim doszli do drogi prowadzącej ku wsi, od strony kuchen polowych doleciał potrójny śmiertelny kwik wieprzy i chłop zrozumiał, że wszystko skończone, więc w rozpaczy tylko zawołał:
— Dawajte mnie za każduju swinju dwa rynskija!
Czterej żołnierze otoczyli go z bliska i cała rodzina zagrodziła drogę kapitanowi Sagnerowi i porucznikowi Cajthamlowi, ukląkłszy przed nim na środku szosy.
Matka z dwiema córkami obejmowała kolana obu oficerów, nazywając ich dobrodziejami, aż gospodarz wrzasnął na nie w narzeczu węgierskich Rusinów, aby wstały. Niech żołnierze zeżrą wieprze i pozdychają po nich.
Nie składano więc komisji, a ponieważ chłop się nagle zbuntował i zaczął grozić pięścią, więc od jednego z żołnierzy dostał kolbą tak porządnie, aż pod jego kożuchem zadudniło, a cała rodzina się przeżegnała i razem z ojcem wzięła nogi za pas.
W dziesięć minut później sierżant rachuby batalionu razem z ordynansem batalionu, Matusziczem, delektowali się móżdżkiem wieprzowym. Siedzieli w swoim wagonie i obżerali się statecznie, docinając pisarzowi jadowitymi uwagami:
— Żarlibyście i wy, co? Ba, takie rzeczy to tylko dla szarż. Dla kucharzy cynaderki i wątróbka, móżdżek i głowizna dla panów rechnungsfeldfeblów, a dla pisarzy tylko podwójne porcje mięsa, z tych, co przeznaczone są dla szeregowców.
Kapitan Sagner już też wydał rozkaz dotyczący kuchni oficerskiej:
— Pieczeń wieprzowa na kminku; wybrać mięso co najlepsze, żeby nie było bardzo tłuste!
Stało się więc, że kiedy w Łupkowskim przesmyku rozdawano szeregowcom jedzenie, na dnie menażki w porcji polewki znajdował piechur dwa malutkie kawałeczki mięsa, a jeśli się który urodził pod planetą jeszcze gorszą, to znajdował tam tylko kawałek szperki.
W kuchni panował zwykły nepotyzm wojskowy, obdzielający wszystkich, którzy byli blisko kliki panującej. Pucybuty w Łupkowskim przesmyku łazili z zatłuszczonymi gębami, a każdy ordynans miał brzuch twardy jak kamień. Działy się rzeczy wołające o pomstę do nieba.
Jednoroczny ochotnik zrobił w kuchni skandal, bo chciał być sprawiedliwy. Kiedy kucharz wrzucał mu do menażki porządny kawał gotowanej szynki i dodał: „To dla naszego geschichtsschreibera“ — Marek zadeklarował, że w wojsku wszyscy służący w szeregach są sobie równi, co zostało przyjęte wyrazami głośnego uznania i stało się pobudką do wymyślania na kucharzy.
Jednoroczniak rzucił otrzymany kawał mięsa nazad do kotła i oświadczył, że nie prosi o żadną protekcję. Ale w kuchni tego nie zrozumieli i sądzili, że bataillonsgeschichtsschreiber nie jest zadowolony, więc mu kucharz rzekł, żeby przyszedł później, gdy jedzenie będzie rozdane, to mu da kawał nogi.
Pisarze też mieli pyski na glanc, sanitariusze posapywali od nadmiernego dobrobytu, a dokoła tego wielkiego błogosławieństwa bożego widać było wszędzie ślady niedawnych ciężkich walk. Wszędzie leżały magazyny od nabojów, puste blaszane pudełka od konserw, strzępy rosyjskich, austriackich i niemieckich uniformów, części zdruzgotanych wozów, długie pokrwawione pasma gazy i waty.
W starej sośnie koło dawnego dworca kolejowego, z którego pozostała tylko kupa rumowisk, tkwił granat, który nie wybuchł. Wszędzie widać było skorupy granatów, a w bezpośredniej gdzieś bliskości musiano pochować zwłoki żołnierzy, ponieważ zalatywało straszliwym odorem zgnilizny.
Że tędy przechodziły masy wojsk i że tu krótko lub długo obozowały, o tym świadczyły kupki ludzkich nieczystości pochodzenia międzynarodowego, od wszystkich narodów Austrii, Niemiec i Rosji. Te kupki po żołnierzach wszystkich narodowości i wszystkich wyznań religijnych leżały obok siebie lub warstwiły się jedne na drugich i ani myślały bić się z sobą.
Zrujnowany wodociąg kolejowy, drewniana budka stróża i wszystko w ogóle, co miało jaką taką ścianę, było poprzewiercane kulami karabinowymi jak rzeszoto.
Gwoli pełniejszemu wrażeniu uciech wojennych za niedalekim szczytem górskim wznosiły się kłęby dymu, jakby się paliła cała wieś i jakby tam był ośrodek operacyj wojennych. Spalano tam baraki choleryczne i biegunkowe ku wielkiej radości pewnych panów, którzy przykładali ręce do urządzania owych szpitali pod protektoratem arcyksiężnej Marii, a którzy kradli i nabijali sobie kieszenie przedstawianiem rachunków za nie istniejące baraki choleryczne i biegunkowe.
Teraz grupa baraków paliła się za wszystkie inne i w smrodzie palących się sienników wznosiło się ku niebu arcyzłodziejstwo arcyksiążęcego protektoratu.
Za dworcem, na skale, Niemcy z Rzeszy pokwapili się już z ustawieniem pomnika na cześć poległych brandenburskich żołnierzy, czcząc ich napisem: „Den Helden von Lupkapass“ i wielkim orłem cesarstwa odlanym w brązie. U dołu na cokole znajdowała się bardzo rzeczowa uwaga, że ten symbol odlany został z armat rosyjskich zdobytych przez pułki niemieckie przy wyzwalaniu Karpat.
W tej dziwnej i dla żołnierzy niezwykłej atmosferze batalion po obiedzie odpoczywał w wagonach, a kapitan Sagner z adiutantem batalionu jeszcze ciągle nie mogli się dogadać szyfrowanymi telegramami z bazą brygady co do dalszego marszu batalionu. Wiadomości przychodziły takie dziwne, że wyglądało na to, iż batalion nie powinien był w ogóle przybywać do przełęczy Łupkowskiej i miał jechać zgoła inną drogą do Nowego Miasta pod Szatoroutem, bo w telegramach wymienione były miejscowości: Czap-Ungvar, Kis-Berezna-Użok.
Po dziesięciu minutach okazuje się, że w brygadzie siedzi jakiś pętak sztabowy, bo oto przychodzi telegram szyfrowany z zapytaniem, czy mówi 8 marszbatalion 75 pułku (szyfr wojskowy G. 3). Pętak z brygady jest zdziwiony, gdy otrzymuje odpowiedź, że chodzi o 7 marszbatalion 91 pułku, i pyta, kto dał rozkaz jazdy na Munkaczew wojskowym torem na Stryj, kiedy marszruta przepisuje przełęcz Łupkowską na Sanok do Galicji. Pętak strasznie się dziwi, że mu telegrafują z Łupkowskiej przełęczy, i wysyła szyfr: Marszruta niezmieniona, na Łupkowską przełęcz — Sanok, gdzie dalsze rozkazy.
Po powrocie kapitana Sagnera powstaje w wagonie sztabowym dyskusja o czyimś tam bezhołowiu i padają przytyki, że gdyby nie Niemcy z Rzeszy, to wschodnia grupa wojskowa byłaby zupełnie bez głowy.
Porucznik Dub próbował bronić tę bezgłowość sztabu austriackiego i ględził coś o tym, że tutejsza okolica była bardzo spustoszona niedawnymi walkami i że tor kolejowy nie mógł zostać doprowadzony do należytego porządku.
Wszyscy oficerowie spoglądali na niego ze współczuciem, jakby chcieli powiedzieć, że ten pan za swój idiotyzm nie odpowiada. Ponieważ nikt mu nie przeczył, więc porucznik Dub ględził dalej o potężnym wrażeniu, jakie wywarła na nim ta spustoszona okolica, świadcząca o tym, jak potrafi walić żelazna pięść naszego wojska. Znowuż nikt mu nie odpowiada, on zaś mówi:
— Tak, to tak, naturalnie, Rosjanie cofali się tu w szalonej panice.
Kapitan Sagner postanawia sobie w duchu, że wyśle porucznika Duba przy najbliższej sposobności jako patrol oficerski, gdy sytuacja w okopach stanie się w najwyższym stopniu niebezpieczna. Niech idzie na zasieki z drutu kolczastego rekognoskować pozycje nieprzyjacielskie. Ponieważ on i nadporucznik Lukasz wychylają się z okna wagonu, kapitan Sagner szepcze:
— Diabli nadali nam tych cywilistów! Im większy inteligent, tym większe bydlę!
Ma się wrażenie, że porucznik w ogóle mówić nie przestanie. Opowiada dalej wszystkim oficerom, co czytał w gazetach o tych walkach karpackich i o zmaganiach się o przełęcze karpackie podczas ofensywy austriacko-niemieckiej na San.
Opowiada o tym tak, jakby nie tylko uczestniczył w tych walkach, ale jakby nimi osobiście kierował. Osobliwie wstrętne są jego zdania, takie na przykład:
— Potem szliśmy na Bukowsko, aby sobie zabezpieczyć linię Bukowsko — Dynów, mając połączenie z grupą bardyjowską pod wielką Polanką, gdzie rozbiliśmy samarską dywizję nieprzyjaciela.
Nadporucznik Lukasz nie wytrzymał i rzekł do porucznika Duba:
— O czym niezawodnie rozmawiałeś ze swoim kapitanem okręgowym jeszcze przed wojną.
Porucznik Dub spojrzał na Lukasza nienawistnie i wyszedł z wagonu.
Pociąg wojskowy stał na nasypie, a pod nim na kilkumetrowym zboczu różne przedmioty, pozarzucane przez ustępujące wojska rosyjskie, które najwidoczniej cofały się między innymi i tędy. Widziało się tu zardzewiałe czajniki, jakieś garnki, ładownice. Obok najróżniejszych rzeczy leżały tu także zwoje drutu kolczastego i znowu dużo tych strzępów waty i gazy. Nad tym zboczem stała w pewnym miejscu gromadka żołnierzy i porucznik Dub ustalił natychmiast, że między nimi znajduje się Szwejk i o czymś mówi.
Podszedł więc do tej grupy.
— Co tu się stało? — zapytał porucznik Dub głosem surowym, stając prosto przed Szwejkiem.
— Posłusznie melduję, panie lejtnant — odpowiedział Szwejk za wszystkich — że się przypatrujemy.
— A czemu wy się tu przypatrujecie? — wrzasnął porucznik Dub.
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że patrzymy z nasypu na dół.
— A kto wam na to pozwolił?
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że takie jest życzenie naszego pana obersta Schlagera z Brucku. Gdy odjeżdżaliśmy na front, a on się z nami żegnał, to w przemówieniu swoim wezwał nas, żebyśmy się wszystkiemu dobrze przypatrywali, gdy będziemy przejeżdżali przez opuszczone pobojowiska, żebyśmy wiedzieli, jak to się tam wojowało i żebyśmy się z tego uczyli. Więc my teraz patrzymy, panie lejtnant, na ten rów i widzimy, ile to różnych rzeczy musi poodrzucać żołnierz uciekający. My tu widzimy, panie lejtnant, jakie to głupie gdy żołnierz zabiera z sobą różne rzeczy niepotrzebne i dźwiga nad siły. Zmęczy się takim dźwiganiem, gdy wlecze tyle tobołów i potem nie może lekko wojować.
Porucznikowi Dubowi błysnęła nagle iskierka nadziei, że nareszcie zdoła może pociągnąć Szwejka przed sąd połowy za propagandę antymilitarną, więc zapytał go prosto z mostu:
— Więc wy sądzicie, że żołnierz powinien zarzucać patrony, które tu leżą, albo i bagnety, które tam widzimy?
— O, bynajmniej, posłusznie melduję, panie lejtnant — odpowiedział Szwejk, uśmiechając się przyjemnie. — Raczy pan porucznik spojrzeć tutaj w rów na ten zarzucony nocnik blaszany.
Istotnie, pod nasypem wyzywająco leżał nocnik z pootłukiwaną emalią, zżarty rdzą, a dokoła niego pełno było, jakichś potłuczonych garów, które to naczynia nie nadające się już do użytku domowego, układał tu zawiadowca stacji jako ewentualny materiał do dyskusyj archeologicznych przyszłych stuleci. Po odkryciu tych garnków archeologowie zgłupieją, a w szkole dzieci uczyć się będą o epoce nocników emaliowanych.
Porucznik Dub zapatrzył się na ten przedmiot, ale nie zdołał stwierdzić nic ponadto, że jest to istotnie jeden z tych inwalidów, których młodość upłynęła pod łóżkiem.
Spostrzeżenie Szwejka wywarło na wszystkich wrażenie ogromne, więc gdy porucznik Dub milczał, głos zabrał znowu Szwejk:
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że z takim samym nocnikiem był kiedyś ładny szpas w Podiebradach. Opowiadano sobie o tym u nas, na Winohradach, w gospodzie. W owym czasie zaczęto wydawać w Podiebradach gazetę „Niezawisłość“, a głową jej był podiebradzki aptekarz, zaś redaktorem zrobili niejakiego Ładysława Hajka z Domażlickiego. A ten pan aptekarz był to sobie taki dziwak, że zbierał stare garnki i inne takie drobiazgi, aż sobie uzbierał całe muzeum. Otóż pewnego razu ten domażlicki Hajek zaprosił do wód podiebradzkich jakiegoś kolegę, który także pisywał do gazet i obaj wstawili się porządnie, bo się już z tydzień nie widzieli, no i gość obiecał gospodarzowi redaktorowi, że za tę fetę napisze mu felieton do jego niezawisłej gazetki, niby do „Niezawisłości“. Więc napisał ten kolega taki felieton o jakimś zbieraczu, który znalazł w piasku na brzegu Łaby stary blaszany nocnik i myślał, że to przyłbica świętego Wacława, i narobił tyle hałasu, że na miejsce zjechał aż biskup Brnych z Hradca, z procesją i chorągwiami. Ten aptekarz wziął to wszystko do serca, że to niby przytyk do niego, więc on i ten pan Hajek zaczęli się boczyć na siebie.
Porucznik Dub byłby najchętniej strącił Szwejka na łeb z nasypu, ale się opanował i tylko wrzasnął na wszystkich:
— Mówię wam żebyście się tu nie gapili! Wy mnie wszyscy jeszcze nie znacie, ale poznacie wy mnie jeszcze!
— A wy zostaniecie tutaj! — wrzasnął na Szwejka głosem srogim, gdy ten razem z innymi chciał się oddalić.
Stali tak, naprzeciw siebie i porucznik Dub zaczął się zastanawiać, co by tak powiedzieć straszliwego. Uprzedził go Szwejk::
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że byłoby dobrze, gdyby ta ładna pogoda trwała dalej. Za dnia nie bywa zbyt gorąco, a noce są także dość przyjemne, tak że pogoda do wojowania jest w sam raz.
Porucznik Dub wyjął rewolwer i zapytał:
— Znasz to?
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że pan oberlejtnant Lukasz ma taki sam.
— Więc sobie, ty łobuzie, zapamiętaj, że mogłoby cię spotkać coś bardzo nieprzyjemnego, gdybyś w dalszym ciągu uprawiał swoją propagandę.
Porucznik Dub oddalał się zadowolony i myślał w duchu:
— Teraz powiedziałem mu jak się należy: propagandę, tak jest, propagandę.
Przed wejściem do wagonu Szwejk przechadzał się jeszcze przez chwilę i mruczał pod nosem:
— Jak takiego nazwać?
Myślał długo i intensywnie, aż wreszcie wyłoniła się z tego myślenia nazwa najodpowiedniejsza: „Wicepierdoła“.
W słowniku wojskowym słowo „pierdoła“ było od dawna używane z wielką miłością, osobliwie gdy chodziło o pułkowników lub starych kapitanów i majorów, a zawierało w sobie pewne wystopniowanie ulubionego epitetu, „Pieski dziadyga“. Bez tego przymiotnika słowo „dziadyga“ było raczej uprzejmością w stosunku do starego pułkownika czy majora, który dużo ryczał, ale pomimo to żołnierzy swoich lubił i stawał w ich obronie wobec innych pułków, osobliwie zaś gdy chodziło o obce patrole, które wyławiały żołnierzy z różnych spelunek, gdy ci żołnierze nie mieli zezwolenia na pozostawanie na mieście po capstrzyku. Dziadyga troszczył się o dobrobyt swoich żołnierzy, jedzenie musieli dostawać jak się patrzy, ale miewał też swoje dziwactwa. Czepiał się tego czy owego i dlatego nazywano go dziadygą.
Ale gdy dziadyga niepotrzebnie szykanował żołnierzy i szarże, kombinując na przykład ćwiczenia nocne i podobne rzeczy, to mówiono o nim „pieski dziadyga“.
Z „pieskiego dziadygi“ awansowano zwolenników idiotycznych szykan i głupich przyczepek na „pierdołów“. To słowo znaczyło bardzo wiele i trzeba podkreślić, że między pierdołą cywilnym a pierdołą wojskowym jest różnica ogromna.
Pierdoła cywilny, to także jakiś pan przełożony na urzędzie, plaga niższych urzędników i woźnych. Jest to filister-biurokrata, który potrafi zrobić piekło o to, że jakiś papierek nie jest należycie osuszony bibułą itp. Jest to w ogóle idiotyczna i bydlęca postać w ludzkim społeczeństwie, ponieważ taki cymbał udaje uosobienie roztropności, jest przekonany, że na wszystkim się zna, że wszystko umie wytłumaczyć i wszystkim czuje się dotknięty.
Kto służył w wojsku, temu nie trzeba mówić, jaka istnieje różnica między pierdołą-cywilem a pierdołą w uniformie. W wojsku słowo to oznaczało dziadygę pieskiego, naprawdę pieskiego, który wszystkiego się czepiał, o wszystko zrzędził, ale zawahał się wobec każdej przeszkody; żołnierzy nie lubił i niepotrzebnie ich szykanował, bo o pozyskaniu ich szacunku czy zaufania nie mogło być mowy.
W niektórych załogach, jak na przykład w Trydencie, zamiast „pierdoła“ mówiło się „nasza stara dupa“. W każdym z tych wypadków chodziło o osobę starszą, więc gdy porucznika Duba nazwał Szwejk „wicepierdołą“, to doskonale wyraził istotę rzeczy, ustalając, że zarówno co do wieku jak i co do stanowiska całego pierdoły brak porucznikowi Dubowi 50 procent.
Wracając do swego wagonu, Szwejk myślał o tych rzeczach i zgoła niespodzianie spotkał się z pucybutem porucznika Duba, Kunertem, który twarz miał spuchniętą i coś tam bełkotał, że akurat spotkał się ze swoim porucznikiem, który bez najmniejszego powodu obił go po twarzy za to, że jakoby wdaje się ze Szwejkiem.
— W takim razie — rzekł Szwejk z dostojeństwem — pójdziemy do raportu. Austriacki żołnierz powinien dać się bić po gębie tylko w określonych wypadkach. Ale ten twój Dub przekroczył wszelkie granice, jak mawiał stary Eugeniusz Sabaudzki: „Stąd — dotąd“. Więc teraz sam musisz iść do raportu, a jeśli nie pójdziesz, to i ode mnie dostaniesz po gębie, żebyś wiedział, co to jest dyscyplina w armii. W karlińskich koszarach mieliśmy niejakiego lejtnanta Hausnera, a ten lejtnant też miał bursza, którego bił po twarzy i kopał. Pewnego razu ten bursz był tak mocno obity po twarzy, że zgłupiał z tego wszystkiego i stanął do raportu, a przy raporcie meldował, że został skopany, bo mu się wszystko w głowie poplątało, a jego pan bez trudu dowiódł, że ten bursz kłamie, bo go owego dnia nie skopał, lecz tylko obił po twarzy, więc zacnego pucybuta za fałszywe oskarżenie wsadzili na trzy tygodnie do paki.
— Ale to nie ma nic do rzeczy — mówił Szwejk dalej — bo to wszystko jedno, jak mawiał medyk Houbiczka, czy w patologicznym instytucie krajesz człowieka, który się powiesił, czy też takiego, który się otruł. Pójdę z tobą. I w mordobiciu musi być umiarkowanie.
Kunert zgłupiał do reszty i ruszył ze Szwejkiem ku wagonowi sztabowemu. Porucznik Dub wyglądał akurat oknem i wrzasnął:
— Czego tu szukacie jeden z drugim, wy draby?
W sionce ukazał się nadporucznik Lukasz, a za nim szedł kapitan Sagner.
Nadporucznik Lukasz, który miał już tyle do czynienia ze Szwejkiem, strasznie się zdziwił, gdy ujrzał swego służącego, bo twarz jego nie miała zwykłego wyrazu poczciwości, ale była tak jakoś zacięta w sobie i poważna, że wyraz ten można było wziąć za zapowiedź jakichś niemiłych wydarzeń.
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant — rzekł Szwejk — że sprawa idzie do raportu.
— Tylko mi się tu nie bałwań, mój Szwejku, bo ja też mam tego dosyć.
— Raczy pan pozwolić — rzekł Szwejk — ja jestem ordynansem pańskiej kompanii, pan raczy być dowódcą kompanii jedenastej. Ja wiem, że to jest rzecz bardzo dziwna, ale i to wiem, że pan porucznik Dub jest pod panem.
— Tyś, mój Szwejku, w ogóle zgłupiał — przerwał mu nadporucznik Lukasz. — Jeśli się upiłeś, to zrobisz najlepiej, gdy pójdziesz co rychlej na zbity łeb. Rozumiesz, ty bydlę jedno? Ty idioto?!
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant — mówił Szwejk popychając przed sobą Kunerta — że to jest tak samo, jak pewnego razu robili w Pradze próbę z ramą ochronną, zabezpieczającą od przejechania przez tramwaj elektryczny. Ten pan, co tę ramę wynalazł, sam się ofiarował na próbę, jak ta rama działać będzie, a potem miasto musiało płacić odszkodowanie jego wdowie.
Kapitan Sagner, nie wiedząc, co ma powiedzieć, kiwał głową, a nadporucznik Lukasz miał wyraz beznadziejnej rozpaczy.
— Wszystko musi być załatwiane na raporcie, posłusznie melduję, panie oberlejtnant — mówił nieustępliwy Szwejk dalej. — Jeszcze w Brucku mawiał pan do mnie, że skoro jestem ordynansem kompanii, to mam na głowie inne jeszcze obowiązki, nie tylko jakieś tam rozkazy. Że niby powinienem być o wszystkim poinformowany, co się w kompanii dzieje. Na podstawie tego rozporządzenia pozwalam sobie zameldować panu, panie oberlejtnant, że pan lejtnant Dub spotkał swego bursza i obił go po twarzy bez wystarczającej przyczyny. Ja bym tego, panie oberlejtnant, może i nie mówił, ale skoro widzę, że pan lejtnant Dub jest oddany pod pańską komendę, więc myślę sobie, że to trzeba pociągnąć do raportu.
— To jakaś osobliwa sprawa — rzekł kapitan Sagner. — Czemu wleczecie tutaj tego Kunerta?
— Posłusznie melduję, panie batalionskommandant, że wszystko musi iść do raportu. On zgłupiał, bo został obity po twarzy przez pana lejtnanta Duba, a nie może sobie pozwolić na to, żeby sam poszedł do raportu. Posłusznie melduję, panie Hauptmann, żeby pan spojrzał na niego, jak mu się trzęsą kolana. On jest na pół nieżywy, że musi iść do tego raportu. I żeby nie ja, to by się do raportu wcale może nie dostał, jak ten Kudela z Bytouchowa, który podczas służby w wojsku tak długo chodził do raportu, aż został przeniesiony do marynarki, stał się kornetem, a na jakiejś wyspie na Oceanie Spokojnym został ogłoszony jako dezerter. On się potem ożenił na tej wyspie i rozmawiał z podróżnikiem Havlasą, który go nie odróżnił od tubylców. W ogóle jest to rzecz bardzo smutna, gdy ktoś dla takiego głupiego mordobicia musi stawać do raportu. Ale on wcale nie chciał iść tutaj, ponieważ mówił, że nie pójdzie. W ogóle jest to taki mordobity bursz, że nawet nie wie, o które mordobicie tutaj chodzi. I nie chciał się ruszyć do tego raportu i nieraz da się sprać jeszcze mocniej. Posłusznie melduję, panie Hauptmann, niech pan spojrzy na niego, że on z tego wszystkiego jest już cały zafajdany. Z drugiej strony powinien był natychmiast skarżyć się, że dostał po gębie, ale się nie odważył, bo uważał, że lepiej być skromnym fiołkiem, jak powiedział pewien poeta. Bo on jest służącym pana lejtnanta Duba.
Popychając Kunerta przed sobą, rzekł Szwejk do niego:
— Nie trząś się tak, mazgaju, jak dąb na osice!
Kapitan Sagner zapytał Kunerta, jak się rzeczy miały.
Ale Kunert drżąc na całym ciele, zadeklarował, że wszyscy mogą zapytać pana lejtnanta Duba, że go w ogóle nie zbił po twarzy.
Zdrajca Kunert trzęsąc się w dalszym ciągu na całym ciele, oświadczył nawet, że wszystko w ogóle zmyślił sobie Szwejk. Sytuacja była wysoce kłopotliwa i nie widać było wyjścia z niej, ale jak na zawołanie przypatoczył się porucznik Dub i wrzasnął na Kunerta:
— Chcesz jeszcze raz dostać po pysku?
Sprawa została więc całkowicie wyjaśniona i kapitan Sagner, zwracając się do porucznika Duba, rzekł krótko i węzłowato:
— Od dzisiaj Kunert przechodzi do kuchni batalionu, co zaś do nowego bursza, to pan porucznik Dub zwróci się do sierżanta rachuby, Wańka.
Porucznik Dub zasalutował i oddalając się, warknął pod adresem Szwejka:
— Założę się, że będziecie kiedyś wisieć.
Gdy porucznik Dub odszedł, Szwejk zwrócił się do nadporucznika Lukasza i rzekł do niego tonem przyjemnym i przyjacielskim:
— W Mnichowie-Hradiszczu też był taki jeden pan i też w taki sposób rozmawiał z drugim panem, a tamten mu odpowiedział: — Na szafocie się spotkamy.
— Szwejku — rzekł nadporucznik Lukasz — jesteście piramidalnie głupi, ale nie ważcie mi się odpowiedzieć, jak macie w zwyczaju: Posłusznie meldują, że jestem głupi!
— Frapant! — odezwał się kapitan Sagner, wychylając się z okna. Najchętniej byłby się cofnął, ale już nie było czasu na ucieczkę przed biedą: porucznik Dub stał tuż pod oknem.
Zaczął od tego, że jest mu bardzo przykro, iż kapitan Sagner oddalił się nie wysłuchawszy jego wywodów o ofensywie na wschodnim froncie.
— Jeśli chcemy zrozumieć tę olbrzymią ofensywę — wołał porucznik Dub, wspinając się ku oknu wagonu — to musimy sobie uświadomić, jak rozwijała się ofensywa pod koniec kwietnia. Musieliśmy przerwać front rosyjski i za najdogodniejszy punkt dla tej operacji uznaliśmy miejsce między Karpatami a Wisłą.
— Ja się z twymi wywodami najzupełniej zgadzam — odpowiedział kapitan Sagner i oddalił się od okna.
Kiedy po upływie pół godziny pociąg ruszył dalej na Sanok, kapitan Sagner wyciągnął się na siedzeniu i udawał śpiącego, aby porucznik Dub mógł tymczasem zapomnieć o swoich oklepanych poglądach na ofensywę.
W wagonie, którym jechał Szwejk, nie było Balouna. Na jego prośbę pozwolono mu mianowicie wytrzeć chlebem kocioł po gulaszu. Znajdował się na platformie z kuchniami polowymi w sytuacji bardzo nieprzyjemnej, bo gdy pociąg ruszył, zacny Baloun wpadł do kotła głową na dół, tak że tylko nogi wystawały z gulaszowego naczynia. Ale Baloun przystosował się do tej sytuacji i z kotła odzywało się takie forsowne mlaskanie, jakie bywa słychać, gdy jeż poluje na prusaki. Po chwili ozwało się nawet wołanie:
— Koledzy na miłość boską, rzućcie mi tu kawałek chleba, bo w kotle jest jeszcze sporo sosu.
Ta sielanka trwała aż do następnej stacji, a rezultat był taki, że wnętrze kotła jedenastej kompanii błyszczało jak nowe.
— Bóg wam zapłać, koledzy — dziękował Baloun serdecznie. — Od czasu, jak jestem na wojnie, szczęście uśmiechnęło się do mnie po raz pierwszy.
Rzeczywiście, Baloun mógł mówić o szczęściu. W Łupkowskiej przełączy dostał aż dwie porcje gulaszu, a nadporucznik Lukasz, zadowolony, że jego służący przyniósł mu z kuchni oficerskiej obiad nie tknięty, dał mu za to dobrą połowę tego obiadu. Baloun czuł się więc całkiem szczęśliwy, bujał nogami spuszczonymi z wagonu i nagle cała ta wojna wydała mu się czymś miłym, pełnym rodzinnego ciepła.
Kucharz kompanii zaczął sobie z niego pokpiwać, że po przybyciu do Sanoka będzie się gotowało kolację i jeszcze jeden obiad, a mianowicie obiad zaległy, którego nie dostali w drodze. Baloun potakiwał głową z wielkim zadowoleniem i powtarzał co chwila:
— Zobaczycie, koledzy, że Pan Bóg nas nie opuści.
Wszyscy śmieli się serdecznie, a kucharz siedząc na kuchni, zaśpiewał:
Niech się duch wszelki wesoło śmieje,
Chyba nas Pan Bóg nie zapodzieje.
A choćbyśmy się gdzieś zapodzieli,
To i tak dobrze będziemy się mieli.
Choćbyśmy się zapodzieli w rowie,
To i z rowu wyleziemy, panowie...
Za stacją Szczawną w dolinkach znowu zaczęły się pokazywać cmentarze żołnierskie. Koło stacji widać było wielki krzyż przydrożny z Chrystusem, któremu pocisk ustrzelił głowę.
Pociąg biegł coraz szybciej z górki na pazurki ku Sanokowi, horyzont stawał się coraz szerszy i coraz więcej widać było po obu stronach toru spustoszonych wsi.
Pod Kulaśną widać było w rzeczułce pod nasypem rozbity pociąg Czerwonego Krzyża.
Baloun wytrzeszczył na ten widok oczy. Osobliwie dziwiły go części lokomotywy porozrzucane na wszystkie strony. Komin maszyny wtłoczony był w masę żelastwa i sterczał z tej masy niby lufa działa 28-centymetrowego.
Widok ten wzbudził także zainteresowanie w wagonie, w którym znajdował się Szwejk. Najbardziej wzburzył się kucharz Jurajda.
— Czyż to wolno strzelać do wagonów Czerwonego Krzyża?
— Nie wolno, ale można — rzekł Szwejk. — Wycelowali akuratnie, a wytłumaczyć się nietrudno, że to było w nocy i że znaków Czerwonego Krzyża nie było widać. W ogóle dużo jest na świecie takich rzeczy, których robić nie wolno, ale można. Najważniejsze to, żeby spróbować, czy zakazanej rzeczy zrobić nie można. Podczas cesarskich manewrów w okolicy Pisku przyszedł rozkaz, że nie wolno wiązać żołnierzy w kij. Ale nasz kapitan wymiarkował, że robić to można, bo taki rozkaz był strasznie śmieszny: każdy przecie mógł łatwo wymiarkować, że żołnierz związany w kij nie mógłby maszerować. Więc się nad tym befelem nie zastanawiał tak bardzo, żołnierzy związanych w kij kazał wrzucać na wóz taborowy i maszerowało się dalej aż miło. Albo weźmy taki przypadek, który zdarzył się u nas przed laty sześciu. W naszej ulicy mieszkał niejaki pan Karlik na pierwszym piętrze. A na drugim piętrze mieszkał student konserwatorium, Mikesz. Ogromnie lubił kobiety i między innymi zaczął się też zalecać do córki tego pana Karlika, który był właścicielem domu transportowego i cukierni, a gdzieś na Morawach miał podobno zakład introligatorski pod jakąś obcą firmą. Otóż, gdy ten Karlik się dowiedział, że ten student zaleca się do jego córki, poszedł do niego do mieszkania i powiada: — Z córką moją żenić się panu nie wolno, mój panie łapserdaku, bo jej panu nie dam! — No dobrze — odpowiedział pan Mikesz — jeśli żenić mi się z nią nie wolno, to się przecie na kawałki nie rozszarpię. — Po dwóch miesiącach pan Karlik przyszedł znowu do tego Mikesza, przyprowadził z sobą nawet swoją małżonkę i obaj rzekli jednogłośnie: — Pan, panie łapserdaku, pozbawił naszą córkę honoru. — Tak jest — odpowiedział Mikesz — pozwoliłem sobie zhańbić ją, szanowna pani. — Ten pan Karlik zaczął na niego niepotrzebnie wrzeszczeć i przypominać mu, że przecie powiedział, że z jego córką żenić mu się nie wolno, bo mu jej nie da, ale mu tamten całkiem rzeczowo odpowiedział, że ani myśli się z nią żenić, skoro nie wolno. Wtedy zaś nie było mowy o tym, co wolno. A ponieważ o tym nie było mowy, więc on dotrzyma słowa i prosi, żeby się nie niepokoili, bo on jest człowiekiem charakteru i stałych zasad: córki państwa Karlików nie chce i nigdy chcieć nie będzie. A gdyby z tej racji miał być narażony na prześladowania, to także sobie z tego nic nie robi, bo sumienie ma czyste, a jego nieboszczka mamusia jeszcze na łożu śmiertelnym zaklinała go, żeby nigdy w życiu nie kłamał, on zaś przyrzekł jej to uroczyście, a takie przyrzeczenie obowiązuje. W jego rodzinie w ogóle nikt nie kłamał, on zaś sam miewał w szkole zawsze stopnie celujące. — Widzicie więc — wywodził Szwejk — że wielu rzeczy czynić nie wolno, ale ostatecznie można. Drogi ludzkie mogą być różne, byle cel był wzniosły.
— Drodzy przyjaciele — rzekł jednoroczny ochotnik, który notował coś z wielką gorliwością — nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ten oto pociąg Czerwonego Krzyża wyrzucony w powietrze, na poły spalony i zrzucony z nasypu, wzbogaca sławne dzieje naszego batalionu nowym bohaterskim czynem przyszłości. Wyobrażam sobie, że około 16 września, jak to sobie już zaznaczyłem w notatniku, z każdej kompanii naszego batalionu zgłosi się kilku prostych żołnierzy pod wodzą kaprala, jako ochotników do wyrzucenia w powietrze pancernego pociągu nieprzyjacielskiego, który nas ostrzeliwa i nie pozwala nam przejść przez rzekę. Zaszczytnie spełnili swoje zadanie przebrani za wieśniaków...
— Co ja widzę! — zawołał jednoroczny ochotnik, zaglądając w swoje notatki. — W jaki sposób dostał się do moich notatek nasz pan Waniek?
— Słuchaj pan, panie rechnungsfeldfebel — zwrócił się do Wańka — co za piękny artykulik będzie o panu w dziejach batalionu. Zdaje mi się, że już pana gdzieś opisałem, ale to będzie stanowczo lepsze i wydatniejsze. — I jednoroczny ochotnik zaczął czytać głosem podniesionym i uroczystym:
Bohaterska śmierć sierżanta rachuby, Wańka.
— Niech mi pan wybaczy, panie Wańku — mówił dalej jednoroczny ochotnik — że pozwoliłem sobie w taki sposób rozporządzić się pieniędzmi przez pana wygranymi. Zastanawiałem się nad tym, czy nie należałoby raczej oddać je austriackiemu Czerwonemu Krzyżowi, ale wreszcie doszedłem do wniosku, że ze stanowiska ludzkiego wszystko to jedno, która humanitarna instytucja te pieniądze otrzyma.
— Mógł ten nasz nieboszczyk przeznaczyć swoje pieniądze rozdawnictwu ciepłej zupy miasta Pragi — rzekł Szwejk — ale właściwie lepiej się stało, bo starosta praski mógłby tę sumę przejeść sam w jakim barze.
— Trudna rada, ale kradną ludzie wszędzie — rzekł telefonista Chodounsky.
— Najwięcej kradną ludziska w Czerwonym Krzyżu — z wielkim gniewem zawołał kucharz Jurajda. — Miałem w Brucku znajomego kucharza, który gotował dla siostrzyczek pracujących w baraku, i ten kucharz powiedział mi, że przełożona i starsze pielęgniarki wysyłają do domu całe skrzynki malagi i czekolady. Do kradzieży zachęca człowieka okazja; powiedziałbym, że takie już jest przeznaczenie człowieka. Każdy człowiek w ciągu swego istnienia przebył niezliczone przemiany, więc przynajmniej raz musi zjawić się na tym świecie jako złodziej w określonych fazach swej działalności. Sam już przebyłem jedną taką fazę.
Kucharz-okultysta Jurajda wyjął ze swego tobołka butelkę koniaku.
— Oto jest nieomylny dowód mego twierdzenia — rzekł, otwierając butelkę. — Zabrałem tę butelkę przed odjazdem z kuchni oficerskiej. Koniak ten jest najlepszej marki i przeznaczony był jako dodatek do soków na torty i ptysie. Ale przeznaczeniem jego było, aby go ukradziono, podobnie jak przeznaczeniem moim było, abym się stał złodziejem.
— Byłoby nieźle, gdyby przeznaczenie nasze skazywało nas na współwinowajców pańskich. Nawet mi się zdaje, że tak jest istotnie — rzekł Szwejk.
Przeznaczenie było rzeczywiście nieubłagane. Butelka krążyła z rąk do rąk, pomimo protestów sierżanta rachuby Wańka, który twierdził, że koniak trzeba pić kubkiem i że należy podzielić się nim sprawiedliwie, bo wszystkich jest pięciu, więc przy takiej nieparzystej liczbie łatwo może się zdarzyć, iż ten albo ów pociągnie o łyk więcej, niż mu się należy.
Na to odpowiedział Szwejk:
— Całkiem słusznie. Jeśli pan Waniek chce mieć liczbę parzystą, to niech się wyłączy ze spółki, a będzie po sporach i kłopotach.
Waniek cofnął więc swój projekt i zaproponował, aby ofiarodawca Jurajda ustawił się tak, iżby miał możność napić się dwa razy, co wywołało burzę protestów, bo ofiarodawca już się raz napił, próbując koniak przy otwieraniu butelki.
Wreszcie przyjęty został projekt jednorocznego ochotnika Marka, żeby pić podług abecadła, uzasadniając to tym, że i w nazwisku też jest niejakie przeznaczenie.
Resztę koniaku dopił Chodounsky, który był pierwszy według abecadła. Towarzyszyło mu gniewnie spojrzenie Wańka, który liczył na to, że ponieważ jest ostatnim, więc będzie miał o jeden łyk więcej, co oczywiście było grubym błędem matematycznym, bo łyków było dwadzieścia i jeden.
Potem grali w stukułkę, a jednoroczniak Marek wygłaszał mnóstwo głębokich sentencyj przy kupowaniu kart. Kiedy zaś wytykano mu jakąś niedokładność, odpowiedział wesołą filozoficzną przypowiastką, z czego wszyscy byli bardzo zadowoleni.
Jednoroczny ochotnik Marek miał wyjątkowe szczęście w kartach. Podczas gdy inni przebijali swoje atuty, on miał zawsze kartę wyższą i bił wszystkich, tak że wpadali jeden za drugim. Naprzykrzyła im się wreszcie gra, więc grać przestali, gdy telefonista Chodounsky oświadczył, że przegrał swój żołd za całe półrocze naprzód. Był tym bardzo zgnębiony, a Marek domagał się rewersów, aby przy wypłacie żołdu należność wypłacana była nie Chodounskiemu, lecz jemu.
— Nie martw się, Chodounsky — pocieszał go Szwejk — jeśli będziesz miał szczęście, to polegniesz w pierwszej potyczce, a Marek dostanie figę, nie twój żołd. Podpisz mu rewers i kpij sobie z niego.
Uwaga o możliwości padnięcia w pierwszej potyczce dotknęła Chodounskiego bardzo niemile. Odpowiedział z całą stanowczością:
— Ja paść nie mogę, bo jestem telefonistą; telefoniści siedzą zawsze w miejscu bezpiecznym, a druty się przeprowadza albo poprawia po potyczkach.
Jednoroczniak Marek wywodził, że telefoniści całkiem przeciwnie narażeni są na wielkie niebezpieczeństwo, bo nieprzyjacielska artyleria szuka zawsze przede wszystkim telefonistów. Żaden telefonista w swoim schronie nie jest bezpieczny. Choćby się schron znajdował dziesięć metrów pod ziemią, to i tam go nieprzyjacielska artyleria znajdzie. Że telefoniści giną jak muchy, o tym świadczy fakt, że gdy opuszczał Bruck, to właśnie urządzali tam 28 kurs dla telefonistów.
Chodounsky spoglądał na mówiącego okiem posmutniałym, co pobudziło Szwejka do przyjacielskiej uwagi:
— Całe telefonowanie, to też ładna bujda i szwindel.
— Nie gadajcie, kumie — odpowiedział Chodounsky.
— Zajrzę do swoich notatek — rzekł Marek. — Co też tam jest pod literą Ch? Chodounsky... Aha, jest. Telefonista Chodounsky zasypany przy wybuchu miny. Ze swego grobu telefonuje do sztabu: — Umieram i winszuję batalionowi zwycięstwa.
— Powinieneś być zadowolony — rzekł Szwejk. — Czy może pragniesz dodać coś od siebie? Pamiętasz tego telegrafistę „Titanica“, który gdy statek już tonął, ciągle telegrafował na dół do zanurzającej się kuchni, pytając, kiedy nareszcie będzie obiad.
— Mnie na szczegółach nie zależy — rzekł jednoroczny ochotnik. — Ewentualnie można przedśmiertne zdanie Chodounskiego uzupełnić na przykład okrzykiem: — Pozdrówcie ode mnie naszą żelazną brygadę!
Po wyjeździe do Sanoka okazało się, że ci, co jechali razem z Balounem, który puszczał wiatry po wielkiej wyżerce, mieli rację. Będzie kolacja, a oprócz kolacji rozdawany będzie komiśniak za te wszystkie dni, w których żołnierze chleba nie otrzymywali. Okazało się także, że właśnie w Sanoku znajduje się sztab „żelaznej brygady“, do której przydzielony został batalion 91 pułku piechoty. Ponieważ połączenie kolejowe prowadziło stąd pod sam Lwów, a w kierunku północnym na Wielkie Mosty, przeto było zagadką, dlaczego sztab wschodniego odcinka wydał dyspozycję, aby „żelazna brygada“ ze swoim sztabem koncentrowała się o sto pięćdziesiąt kilometrów od frontu, skoro linia jego szła w owym czasie od Brodów ku Bugowi i ku północy na Sokal.
Ta wysoce interesująca kwestia strategiczna została rozstrzygnięta w sposób wyjątkowo prosty, gdy kapitan Sagner składał w Sanoku meldunek o przybyciu batalionu.
Adiutantem brygady był tam kapitan Tayrle.
— Bardzo się dziwię — rzekł kapitan Tayrle — że nie otrzymaliście wiadomości dokładnych. Marszruta jest pewna. O linii swego marszu powinniście byli, rzecz prosta, powiadomić nas zawczasu. Podług dyspozycji sztabu głównego przybyliście o dwa dni za wcześnie.
Kapitan Sagner zaczerwienił się z lekka, ale nie przyszło mu na myśl, aby się legitymować tymi wszystkimi telegramami szyfrowanymi, jakie otrzymywał w ciągu całej jazdy.
— Ja się panu bardzo dziwię — rzekł adiutant Tayrle.
— Zdaje mi się, że wszyscy oficerowie są z sobą na „ty“ — odpowiedział kapitan Sagner.
— Niech i tak będzie — zgodził się kapitan Tayrle. — Powiedz mi, czyś ty na służbie czynnej, czy rezerwista? Ach tak, aktywny! A, to całkiem co innego... Tu panuje taki zamęt, że sam diabeł się nie rozezna w tym wszystkim. Przejechało tędy bardzo wielu takich idiotów poruczników rezerwy... Kiedyśmy się cofali spod Kraśnika i od Limanowej, to wszyscy ci niby-porucznicy potracili głowy, jak tylko zobaczyli patrol kozacki. My w sztabie nie lubimy takich pasożytów. Taki fujara po skończeniu gimnazjum wstępuje do wojska albo jako jednoroczniak zda egzamin oficerski, a potem głupieje dalej jako cywil, a gdy trzeba ruszyć na wojnę, to taki pan robi ze strachu w majtki.
Kapitan Tayrle splunął i poufale poklepał kapitana Sagnera po ramieniu:
— Zabawicie tu ze dwa dni. Postaram się, żeby wam się nie przykrzyło. Mamy tu takie ładne dziweczki, „Engelhuren“. Potańcujemy sobie. Jest tu także córka jednego generała, która dawniej uprawiała miłość lesbijską. Przebieramy się wszyscy w suknie kobiece i bywa wesoło. Zobaczysz, co ona potrafi. Taka sucha małpa, że trudno sobie wyobrazić, ale gusta ma! Ananas pierwszej klasy. Zresztą sam zobaczysz.
— Pardon! — zawołał nagle. — Będę znowu womitował. Powtarza się to dzisiaj już trzeci raz.
Kiedy po chwili wrócił, tłumaczył się Sagnerowi, że to skutki wczorajszego wieczoru, w którym uczestniczył także oddział inżynieryjny. Tłumaczył się zaś tylko dlatego, aby kapitan Sagner widział, jak tu bywa wesoło.
Z dowódcą oddziału inżynieryjnego, który miał także stopień kapitana, zapoznał się kapitan Sagner bardzo szybko. Do kancelarii wpadł chłop jak tyka chmielowa, niby w półśnie przeoczył obecność kapitana Sagnera i w tonie najfamiliarniejszym zwrócił się do kapitana Tayrle:
— Co robisz, stara świnio? Wczoraj wieczorem ładnie urządziłeś naszą hrabiankę! Usadowił się na krześle i waląc się trzciną po łydkach, wołał: — Pękam ze śmiechu, gdy sobie przypominam, żeś jej porzygał całe brzucho...
— Masz rację — odpowiedział Tayrle — wczoraj było rzeczywiście bardzo wesoło.
Dopiero potem zapoznał kapitana Sagnera z oficerem przybyłym i przez kancelarię administracyjnego wydziału brygady wszyscy poszli do kawiarni, która zrodziła się nagle w dawnej piwiarni.
Gdy przechodzili przez kancelarię, kapitan Tayrle wziął z ręki oficera inżynierii trzcinę i uderzył nią w długi stół, dokoła którego ustawiło się na komendę dwunastu pisarzy wojskowych. Byli to wyznawcy dekowania się przy spokojnej i zgoła bezpiecznej pracy na tyłach armii, mieli ładne okrągłe brzuszki i ubrani byli w odświętne uniformy.
Do tych dwunastu spasionych apostołów dekowania rzekł kapitan Tayrle dla popisania się przed kapitanem Sagnerem i drugim kapitanem:
— Nie wyobrażajcie sobie, że trzymamy was tutaj niby w karmniku. Wy świnie! Trzeba mniej żreć, a więcej biegać!
— Teraz pokażę wam jeszcze inną tresurę — rzekł kapitan Tayrle do towarzyszy.
Znowu uderzył trzciną w stół i zapytał pisarzy stojących przy stole:
— Kiedy popękacie, prosięta?
— Według rozkazu pana kapitana.
Śmiejąc się z własnego błazeństwa i idiotyzmu, wyszedł kapitan Tayrle z kancelarii.
Gdy znaleźli się w kawiarni, kapitan Tayrle kazał podać butelkę jarzębinówki i przysłać kilka wolnych panienek. Okazało się, że cała ta kawiarnia, to po prostu najzwyczajniejszy zamtuz. Ponieważ żadna z panienek nie była wolna, kapitan Tayrle rozzłościł się okrutnie, zezwał od ostatnich zarządzającą madam i głośno rozpytywał się, kto jest u panny Elli. Kiedy mu odpowiedziano, że siedzi u niej jakiś porucznik, Tayrle krzyczał jeszcze głośniej.
U panny Elli siedział tymczasem porucznik Dub, który, gdy już batalion rozlokowany był w gimnazjum, zwołał swój oddział i w długim przemówieniu wywodził, że Rosjanie przy odwrocie wszędzie zakładali domy rozpusty z personelem pozarażanym chorobami płciowymi, aby tym podstępem narazić armię austriacką na wielkie straty. Niniejszym ostrzega przeto żołnierzy przed udawaniem się do takich domów rozpusty. Sam osobiście przekona się, czy żołnierze usłuchali jego rozkazu, który jest surowy dlatego, że wojsko znajduje się już w strefie przyfrontowej. Każdy żołnierz przyłapany w domu rozpusty będzie pociągnięty przed sąd polowy.
Porucznik Dub poszedł przekonać się osobiście, czy żołnierze nie wykraczają przeciwko jego rozkazowi i dlatego za punkt oparcia dla swojej kontroli wybrał sobie kanapkę panny Elli w pokoiku na pierwszym piętrze tak zwanej miejskiej kawiarni. Na kanapce owej bawił się bardzo mile.
Tymczasem kapitan Sagner powrócił już do swego batalionu. Towarzystwo kapitana Tayrle rozlazło się, bo jego, głowę tego towarzystwa, wzywali do brygady, gdzie generał dowodzący już od godziny szukał swego adiutanta.
Przyszły nowe rozkazy z dywizji i trzeba było oznaczyć ostateczną marszrutę dla przybyłego 91 pułku, ponieważ drogą, jaka była dla niego pierwotnie wyznaczona, według nowych dyspozycyj jechać ma marszbatalion 102 pułku.
Wszystko było beznadziejnie poplątane, Rosjanie wycofywali się z północno-wschodniego zakątka Galicji bardzo szybko, tak że niektóre oddziały armii austriackiej pomieszały się tam z sobą, a w tę mieszaninę wbijały się klinem oddziały armii niemieckiej, tworząc chaos potęgowany jeszcze przybywaniem na front nowych marszbatalionów i różnych formacyj wojskowych. Tak samo było na odcinkach frontowych, znajdujących się jeszcze dalej na tyłach, jak i tutaj w Sanoku, do którego przybyły nagle rezerwy niemieckiej dywizji hanowerańskiej pod dowództwem pułkownika o tak ponurym spojrzeniu, że brygadier stracił głowę ostatecznie. Pułkownik rezerw niemieckich pokazał mianowicie dyspozycje swego sztabu, według których miał rozlokować swoich żołnierzy w gmachu gimnazjum, zajętym właśnie przez pułk dziewięćdziesiąty pierwszy. Dla ulokowania swego sztabu zażądał opróżnienia domu Banku krakowskiego, w którym właśnie przebywał sztab brygady.
Brygadier połączył się bezpośrednio z dywizją i przedstawił jej sytuację jak najściślej, następnie z dywizją rozmawiał ponury Hanowerczyk, po czym z brygady przyszedł rozkaz:
W gimnazjum wszczął się z tego powodu wielki ruch; do rozpoczęcia konferencji oficerów batalionu brakło tylko porucznika Duba i Szwejkowi polecono odszukać go.
— Mam nadzieję, że znajdziecie go bez wielkiego trudu, bo stale coś z sobą macie — rzekł nadporucznik Lukasz.
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że proszę o pisemny rozkaz dowództwa kompanii. Właśnie dlatego, że zawsze coś z sobą mamy.
Podczas gdy nadporucznik Lukasz na kartce notatnika wypisywał wezwanie, aby porucznik Dub przybył natychmiast na konferencję, Szwejk meldował dalej:
— Tak jest, panie oberlejtnant, i tym razem, jak zawsze, może pan być pewien, że go znajdę. Ponieważ żołnierzom nie wolno chodzić do domów rozpusty, więc pan porucznik Dub na pewno siedzi w jednym z nich, aby się przekonać, czy za przekroczenie tego zakazu nie udałoby się pociągnąć którego z żołnierzy przed sąd polowy, którym zawsze wszystkich straszy. On sam uprzedził żołnierzy swego oddziału, że zbada wszystkie burdele i że biada przyłapanym, bo go potem poznają ze złej strony. Zresztą ja wiem, gdzie on jest. Siedzi w tej kawiarni naprzeciwko, bo wszyscy żołnierze patrzyli za nim, aby wiedzieć, który z tych domów zbada najpierw.
„Połączone Domy Rozrywek i Kawiarnia Miejska“, czyli przedsiębiorstwo, o którym Szwejk wspominał, było podzielone na dwie części. Kto nie chciał przechodzić przez kawiarnię, wchodził od tyłu, gdzie wygrzewała się na słońcu jakaś stara kobieta. Po niemiecku, po polsku i po węgiersku przemawiała ona do przybywających mniej więcej tymi słowami:
— Niech pan pozwoli, panie żołnierzu, mamy tu bardzo ładne panienki.
Gdy pan żołnierz przyjmował zaproszenie, prowadziła go korytarzem do jakiegoś przedpokoju czy poczekalni i wołała jedną z panienek, która przybiegała natychmiast w koszuli. Naprzód żądała pieniędzy, które z kolei inkasowała madam, podczas gdy pan żołnierz odpinał bagnet.
Oficerowie wchodzili przez kawiarnię. Droga panów oficerów była nieco trudniejsza, bo prowadziła przez pokoje tylne; był tam dobór drugiej partii, przeznaczonej dla szarż oficerskich; były tam też koronkowe koszulki i pijano tam wino i likiery. Madam surowo przestrzegała obyczajów i na nic tu nie zezwalała; wszystko odbywało się na górze w pokoikach. W jednym z takich rajów na kanapie pełnej pluskiew leżał w kalesonach porucznik Dub, a panna Ella opowiadała mu zmyśloną, jak to już zawsze bywa, tragedię swego życia: jej ojciec — wywodziła — był fabrykantem, ona zaś sama nauczycielką w liceum w Budapeszcie, a puściła się z nieszczęśliwej miłości.
Za porucznikiem Dubem na stoliku pod ręką stała butelka jarzębinówki i kieliszki. Ponieważ butelka była opróżniona dopiero do połowy, a porucznik Dub i panna Ella mówili już od rzeczy, widać było, że porucznik nie ma tęgiej głowy. Ze słów jego łatwo też można było wywnioskować, że mu się w głowie wszystko pomieszało i że pannę Ellę uważa za swego służącego Kunerta. Nazywał ją też Kunertem i zwyczajem swoim groził jej stale:
— Kunercie, Kunercie, bestio jedna, poznasz ty mnie kiedyś ze złej strony...
Szwejka chciano poddać tej samej procedurze, jakiej poddawano wszystkich innych żołnierzyków, którzy przybywali tu wchodząc tylnym wejściem, ale on wyrwał się statecznie jakiejś dziewoi w koszuli. Na jej krzyk przybiegła madam i w żywe oczy łgała, że nie bawi u niej żaden pan lejtnant.
— Niech szanowna pani nie wyjeżdża na mnie z pyskiem — rzekł uprzejmie Szwejk, uśmiechając się słodko — bo trzasnę w zęby. U nas, przy ulicy Płatnerskiej pewnego razu sprali taką madam tak dokumentnie, że straciła przytomność. Syn tam szukał ojca swego, niejakiego Wondraczka, handel pneumatykami. Tamta madam nazywała się Krzowanowa, ale gdy ją ocucili i pytali jej się o imię, to odpowiedziała, że nazywa się jakoś na „Ch“. A jaka godność szanownej pani?
Czcigodna matrona zaczęła straszliwie wrzeszczeć, gdy po tych słowach Szwejk ją odepchnął i z wielką powagą szedł po drewnianych schodach na pierwsze piętro.
Na dole zjawił się sam właściciel tego domu, jakiś zubożały panek. Poleciał za Szwejkiem po schodach i zaczął go szarpać za bluzę, wykładając mu po niemiecku, że na piętro wchodzić mu nie wolno, bo to dla panów oficerów, a dla wojska na dole.
Szwejk powiedział mu, że przybywa tutaj w interesie całej armii i że szuka pewnego pana porucznika, bez którego armia nie może wyruszyć w pole. Gdy zaś właściciel poczynał sobie coraz napastliwiej, Szwejk zepchnął go po schodach na dół, a sam zabrał się do przeglądania pokojów. Przekonał się, że wszystkie pokoje są puste i dopiero na samym końcu korytarza, gdy ujął za klamkę, odezwał się wrzaskliwy głos panny Elli. „Besetzt!“, a w ślad za nią przemówił porucznik Dub, któremu zdawało się widać, że jest jeszcze w swoim pokoju w obozie: „Herein!“
Szwejk wszedł do pokoju, zbliżył się do kanapy i oddając kartkę z wezwaniem porucznikowi Dubowi, rozglądał i się po pokoju, gdzie porozrzucane były części garderoby pana porucznika, i meldował:
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że ma się pan ubrać i stawić się natychmiast podług tego rozkazu, który panu wręczam, w naszych koszarach w gimnazjum, bo odbywamy tam wielką naradę wojenną.
Porucznik Dub wytrzeszczył na niego oczy o malutkich źrenicach, ale opamiętał się, że nie jest znowu tak dalece wstawiony, iżby Szwejka poznać nie mógł. Przyszło mu jednak na myśl, że posyłają mu Szwejka do raportu, więc rzekł do niego:
— Zaraz zabiorę się do ciebie. Zobaczysz — co — z tego — będzie...
— Nalej mi jeszcze jeden, Kunercie — zwrócił się do panny Elli.
Napił się i drąc rozkaz pisany, śmiał się:
— To ma być — zaświadczenie? U — nas — żadne — zaświadczenie — nic — nie znaczy. Teraz — jest — wojna — a nie — szkoła. — No, bratku — złapaliśmy — cię — w burdelu — co? Chodź — no tu — Szwejku — bliżej — dostaniesz — po — pysku. W którym — roku — Filip — Macedoński — pobił — Rzymian — tego — nie — wiesz — ty — ogierze!
— Posłusznie melduję, parne lejtnant — nastawał Szwejk nieubłaganie dalej — że to jest najwyższy rozkaz z brygady, że panowie oficerowie mają się ubrać i pójść na konferencję batalionową, bo ruszamy w pole, a teraz ma być zadecydowane, która kompania będzie strażą przednią, boczną lub tylną. Teraz będzie o tym mowa, a ja sądzę, że i pan lejtnant powinien zabrać głos w tej sprawie.
To dyplomatyczne przemówienie trochę porucznika Duba oprzytomniło. Zaczynał się orientować, że jednak nie jest w koszarach, ale dla pewności zapytał:
— Gdzież to ja jestem?
— Raczy pan się znajdować w burdelu, panie lejtnant. Ludzie bowiem różnymi chadzają drogami.
Porucznik Dub odsapnął ciężko, wstał z kanapy i zaczął zbierać części swego uniformu, przy czym Szwejk mu pomagał. Gdy porucznik był już ubrany, wyszli obaj razem z pokoju, ale po chwili Szwejk wrócił i nie zwracając uwagi na pannę Ellę, która z nieszczęśliwej miłości natychmiast układała się w łóżku, wypił resztę jarzębinówki i pośpieszył za porucznikiem.
Na ulicy znowu wódka uderzyła porucznikowi Dubowi do głowy, ponieważ był wielki upał. Opowiadał Szwejkowi największe głupstwa bez jakiegokolwiek związku. Mówił że w domu ma markę pocztową helgolandzką i że natychmiast po maturze poszli z kolegami grać w billard i nie ukłonili się wychowawcy klasowemu. Przy każdym zdaniu dodawał:
— Sądzę, że mnie nieżycie rozumiecie.
— Tak jest, rozumiem pana należycie — odpowiedział Szwejk. — Mówił pan lejtnant mniej więcej tak samo, jak blacharz Pokorny w Budziejowicach. Gdy go ludzie zapytywali, czy się tego roku kąpał w Malszy, odpowiadał: — Nie kąpałem się, ale za to urodzi się latoś dużo węgierek. — Albo go pytali: — czy jadł pan latoś grzyby? — A on odpowiadał: — Nie jadłem latoś grzybów, ale ten nowy sułtan marokański ma być podobno bardzo porządnym człowiekiem.
Porucznik Dub przystanął i zawołał:
— Sułtan marokański? Ten facet już nic nie znaczy. — Otarł pot z czoła i spoglądając na Szwejka oczyma zamglonymi, mruczał: — Nawet zimą nie pociłem się tak jak teraz. Zgadzasz pan się ze mną? Zrozumiałeś pan?
— Rozumiem, panie lejtnant. Do naszej gospody „Pod kielichem“ chodził pewien starszy pan, niejaki radca emerytowany z Komisji Krajowej, i twierdził słowo w słowo to samo. Mawiał zawsze, że mu dziwno, iż taka jest różnica między temperaturą letnią a zimową. I bardzo się dziwił, że ludzie tej przyczyny jeszcze nie poznali.
W bramie gimnazjum Szwejk opuścił porucznika Duba, który zataczając się wszedł po schodach na piętro do auli, gdzie odbywała się narada wojenna, i natychmiast zameldował się kapitanowi Sagnerowi jako zupełnie pijany.
Gdy wszystkie dyspozycje były już opracowane, a kompanii nadporucznika Lukasza wyznaczone zostało zadanie straży przedniej, zerwał się Dub na równe nogi i rzekł:
— Pamiętam, panowie, naszego klasowego profesora w ósmej klasie: Chwała mu! Chwała mu! Chwała mu!
Nadporucznikowi Lukaszowi przyszło na myśl, że będzie najlepiej, gdy porucznika Duba ułoży jego służący, Kunert, w gabinecie fizykalnym, gdzie stała straż, aby ktoś nie ukradł reszty nierozkradzionych jeszcze minerałów gabinetu. Na pilnowanie tego gabinetu stale zwracało uwagę dowództwo brygady.
Troskliwość dowództwa zrodziła się w chwili, gdy jeden z batalionów honwedów, ulokowany w gimnazjum, zabrał się do rabowania gabinetu. Honwedom podobał się osobliwie zbiór minerałów, barwne kryształy i kamyki, więc ich sobie ponapychali do tornistrów.
Na jednym z okolicznych cmentarzyków znajduje się biały krzyż z napisem: „Laszlo Gargany“. Pod tym krzyżem śpi snem wiecznym jeden honwed, który podczas rabowania tego gabinetu wypił wszystek denaturowany spirytus z naczynia, w którym znajdowały się różne płazy.
Wojna światowa wymordowywała pokolenie ludzkie nawet przy pomocy spirytusu konserwującego węże.
Gdy się wszyscy porozchodzili, nadporucznik Lukasz wezwał służącego porucznika Duba, Kunerta, i kazał mu ułożyć pijanego na kanapie w gabinecie.
Porucznik Dub stał się nagle grzeczny jak małe dziecko. Ujął Kunerta za rękę, zaczął się przyglądać jego dłoni i zapewniał go, że z dłoni wyczyta imię jego przyszłej małżonki.
— Jak pan się nazywa? Niech pan wyjmie notatnik i ołówek z kieszeni mej bluzy. Więc nazywa się pan Kunert. No to przyjdź pan za kwadrans, a ja zostawię tu dla pana kartkę z imieniem pańskiej małżonki.
Ledwie wymówił te słowa, zasnął i chrapał, ale rychło się przebudził i zaczął coś pisać w swoim notatniku. Co napisał, to wyrywał i rzucał na podłogę, a kładąc palec na ustach, mamrotał:
— Teraz jeszcze nie, dopiero za kwadrans. Najlepiej będzie szukać papierku z oczyma zawiązanymi.
Kunert był takim zdeklarowanym poczciwcem, że po kwadransie przyszedł istotnie, zbierał papierki i na jednym z nich wyczytał:
— Imię pańskiej przyszłej małżonki: pani Kunertowa.
Gdy po chwili karteczkę pokazywał Szwejkowi, ten poradził mu, aby ją sobie dobrze schował, bo na wojnie takie dokumenty pochodzące od panów oficerów są osobliwie cenne. Dawniej tego nigdy nie było, żeby oficer korespondował ze swoim służącym i żeby się do niego odzywał per „panie“.
Gdy wszystkie przygotowania do wymarszu były według ustalonych dyspozycyj wykonane, generał brygady, który tak ładnie został wyświecony przez hanowerańskiego pułkownika, kazał cały batalion ustawić w czworobok i wygłosił do niego przemowę. Ten pan w ogóle bardzo lubił wygłaszać mowy, więc ględził piąte przez dziewiąte, a gdy już nie wiedział, co by tak jeszcze powiedzieć, przypomniał sobie pocztę polową.
— Żołnierze! — grzmiał jego głos na cały batalion. — Obecnie zbliżamy się ku frontowi nieprzyjacielskiemu, od którego dzieli nas kilka marszów dziennych. Dotychczas, żołnierze, nie mieliście możności przesłać swoim miłym, których opuściliście, adresu, aby wiedzieli, jak do was pisać trzeba, iżby was uradowali domownicy wasi listami pełnymi dobrych wiadomości.
Jakoś nie wiedział, co ma powiedzieć dalej, i z dziesięć razy powtarzał słowa o ukochanych krewnych, drogich domownikach, opuszczonych, miłych itd., aż wreszcie wyrwał się z tego zaczarowanego koła potężnym okrzykiem:
— Od tego mamy poczty polowe na froncie!
Dalszy ciąg jego mowy wyglądał tak, jakby wszyscy ci ludzie w szarych uniformach powinni byli pójść na śmierć z największą uciechą jedynie dlatego, że na froncie istnieją poczty polowe i że jeśli komuś granat oberwie obie nogi, to śmierć musi być dla takiego nieszczęśnika wielką przyjemnością, gdy pomyśli, że jego poczta polowa ma numer 72 i że na tej poczcie leży może list z domu od jego dalekich krewnych, a przy liście jest paczka z kawałem wędzonki, słoniny i sucharów domowych.
Po mowie tej, gdy orkiestra wojskowa odegrała hymn cesarski i gdy wzniesiono trzykrotny okrzyk na cześć cesarza, poszczególne grupy tego mięsa ludzkiego, przeznaczonego dla armat, ruszyły po kolei w drogę.
Kompania jedenasta wyszła o pół do szóstej na Turową-Wolską. Szwejk wlókł się w tyle ze sztabem kompanii i z sanitariuszami, a nadporucznik Lukasz objeżdżał całą kolumnę i co chwila zajeżdżał ku sanitariuszom, aby się przekonać, czy dobrze został ułożony na sanitariackim wózku porucznik Dub, wieziony ku bohaterskim czynom nieznanej przyszłości. Dla zabicia nudy nadporucznik Lukasz wdawał się w rozmowę ze Szwejkiem, który cierpliwie dźwigał swój plecak i karabin i opowiadał sierżantowi rachuby, Wańkowi, o tym, jak to się ładnie maszerowało onego czasu na manewrach koło Wielkiego Międzyrzecza.
— Okolica była zupełnie taka sama jak tutaj, tylko że nie maszerowali tak „feldmässig“, bo wtedy nawet nikt nie wiedział, co to są rezerwowe konserwy. Jeśliśmy czasem konserwy fasowali, tośmy je na najbliższym noclegu zeżarli, a zamiast puszki wkładaliśmy do plecaka cegłę. W jednej wsi przybyła inspekcja i powyrzucała nam cegły z plecaków, a było ich tyle, że z tych cegieł człowiek niejaki wybudował sobie później domek familijny.
Po chwili maszerował Szwejk przy koniu nadporucznika Lukasza i opowiadał o pocztach polowych:
— Ładna była ta mowa i każdemu jest bardzo przyjemnie, gdy mu do wojska poślą jaki ładny list z domu. Ale gdy ja służyłem w wojsku w Budziejowicach, to dostałem całego kramu tylko jeden list, który noszę zawsze przy sobie.
Szwejk wyjął z brudnego i wymiętego portfelu zatłuszczony list i dotrzymując kroku koniowi nadporucznika Lukasza, który popędzał swego wierzchowca, czytał:
— Ty łobuzie obrzydliwy, ty morderco i łotrze! Pan kapral Krzyż przyjechał do Pragi na urlop, więc z nim tańcowałam u „Indyków“, a on mi opowiadał, że ty w Budziejowicach tańcujesz „Pod zieloną żabą“ z jakąś głupią flądrą i że mnie już na dobre puściłeś kantem. Żebyś wiedział, że list ten piszę w wychodku na desce koło dziury i już koniec z nami. Twoja dawna Bożena. Aha, żebym nie zapomniała. Ten kapral, to majster i będzie cię szykanował porządnie, bo go o to prosiłam. I jeszcze muszę ci napisać, że mnie nie znajdziesz śród żyjących, jak przyjedziesz na urlop. —
— Naturalnie — wywodził Szwejk, biegnąc łagodnym truchcikiem — kiedy przyjechałem na urlop, to była między żyjącymi i jeszcze między jakimi żyjącymi! Spotkałem się z nią także u „Indyków“, gdzie ubierali ją dwaj żołnierze z jakiegoś obcego pułku, a jeden z nich był taki żwawy, że publicznie sięgał pod jej sukienkę, jakby chciał, posłusznie melduję, panie oberlejtnant, wydostać stamtąd puszek jej niewinności, jak się wyraża powieściopisarka, pani Wiencesława Lużycka. W podobny sposób odezwała się na lekcji tańca pewna szesnastoletnia panienka do gimnaziasty, który w tańcu uszczypnął ją w ramię: — Panie, pan starł puszek mego panieństwa! — I wybuchła płaczem. Oczywiście, że wszyscy się z tego śmieli, a jej matka wyciągnęła swoją głupią córunię na korytarz i sprała ją po łbie. Ja, proszę pana oberlejtnanta, jestem zdania, że wiejskie dziewczyny są jednak szczersze niż te mizdrzące się panienki miejskie, które chodzą na lekcje tańca. Kiedy przed laty staliśmy w obozie w Mniszku, to chodziłem na tańce do Starego Knina, namówiłem tam sobie niejaką Karolinę Weklewównę, ale nie bardzo się jej podobałem. Pewnego wieczora niedzielnego poszedłem z nią nad staw, usiedliśmy sobie na grobli, a gdy słońce zachodziło, zapytałem się jej czy mnie lubi. Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że wieczór był ciepły, wszystkie ptaszki śpiewały, a ona mi odpowiedziała z okrutnym śmiechem:
— Owszem lubię cię jak zadrę w dupie. Przecież jesteś głupi.
— A ja byłem naprawdę głupi, taki straszliwie głupi, bo, posłusznie melduję, panie oberlejtnant, chodziliśmy po miedzach w wysokim zbożu, gdzie nie było żywego ducha, i nawet nie przysiedliśmy, a ja pokazywałem jej ciągle całe to błogosławieństwo boże i mówiłem jej, tej wiejskiej dziewczynie, że to jest żyto, a to pszenica, a tamto znowu, to owies.
Jakby na potwierdzenie tego owsa gdzieś na czele kolumny dobrzmiewały głosy żołnierzy śpiewających pieśń, z którą pułki czeskie chodziły już pod Solferino, aby krwawić się i ginąć za Austrię:
A gdy było po północy,
Owies z worka wyskoczył.
Żupajdija, żupajda
Każda panna da...
Co znowu uzupełniały inne głosy:
Oj da, oj da, oj da,
Bo czemuż nie dać ma?
Gdy się gratka nadarzy,
Da ci buzi dwa razy!
Żupajdija, żupajda
Każda panna da!
Oj da, oj da, oj da,
Bo czemuż nie dać ma?
Potem Niemcy zaczęli śpiewać tę samą piosnkę po niemiecku.
Jest to stara piosnka żołnierska, którą soldateska śpiewała być może już podczas wojen napoleońskich we wszystkich językach. Teraz grzmiała uciechą śród kurzawy szosy. Okolice Turowej-Wolskiej po obu stronach szosy aż po zielone pagórki na południu pola były stratowane i zniszczone kopytami koni i podeszwami tysięcy i setek tysięcy ciężkich butów wojskowych.
— Tak samo urządziliśmy jedno pole podczas manewrów w okolicy Pisku — odezwał się Szwejk, rozglądając się dokoła. — Był tam z nami jeden pan arcyksiążę, ale to był pan bardzo sprawiedliwy, bo gdy ze względów strategicznych włóczył się ze sztabem swoim po polu obsianym zbożem, to tuż za nim jechał adiutant, który całą wyrządzoną szkodę szacował. Niejaki Picha, gospodarz wiejski, nie umiał się cieszyć z takich wysokich odwiedzin i nie przyjął od urzędu skarbowego osiemnastu koron odszkodowania za pięć morgów stratowanego zboża, chciał się prawować i dostał za to, panie oberlejtnant, osiemnaście miesięcy. A ja sądzę, panie oberlejtnant, że właściwie powinien się był cieszyć, że ktoś z domu cesarskiego przebywał na jego gruncie. Inny gospodarz, trochę sprytniejszy, byłby wszystkie swoje dziewuchy poubierał w białe sukienki jako druchny, byłby im powkładał w ręce bukiety i porozstawiał je na swoich gruntach, żeby witały dostojnego pana. Czytałem kiedyś o wielkim władcy indyjskim, którego poddani tak samo pozwalali się tratować takiemu słoniowi.
— Co wy wygadujecie, Szwejku? — wołał na niego nadporucznik Lukasz.
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że mówię o słoniu, który na swoim grzbiecie dźwigał tego władcę, o którym czytałem.
— Bardzo dobrze, mój Szwejku, że umiecie wszystko należycie wytłumaczyć — rzekł nadporucznik Lukasz i ruszył żwawiej ku czołu kolumny.
Kolumna rwała się coraz bardziej. Żołnierze nie przyzwyczajeni do maszerowania, po długim wypoczynku w pociągu i obarczeni pełnym ekwipunkiem polowym, czuli zmęczenie i ból w ramionach i każdy sprawiał sobie ulgę, jak umiał. Przekładali karabiny z ramienia na ramię, większość nie niosła ich już na pasie, ale taszczyła je niedbale jak jakie widły czy grabie. Niejeden myślał, że mu będzie lepiej, gdy pójdzie miedzą lub rowem, gdzie grunt czuło się pod nogami miększy niż na zakurzonej szosie.
Ludzie szli przeważnie z głowami pochylonymi ku ziemi i wszyscy mieli wielkie pragnienie, bo chociaż słońce już zaszło, było tak samo duszno i parno jak w południe, a żaden z żołnierzy nie miał ani kropli wody we flaszce polowej. Był to pierwszy dzień marszu, a ta niezwykła sytuacja, będąca jakby wstępem do coraz większych udręk, osłabiała wszystkich coraz bardziej i przygnębiała. Przestali też śpiewać i zaczęli w rozmowach ze sobą zgadywać, jak też może być daleko do Turowej-Wolskiej i gdzie się będzie nocowało. Niektórzy siadali na chwilę w rowie, a dla zamaskowania tego kradzionego odpoczynku zdejmowali obuwie i na pierwsze spojrzenie wywierali wrażenie ludzi, którzy źle owinęli stopy onuczkami i teraz poprawiają je, aby im nie przeszkadzały w marszu. Inni znowu skracali lub podłużali pasa od karabinu, zdejmowali plecaki i przekładali w nich swoje rzeczy, jakby im chodziło o równomierny rozkład ciężaru na oba ramiona. Gdy nadporucznik Lukasz zbliżał się do nich, wstawali i meldowali, że coś ich tam uwierało i że trzeba było poprawić. Oczywiście, najczęściej wpędzali ich z powrotem do szeregu plutonowi lub kadeci, gdy z daleka widzieli nadjeżdżającego nadporucznika Lukasza.
Mijając ich, nadporucznik Lukasz dość grzecznie zachęcał ich do dalszego maszerowania, mówiąc, że do Turowej-Wolskiej już tylko trzy kilometry, a tam będzie odpoczynek.
Tymczasem zbudził się i oprzytomniał porucznik Dub, podrzucany na wszystkie strony sanitariacką dwukółką, na której go ulokowano. Nie oprzytomniał wprawdzie na dobre, ale zdołał się już usadowić i wychylić z wózka. Zaczął krzyczeć na sztab kompanii, ponieważ wszyscy, od Balouna aż po Chodounskiego, poukładali swoje toboły na dwukółkach. Tylko Szwejk kroczył statecznie z plecakiem na ramionach i z karabinem zawieszonym po dragońsku na piersi. Palił fajkę i śpiewał:
Gdyśmy szli do Jaromierza,
Niech nam wierzą czy nie wierzą,
Dostaliśmy tam wieczerzą...
Dalej niż na pięćset kroków przed porucznikiem Dubem wznosiły się nad szosą chmury kurzu, otaczającego żołnierzy gęstą mgłą. Porucznik Dub, który odzyskał tymczasem swój zapał wojenny, wychylił się z dwukółki i zaczął ryczeć w te kłęby kurzu:
— Żołnierze! Nasze wzniosłe zadanie jest trudne, oczekują nas ciężkie marsze, najróżniejsze niedostatki, braki wszystkiego i różne udręki. Ale z całkowitym zaufaniem oczekuję od was dowodów wytrwałości i siły woli.
— Ach ty wole! — mruknął Szwejk w odpowiedzi na to wezwanie.
Porucznik Dub improwizował dalej:
— Dla was, żołnierze, żadna przeszkoda nie jest tak wielką, byście nie zdołali jej pokonać. Jeszcze raz, żołnierze, powtarzam wam, że nie prowadzę was ku zwycięstwu łatwemu. Twardy to dla was będzie orzech do zgryzienia, ale wy go zgryziecie. A dzieje wieków głosić będą waszą chwałę.
— Jest to cnota nad cnotami... — deklamował Szwejk.
Porucznik Dub na chwilę zamilkł, jakby właśnie chciał uprawiać cnotę trzymania języka za zębami, ale w rzeczywistości zaczął womitować i dopiero gdy mu trochę ulżyło, wrzasnął z całej siły:
— Żołnierze naprzód! — Natychmiast wszakże opadł z powrotem na tobołek telegrafisty Chodounskiego i spał bez przerwy aż do Turowej-Wolskiej, gdzie go wreszcie zbudzono i ściągnięto z wozu na rozkaz nadporucznika Lukasza, który miał z nim uciążliwą i długą rozmowę. Porucznik otrzeźwiał ostatecznie tak dalece, że zdołał oświadczyć:
— Logicznie rzeczy biorąc, zrobiłem głupstwo, ale naprawię je w obliczu nieprzyjaciela.
Musiał jednak nie być jeszcze całkiem trzeźwy, bo oddalając się od swego oddziału, rzekł do nadporucznika Lukasza:
— Jeszcze wy mnie nie znacie, ale poznacie mnie!
— Niech pan się poinformuje u Szwejka o tym wszystkim, co pan wyrabiał.
Przed udaniem się więc do swego oddziału, porucznik Dub poszedł do Szwejka, którego znalazł w towarzystwie Balouna i sierżanta rachuby Wańka.
Baloun opowiadał właśnie o tym, że u siebie w młynie miewał zawsze butelkę piwa w studni i że piwo było takie zimne, aż zęby drętwiały. I w innych młynach wszędzie zapijano takim piwem gomółki, ale on w żarłoczności swojej, za którą teraz Pan Bóg go karze, zjadał po gomółkach jeszcze kawał mięsa. A teraz oto sprawiedliwość boża ukarała go ciepłą naśmierdłą wodą ze studni w Turowej-Wolskiej, do której to wody żołnierze dla zabezpieczenia się przed cholerą wsypywać musieli kwas cytrynowy, rozdany im przed chwilą, gdy plutony fasowały wodę ze studzien. Baloun wyraził przekonanie, że ten kwas cytrynowy jest chyba na to tylko, żeby w ludziach wzbudzać tym większy apetyt. Nie można co prawda zaprzeczyć, że w Sanoku trochę się pożywił, co więcej, że oberlejtnant Lukasz podarował mu połowę porcji cielęciny, którą Baloun przyniósł dla niego z brygady, ale swoją drogą jest to rzecz okropna, iż jedzenia jest tak mało, bo przez całą drogę był przekonany, że gdy przybędą gdzieś na nocleg, to dostaną porządną kolację. Był o tym przekonany tym bardziej, gdy kucharze nabierali wody do kotłów; zaraz też poszedł się przepytać, co i jak, ale mu odpowiedzieli, że tymczasem kazano naczerpać wody, ale za chwilę może przyjść rozkaz, że wodę trzeba wylać.
W tej właśnie chwili zbliżył się do nich porucznik Dub, a ponieważ nie miał zwykłej pewności siebie, więc zapytał:
— Rozmawiacie sobie?
— Rozmawiamy sobie, panie lejtnant — odpowiedział w imieniu wszystkich Szwejk. — Bawimy się wesoło, bo zawsze najlepiej jest dobrze się bawić... Właśnie rozmawiamy o kwasie cytrynowym. Bez przyjemnej rozmowy żaden żołnierz wytrzymać nie może, jako że przy rozmowie zapomina się o trudach wojennych.
Porucznik Dub wezwał go, żeby mu kawałek drogi towarzyszył, bo ma go o coś zapytać. Kiedy oddalili się od reszty żołnierzy, rzekł do Szwejka strasznie niepewnym głosem:
— A czy nie rozmawialiście o mnie?
— Bynajmniej, panie lejtnant, nic podobnego, tylko rozmawialiśmy o kwasie cytrynowym i o mięsie wędzonym.
— Oberlejtnant Lukasz mówił mi, że niby coś wyrabiałem, a wy, Szwejku, macie o tym jakoby wiedzieć.
Szwejk z wielką powagą i z naciskiem odpowiedział:
— Nic takiego pan nie wyrabiał, panie lejtnant, był pan tylko z wizytą w pewnym domu rozpusty. Ale to musiało być przez pomyłkę. Blacharza Pimpra z Koziego Placyku też zawsze musieli szukać, gdy wybierał się do miasta po blachę, i znajdowali go w takim samym lokalu albo u Szuhów, albo u Dworzaków, jak ja znalazłem pana lejtnanta. Na dole była kawiarnia, a na górze w naszym przypadku były dziewczyny. Pan lejtnant widać nie bardzo się orientował, gdzie się znajduje, ponieważ było bardzo gorąco, a gdy człowiek nie jest przyzwyczajony do picia, to przy takim gorącu upije się nawet zwykłym arakiem, nie tylko jarzębinówką, jak pan, panie lejtnant. Więc otrzymałem rozkaz wręczenia panu zaproszenia na konferencję, która miała się odbyć przed wyruszeniem w pole, no i znalazłem pana porucznika u tej dziewczyny na górze. Skutkiem tego gorąca i tej jarzębinówki pan mnie wcale nie poznał i leżał pan tam na kanapie rozebrany. Wcale pan tam nic nie wyrabiał i nie mówił pan: Wy mnie jeszcze nie znacie. Taka rzecz może się przytrafić każdemu, gdy jest tak gorąco. Niejeden lata za takimi przygodami jak opętany, drugiemu przytrafi się taka rzecz jak ślepej kurze ziarno. Gdyby pan był znał, panie lejtnant, starego Wejwodę, to by pan wiedział, co się może stać człowiekowi na tym świecie. Postanowił on mianowicie, że nie będzie używał żadnych napojów, jakimi można się upić. Więc kazał sobie nalać jeszcze jednego na drogę i ruszył w świat na poszukiwanie napojów bez alkoholu. Najsampierw zatrzymał się w gospodzie „Przystanek“, kazał sobie podać ćwiarteczkę wermutu i nieznacznie zaczął przepytywać gospodarza, co też pijają ci niby abstynenci. Całkiem słusznie wyrozumował, że czysta woda byłaby nawet dla abstynentów napojem okrutnym. Gospodarz wytłumaczył mu tedy, że abstynenci piją wodę sodową, limoniadę, mleko, a następnie wina bez alkoholu, napoje chłodzone i podobne rzeczy czyste. Z tego wszystkiego najbardziej przemówiły do przekonania tego Wejwody owe wina bez alkoholu. Zapytał potem, czy istnieją wódki bez alkoholu, wypił jeszcze jedną ćwiarteczkę, porozmawiał z gospodarzem o tym, że to doprawdy grzech schlać się zbyt często, na co gospodarz mu odpowiedział, że wszystko na świecie znieść potrafi, tylko nie pijanego człowieka, który uchla się Bóg wie gdzie, i do niego przyjdzie wytrzeźwieć przy flaszeczce wody sodowej i jeszcze zrobi piekło. — Schlaj się u mnie — powiada szynkarz — to cię będę uważał za swego, ale jak się upijasz gdzie indziej, to cię znać nie chcę. Stary Wejwoda dopił swoje i poszedł dalej, aż dotarł, panie lejtnant, na plac Karola do handlu winem, w którym bywał już dawniej, i pytał, czy nie mają win bez alkoholu. Win bez alkoholu nie mamy, panie Wejwodo — odpowiedzieli mu — ale gdyby pan chciał wermutu albo sherry... Stary Wejwoda wstydził się odejść bez spożycia czegoś, więc wypił ćwiartkę wermutu i ćwiartkę sherry, a podczas gdy siedział i pił, zapoznał się, panie oberlejtnant, z pewnym człowiekiem, który też był abstynentem. Pogadali ze sobą, wypili jeszcze po ćwiartce i wreszcie ten nowy znajomy wygadał się, że wie, gdzie mają wina bez alkoholu. — Jest to przy ulicy Bolzano, schodzi się tam po schodach na dół i mają tam gramofon. — Za tę dobrą wiadomość pan Wejwoda zafundował całą butelkę wermutu, a potem ruszyli obaj na ulicę Bolzano, gdzie to się schodzi po schodach na dół i gdzie mają fonograf. I rzeczywiście, tam podawano tylko wina owocowe bez alkoholu. Najprzód każdy kazał sobie podać pół litry wina agrestowego, potem pół litra wina porzeczkowego bez alkoholu, ale zaczęło im się robić ciepło po tych wszystkich wermutach i sherry, które przedtem wypili, więc dalejże hałasować i domagać się urzędowego potwierdzenia, że to wino, co piją, jest rzeczywiście bez alkoholu. Bo oni są abstynenci, a jeśli nie przedstawią im takiego zaświadczenia, jakiego żądają, to wszystko porozbijają w drobne kawałki razem z gramofonem. Potem policjant musiał ich obu taszczyć po tych schodach na górę, żeby ich wywlec na ulicę Bolzano. Trzeba ich było wsadzić do plecionki i zamknąć w areszcie i obaj jako abstynenci zostali skazani za pijaństwo.
— Czemu wy mi o tym opowiadacie! — krzyknął porucznik Dub, który podczas tego opowiadania wytrzeźwiał ostatecznie.
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że to właściwie nie ma nic do rzeczy, ale ponieważ się tak zgadało...
Porucznikowi Dubowi wydało się w tej chwili, że Szwejk obraził go znowu, ponieważ odzyskał tymczasem pełnię swej samowiedzy, więc krzyczał na niego:
— Ty mnie poznasz kiedyś! Jak stoisz?
— Posłusznie melduję, że stoję źle, bo zapomniałem złożyć pięty do kupy. Zaraz się zrobi.
Szwejk stanął jak najpoprawniej według przepisu. Porucznik Dub zastanawiał się, co by tak jeszcze powiedzieć, ale wreszcie zdobył się tylko na uwagę:
— Ty się, uważasz, pilnuj, żebym ci tego nie musiał drugi raz powtarzać. — I starym swoim zwyczajem dodał: — Ty mnie jeszcze nie znasz... — I dla odmiany dokończył: — Ale ja cię znam.
Oddalając się od Szwejka, porucznik Dub pomyślał o pedagogicznym wpływie na niego:
— Kto wie, czy nie byłbym na niego wpłynął lepiej, gdybym mu był powiedział: ja cię, drabie, już dawno znam z twej złej strony.
Potem porucznik Dub zawołał swego służącego Kunerta i kazał mu się postarać o dzban wody.
Ku czci Kunerta trzeba powiedzieć, że bardzo długo szukał po Turowej-Wolskiej i dzbana i wody.
Dzban udało mu się wreszcie ukraść księdzu plebanowi, a dzban napełnił wodą z pewnej studni, całkiem zabitej deskami. W tym celu musiał oczywiście wyrwać kilka desek, ponieważ studnia była zabita nimi jako podejrzana, że ma wodę tyfusową.
Porucznik Dub wypił wszakże cały dzban wody bez jakiejkolwiek szkody dla zdrowia, czym potwierdził prawdziwość przysłowia:
— Dobry wieprz i na wodzie się upasie.
Wszyscy mylili się, oczywiście, przypuszczając, że nocować będą w Turowej-Wolskiej.
Nadporucznik Lukasz wezwał telefonistę Chodounskiego, sierżanta rachuby Wańka, kuriera kompanii Szwejka oraz Balouna. Rozkazy były proste. Wszyscy pozostawią ekwipunek u sanitariuszy i drogą polną ruszą natychmiast na Mały Połaniec, a następnie wzdłuż potoku na południowy wschód pójdą w kierunku na Liskowiec.
Szwejk, Waniek i Chodounsky są kwatermistrzami. Wszyscy muszą starać się o nocleg dla kompanii, która przybędzie za nimi, najwyżej za godzinę lub półtorej godziny. Zaś Baloun, na kwaterze, która zostanie wyznaczona dla nadporucznika Lukasza, każe upiec gęś, a wszyscy trzej pilnować będą Balouna, żeby połowy nie zeżarł. Prócz tego Waniek i Szwejk muszą kupić świnie dla kompanii, według przepisu, żeby każdy żołnierz dostał mięsa. W nocy będzie się przyrządzało gulasz. Noclegi dla szeregowców muszą być porządne. Unikać chałup zawszonych, żeby żołnierze mogli należycie odpocząć, bo kompania już o pół do siódmej rano rusza z Liskowca na Krościenko do Starej Soli.
Batalion nie był już taki ubogi jak jeszcze niedawno. Intendentura brygady w Sanoku wypłaciła batalionowi zaliczkę na przyszłą rzeź. W kasie kompanii znajdowało się przeszło sto tysięcy koron, a sierżant rachuby Waniek otrzymał już rozkaz powypłacania żołnierzom należności i zaległości, jak tylko kompania znajdzie się na miejscu, to znaczy w okopach.
Podczas gdy wszyscy czterej wybrali się w drogę, aby wypełnić rozkazy, do kompanii przybył miejscowy pleban i rozdawał żołnierzom karteczki z „pieśnią lourdską“ we wszystkich językach. Miał tych pieśni całą pakę, bo pozostawił je u niego jakiś wysoki wojskowy dostojnik kościelny, przejeżdżający przez opustoszałą Galicję automobilem w towarzystwie jakichś kobiet. Pieśń była taka:
Kędy rzeczułka wytryska z górskich łon,
Anielskie wieści zwiastuje wszem wiernym dzwon:
Ave, ave, ave, Maria! — Ave, ave, ave, Maria!
Bernardo, dziewczę, cóż to dokoła za ruch?
Na zieleń łąki spływa niebiański duch. Ave!
Przed skałą wstrzymaj, dziewczyno, krok,
Gwiazd blaskiem patrzy na ciebie najświętszy wzrok. Ave!
Cudnie ją zdobi szata liliowej bieli
I pas ma z obłoku na swojej szacie anielej. Ave!
Z jej rąk złożonych różaniec spływa,
— O Pani, Królowo nasza miłościwa! Ave!
— Cóż to, Bernardo, tak cudnie ci błyszczy na twarzy,
Jakby się na niej jasny niebieski odblask rozżarzył? Ave!
Już klękła oto, pacierz odmawia do swojej Pani,
A ona w odpowiedzi niebiańskiej słowo dla niej. Ave!
O, dziecię moje, wiedz, że, bez grzechu jestem poczętą,
Dla wszystkich chcę być ochroną tutaj możną i świętą. Ave!
Świadcz: tutaj miejsce zjawienia mam,
Chcę, by mi tutaj wzniesiono z marmuru chram. Ave!
A zdrój żywej wody, co tryska tu z ziemi,
Jest zmiłowania mojego poręką nad wszystkimi. Ave!
Chwała tobie, dolinko, pełna miłości,
Bo tutaj nasza Matka Najświętsza gości. Ave!
W skale cudowna się mieści grota twa,
A ty nas rajem obdarzasz, królowo miłościwa. Ave!
Od chwili świętej, kiedyś zjawiła się tu,
Mężów i niewiast przybywa tutaj pobożny tłum. Ave!
Ty, która tutaj, o Pani, czczona być chcesz,
Zmiłuj się, Ciebie prosimy, nad nami też. Ave!
Gwiazdo zbawienia blaskami swymi nam świeć
I ku tronowi Bożemu drogami ziemi nas wiedź. Ave!
O Panno święta, opiekę swoją nam daj
I miłosierdziem nam otwórz po śmierci raj! Ave!
W Turowej-Wolskiej na każdym kroku i w każdym miejscu można było znaleźć mnóstwo takich karteczek z „pieśnią lourdską“.
Kapral Nachtigal, pochodzący z okolic Kasperskich Gór, zdobył butelkę wódki od jakiegoś wystraszonego Żyda, zebrał kilku kamratów i wszyscy popijając śpiewali lourdską pieśń po niemiecku na nutę „Prinz Eugen“.
Wędrówka po zachodzie słońca była obrzydliwa i owi czterej wysłańcy, którzy mieli się wystarać o nocleg dla kompanii jedenastej, dostali się do lasku nad potokiem, który miał ich zaprowadzić do Liskowca.
Baloun, który po raz pierwszy znalazł się w takiej sytuacji, iż nie wiedział, dokąd właściwie idzie, a któremu wszystko wydało się ogromnie tajemnicze i zastanawiające, że oto jest ciemno i że idą szukać noclegu, powziął straszliwe podejrzenie. Ehe — myślało mu się, tu coś jest nie w porządku.
— Koledzy — rzekł szeptem, potykając się co chwila — zostaliśmy poświęceni na stracenie.
— Jak to? — szeptem ryknął na niego Szwejk.
— Koledzy, nie wrzeszczmy tak głośno — błagał po cichu Baloun — ja już czuję tę całą hecę w krzyżach. Usłyszą nas i zaczną do nas strzelać. Ja już wiem: posłali nas naprzód, żeby się przekonać, czy tu gdzie nie ma nieprzyjaciela, a gdy usłyszą strzelanie, to zaraz będą wiedzieli, że dalej już iść nie można. My, koledzy, jesteśmy takim patrolem, co go się wysyła naprzód, jak mnie tego uczył kapral Terna.
— No to idź naprzód — rzekł Szwejk. — My pójdziemy grzecznie za tobą, żebyśmy mieli w tobie ochronę, skoro już jesteś taki olbrzym. Jak cię postrzelą, to nam zamelduj, żebyśmy mogli upaść na ziemię. Ładny z ciebie żołnierz, że się boisz, iż do ciebie będą strzelali. Przecie każdy żołnierz to właśnie najbardziej powinien lubić, jako że każdy żołnierz wie, iż zapasy amunicji nieprzyjacielskiej maleją tym bardziej, im częściej do żołnierza naszego strzelają. Z każdym wystrzałem wymierzonym przez nieprzyjaciela przeciwko tobie zmniejsza się jego siła bojowa. Zresztą on też kontent, że może strzelać do ciebie, bo potem nie potrzebuje dźwigać patronów i łatwiej mu uciekać.
— Kiedy ja mam w domu gospodarstwo — ciężko westchnął Baloun.
— Pluń ty, bratku, na gospodarstwo — radził mu Szwejk. — Lepiej polegnij za najjaśniejszego pana. Czy cię tego w wojsku nie uczyli?
— Mówili o tym tylko jakby mimochodem — rzekł zgłupiały Baloun. — Tyle tylko, że mi kazali chodzić na plac ćwiczeń i nic podobnego już potem nie słyszałem, bo ja byłem burszem... Żeby najjaśniejszy pan kazał nam przynajmniej dawać lepiej jeść!
— Ach ty nienasycona przeklęta świnio! Żołnierzowi przed bitwą w ogóle nie powinni dawać jeść. Mówił nam o tym już przed laty kapitan Untergrietz, który nauczał w szkole żołnierskiej. Mawiał on przy każdej sposobności: — Ej, łobuzy przeklęte, gdyby kiedyś doszło do wojny, to pamiętajcie, żeby się przed bitwą nie obżerać. Kto się obeżre i zostanie ranny w brzuch, przepadnie jak amen w pacierzu, bo komiśniak i zupa wylezą mu zaraz z kiszek i zapalenie murowane. Ale gdy żołądek ma pusty, to taka rana w brzuchu jest głupstwem, jakby go ukąsiła osa, jednym słowem, sama uciecha.
— Ja szybko trawię — rzekł Baloun — w moim żołądku nic się nie zależy. Ja, kolego, wsunę na przykład miskę knedli ze schabem i kapustą, a za pół godziny stołeczek mam jak u dzieciątka. Reszta gdzieś tam we mnie przepada. Mówią ludzie, że takie bedłki, jak na ten przykład kurki, są niestrawne, że wychodzą nienaruszone, więc można by je wyprać i przyrządzić z octem. U mnie przeciwnie: nażrę się tych kurków tyle, że inny pękłby chyba, a gdy idę za stodołę, to tyle tam wszystkiego, co w pieluszce półrocznego dziecka. Reszta też się gdzieś gubi we mnie. Powiem ci nawet, kolego — zwierzał się Baloun coraz szczegółowiej — że we mnie rozpuszczają się ości ryb i pestki śliwek. Pewnego razu umyślnie pestki liczyłem. Zjadłem siedemdziesiąt klusek ze śliwkami, pestek nie wypluwając, a potem za stodołą dokładnie pestki przeliczyłem. Połowy się nie doliczyłem, rozpuściły się we mnie.
Z piersi Balouna wyrwało się głębokie westchnienie:
— Moja żona robiła kluski ze śliwkami z ciasta ziemniaczanego, do którego dodawała trochę twarogu, żeby było pożywniejsze. Sama wolała posypywane makiem, a ja znowu chciałem, żeby były posypywane tartym serem. Raz ją nawet z tego powodu sprałem. Ach, nie umiałem uszanować swego szczęścia rodzinnego!
Baloun przystanął, mlasnął językiem i głosem smutnym rzekł miękko:
— Wiesz, kolego, teraz, kiedy tych klusek nie mam, to mi się zdaje, że żona jednak miała rację, że kluski z makiem są jednak lepsze. Wtedy zawsze mi się wydawało, że mi ten mak włazi między zęby, a teraz myślę sobie często: niechby go właziło w zęby jak najwięcej. Moja biedna żona miała ze mną nieraz ciężki krzyż i spłakała się często, kiedym się na przykład upominał, żeby do podgarlanek dawała więcej majeranku, a przy sposobności szturchnąłem ją zdrowo pod żebro. Pewnego razu sprałem ją biedaczkę tak, że leżała dwa dni, za to, że na kolację nie chciała dla mnie zarżnąć indyka i kazała mi się zadowolić kogutkiem.
— Eh, kolego — rozpłakał się Baloun — gdyby teraz była podgarlanka nawet bez majeranku i kogut... A sos koperkowy lubisz? Widzisz, o ten sos koperkowy piekłowałem się często, a teraz piłbym go jak kawę.
Baloun zapominał powoli o domniemanym niebezpieczeństwie i w ciszy nocnej, nawet gdy już skręcali na drogę do Liskowca, opowiadał Szwejkowi o wszystkim, czego onego czasu nie szanował i nie lubił, a teraz jadłby, ażby mu się uszy trzęsły.
Za nimi szedł telefonista Chodounsky z sierżantem rachuby Wańkiem.
Chodounsky opowiadał Wańkowi, że zdaniem jego, ta wojna światowa, to błazeństwo. Najgorsze na tej wojnie to, że gdy się czasem przerwie przewodnik telefoniczny, to trzeba go w nocy naprawiać, a jeszcze gorsze to, że teraz mają reflektory, jakich dawniej nie znano. Otóż teraz, właśnie w chwili, gdy naprawiasz te przeklęte druty, nieprzyjaciel wyszuka cię reflektorem i poszczuje na ciebie całą artylerię.
We wsi, w której mieli wyszukać nocleg dla kompanii, było ciemno i rozszczekały się wszystkie psy, co zmusiło wyprawę do zatrzymania się i naradzenia, w jaki sposób zabezpieczyć się przed tymi kundlami.
— Czy nie byłoby lepiej zawrócić? — szepnął Baloun.
— Balounie, Balounie, gdybyśmy powtórzyli twoje słowa komu należy, to zostałbyś rozstrzelany za tchórzostwo — napominał go Szwejk.
Psy szczekały coraz bardziej, odzywały się nawet w stronie południowej za rzeką Ropą, w Krościenku i w innych wsiach, bo Szwejk wrzeszczał w ciszę nocy:
— Leżeć! leżeć! leżeć! — jak niegdyś wrzeszczał na swoje psy, kiedy nimi handlował.
Psy szczekały coraz natarczywiej, tak że sierżant rachuby rzekł do Szwejka:
— Nie wrzeszczcie tak, Szwejku, bo się na nas rozszczeka cała Galicja.
— Coś podobnego — odpowiedział Szwejk — przytrafiło się nam na manewrach w Taborszczyźnie. Przybyliśmy tam w nocy do pewnej wsi, a psy zaczęły okropnie ujadać. Okolice są tam wszędzie bardzo ludne, tak że to psie szczekanie przerzucało się ze wsi do wsi, coraz dalej, a gdy psy tej wsi, w której obozowaliśmy, zamilkały, to słyszały szczekanie innych psów, na przykład z Pelhrzymowa, więc znowu zaczynały ujadać i po chwili szczekała cała Taborszczyzna, Pelhrzymowszczyzna, Budziejowskie, Humpolecczyzna, Trzebońskie i Jihlawszczyzna. Nasz kapitan był to sobie taki nerwowy dziadyga, który nie mógł wytrzymać psiego szczekania, nie spał przez całą noc, kręcił się i bezustannie pytał wartowników: — Kto szczeka? Co szczeka? — Żołnierze posłusznie meldowali, że psy szczekają, a jego to tak rozzłościło, że za to ci, co wtedy stali na warcie, dostali po manewrach koszarówkę. Potem zawsze wybierał „psią komendę“ i wysyłał ją naprzód. Ta psia komenda miała za zadanie powiadomić mieszkańców wsi, żeby pilnowali psów i nie pozwalali im szczekać w nocy, bo każdy pies, który zaszczeka, zostanie zastrzelony. Ja też należałem do takiej „psiej komendy“, a gdy przybyliśmy do pewnej wsi w Milewsku, pomieszało mi się wszystko w głowie i zawiadomiłem starostę, że każdy właściciel psa, który zaszczeka w nocy, zostanie ze względów strategicznych stracony. Starosta się przeraził, zaprzągł konie do wozu i natychmiast pojechał do sztabu głównego prosić o łaskę dla całej wsi. Do sztabu nie dopuścili go w ogóle, a wartownicy byliby go o mały figiel zastrzelili. Musiał więc wracać do domu z niczym i zanim przybyliśmy do wsi, wszyscy właściciele psów poowiązywali swoim kundlom pyski gałganami, żeby nie mogły szczekać, z czego trzy psy dostały wścieklizny.
Wchodzili do wsi ostrożnie, przyjąwszy do wiadomości doświadczenia Szwejka, że psy boją się w nocy ognika zapalonego papierosa. Na nieszczęście nikt z nich papierosów nie palił, tak że rada Szwejka pozostała bez znaczenia. Pokazało się wszakże, że psy szczekają z uciechy, bo przypomniały sobie oddziały wojskowe, które przechodząc przez wieś, zawsze pieskom coś do zjedzenia zostawiały.
Mądre stworzenia czuły już z daleka, iż zbliżają się ci, co pozostawiają po odejściu kości i padlinę końską. Nie wiadomo skąd otoczyły Szwejka cztery duże psiska i zaczęły się z nim burzliwie witać, wymachując ogonami na wszystkie strony. Szwejk głaskał je, klepał po karkach i rozmawiał z nimi jak z dziećmi:
— Więc przyszliśmy do was, moje pieski, będziemy tu lulać i papusiać, damy wam kosteczki i skórki, a rano ruszymy dalej przeciwko nieprzyjacielowi.
We wsi po chałupach ludzie zapalali światła, a gdy kwatermistrze zaczęli pukać do drzwi pierwszej z brzega chałupy, aby się dowiedzieć, gdzie mieszka starosta, zza zamkniętych drzwi odezwał się jękliwy i wrzaskliwy głos kobiecy, który z polska po ukraińsku wywodził, że mąż na wojnie, w domu dzieci chore na ospę, że Moskale wszystko pozabierali i że jak mąż wyruszał na wojnę, to nakazywał, żeby w nocy nikomu nie otwierać. Dopiero gdy szturm do chałupy poparli oświadczeniem, że są kwatermistrzami, drzwi otworzyła im jakaś tajemnicza ręka, a wtedy pokazało się, że to właściwie tutaj mieszka starosta, który daremnie starał się Szwejka przekonać, że to nie on przemawiał takim jękliwym głosem kobiecym. Tłumaczył się, że spał na sianie i że jego żona, gdy ją w nocy niespodzianie obudzić, zaczyna mówić od rzeczy. Co do noclegu dla kompanii, to wioska jest taka mała, że nawet jeden żołnierz się w niej nie zmieści. Do kupienia też tu nie ma niczego, bo Moskale wszystko zabrali.
Gdyby panowie dobrodzieje nie pogardzili jego towarzystwem, to zaprowadziłby ich do Krościenka, gdzie są wielkie gospodarstwa, a wszystkiego kwadrans drogi dalej. Miejsca jest tam dużo, każdy żołnierz będzie się mógł przykryć baranim kożuchem, a krów tam tyle, że każdy dostanie pełną menażkę mleka. I woda tam jest dobra, panowie oficerowie będą mogli spać we dworze, ale tutaj w Liskowcu?... Bieda, parchy i wszy. On sam miał niegdyś pięć krów, ale Moskale wszystko mu zabrali, tak że on sam, gdy potrzebuje mleka dla swoich chorych dzieci, musi po nie chodzić aż do Krościenka.
Jakby na dowód prawdziwości jego słów z pobliskiej obory ozwało się buczenie krówek pomieszane z głosem kobiecym, który nakazywał nieszczęsnym krowom milczenie i życzył im, żeby je cholera pokręciła.
Ale starosty nie zmieszało to bynajmniej. Wdziewając buty z cholewami, mówił dalej:
— Jedyną krowę ma tutaj sąsiad Wojciech, której głos panowie dobrodzieje raczyli słyszeć. Jest to krowa chora, melancholijna. Moskale zabrali jej cielątko. Od tego czasu mleka nie daje, ale gospodarzowi jej żal, nie chce jej zarżnąć, bo ma nadzieję, że Matka Boska przemieni wszystko na lepsze.
Mówiąc to wdziewał sukmanę.
— Chodźmy, panowie dobrodzieje, do Krościenka. Niedaleczko. Trzech kwadransów nie będzie. Co ja grzeszny człowiek mówię: za pół godziny zajdziemy. Znam drogę przez strumień, potem przez gaik brzozowy koło dębu... Wieś jest duża, a w propinacjach jest tam dużo mocnej wódki. Chodźmy, panowie dobrodzieje! Na co jeszcze czekać? Panom żołnierzom z waszego szanownego pułku trzeba wyszukać nocleg porządny, wygodny. Pan żołnierz cesarsko-królewski bije się z Moskalami, więc potrzebuje koniecznie porządnego i czystego noclegu... A u nas? Wszy, parchy i cholera. Wczoraj u nas, w naszej przeklętej wsi sczerniało trzech chłopów chorych na cholerę... Miłosierny Bóg przeklął Liskowiec...
W tej chwili Szwejk majestatycznie skinął ręką.
— Panowie dobrodzieje — zaczął, naśladując styl starosty — czytałem kiedyś że za czasów wojen szwedzkich, gdy trzeba było kwaterować wojsko, a starosta się wykręcał, to go wieszali na najbliższej gałęzi. Następnie, dzisiaj mówił mi w Sanoku pewien kapral, że gdy przychodzą kwatermistrze, to starosta ma zwołać wszystkich radnych i razem z nimi chodzi się po wszystkich chałupach i mówi się: Tutaj zmieści się trzech, tam czterech, na plebanii będą mieszkali panowie oficerowie, a za pół godziny wszystko musi być w porządku. Panie dobrodzieju — rzekł Szwejk, zwracając się do starosty — gdzie masz tutaj porządne drzewo?
Starosta nie zrozumiał, o jakie drzewo chodzi, więc mu Szwejk wytłumaczył, że to wszystko jedno, czy to będzie brzoza czy dąb, czy grusza, czy jabłoń, bo chodzi o drzewo, które ma krzepkie gałęzie. Starosta znowu nie zrozumiał, ale gdy słyszał, że jest mowa o drzewach owocowych, zląkł się, bo czereśnie już dojrzewały, więc powiedział, że o niczym podobnym nie wie, ale przed domem ma dąb.
— Dobrze — rzekł Szwejk, robiąc ręką międzynarodowy znak wieszania — powiesimy cię więc przed chałupą, bo powinieneś zdawać sobie sprawę z tego, że jest wojna i że mamy rozkaz spać tutaj, a nie w jakimś Krościenku. Ty nam, drabie, nie będziesz zmieniał naszych planów strategicznych, bo się będziesz dyndał, jak o tym jest napisane w książkach opisujących wojny szwedzkie... Zdarzyło się, moi panowie, na manewrach koło Wielkiego Międzyrzecza...
Przerwał mu sierżant rachuby Waniek:
— Opowiecie nam to później, mój Szwejku. — Zwracając się do starosty, Waniek rzekł: — teraz zabierajmy się żwawo do szukania kwater!
Starosta zaczął dygotać ze strachu, tłumaczył się, że miał wobec panów dobrodziejów jak najlepsze zamiary, ale skoro się już tak uparli, to może i w tej wsi da się coś zrobić ku ogólnemu zadowoleniu. Zaraz przyniesie latarnię.
Gdy wyszedł z izby, bardzo licho oświetlonej małą lampką naftową, wiszącą pod obrazem jakiegoś świętego, który przypominał biednego kalekę, Chodounsky zawołał nagle:
— Gdzież to się podział nasz Baloun?
Zanim zdołali się zorientować, otwarły się drzwi za piecem, zza nich wysunął się Baloun, rozejrzał się dokoła, czy nie ma w izbie starosty i głosem tubalnym, jakby miał wielki katar, mówił:
— Jha bhyłem w phiharni nhamhacałhem cohoś, wsahadziłhem dho ghęby i wszyhystko mhi się w ghębie zhlephiło. Nie słohone, nie słohodkie, ciahasto na chleheb.
Sierżant rachuby Waniek oświetlił go latarką elektryczną i wszyscy stwierdzili, że w życiu swoim nie widzieli jeszcze nigdy takiego umazanego austriackiego żołnierza. Przestraszyli się też, bo spostrzegli, że bluza na Balounie tak się wydęła, jakby był w ostatnim stadium brzemienności.
— Co tobie, Balounie? — zapytał Szwejk ze współczuciem i trącił go w wydęte brzucho.
— To są ogórki — charczał Baloun, duszący się ciastem, którego nie mógł ani połknąć, ani wypluć. — Ostrożnie, to są kiszone ogórki. Sam zjadłem trzy, a parę zabrałem dla was.
Zaczął wyjmować z zanadrza ogórki jeden za drugim i podawał je towarzyszom.
Tymczasem wrócił starosta z latarnią, a widząc od proga, co się święci, przeżegnał się i zaczął narzekać:
— Moskale zabrali i nasi zabierają.
Wszyscy wyszli na drogę. Towarzyszyło im stado psów, które trzymały się Balouna i obwąchiwały jego kieszeń u spodni, bo miał w niej kawał słoniny, takoż zdobyty w spiżarni, ale przez chciwość zdradliwie zatajony przed towarzyszami.
— Czemu te psy otaczają cię tak wiernie? — zapytał Szwejk Balouna.
— Czują we mnie dobrego człowieka — odpowiedział zapytany po dłuższym namyśle, ale nie dodał, że trzymał rękę w kieszeni na słoninie i że jeden z psów bezustannie chwyta go za nią zębami.
Przy wędrówce kwaterunkowej po wsi stwierdzono, że Liskowiec jest wielką osadą, która jednakże została już porządnie wyciśnięta przez wojnę. Nie było tu pożarów, żadna ze stron walczących jakby cudem nie wzięła jej pod ogień swej artylerii, ale za to osadzono tu mieszkańców pobliskich zniszczonych osiedli: Chyrowa, Grabowa i Hołobli.
W niektórych chatach mieszkało czasem po osiem rodzin w największej nędzy, bo łupieska wojna pierwszym swoim kresem przewaliła się nad głowami tych rodzin niby niszczycielska powódź.
Kompanię trzeba było częściowo ulokować w spustoszonej gorzelni na drugim końcu wsi, gdzie w samej drożdżowni mogło się zmieścić pół kompanii. Reszta żołnierzy została rozmieszczona po dziesięciu w większych gospodarstwach, których właściciele nie dopuścili do siebie zubożonych biedaków.
Sztab kompanii z wszystkimi oficerami, sierżantem rachuby Wańkiem, ze służącymi oficerów, z telefonistą, sanitariuszami, kucharzami i ze Szwejkiem usadowił się na plebanii, która także nie przyjęła żadnej ze zrujnowanych rodzin, a miała dużo wolnego miejsca.
Pleban był wysokim chudym starcem w znoszonej i zatłuszczonej sutannie. Swoje skąpstwo posuwał tak daleko, że prawie wcale nie jadał. W domu rodzinnym wpojono mu wielką nienawiść dla Rosjan, ale nienawiść ta znikła nagle, gdy ci ustąpili, a po nich przyszli Austriacy i pożarli wszystkie jego kury pozostawione mu przez wrogów, chociaż mieszkało u niego kilku kudłatych zabajkalskich Kozaków.
Znienawidził austriackie wojska jeszcze bardziej, gdy do wsi przybyli Węgrzy i wybrali mu z ulów wszystek miód. Z wielką nienawiścią spoglądał teraz na swoich niespodziewanych nocnych gości i bardzo był zadowolony, że mógł chodzić koło nich, wzruszać ramionami i powtarzać:
— Nic nie mam. Jestem zupełny żebrak. Nie znajdziecie panowie u mnie nic, nawet kromki chleba.
Najbardziej przygnębiało to, oczywiście, Balouna, który omal że się nie rozpłakał nad taką nędzą. Po głowie tłukła mu się bezustannie jakaś nieokreślona wizja prosiątka, którego skórka jest złocista jak miód, chrupie i pachnie. Marząc tak Baloun podrzemywał w kuchni plebana, do której co chwila zaglądał wyrostek, będący na plebanii parobkiem i kucharką zarazem. Pleban surowo mu nakazał, aby pilnował, żeby żołnierze czego nie ukradli.
Baloun nie znalazł w kuchni nic prócz trocha kminu w papierku na solniczce. Wsypał go sobie do ust i właśnie zapach tego kminu wywołał w nim halucynację prosiątka.
Na podwórzu małej gorzelni za plebanią płonął ogień pod kotłami kuchen polowych, bulgotała woda, ale w tej wodzie nie gotowało się nic.
Sierżant rachuby razem z kucharzami biegali po całej wsi i szukali wieprza, lecz szukali na próżno. Wszędzie powtarzano im to samo, że Moskale wszystko zjedli i pobrali.
Zbudzili także Żyda w karczmie, który rwał włosy i głośno lamentował z wielkiego żalu, iż nie może panom żołnierzom niczym posłużyć, i wreszcie zaczął ich namawiać, żeby kupili od niego starą stuletnią krowę, chude zdechlactwo, składające się tylko ze skóry i z kości. Żądał za nią horendalnych pieniędzy, szarpał brodę i zapewniał, że takiej krowy nie znajdą w całej Galicji, w całej Austrii i Niemczech, a nawet w całej Europie, na całym świecie, przy czym wył, zawierzał się i z płaczem wywodził, że jest to najtłustsza krowa, jaka kiedykolwiek z dopuszczenia Jehowy przyszła na ten świat. Zaklinał się na wszystkich praojców, że krowę tę przyjeżdżają oglądać aż z Wołoczysk, że w całej okolicy mówią o niej jak o postaci z bajki, że to nawet nie krowa, ale najsoczystszy bawół. Wreszcie ukląkł i obejmując przybyłych za kolana, wołał:
— Zabijcie raczej starego biednego Żyda, ale bez krowy nie odchodźcie!
Od jego lamentu i gadania wszyscy wreszcie tak zbaranieli, że to zdechlactwo, od którego hycel byłby się odwrócił ze wstrętem, powlekli ku kuchni polowej. Zaś Żyd długo jeszcze wywodził, że go zupełnie zgubili, zniszczyli, że sam zrobił z siebie żebraka, gdy krowę tak wspaniałą sprzedał za takie marne pieniądze. Gadał, chociaż już miał pieniądze w kieszeni. Prosił ich, żeby go powiesili za to, że na swoje stare lata zrobił takie głupstwo, za które ojcowie jego muszą się w grobie przewracać.
Jeszcze trochę potarzał się w kurzu, potem wstał, strząsnął z siebie wszystką żałość, poszedł do domu i rzekł do swojej żony:
— Elsaleben, żołnierze głupie chamy, ale twój Natan ma delikatny rozum.
Z krową było dużo roboty. Chwilami zdawało się, że skóry w ogóle nie da się z niej ściągnąć. Kilka razy skóra się przerwała, a pod nią ukazały się mięśnie poskręcane i twarde jak liny okrętowe.
Tymczasem skądś przytaszczyli żołnierze worek kartofli i kucharze zabrali się do gotowania tych beznadziejnych żył i gnatów, gdy tymczasem w sąsiedniej kuchni oficerskiej kucharz z rozpaczą w sercu pitrasił ze straszliwego mięsa jedzenie dla oficerów.
Nieszczęśliwa ta krowa, jeśli ten dziwaczny kaprys natury w ogóle nazwać można krową, pozostała wszystkim uczestnikom w żywej pamięci. Nie ulega wątpliwości najmniejszej, że gdyby później przed bitwą pod Sokalem dowódcy przypomnieli byli żołnierzom krowę liskowiecką, to jedenasta kompania z rykiem straszliwej wściekłości byłaby się z bagnetem w ręku rzuciła na nieprzyjaciela.
Krowa ta była w ogóle taka bezwstydna, że nie udało się zrobić z niej czegoś przypominającego rosół. Im dłużej mięso się gotowało, tym mocniej przylegało do gnatów, zespalając się z nimi w jedną całość, skostniało jak biurokrata, który przez pół roku gnieździ się w aktach urzędowych i żywi się tylko papierem.
Szwejk, który jako kurier utrzymywał stałe połączenie między sztabem a kuchnią, aby donieść zainteresowanym, kiedy mięso będzie ugotowane, meldował wreszcie nadporucznikowi Lukaszowi:
— Panie oberlejtnant, mięso jest jak porcynela. Mięsem tej krowy można krajać szkło. Kucharz Pawliczek razem z Balounem próbowali mięso i kucharz wyłamał sobie przedni ząb, a Baloun złamał ząb mądrości.
Z wielką powagą poszedł do nadporucznika Lukasza Baloun i podawał swój ząb wyłamany, zawinięty w lourdską pieśń:
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że robiłem, co mogłem. Ząb ten wyłamałem sobie w kuchni oficerskiej, kiedy z kucharzem próbowałem, czy z tego mięsa nie dałoby się zrobić befsztyku.
Po tych słowach z fotela pod oknem dźwignęła się jakaś smutna postać. Był to porucznik Dub, którego na dwukółce sanitariackiej przywieziono jako człowieka zgnębionego ostatecznie:
— Proszę, żeby było cicho — rzekł głosem zrozpaczonym. — Jest mi słabo.
Usiadł znowu na czcigodnym fotelu, w którego każdej szparce pluskwy ułożyły tysiące jajeczek.
— Jestem zmęczony — rzekł głosem tragicznym — jestem chory i słaby, więc proszę, żeby ze mną nikt nie mówił o wyłamanych zębach. Mój adres jest: Smichow, Kralowska 18. Jeśli nie dożyję do jutra, to proszę, aby rodzina moja została o wszystkim powiadomiona w sposób delikatny i proszę, aby na moim nagrobku nie zapomniano dodać, że przed wojną byłem także c. k. profesorem gimnazjum.
Zaczął delikatnie chrapać, więc nie słyszał już, jak Szwejk odśpiewał słowa pieśni pogrzebowej:
Któryś Marii zmazał winę
A łotrowi grzech przebaczył,
I mnie wybaw w tę godzinę.
Potem sierżant rachuby Waniek doniósł, że znakomita krowa musi się jeszcze pogotować dwie godziny, że w kuchni oficerskiej o jakimś befsztyku nawet mowy być nie może, więc zamiast befsztyka będzie się robiło gulasz.
Postanowiono, że przed wydawaniem jedzenia szeregowcy zdrzemną się troszkę, bo kolacja i tak będzie dopiero nad ranem.
Sierżant rachuby Waniek przytaszczył skądciś wiązkę siana, położył się na niej w plebańskiej jadalni, nerwowo podkręcał wąsa i szeptem rzekł do nadporucznika Lukasza, który tuż obok odpoczywał na starej kanapie:
— Niech mi pan wierzy, panie oberlejtnant, że w ciągu całej wojny jeszcze ani razu podobnej krowy nie żarłem.
Już noc, ale ja stale wspominam o Tobie, moje ty złoto, i widzę Cię w duchu, jak i Ty o mnie wspominasz, spoglądając na puste łóżko obok siebie. Musisz mi wybaczyć, że mi przy tym to i owo przychodzi na myśl. Wiesz dobrze, że już od samego początku wojny jestem w wojsku i że wiele rzeczy słyszałem od swoich kolegów, którzy jako ranni mieli urlop i pojechali do domu, ale byliby woleli zginąć, niż widzieć na własne oczy, że jakiś przybłęda włóczy się za rodzoną żoną. Bardzo to dla mnie przykre, kochana Bożenko, że takie rzeczy muszę ci pisać. Nawet nie pisałbym ci o tym, ale ty sama zwierzyłaś się przecie, że nie jestem pierwszym, który miał z tobą stosunek poważny i że przede mną miał cię już pan Kraus z ulicy Mikołaja. Teraz, gdy myślę o tym w nocy i gdy wyobrażam sobie, że ten nędzarz w czasie mojej nieobecności mógłby odnawiać swoje pretensje do Ciebie, to mi się wydaje, kochana Bożenko, że mógłbym go udusić na miejscu. Długo tłumiłem to w sobie, ale gdy pomyślę, że znowuż mógłby się włóczyć za Tobą, to serce mi się ściska i muszę Ci zwrócić uwagę, że nie zniósłbym obok siebie takiej świni, która kurwiłaby się z pierwszym lepszym i przynosiłaby wstyd mojemu nazwisku. Daruj mi, kochana Bożenko, moje ostre słowa, ale pilnuj się, żebym o Tobie nie usłyszał nic złego. W przeciwnym razie byłbym zmuszony wypuścić flaki jednemu i drugiemu z was, ponieważ na wszystko jestem zdecydowany, choćbym za to miał życie postradać. Po tysiąckroć całuję Ciebie oraz pozdrawiam ojca i matkę, Twój Tolek. N. B. A. nie zapomnij, że nosisz moje nazwisko!
Zabrał się do pisania drugiego listu zapasowego:
Gdy słowa te czytać będziesz, my będziemy odpoczywali po wielkiej bitwie, w której szczęście nam dopisało. Między innymi zestrzeliliśmy z dziesięć nieprzyjacielskich aeroplanów i jednego generała z wielką brodawką na nosie. W najcięższych walkach, gdy nad nami pękały szrapnele, myślałem o Tobie, droga Bożenko, co też porabiasz, jak się masz i co słychać u Ciebie nowego. Często wspominam o tym, jak to pewnego wieczoru byliśmy w browarze „U Tomasza“ i jak potem prowadziłaś mnie do domu, a nazajutrz bolała Cię ręka od wysiłku. Teraz znowu ruszamy naprzód, tak że już nie mam czasu pisać więcej. Mam nadzieję, że pozostałaś mi wierną, bo dobrze wiesz, że w tych sprawach potrafię być draniem. Ale już czas na mnie: ruszamy w pole. Całuję Cię po tysiąckroć, droga Bożenko, i miej nadzieję, że wszystko skończy się dobrze. Twój szczerze Ci oddany Tolek“.
Telefonista Chodounsky zaczął się kiwać i zasnął nad stołem.
Pleban, który nie spał i chodził bezustannie po swoim domu, uchylił drzwi od kuchni i przez oszczędność zdmuchnął ogarek świecy kościelnej, który palił się obok Chodounskiego.
W jadalni prócz porucznika Duba nie spał nikt. Sierżant, rachuby, Waniek, który w Sanoku w kancelarii brygady otrzymał nowe przepisy dotyczące zaopatrywania wojska w produkty żywnościowe, studiował je starannie i dochodził do wniosku, że im bardziej wojsko przybliża się do frontu, tym mniejsze wyznacza się mu racje żywnościowe. Musiał się uśmiać serdecznie nad jednym paragrafem rozkazu, w którym zakazano zaprawianie polewek dla żołnierzy szafranem i imbirem. Znajdowała się też w rozkazie uwaga, że kuchnie polowe mają zbierać kości i odsyłać je na tyły do składów dywizyj. Było to trochę niejasne, bo nie wiadomo było, o jakie kości chodzi: o kości ludzkie, czy też o kości innego bydła jatkowego.
— Słuchajcie no, Szwejku — rzekł nadporucznik Lukasz, ziewając z nudy — zanim dadzą nam coś zjeść, moglibyście mi opowiedzieć jakie zdarzenie.
— O jej — odpowiedział Szwejk — zanim dadzą nam coś zjeść, panie oberlejtnant, to musiałbym panu opowiedzieć całe dzieje narodu czeskiego. A ja znam tylko krótką opowieść o pewnej pani pocztmistrzowej z Sedlczańska, która po śmierci swego męża odziedziczyła po nim urząd. Przypomniało mi się o niej natychmiast, jak tylko zaczęło się u nas mówić o pocztach polowych, chociaż nie ma to nic wspólnego z pocztami polowymi...
— Szwejku — przerwał mu nadporucznik Lukasz — znowu zaczynacie straszliwie głupieć.
— Tak jest, panie, oberlejtnant, ta historia jest naprawdę bardzo głupia. Ja sam nie wiem, w jaki sposób przyszło mi do głowy, żeby mówić o czymś podobnie głupim. Albo jest to głupota wrodzona, albo też są to wspomnienia młodości. Proszę pana oberlejtnanta, na naszej kuli ziemskiej są różne charaktery i zdaje się, że nasz kucharz Jurajda miał jednak rację, gdy pewnego razu w Brucku wstawił się i wpadł w dół z gnojówką, a nie mogąc się z niego wydrapać, krzyczał w tym dole: — Człowiek jest powołany i przeznaczony ku temu, aby poznał prawdę, aby panował nad duchem swoim w zgodzie i harmonii ze wszechświatem, aby się stale rozwijał i kształcił, podnosząc się stopniowo w sfery wyższe, inteligentniejszych światów i pełniejszych umiłowań. — Gdy chcieliśmy go z owego dołu wyciągnąć, to gryzł i drapał. Zdawało mu się, że jest u siebie w domu i dopiero, gdyśmy go nazad zepchnęli, zaczął żebrać i jęczeć, żeby go wyciągnąć.
— A co się stało z tą pocztmistrzową? — zawołał zrozpaczony nadporucznik Lukasz.
— To była bardzo porządna niewiasta, tyle tylko że była świnią, panie oberlejtnant. Wszystkie swoje obowiązki pocztowe spełniała jak się należy, ale miała jedną wadę, bo jej się zdawało, że wszyscy ją prześladują, że myślą tylko o tym, jakby jej dokuczyć, więc po pracy dziennej pisywała raporty do swoich władz, według tego, jak się różne okoliczności zbiegały. Pewnego ranka poszła do lasu po grzyby, a przechodząc obok szkoły, zauważyła, że pan nauczyciel już nie śpi i stoi przed szkołą. Oczywiście, że jej się ukłonił i zapytał, dokąd wybrała się o tak wczesnej godzinie. Gdy mu powiedziała, że idzie na grzyby, odpowiedział jej, że przyjdzie za nią. Z tego wywnioskowała, że miał względem niej, starej babiny, jakieś nieuczciwe zamiary, a następnie, gdy go ujrzała wynurzającego się z gąszcza, przestraszyła się, uciekła i napisała na niego do miejscowej rady szkolnej doniesienie, że chciał ją zgwałcić. Przeciwko nauczycielowi wdrożono dochodzenie dyscyplinarne, aby zaś nie powstał z tego jaki wielki skandal publiczny, przyjechał sam pan inspektor szkolny dla zbadania tej sprawy i zwrócił się do wachmistrza żandarmerii z zapytaniem, czy uważa nauczyciela za zdolnego do takiego czynu. Wachmistrz żandarmerii zajrzał do akt i powiedział, że to niemożliwe, bo ów nauczyciel już raz był oskarżony przez proboszcza, że niby miał się kręcić dokoła proboszczowskiej kuzynki, która wcale nie była kuzynką proboszcza. Wtedy to nauczyciel przedstawił świadectwo lekarskie, że od lat sześciu jest impotentem, bo jakoś bardzo nieszczęśliwie spadł ze strychu okrakiem na dyszel wozu drabiniastego. Więc ta pokraka stara podała skargę na wachmistrza żandarmerii, na lekarza okręgowego i na inspektora szkolnego, że niby wszyscy zostali podkupieni przez tego nauczyciela. Wszyscy trzej zaskarżyli ją do sądu i została skazana, ale odwołała się do wyższej instancji jako osoba niepoczytalna. Została więc zbadana przez lekarzy sądowych, którzy orzekli, że idiotką jest istotnie, ale wszelkie obowiązki urzędowe spełniać może.
Nadporucznik Lukasz zawołał:
— Jezus Maria! — i dodał do tego: — Powiedziałbym wam coś, mój Szwejku, ale nie chcę sobie psuć kolacji.
— Mówiłem panu oberlejtnantowi — odpowiedział Szwejk — że ta historia jest straszliwie głupia.
Nadporucznik Lukasz machnął ręką i odpowiedział:
— No, od was nie nasłuchałem się znowuż opowieści o wiele mądrzejszych.
— Nie wszyscy mogą być mądrzy, panie oberlejtnant — rzekł Szwejk tonem głębokiego przekonania. — Głupi muszą stanowić wyjątek, bo gdyby wszyscy ludzie byli mądrzy, to na świecie byłoby tyle rozumu, że co drugi człowiek zgłupiałby z tego. Gdyby na przykład wszyscy znali prawa natury, to posłusznie melduję, panie oberlejtnant, każdy mógłby sobie obliczyć odległości między ciałami niebieskimi i molestowałby swoje otoczenie, jak czynił niejaki Czapek, który bywał „Pod kielichem“, w nocy zawsze wychodził z szynku na dwór, rozglądał się po gwiaździstym niebie, a gdy potem wracał, to chodził od jednego do drugiego i mówił: — Dzisiaj bardzo ładnie błyszczy Jowisz, ale ty drabie nawet nie wiesz, co masz nad głową. To są takie odległości, że gdyby cię, gałganie, wystrzelili z armaty, to byś z szybkością kuli armatniej leciał w tamte strony wiele milionów lat. — Bywał przy tym taki ordynarny, że sam wylatywał z gospody z szybkością zwykłego tramwaju elektrycznego, posłusznie melduję, panie oberlejtnant, mniej więcej dziesięć kilometrów na godzinę... Albo weźmy na przykład, panie oberlejtnant, mrówki...
Nadporucznik Lukasz usiadł na kanapie i złożył ręce:
— Aż mi dziwno, doprawdy, że wdaję się z wami, mój Szwejku, w rozmowę, chociaż was znam już od dość dawna.
Szwejk potakiwał głową na znak zupełnej zgody.
— To z przyzwyczajenia, panie oberlejtnant, to właśnie skutkiem tego, że już się bardzo dawno znamy i żeśmy razem bardzo wiele przeżyli. A gdy nam się czasem coś przytrafiło, to tak, jak ślepej kurze ziarno. Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że to już taki los. Co najjaśniejszy pan postanowił, to jest dobre; on nam kazał trzymać się kupy, więc i ja nic innego sobie nie życzę, tylko żeby być panu pożytecznym, panie oberlejtnant. — A może pan głodny?
Nadporucznik Lukasz, który tymczasem wyciągnął się znowu na starej kanapie, odpowiedział, że ostatnie pytanie Szwejka jest najlepszym przypomnieniem, co w tej chwili zrobić należy. Szwejk został wysłany do kuchni oficerskiej, aby się przekonać, czy jedzenie już gotowe, czy jeszcze nie. W ogóle lepiej będzie gdy Szwejk przejdzie się trochę i opuści go na chwilę, bo to ględzenie, którym go bezustannie częstuje, męczy bardziej niż cały marsz na Sanok. Chciałby chwilkę pospać, ale nie może zasnąć.
— To pluskwy spać nie dają, panie oberlejtnant. Istnieje stary zabobon, że nie ma plebanii bez pluskiew. Rzeczywiście, nigdzie nie ma tyle pluskiew co na plebaniach. W Górnych Stodółkach był proboszcz i napisał całą książkę o pluskwach, które nawet podczas kazania po nim łaziły.
— Więc słyszeliście, Szwejku, co macie zrobić, czy nie? Pójdziecie do kuchni, czy ja mam pójść za was?
Szwejk wyszedł na dwór, a za nim jak cień wykradł się na palcach Baloun.
Gdy nazajutrz rano z Liskowca wyruszyli na Starą Sól — Stambor, wieźli z sobą w kuchni polowej nieszczęśliwą krowę, która jeszcze się nie ugotowała. Postanowiono gotować ją w drodze i zjeść w połowie drogi, gdy będzie odpoczynek między Liskowcem a Starą Solą.
Na drogę dostali szeregowcy czarnej kawy.
Porucznika Duba znowu wieźli na sanitarnej dwukółce, bo po dniu wczorajszym był jeszcze słabszy niż przedtem. Najwięcej kłopotu miał z nim jego służący, bo musiał biec tuż przy dwukółce, a porucznik stale krzyczał na niego, że wczoraj nie pielęgnował go wcale i że zabierze się do niego, jak tylko przyjadą na miejsce. Co chwila kazał sobie podawać wodę, ale po wypiciu natychmiast ją zwracał.
— Z kogo — z czego wy się śmiejecie? — krzyczał ze swego wózka. — Ja was nauczę! Wy ze mną nie igrajcie, bo mnie poznacie!
Nadporucznik Lukasz jechał wierzchem i rozmawiał ze Szwejkiem, który tak bystro maszerował obok niego, jakby się nie mógł doczekać chwili spotkania z nieprzyjacielem. Idąc opowiadał:
— Czy pan już zauważył, panie oberlejtnant, że niektórzy nasi ludzie są jak te muchy? Na plecach mają niecałe trzydzieści kilo i nie mogą tego wytrzymać. Należałoby im urządzić kilka odczytów, jakie wygłaszał nam pan oberlejtnant Buchanek, co to się zastrzelił z powodu kaucji na żeniaczkę, którą wziął od swego przyszłego teścia i przełajdaczył ją z innymi dziewkami. Potem wziął drugą kaucję od innego przyszłego teścia i używał jej już trochę oszczędniej: po troszku przegrywał ją w karty, a od dziewek stronił. Ale też mu pieniędzy nie na długo starczyło, więc musiał się udać do trzeciego przyszłego teścia. Za trzecią kaucję kupił sobie konia arabskiego ogiera pełnej krwi....
Nadporucznik Lukasz zeskoczył z konia.
— Jeśli zaczniecie mówić o czwartej kaucji, to was zrzucę do rowu! — rzekł surowo.
Wskoczył na konia, a Szwejk z wielką powagą mówił dalej:
— Posłusznie melduję, że o czwartej kaucji nie może być nawet mowy, bo już po trzeciej się zastrzelił.
— Nareszcie! — rzekł Lukasz.
— Aha, co to ja panu chciałem powiedzieć — wywodził Szwejk. — Takie odczyty wygłaszał nam zawsze ten pan oberlejtnant Buchanek, gdy podczas marszów żołnierze padali ze zmęczenia, i podług mego skromnego mniemania podobne odczyty powinny być wygłaszane naszym żołnierzom. On nakazywał odpoczynek, zgromadzał nas wszystkich dokoła siebie jak kwoka kurczęta i zaczął przemawiać: — Wy łobuzy, wy nie doznajecie uczucia dumy, że maszerujecie po kuli ziemskiej, bo jesteście jeden z drugim nieokrzesaną bandą. Rzygać się chce, kiedy człowiek na was patrzy. Na słońce należałoby was przenieść, żebyście tam maszerowali, gdzie człowiek, który na naszej biednej planecie ma sześćdziesiąt kilogramów, waży przeszło tysiąc siedemset kilogramów! Pozdychalibyście chyba, gdybyście w plecaku musieli dźwigać przeszło dwieście osiemdziesiąt kilogramów, a karabin ważyłby półtora korca. Stękalibyście i wywieszali jęzory jak zziajane psy. — Był tam między nami pewien nieszczęśliwy nauczyciel, który rozzuchwalił się tak dalece, że też zabrał głos w tej sprawie: — Z przeproszeniem, panie oberlejtnant — odezwał się — na księżycu człowiek ważący u nas sześćdziesiąt kilogramów, waży tylko trzynaście kilogramów. Na księżycu lepiejby nam się maszerowało, ponieważ nasz plecak ważyłby tylko cztery kilogramy. Na księżycu nie maszerowalibyśmy, lecz, że tak powiem, wnosilibyśmy się. — To straszne — odpowiedział na to nieboszczyk pan oberlejtnant Buchanek — ty drabie wyszczekany, przymawiasz się, żeby dostać po pysku. No, bądź szczęśliwy, że dam ci tylko zwyczajnie po ziemsku w pysk, bo gdybym ci dał po księżycowemu, to byś zaleciał aż gdzie na Alpy i spadłbyś na nie jak jaki niemrawy placuszek. A gdybym ci dał po słonecznemu, to mundur zmieniłby się na tobie na kaszkę, a głowa twoja odleciałaby aż gdzie do Afryki. — Więc mu dał w pysk zwyczajnie po ziemsku, wścibski nauczyciel rozbeczał się, a my maszerowaliśmy dalej. Przez całą drogę ten nauczyciel płakał, panie oberlejtnant, i ciągle gadał o jakiejś tam ludzkiej godności i o tym, że się z nim obchodzą jak z jakim niemym stworzeniem. Potem pan oberlejtnant posłał go do raportu i wlepili mu dwa tygodnie i musiał dosługiwać sześć tygodni, ale nie dosłużył ich, bo miał przepuklinę, a w koszarach kazali mu się forsownie gimnastykować na ręku, a on tego nie wytrzymał i umarł w szpitalu jako symulant.
— Osobliwa rzecz, mój Szwejku — rzekł nadporucznik Lukasz — że wy, jak już wam to mówiłem nieraz, macie we zwyczaju pogardliwie odzywać się o korpusie oficerskim.
— Nic podobnego we zwyczaju nie mam, panie oberlejtnant — odpowiedział Szwejk. — Chciałem panu tylko opowiedzieć, jak to dawnymi czasy ludzie samochcąc pchali się w nieszczęście. Taki człowieczyna wyobrażał sobie, że jest mądrzejszy od tego pana oberlejtnanta, chciał się swoim księżycem pochwalić przed szeregowcami, więc gdy dostał w pysk po ziemsku, to nam wszystkim ulżyło, nikomu nawet na myśl nie przyszło, żeby się dąsać o to, przeciwnie, byliśmy radzi, że pan oberlejtnant zrobił taki dobry dowcip dając człowiekowi w twarz po ziemsku. To się nazywa ratowanie sytuacji. Chodzi o to, żeby się znaleźć w kropce i wszystko w porządku. Naprzeciwko Karmelitów w Pradze, panie oberlejtnant, miał przed laty handelek królikami i innym ptactwem, niejaki pan Jenom. Zapoznał się on z córką introligatora Bilka. Pan Bilek nie życzył sobie, żeby jego córka utrzymywała znajomość z tamtym panem i publicznie w gospodzie się wyraził, że gdyby pan Jenom przyszedł prosić o rękę jego córki, to by go zrzucił po schodach na łeb, jak jeszcze nikt nikogo nie zrzucił. Pan Jenom napił się dla dodania sobie odwagi i pomimo wszystko poszedł do pana Bilka z oświadczynami, a pan Bilek przyjął go w przedpokoju z wielkim nożem w ręku, jakim introligatorzy obcinają książki. Nóż jest ostry i krzepki. Mój introligator ryknął na gościa, czego szuka u niego, a pan Jenom puścił ze strachu tak głośno, aż od tego zegar ścienny stanął. Pan Bilek roześmiał się wesoło, podał gościowi rękę i stał się bardzo uprzejmy: — Pan pozwoli, panie Jenom, niech pan siada, przypuszczam, że nie narobił pan w majtki, bo widzi pan, ja nie jestem znowu taki zły człowiek, chociaż prawda, że chciałem pana wyrzucić za drzwi, lecz teraz widzę, że pan jest bardzo miły człowiek, jest pan oryginał. Jako introligator czytuję dużo powieści i nowelek, ale jeszcze ani razu nie czytałem, aby się konkurent przedstawiał w taki sposób. Śmiał się przy tym, aż się za brzucho trzymał, i wywodził, że mu się wydaje, jakby się znali od samego urodzenia, jakby byli rodzonymi braćmi. Podawał mu cygara, posłał natychmiast po piwo i serdelki, zawołał żonę i przedstawił go jej ze wszystkimi szczegółami tego przypadku. Pani Bilkowa splunęła i wyszła. Potem zawołał córkę i powiada: — Ten pan przyszedł prosić o twoją rękę i przytrafiło mu się to a to. — Córka rozpłakała się natychmiast i zadeklarowała, że tego człowieka nie zna, że go nawet widzieć nie chce, więc nie pozostało nic innego, tylko wypić piwo we dwójkę, zjeść serdelki i rozejść się. Potem pan Jenom miał jeszcze wstyd w gospodzie, do której chodził pan Bilek, i wreszcie w całej dzielnicy nie mówiło się o tym panu Jenomie inaczej, jak „ten zafajdany Jenom“, i wszędzie sobie opowiadali o nim, jak to on chciał uratować sytuację. — Życie ludzkie, posłusznie melduję, panie oberlejtnant, jest takie powikłane, że w porównaniu z nim człowiek jest szmata. — Do nas, do gospody „Pod kielichem“, na boisku chodził jeszcze przed wojną starszy strażnik policyjny, niejaki pan Hubiczka, i pewien pan redaktor, który zapisywał wszystkie złamane nogi, przejechanych ludzi i samobójców i zanosił wszystko do gazet. Był to taki wesoły pan, że więcej się wysiedział na policyjnym odwachu niż w redakcji. Więc ten redaktor pewnego razu upił tego starszego strażnika Hubiczkę, a potem w kuchni zamienili się na ubranie, tak że starszy strażnik stał się cywilem, a pan redaktor policjantem. Otóż ten pan redaktor przebrany za strażnika zakrył numer rewolweru i ruszył na miasto jako patrol. Na ulicy Ressla, za dawnym więzieniem św. Wacława, spotkał w ciszy nocnej jakiegoś starszego pana w cylindrze i w futrze, a ten pan prowadził pod rękę starszą panią w płaszczu futrzanym. Oboje śpieszyli do domu i nie odzywali się do siebie ani słowem. A mój przebrany redaktor rzucił się na nich i wrzasnął temu staremu panu nad uchem: — Nie rycz pan tak głośno, bo pana zaaresztuję! — Niech pan sobie wyobrazi, panie oberlejtnant, jak się oboje przestraszyli. Daremnie mu tłumaczyli, że to pewno jakaś omyłka, ponieważ oboje wracają do domu z przyjęcia u pana namiestnika. Ekwipaż podwiózł ich aż do Teatru Narodowego, a teraz idą pieszo, żeby użyć trochę świeżego powietrza, bo mieszkają niedaleko stąd na Morani, a on, niby ten pan w futrze, jest nadradcą namiestnictwa z małżonką. — Proszę sobie ze mnie nie kpić — wrzeszczał dalej domniemany policjant. — Wstydź się pan, jeśli pan jesteś takim jakimś radcą namiestnictwa, a na ulicy zachowuje się pan jak łobuziak. Przyglądam się panu już dość dawno, jak pan walił laską w spuszczane drzwi sklepów spotykanych po drodze i jeszcze panu ta pani, jak pan mówi, małżonka, pomagała. — Przecież ja nawet żadnej laski nie mam, jak pan widzi. To widać szedł tu ktoś przed nami. — Jak pan może mieć laskę, skoro ją pan przetrącił tam na rogu o tę babę, która po gospodach roznosi pieczone kartofle i kasztany. — Ta pani radczyni nawet płakać nie mogła z tego wszystkiego, a pan radca taki był wzburzony, że zaczął mówić coś o hultajstwie, za co został aresztowany i zaprowadzony do najbliższego posterunku policyjnego przy ulicy Salma. Ten niby starszy strażnik kazał tych państwa zaprowadzić do komisariatu i powiedział, że sam jest z dzielnicy św. Jindrzycha i przy obchodzie służbowym przyłapał tę dwójkę na zakłócaniu ciszy nocnej, przy bijatyce, a w dodatku ludzie ci dopuścili się obrazy władz. On sam załatwi, co ma załatwić, i za godzinę przyjdzie do komisariatu przy ulicy Salma. Więc policja zabrała tych państwa i zaprowadziła do komisariatu, gdzie siedzieli do samego rana i czekali na tego starszego strażnika, który tymczasem, klucząc, powrócił „Pod kielich“ na boisku, zbudził starszego strażnika Hubiczkę, delikatnie powiedział mu, co się stało i jakie dochodzenie dyscyplinarne czeka na niego, jeśli nie będzie milczał...
Nadporucznik Lukasz zdał się być zmęczony opowiadaniem Szwejka, ale zanim żwawszym kłusem ruszył dalej, aby dotrzeć do czoła kolumny, rzekł do Szwejka:
— Choćbyście gadali, mój Szwejku, do samego wieczora, to gadanie wasze byłoby tylko coraz głupsze.
— Panie oberlejtnant — wołał Szwejk za odjeżdżającym nadporucznikiem — czy nie życzy pan sobie dowiedzieć się, jak to się skończyło?
Nadporucznik popędził tym żwawiej.
Stan porucznika Duba poprawił się tak dalece, że chory mógł opuścić dwukółkę. Zebrał więc dokoła siebie cały sztab kompanii i jak w gorączce zaczął wszystkich o czymś pouczać. Wygłosił długą mowę, która wszystkim wydała się daleko cięższą niż plecaki i karabiny.
W mowie tej była mieszanina różnych przypowieści. Mówił tak:
— Miłość żołnierzy dla panów oficerów umożliwia czyny niewiarogodnej ofiarności, ale to zupełnie obojętne, bo jeśli taka miłość nie jest wrodzona, to można ją wymusić. W życiu cywilnym miłość wymuszona, powiedzmy na ten przykład, miłość ucznia dla ciała profesorskiego trwa tak długo, jak długo trwa siła zewnętrzna, która tę miłość wymusza. Ale na wojnie widzimy coś zgoła przeciwnego, ponieważ żołnierzowi nie można pozwolić na najdrobniejsze pomniejszenie rzeczonej miłości, która żołnierza przywiązuje do jego przełożonych. Miłość ta nie jest bynajmniej zwyczajną miłością, ale jest to właściwie szacunek, strach i dyscyplina.
Przez cały czas Szwejk kroczył po lewej stronie i podczas gdy porucznik Dub przemawiał, patrzył na niego jakby na komendę: W prawo patrz!
Porucznik Dub jakoś tego zrazu nie zauważył i mówił dalej:
— Ta dyscyplina i obowiązek posłuszeństwa, nakazana miłość żołnierza dla oficera, wyraża się bardzo zwięźle, ponieważ stosunek między żołnierzem a oficerem jest bardzo prosty: jeden rozkazuje, drugi musi słuchać. Już dawno czytywaliśmy w książkach o sztuce wojskowej, że wojskowy lakonizm, czyli zwięzłość, jest właśnie tą cnotą, którą każdy żołnierz pielęgnować powinien, bo czy chce, czy nie chce, musi kochać swego przełożonego. A ten przełożony w oczach żołnierza musi być najwyższym, jasnym i skrystalizowanym wyrazem niezachwianej i doskonałej woli.
Teraz dopiero zauważył, że Szwejk przy swoim „w prawo patrz“ nie odwraca od niego oczu, co mu się nie bardzo podobało, ponieważ sam wyczuwał, że w mowie swojej nieraz się plącze tak dalece, iż nie wie, jak wybrnąć z plątaniny miłości żołnierza dla swoich przełożonych. Wrzasnął tedy na Szwejka:
— Czemu się na mnie gapisz jak ciele na malowane wrota?
— Według rozkazu, panie lejtnant, pan sam raczył mnie napominać, abym patrzył na jego usta, gdy przemawia. Ponieważ każdy żołnierz winien spełniać rozkazy swoich przełożonych i pamiętać o nich, więc spełniam swój obowiązek.
— Patrz teraz — krzyczał porucznik Dub — w drugą stronę, ty drabie idiotyczny, i nie gap się na mnie, bo wiesz, że tego nie lubię. Twój widok, to nie żadna osobliwa przyjemność.
Szwejk zrobił głową zwrot na lewo i dalej maszerował obok porucznika Duba tak sztywno, że porucznik Dub znowu krzyknął:
— Gdzie ty się gapisz, kiedy z tobą rozmawiam?
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że według rozkazu pańskiego stoję „w lewo patrz!“
— Ach — westchnął porucznik Dub — z tobą jest krzyż pański. Patrz prosto przed siebie i myśl o sobie: Jestem taki idiota, że nie trzeba mnie będzie żałować. Zapamiętałeś to sobie?
Szwejk patrzył prosto przed siebie i rzekł:
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, czy mam na to odpowiedzieć?
— Na co ty sobie pozwalasz! — wrzasnął na niego porucznik Dub. — Jak rozmawiasz ze mną i co to znaczy?
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że to znaczy, że sobie przypomniałem pewien rozkaz pański dany mi na jednej stacji, że w ogóle mam milczeć, gdy pan przestaje mówić.
— Więc się mnie boisz — rzekł uradowany porucznik Dub — chociaż jeszcze mnie nie poznałeś. Przede mną drżeli nie tacy jak ty, zapamiętaj to sobie. Nauczyłem moresu większych od ciebie łobuziaków, więc stul pysk i zostań w tyle, żebym cię wcale nie widział.
Szwejk przyłączył się tedy na końcu kolumny do sanitariuszy i wygodnie jechał na dwukółce, aż dojechali wreszcie na miejsce wyznaczone na odpoczynek, gdzie żołnierze doczekali się zupy z nieszczęsnej krowy.
— Krowę tę powinni byli położyć przynajmniej na dwa tygodnie w ocet, a jeśli nie tę krowę, to przynajmniej tego, co ją kupował.
Z brygady przycwałował konny kurier z nowymi rozkazami dla jedenastej kompanii, a mianowicie marszruta została zmieniona na Felsztyn; Woralicze i Sambor należy ominąć, gdyż nie można by tam rozkwaterować żołnierzy, jako że są tam dwa pułki poznańskie.
Nadporucznik Lukasz wydał natychmiast odpowiednie dyspozycje. Sierżant rachuby Waniek i Szwejk wyszukają dla kompanii nocleg w Felsztynie.
— Ale pamiętajcie, Szwejku, żebyście w drodze nie robili żadnych głupstw — napominał go nadporucznik Lukasz. — Najważniejsze, żebyście się wobec ludności zachowywali przyzwoicie!
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że będę się starał, chociaż miałem jakiś obrzydliwy sen, gdy się nad ranem trochę zdrzemnąłem. Śniło mi się o nieckach, które miały dziurę, tak że przez całą noc ciekła woda na korytarz tego domu, w którym mieszkałem. Woda przeciekła na sufit mieszkania gospodarza, który natychmiast kazał mi się wyprowadzić. Taka rzecz, panie oberlejtnant, zdarzyła się w rzeczywistości. Było to w Karlinie za wiaduktem...
— Dajcie nam spokój, Szwejku, ze swoim głupim gadaniem i razem z Wańkiem popatrzcie raczej na mapę, żebyście wiedzieli, którędy macie iść. Więc tutaj oto macie te wsi: od tej wsi ruszacie na prawo ku rzeczułce, a stamtąd idziecie dalej aż do miejsca, w którym wlewa się do niej pierwszy dopływ. Będzie po stronie prawej. Potem pójdziecie polną drogą na północ i nie możecie się dostać nigdzie indziej, tylko do Felsztyna! Zapamiętacie to sobie?
Szwejk ruszył tedy razem z sierżantem rachuby Wańkiem według marszruty...
Było po południu i w panującej spiekocie cała okolica zdawała się ciężko dyszeć. Z płytkich grobów żołnierskich dobywał się zaduch zgnilizny. Dotarli w okolice, w których staczano walki podczas marszu na Przemyśl i gdzie karabiny maszynowe skosiły całe bataliony. W niedużych laskach nad rzeczułką widać było ślady ognia artyleryjskiego. Na wielkich przestrzeniach i zboczach zamiast drzew sterczały z ziemi jakieś ułomki i pniaczki, a pustynia ta była jakby oborana rowami strzeleckimi.
— Trochę tu inaczej niż pod Pragą — rzekł Szwejk, aby przerwać milczenie.
— U nas już będzie po żniwach — rzekł na to sierżant rachuby Waniek. — W okolicach Kralup żniwa zaczynają się najwcześniej.
— Tutaj po wojnie będą bardzo dobre urodzaje — rzekł po chwili Szwejk. — Nie trzeba będzie kupować mączek kostnych. Dla rolnika jest to rzeczą bardzo korzystną, gdy na polu spróchnieje cały pułk. Jednym słowem, obłowi się niejeden gospodarz i to porządnie. Tylko o jedno się boję, a mianowicie, żeby ci rolnicy nie dali się nabrać i nie sprzedawali tych kości żołnierskich cukrowniom. W karlińskich koszarach był na przykład oberlejtnant Holub, taki uczony, że cała kompania uważała go za idiotę, ponieważ z powodu swej uczoności nie nauczył się wyzywać żołnierzy i nad wszystkim zastanawiał się tylko ze stanowiska naukowego. Pewnego razu żołnierze zameldowali mu, że komiśniaka, który właśnie fasowali, żreć nie podobna. Innego oficera byłoby takie zuchwalstwo rozzłościło, ale on nic; zachował spokój, nikogo nie nazwał świnią czy bydlakiem i nikomu nie dał w pysk. Tyle tylko, że zwołał wszystkich swoich szeregowców i rzekł do nich swoim bardzo przyjemnym głosem: — Po pierwsze, musicie sobie uświadomić, że koszary to nie żaden Delikatessenhandlung, żebyście sobie mogli do woli wybierać marynowane węgorze, sardynki i sandwicze. Każdy żołnierz winien być na tyle inteligentny, żeby żreć wszystko, co fasuje, i ma mieć tyle dyscypliny, żeby się nie zastanawiać nad gatunkiem tego, co mu każą żreć. Wyobraźcie sobie, żołnierze, że może być wojna. Tej ziemi, w której was po bitwie pochowają, będzie wszystko jedno, jakiego komiśniaka natarliście się przed śmiercią. Matka ziemia rozłoży was i zeżre razem z butami. Na świecie nic zginąć nie może. Z was, żołnierze, wyrośnie nowe zboże na komiśniak dla nowych żołnierzy, którzy znowu może tak samo jak wy nie będą zadowoleni z otrzymanego chleba, pójdą na skargę i natkną się na kogoś, kto każe ich wsadzić do paki, aż im oko zbieleje, ponieważ będzie miał prawo. Teraz wam wszystko ładnie wytłumaczyłem, moi żołnierze, i nie potrzebuję wam chyba dodawać, że kto by się w przyszłości chciał uskarżać, to miałby tylko jedną przyjemność, a mianowicie, wyjście z paki na wolny świat boży. — Żeby był choć trochę urągał! Nic, tylko takie delikatne słowa, które wszystkich żołnierzy oburzały. Więc pewnego razu wybrała mnie kompania, żebym mu o tym delikatnie powiedział, że go wszyscy bardzo lubimy, ale że wojsko bez wyzwisk, to nie żadne wojsko. Więc poszedłem do niego do mieszkania i prosiłem go, żeby się nie krępował, że wojsko, to rzecz przecie twarda jak rzemień, a żołnierze już są przyzwyczajeni do tego, iż co dzień im się powtarza, że jeden w drugiego pies i świnia, bo w przeciwnym razie tracą szacunek dla przełożonych. Zrazu się wymawiał, mówił coś o inteligencji, o tym, że dzisiaj już się nie służy pod batem, ale wreszcie dał się przekonać, sprał mnie po pysku i wyrzucił za drzwi, żeby słowa jego nabrały większej wagi. Kiedy powiedziałem kolegom o rezultacie swojej wizyty u niego, wszyscy się ogromnie ucieszyli, ale on popsuł nam uciechę już dnia następnego. Podchodzi do mnie i wobec wszystkich powiada: — Szwejku, ja się wczoraj zapomniałem. Macie tu guldena i napijcie się za moje zdrowie. Z żołnierzami trzeba umieć postępować.
Szwejk rozejrzał się po okolicy. Po chwili rzekł:
— Zdaje mi się, że nie idziemy tak, jak iść trzeba. Pan oberlejtnant wytłumaczył nam przecie wszystko jak się należy. Najprzód idzie się pod górkę, potem na dół, następnie w lewo i na prawo, potem znowuż w prawo i na lewo. A my ciągle idziemy prosto. A może szliśmy dobrze, tylko że przy gadaniu nie zauważyliśmy. Ja tu stanowczo widzę dwie drogi wiodące do tego Felsztyna. Proponowałbym, żebyśmy teraz ruszyli tą drogą, która prowadzi w lewo.
Sierżant rachuby, jak zawsze, gdy dwoje ludzi znajdzie się na rozstajach, zaczął dowodzić, że trzeba iść na prawo.
— Moja droga byłaby wygodniejsza niż pańska — rzekł Szwejk. — Ja pójdę wzdłuż strumienia, nad którym rosną niezapominajki, a pan idź sobie zakurzoną drogą śród tej spiekoty. Ja się trzymam tego, co nam powiedział pan oberlejtnant, że w ogóle nie możemy dojść nigdzie indziej, tylko do Felsztyna, a skoro zbłądzić nie możemy, to po co leźć pod górę. Pójdę łąkami, przypnę kwiatek do czapki i narwę bukiet niezapominajek dla pana oberlejtnanta. Zresztą przekonamy się niedługo, kto z nas miał rację, więc mam nadzieję, że się rozejdziemy jako dobrzy towarzysze. Okolica jest tu taka, że wszystkie drogi prowadzą do tego Felsztyna.
— Nie małpujcie, Szwejku — rzekł Waniek. — Podług mapy z tego miejsca ruszyć musimy, jak już powiedziałem, w prawo.
— Mapa też się może mylić — odpowiedział Szwejk, zbaczając ku strumieniowi w dolince. Pewnego razu wędliniarz Krzenek wracał od Montagów na Małej Stronie na Królewskie Winohrady podług planu miasta Pragi, błąkał się całą noc, a nad ranem dotarł do Rozdielowa koło Kładna. Znaleźli go w życie; leżał zdrętwiały ze zmęczenia i chłodu. Skoro pan nie chce mnie słuchać, panie rechnungsfeldfebel i trwa przy swoim, to się musimy rozejść i spotkamy się dopiero w Felsztynie. Niech pan spojrzy na zegarek, żeby było wiadomo, kto prędzej dojdzie do celu. A gdyby panu zagrażało jakie niebezpieczeństwo, to niech pan wystrzeli w powietrze, żebym wiedział, gdzie pan się znajduje.
Po południu Szwejk dotarł do niedużego stawu, gdzie spotkał się ze zbiegłym jeńcem rosyjskim. Zbieg kąpał się właśnie, ale gdy ujrzał Szwejka, wyskoczył z wody i nagi zaczął uciekać.
Szwejk był ciekaw, czy pasowałby mu rosyjski uniform, leżący nad stawem pod wierzbami, więc się rozebrał i przywdział uniform nieszczęsnego zbiegłego nagusa, który uciekł z transportu zakwaterowanego we wsi za lasem. Szwejk chciał się dokładnie przejrzeć przynajmniej w wodzie stawu, więc tak długo chodził po grobli, aż go dostrzegł i zabrał patrol żandarmerii polowej, szukający zbiegłego jeńca. Byli to Węgrzy, więc pomimo protestów Szwejka odprowadzili go na etap w Chyrowie, gdzie został włączony do szeregu jeńców rosyjskich, pracujących właśnie przy naprawie toru linii kolejowej wiodącej do Przemyśla.
Wszystko to stało się tak szybko, że Szwejk dopiero nazajutrz zdał sobie sprawę ze swojej przygody i na białej ścianie izby szkolnej, w której ulokowana była część jeńców, wypisał kawałkiem węgla drzewnego:
TU NOCOWAŁ JÓZEF SZWEJK Z PRAGI,
ORDYNANS JEDENASTEJ MARSZKOMPANII 91 PUŁKU,
KTÓRY JAKO KWATERMISTRZ
PRZEZ POMYŁKĘ DOSTAŁ SIĘ
POD FELSTYNEM
DO NIEWOLI AUSTRIACKIEJ