Przygody dobrego wojaka Szwejka/Tom IV/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jaroslav Hašek
tom IV cyklu dokończył
Karel Vaněk
Tytuł Przygody dobrego wojaka Szwejka
Podtytuł podczas wojny światowej
Tom Tom IV

Po przesławnym laniu

Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza „Książka i Wiedza“
Data wyd. 1949
Druk Zakłady Graficzne „Książka i Wiedza“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Osudy dobrého vojáka Švejka za světové války
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V
Za nieprzyjacielem.


Przy każdym zajęciu zdobywa się doświadczenia i czyni się odkrycia, które pozwalają ściśle określać rzeczy i sprawy przyszłe. Starzy owczarze lepiej od stacji meteorologicznej na Petrzynie znają się na pogodzie; dziewczęta koło Bramy Prochowej tylko raz spojrzą i zaraz wiedzą, czy warto poprosić o papierosa poważnego jegomościa, który w nocy przygląda się budowli banku przemysłowego; doktorzy powiedzą każdemu z góry, że jeśli ma suchoty, a nie ma pieniędzy, to umrze na te swoje suchoty niedługo; ba, w dyrekcji policji praskiej jest pewien radca, który wie, że gdy badany aresztant prosi o szklankę wody, to zamierza się przyznać.
Więc gdy żołnierze marszbatalionu 91 w Żółtańcu dostali raptem rozkaz kopania nowych dużych latryn, stare wygi wojskowe mówiły z wielką powagą:
— Wiecie, chłopcy, to nie jest bez kozery. Jutro, a najdalej pojutrze, pójdziemy stąd precz. Teraz żarty się kończą.
Nikt na świecie nie zdoła objaśnić związku, jaki istniał między latrynami a armią austriacką, ale jedno oddziaływało na drugie, jak plamy na słońcu oddziaływują na wybuchowość wulkanów. Po wsiach nikt i nigdy nie troszczył się o to, gdzie wojsko szuka ulgi, ale jak tylko nadchodziły jakieś wieści o bliskich marszach, żołnierze dostawali łopaty i siekiery z rozkazem wybudowania obszernych i solidnych latryn. Zdaje się, że oddziały armii boją się, żeby te wojska, które przychodzą po nich, nie mogły ich obmawiać.
W Żółtańcu żołnierze kopali latryny wieczorem, a nazajutrz rano był alarm. Do sztabu pułku przybyli dwaj oficerowie ze sztabu generalnego. Przyjechali w zabłoconym aucie, a żołnierze stojący w szeregach witali ich uciesznymi uwagami:
— Niech ich diabli wezmą! — Jak tylko pokażą się te draby w czapkach muzykanckich, zaraz potem jest Vormarsch i awantura. Bóg raczy wiedzieć, co to za głupcy, ci Moskale, że ciągle uciekają, jakby to była osobliwa przyjemność gonić ich wiecznie.
I zaraz się zaczęło. Kompanie stały na nawsiu, do nich podjeżdżały wozy zaopatrywania i żołnierze fasowali. Dwieście patronów, dwa i pół bochenka chleba na pięć dni z góry, dwie konserwy, garść sucharów, torebkę konserwy kawowej. Był to ładunek dla młodego słonia, a nie dla człowieka, który ma robić czterdzieści kilometrów dziennie. Ale taki już był austriacki system wojenny, bo nigdy nie wiadomo było, kiedy się zacznie uciekanie albo gdzie zagubią się tabory podczas marszu.
Żołnierze z cichymi westchnieniami układali konserwy i chleb w plecakach, naboje sypali do chlebaków, plecaków, ładownic, gdzie się dało. A w tyle u swej kompanii Szwejk przemawiał do Balouna:
— Widzisz, teraz my ich popędzimy. A ty gapo nie myśl sobie aby, że to, coś dostał, masz zjeść koniecznie dzisiaj, bo tego starczyć ci musi na cały tydzień. Teraz kuchni nie zobaczysz prędzej, aż nieprzyjaciela pobijemy i rozproszymy. Dopiero wówczas będzie odpoczynek i dostaniemy jeść. Możliwe, że i rum będziemy fasowali.
— Matko Boska Kłokocka! — jęknął Baloun. — Ostatnia godzinka nadchodzi. Przecież ja wiem, że zjem wszystko, zanim pan kapitan powie: Marsz!
— Nie wygaduj głupstw — rzekł uroczyście Szwejk — i pamiętaj o przysiędze i o honorze wojskowym. W Czasławiu przy dwunastym pułku landwery był niejaki Starek, takie poczciwe, zacne, ale głupie bydlę. Jednym słowem, idiota. Gdy narukował i gdy kapral Endler dostał go w swoje rączki, to rzekł do niego: — Jesteś taki głupi, że to nawet niemożliwe, żeby ktoś mógł być takim cymbałem i mógł nie poznać się na tobie, że jesteś głupi. — A ten Starek był tak samo wiecznie niesyty, jak ty. Gdy fasował chleb, to go zabierał z sobą na pryczę i pod kołdrą gryzł po kawałku, tak że koło północy nie miał już nawet skórki. Ale gdy się obżerał chlebem, to zawsze tak śmierdział, że jego sąsiedzi chodzili potem do doktora, a doktór kazał im leżeć jako zatrutym. Ale potem wymiarkowali, z czego to wszystko jest, i tego Starka zawsze na noc wyrzucali, a on sypiał na samym strychu, żeby go nikt nie znalazł. U wszystkich żołnierzy stracił wszelki szacunek i nikt nie traktował go jako żołnierza. Przezywali go rozmaicie, podczas ćwiczeń kapitan wysyłał go gdziekolwiek, żeby go nie miał na oczach. Potem musieli odesłać go do domu, bo żołnierze dwunastego pułku i dwudziestego pierwszego pułku robili dla niego składki komiśniaka. Dostało się to do gazet i za to go z wojska wygnali. Do nas do Budziejowic przybył jeden feldfebel z Czaslawia i on nam o tym opowiadał, przedstawiając nam tego Starka jako przykład odstraszający, żebyśmy wiedzieli, do czego dochodzi, gdy żołnierz nie umie opanować swoich namiętności i popędów. A ten feldfebel został do nas przeniesiony za karę, ponieważ w Czaslawiu okradał magazyn wojskowy, a rzeczy kradzione zanosił do pewnej kelnerki, bo ją kochał, i kupił jej jedwabną suknię.
Następnie, po skończonej naradzie oficerów, nastał sławny marsz poprzez moczary i piaski galicyjskie. Był to taki marsz, że ludzie mieli ramiona pokaleczone od plecaków, a skórę na całym ciele pozdzieraną. Na nogach wszyscy mieli pęcherze jak jaja. Trzy dni trwał taki marsz poprzez wsie popalone, a sypiało się w polu. Żołnierze zasypiali, jak tylko poustawiali karabiny. Wszyscy byli tak pomęczeni, że nikt z nikim nie rozmawiał. Z rana ten i ów spróbował coś zaśpiewać, roześmiać się, zrobić dowcipną uwagę, ale wszelkie próby poprawienia nastroju zawodziły. Nabojów nie można było porzucać, ponieważ trzy razy dziennie była rewizja: porzucano więc chleb i bieliznę. Trzeciego dnia wieczorem, gdy batalion rozkładał się dla odpoczynku na skraju młodego lasu, żołnierze wywierali wrażenie umęczonych kalek, a długo w noc wlekli się ku obozowi ludzie słabi i padali na ziemię jak kłody. Z rana, gdy ten i ów budził się ze snu, słyszał od wschodu grzmienie dział, a w pobliżu z lewej i z prawej strony także biły armaty: Bum-bum-bum!
Ten stały grzmot przebudził ze snu i Szwejka. Gromadka żołnierzy kręciła się już dokoła swego gospodarstwa i dyskutowała na temat, gdzie i kto strzela.
— To nasi strzelają. — Nie, to nie nasi, to Rosjanie. Słyszysz przecie, że to całkiem inny huk. — W takim razie Niemcy. — Jakoś niedaleko muszą być armaty. O co zakład, że jeszcze dzisiaj dostaniemy się w ogień.
Nadporucznik Lukasz spędził kiepską noc, bo nogi miał poodzierane, a biodra poodparzane od siodła. Gdy Szwejk zbliżył się do strumienia, płynącego środkiem łąki, zastał tam oberlejtnanta rozebranego i siedzącego nad brzegiem. Obmywał się chłodną wodą. Szwejk zasalutował.
— Posłusznie melduję dzień dobry panu oberlejtnantowi. Czy dzisiaj dostaniemy kawy? Czy przyjedzie kuchnia?
— Dzień dobry, Szwejku — rzekł Lukasz familiarnie. — No i cóż ty na to wszystko, mój chłopie? Może już dzisiaj znajdziemy się w ogniu. Ale na pewno nie wiem, a czy przyjdzie kuchnia, także nie wiem. Może będziemy mieli dziś odpoczynek, ale i tego nie wiem na pewno. Wiecie, Szwejku, co jest na wojnie najciekawsze? Że nikt nic nie wie, niby jaki Sokrates. Wiecie też aby, kto to był Sokrates? Grecki filozof. Mędrcem był dlatego, iż mawiał: — Wiem, że nic nie wiem. — Jak się czujecie, Szwejku, po tych marszach?
— Posłusznie melduję, iż mam nadzieję w Bogu, że mi Bóg ześle dość sił, abym dla najjaśniejszego pana umiał znosić dobre i złe — odpowiedział Szwejk. — Czy pan oberlejtnant nie ma przypadkiem trochę śliwowicy w swej feldflaszce? Mdło mi jakoś i czuję się nieswój.
— Ale tylko jeden łyk, Szwejku! Nie wychlaj mi wszystkiego! — napominał go Lukasz, widząc, że Szwejk już sięga po butelkę.
— Łyknę tylko raz, żeby nie mieć w ustach złego smaku. Bardzo dobra śliwowica! Posłusznie dziękuję — mlasnął językiem i wierzchem dłoni otarł usta. Potem usadowił się na brzegu i zaczął się przyglądać muskularnym nogom i włochatym biodrom oberlejtnanta.
— Pan oberlejtnant ma z przeproszeniem ciało takie ładne i gładkie, jak kobieta. Bardzo ładną i delikatną skórę ma pan na sobie. Pod Dzwonem bywała na tańcach pewna dziewczyna, niejaka Marzena Mrazkówna, i też była taka delikatna i biała. Bardzo lubiła chłopaków i na skałach, gdy odprowadzali ją do Brzewnowa, nieraz sobie z nimi zdrowo pofiglowała. Ale nikomu nie pozwoliła, żeby ją pogłaskał po kolanach, albo jeszcze wyżej nad kolanami. Chłopcy opowiadali to sobie o niej i dziwili się, więc pewnego razu złapali ją, żeby się przekonać, dlaczego ona na wszystko pozwala, a broni się tylko przeciwko temu. No i pokazało się, że skórę miała jak oskubana gęś, gdy puszczają się jej pałki. Taką kostropatą miała skórę. Daję słowo, panie oberlejtnant, że zadek miała jak tarkę.
— A ty Szwejku, też się o tym przekonałeś? — zapytał Lukasz, wdziewając kalesony. — Przyznaj się, Szwejku, ile ty dziewcząt zepsułeś?
— Ja, panie oberlejtnant, byłem zawsze porządny, ale miałem takiego kolegę, który mi o tym opowiadał. Bo ten kolega był straszny dziwkarz i o wszystkich przygodach z dziewczynami zapisywał sobie w książce, jak Schicht, co sprzedaje sklepikarzom mydło na kredyt, zapisuje należności. Miał w kieszeni kalendarzyk i w nim zapisywał pod odpowiednią datą imię tej dziewczyny, z którą akurat miał do czynienia, gdzie to się stało, i ile kosztowało. A na Nowy Rok zawsze robił inwentarz, bilans i statystykę. Był to urzędnik banku i znał się na księgowaniu. Nieraz mawiał nam: — Najtańsze dziewczyny, to służące, bo z nimi chodzi się na Cesarską łąkę albo w niedzielę w Zacisze na wycieczkę; szwaczki kosztują o dwadzieścia procent drożej, bo każą się prowadzić do kinematografu; jeszcze droższe, o całe dziesięć procent, są biuralistki, modystki i guwernantki, bo taką trzeba już zabrać do teatru i iść z nią do wędliniarza na kolację; następnie idą dziewczęta z teatru i z baletu: taka chce, żeby jej sprawić suknię, na kolację chce iść do restauracji, ale za to ma własne mieszkanie. Dla naszego urzędnika, to już zbytek, ale i to jeszcze wytrzymać można. Nie można natomiast wdawać się z panną z dobrej rodziny, która nic nie robi i ma wielkie pretensje, bo wtedy trzeba by bank okradać. Taka porządna panna chce kina, teatru, bukietów, wycieczek, sukien, wszystkiego, na Cesarską łąkę taka nie pójdzie, bo jej się koniecznie zachciewa hotelu. Takie oto doświadczenia miał ów znajomy. Wiedział też, co lubią jadać blondynki, a co brunetki, czym można skaptować niewiastę chudą, a czym tłustą, co trzeba mówić Maryniom, co Antosiom i Andziom. Wszystko wybadał i wiedział dokumentnie.
— Miał już widać własną metodę, naukową metodę badania — rzekł oberlejtnant, którego opowiadanie Szwejka zaczynało bawić nowością poglądów i oryginalnością zdobytych doświadczeń. Szwejk tymczasem spoglądał pobożnie na flaszką ze śliwowicą, a ponieważ widział, że oberlejtnant zabraniać mu nie będzie, łyknął znowuż i z zadowoleniem dodał:
— O tych niby metodach mógłbym panu także coś opowiedzieć. Na Smichowie był jeden kupiec, a nazywał się Worliczek. Ten znowuż miał specjalną metodą przyjmowania subiektów. Gdy potrzebował sklepowego to zamieszczał w „Politice“ takie ogłoszenie:

Młody uczciwy i gorliwy sklepowy znajdzie miejsce w praskim domu handlowym, jeśli nie tyle kładzie nacisk na wynagrodzenie, ile na uprzejme obchodzenie się z nim. Wymagana znajomość języka niemieckiego, palenia kawy i kiszenia ogórków.

Gdy następnie taki sklepowy bez zajęcia posłał mu ofertę i prosił o udzielenie mu miejsca, którego stać się godnym obiecywał przez gorliwe i sumienne spełnianie obowiązków, to ten pan Worliczek wzywał go do siebie do sklepu i mówił: — Mój zacny człowiecze, proszę mi obejść tę ladę. — Młodzian obchodził ladę ostrożnie, a po chwili pryncypał zwracał mu ofertę i świadectwa: — Nie nadaje się pan do mego sklepu, bo chodzi pan zbyt wolno. — Za każdym razem ogromnie w sklepowych przebierał, aż wreszcie trafił na takiego, który latał koło lady niby łasiczka. Pryncypałowi zapaliło się w oczach. — Podobasz mi się, człowiecze, przyjmuję cię — powiada — ale ostrzegam cię, że miałem pewnego razu subiekta, który pijał mój atrament. To się od razu zauważa, ponieważ po atramencie usta są czarne. I okradać też się nie pozwolę i zaraz wszystko poznam. Mam ja swoje metody; jestem mistrzem metod. — No i wysłał tego sklepowego do filialnego sklepu w Koszyrzach, bo mu się ten młodzian bardzo podobał. A ten sklepowy w czasach przed Bożym Narodzeniem wyprzedał mu cały sklep i z pewną dziewczyną od Kutzerów wyjechał do Italii. Z tego wynika, panie oberlejtnant, że nie każda metoda jest dobra. Z najlepszą można wpaść po same uszy. Ale tam stoi Baloun i spogląda ku panu. Widać nagotował kawy.
Szwejk przy boku oberlejtnanta wszedł między żołnierzy, a gdy potem Baloun podał Lukaszowi menażkę z kawą, zasalutował i rzekł grzecznie:
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że panu życzę dobrego apetytu.
Na co Lukasz syknął, popijając kawę:
— Dziękuję ci!
— Słuchaj no, Szwejk — pytał go po chwili jednoroczniak Marek — od kiedy spoufaliliście się tak dalece z oberlejtnantem, że już cię tyka?
Szwejk spojrzał na Marka swoimi szczerymi oczyma:
— Chciał, żebym i ja mówił mu „ty“. Tam nad strumieniem piliśmy jego własną śliwowicą bruderszaft. To bardzo porządny pan i zaczyna tykać, jak tylko słyszy huk armat. Gdy usłyszymy strzelaninę karabinową, to i pan pułkownik będzie z nami na „ty“. Na wojnie panuje już taki obyczaj, że gdy zaczyna być kiepsko, to oficerowie od razu uważają swoich żołnierzy za braci.
Wokoło płonęło z dziesięć ogieńków, a nad nimi syczała woda w menażkach. W wodzie tej żołnierze rozgotowywali konserwy kawowe na gęsty, czarny, śmierdzący i ckliwy płyn. Mokre drzewo dymiło na wszystkie strony i nie chciało się palić, a żołnierze dmuchali w ogień obrzękłymi ustami, aż im z oczu łzy płynęły, albo wymachiwali czapkami, żeby się ogień lepiej palił. Potem ukazał się kapitan Sagner i powiedział żołnierzom, że jest odpoczynek, która to wiadomość przyjęta została z wielkim zadowoleniem. Jeszcze większą uciechę wywołała wieść, że przybędą kuchnie. Cud ten ziścił się koło południa; kuchnia przybyła i to od razu z gotową polewką. Rozdawano ją natychmiast. Polewka była dobra i Szwejk zdziwił się wielce, że jeden z żołnierzy pokpiwał:
— Gdyby podobne zupy podawano w restauracjach, to na jadłospisach mogliby śmiało wypisywać: Zupa aqua font, albo jeszcze krócej: H2O.
Szwejk odszukał sierżanta rachuby, Wańka, i powtórzył mu zdanie żołnierza. Waniek się zamyślił.
— To jakiś pysk łakomy tak szczeka. Trzeba przecie oszczędzać, więc wszystkiego dać nie mogę. Ale kucharze, te dranie opasłe, żarły pewno przez całą drogę. To, co powiedział ten łobuz, to łacińska nazwa, i symbol chemiczny wody. Na co sobie taki wszawy łobuz pozwala! Ale, dzisiaj, mój Szwejku, będziemy fasowali wino.
Fasowanie wina, czekolady i różnych innych przysmaków, należało do takich specyfików armii austriackiej, o których żołnierze wyrażali się jednym słowem: złodziejstwo! Wina fasowano jedno wiadro na kompanię: do tego wiadra podchodził feldfebel sztabowy i nabierał pełną menażkę; po nim szedł sierżant rachuby i czynił to samo; potem po kolei szli kucharze, oficerscy służący i brał każdy, ile się dało, a tym, co pozostało, miano napoić kompanię. Kończyło się tak, że gdy kapral podchodził do swoich żołnierzy i wołał: — Wino dzielić! — na dnie wiadra widzieli żołnierze dwie łyżki czerwonych fusów i dziesięciu chłopa odzywało się jednomyślnie: — Niech pan kapral raczy wypić to sam, bo nie warto wąsów maczać. — Toteż gdy Szwejk powiedział Wańkowi, że się będzie fasowało wino, Szwejk odpowiedział bardzo prosto:
— E, to bluff, bo wino wypiją panowie oficerowie, a nam każą tylko powąchać, żeby nikt nie mógł powiedzieć, że nie dostajemy wszystkiego, co nam się należy. Podczas ucieczki spod Kraśnika był jeden żołnierz, nauczyciel z zawodu, nie pamiętam już w którym służył pułku; zatrzymał dowódcę korpusu i powiedział mu, że już od tygodnia nie mieli ani ciepłej strawy, ani chleba, a przecie im się to należy. Pan generał poklepał go po ramieniu i rzekł: — Ja ja, das ist sehr gut; należeć wam się należy, ale chleba nie ma. To przecie jasne, nicht wahr? — Potem ten nauczyciel był w Pradze w lazarecie, chodził ciągle po izbie i powtarzał: — Dajcie żołnierzom, co im się należy. Sprawiedliwości nie ma, ale się ludziom należy! Czy życzy sobie pan generał sprawiedliwości w majonezie?
— E, mój Szwejku — zdziwił się sierżant rachuby — co za historie wy ciągle opowiadacie! Wojna, to wojna i musi być źle podczas niej. Przypomnijcie sobie, że już w litaniach jest mowa o tym: od powietrza, głodu i wojny zachowaj nas, Panie! Patrzcie, tam już niosą wino. Idźcie się dowiedzieć dla której to kompanii.
Szwejk ruszył naprzód i spotkał żołnierza, który ze strumienia niósł w płóciennym wiadrze wodę. Do tego żołnierza raptem podszedł porucznik Dub.
— Co ty niesiesz? Na co ta woda?
— Posłusznie melduję, że to jest woda dla koni. Dla koni od kuchni polowej.
— Skąd nabrałeś tej wody? Ze strumienia? Do stu milionów diabłów! Od kiedy wolno czerpać wodę ze strumienia?
Żołnierz milczał i spoglądał na porucznika. Widać było, iż wysila się, aby rozstrzygnąć pytanie: Czy ja głupi, czy on głupi?
Donnerwetter, to ma być dyscyplina? — krzyczał Dub. — Zugsfürer, czemu temu żołnierzowi nie dodano szarży do asysty? Czy nie wiecie, że gdy szeregowiec idzie po wodę dla jakich koni, to trzeba mu dodawać szarżę? Dlaczego nie poszedł z nim frajter?
Szwejk odpowiedział zamiast feldfebla:
— Posłusznie melduję, że ta woda jest całkiem zdrowa, bo pan oberlejtnant Lukasz umył w niej nogi i pił z niej kawę. Nikt do tej wody nie mógł niczego nasypać, bo teraz się koniom strychiny nie daje, żeby nie były zanadto bystre. W Radeszowicach był, panie lejtnant, hycel, a zawsze mawiał...
— Mawiał, że cię każę wsadzić do paki, aż sczerniejesz jak mumia króla egipskiego — ryknął na niego porucznik Dub. — Ty krowo jedna, nie kpij sobie ze mnie, bo Jezus Maria, gdybyśmy nie stali w obliczu nieprzyjaciela, to nie wiem, co porobiłbym z tobą, żeby się wreszcie pozbyć ciebie, ty zakało regimentu! Abtreten!
— Ryczy sobie ten facet jak wół — rzekł jeden z żołnierzy, gdy się porucznik oddalił. — Kiedym służył w Czaslawiu, to przy landwerze był tam dziadyga Cibulka. Też tak ryczał. Raport przyjmował zawsze konno, więc trzeba było ryczeć na cały dziedziniec, a on sam ryczał najgłośniej: — Ty smarkaty rekrucie, gadaj głośno, bo ci pysk rozedrę. Co to jest, żeby tak szeptać, jak stara kurwa, gdy idzie do spowiedzi! Do stu diabłów! Pomyślcie przecie, że przed wami stoi wasz kapitan i że dla takich smarkatych rekrutów nie będzie przecie wysilał swoich uszu. Ten kapitan ryczał tak głośno, że z całej okolicy kobiety wysłały deputację do pułkownika, żeby mu tego ryczenia zakazał, bo się dzieci budzą ze snu i z przestrachu dostają konwulsji.
Po południu cały obóz przemienił się w wielki tłum nagich małp, tępiących wszy. Każdy trzymał tu przy oczach koszulę albo gacie i zaglądał między szwy, tropiąc z wielką zaciekłością wszy i gnidy. Niektórzy wyjmowali pudełka z szarą maścią i rozcierali ją po biodrach i plecach, budząc zawiść tych, którzy o takim środku ochronnym przeciwko wszom zapomnieli. Rozpoczęła się oryginalna dyskusja:
— Mówią, że najlepszym środkiem przeciwko wszom jest olejek gwoździkowy — zadeklarował pewien wąsacz, który wszów nie zabijał, ale prztykaniem paznokci strącał je w trawę. Podobno wystarczy kilka kropelek tego olejku i wszystkie wszy wyzdychają. Ale ja ich mam zbyt dużo i potrzebowałbym przynajmniej litr olejku.
— Lepiej wysmarować się naftą — wtrącił drugi. — Nafta zabezpiecza od wszów i ludzi i świnie.
— Podobno wszy nie trzymają się wcale w bieliźnie jedwabnej — zaczął trzeci. — Pisali w „Politice“, że kto nosi bieliznę jedwabną, ten wszów nie dostanie.
— To prawda — odpowiedział Szwejk — ale nie wszyscy możemy chodzić w jedwabiach. Najlepiej plenią się wszy w grubych trykotach. Po kilku dniach ma się ich pełno, niby maku. Dobrze byłoby pozostawić je, żeby powyzdychały na uwiąd starczy, ale nie wolno, żeby żołnierz pozwolił zjeść się wszom. Żołnierz jest od tego, żeby zginął za najjaśniejszego pana, a nie od tego, żeby się nim pożywiło kilka głupich wszów.
Dzień był jasny i piękny. Ludzie wyprali sobie bieliznę, obmyli przepocone nogi i zabrali się do gry w karty. Ze wszystkich stron słychać było: — Wino, czerwień, siódemka... Wychodź w waleta, ty idioto... — Jednocześnie pod paznokciami trzaskały zabijane wszy. Jeśli wszy mają swoje dzieje, to w tych dziejach rok 1914 będzie wyryty złotem na marmurze jako rok nieopisanej wprost płodności i żywotności tego stworzenia.
Szwejk, który grał w karty do samego mroku, poszedł spać w pobliżu kuchni. Pod płaszczami leżeli tam już: Baloun, Waniek i jednoroczniak Marek. Spoglądali w głębię błękitnego nieba wyzłoconego gwiazdami, a Jurajda wywodził:
— Każda z tych gwiazd, to świat. Astralny świat. Gdy się pomyśli, że gwiazd, czyli słońc jest około 20 milionów, gdy człowiek zacznie wyobrażać sobie odległość, na której przebycie światło potrzebuje 537 lat, gdy przypomnimy sobie, że słońce jest półtora miliona razy większe od ziemi, to czymże jestem ja razem ze swoją kuchnią polową i co znaczy tych kilka kilometrów, któreśmy przemaszerowali!? Wszechświat jest ogromny i ma swoje olbrzymie tajemnice, ale my nie wiemy, kto tam jest i jakie stworzenia zamieszkują te przestwory.
— Chciałbym tylko wiedzieć — mówił jednoroczniak Marek — czy są tam tacy idioci, aby toczyli z sobą wojny.
— Może tak, może nie, nikt nie wie. Może mieszkają tam ludzie, może zwierzęta, w które wcielają się dusze zmarłych, zanim ponownie wrócą na ten świat. Czytałem o tym w książkach Flammariona.
— Trochę prawdy w tym może i jest — odezwał się Szwejk — i gdyby pan feldfebel znał panią Marszałkową na Żyżkowie, to by głową nie kręcił. Ta pani była wieśniaczką, wróżyła z kart i miewała przeczucia, co się stanie w przyszłości. Mieszkała przy ulicy Cimburkowej, ale ludzie garnęli się do niej z całej Pragi, bo dobrze umiała wróżyć i każdemu powiedziała, co było trzeba. Nawet duchy wywoływała.
— A czy byliście u niej, Szwejku, na seansie spirytystycznym? — zapytał Jurajda.
— Ja się do takich seansów nie nadaję — mówił Szwejk — ale słyszałem o pewnym medyku, który u niej mieszkał. Ten medyk miał niby zbadać tę wieszczkę w interesie wiedzy i stał się medium pani Marszałkowej. Gdy się „Pod kielichem“ dobrze wstawił, to nam o tym opowiadał. Więc ta gospodyni i ten medyk utworzyli spółkę i jak tylko zaczęła się wojna, to kobiety wystawały w ogonku przed mieszkaniem tej wieszczki. Ale potem ta Marszałkowa nie chciała powtarzać wszystkim niewiastom to samo, że mąż wróci z wojny zdrów i cały i że przez wiele lat cieszyć się będzie szczęściem małżeńskim, i niejednej powiedziała, że mąż stracił na wojnie nogi czy głowę, czy też inaczej został okaleczony. A te głupie baby zaczęły wymyślać na wojnę i przeklinać najjaśniejszego pana, że im zabrał żywiciela. Policja capnęła jedną i drugą, a te wygadały wszystko, że wieszczka powiedziała im o smutnych przygodach ich mężów. Więc policjanci zabrali się i do pani Marszałkowej i w dyrekcji policji chcieli ją najprzód powiesić za zdradę główną, ale potem ją puścili, tylko że jej nakazali przepowiadać ludziom same dobre rzeczy, a brać może za to, ile zechce. Ale ona się tak przestraszyła, że zarzuciła swoje rzemiosło i już tylko pomagała owemu medykowi. Pewnego razu przyszła pani adwokatowa, dama bardzo wykształcona, bo się jej niby śniło, że jej mąż, który na Hradczanach sądził ludzi za obrazę najjaśniejszego pana albo za dezercję, umarł czy też poległ w walkach i że dusza jego za karę wcieliła się w konia. Należało mu się, oczywiście, bo był dla ludzi draniem. Przecież nawet jednej babinie wlepił osiemnaście miesięcy za to, że kupowała sobie pantofle, a gdy Żyd zażądał za drogo, rzekła: — Żeby też już Moskale przyszli! — Więc ta pani adwokatowa dała wróżce pieniądze i kazała sobie ten sen wytłumaczyć. Marszałkowa nie chciała o żadnym wróżeniu nawet słyszeć. Pani adwokatowa dodała jeszcze, a wróżka poszła zbudzić medyka, który był mocno wstawiony i spał. Na posiedzeniu z panią adwokatową też zaraz usnął i Marszałkowa musiała mu dawać sójki w bok, żeby odpowiadał na pytania. I zaraz też, jak tylko ten duch na niego zstąpił, rzekł że czuje się być w koniu i że to jest kara. Pani adwokatowa mdlała i pytała, czy ta dusza długo musi przebywać w koniu. Pani Marszałkowa szturchnęła medyka, a on odpowiedział: — Tak długo, dopóki nie przyswoję sobie wszystkich przymiotów konia. — A czy, kochanie, dużo jeszcze uczyć się musisz? — szepnęła ta pani adwokatowa. — Już niewiele; umiem już żreć owies, pić z kubełka, żuć siano, spać stojąc. Dusza moja zostanie wyzwolona — deklamował medyk — jak tylko nauczę się pierdzieć w biegu. Tego jeszcze nie umiem. — Potem ta pani Marszałkowa dostała się do kozy.
Sierżant się roześmiał jak tygrys w śpiącej dżungli, a rozgniewany Jurajda kopnął Szwejka w zadek.
— Jesteście, mój Szwejku, nie tylko idiota, ale i świnia. Pokpiwacie sobie z wiedzy najtajniejszej. Bóg was za to ukarze. Nie ważcie mi się przychodzić do kuchni i obierać kości.
— Między niebem a ziemią jest wiele rzeczy — odpowiedział Szwejk — które są tajemnicą niezbadaną. Jak na przykład takie wszy. Czy mógłby mi pan powiedzieć, na co wszy są na świecie? Dzisiaj, ponieważ się umyłem i wdziałem czystą bieliznę, czuję się tak dobrze, jakbym spoczywał na sprężynowym materacu. Na biodrach miałem już strupy od brudu, na kolanach rósł mi mech, a między palcami robił mi się ser. Czy panu pocą się nogi, panie Jurajda?
Kucharz, zagniewany na dobre, milczał, a jednoroczniak mówił zasypiając:
— Niech granaty padają jak deszcz, niech bitwa grzmi, niech działa ryczą, bo z tego nic sobie nie robi nasz bohater, plutonowy 91 pułku, Antoni Wychodził z Wyżerek pod Czeskim Brodem. Kroczy naprzód po palmę zwycięstwa. — Potem zamruczał coś pod nosem i obróciwszy się na drugą stronę, szeptał: — Chłodna ziemia galicyjska kryje to serce bohaterskie, na którym spoczywał wielki srebrny medal za męstwo. Pozostała po nim suchotnicza wdowa i pięcioro drobnych dzieci...
Historyk batalionu cierpiał na manię wynajdywania różnych głupstw dla sławy armii. Nie miał spokoju nawet w nocy i robił uwagi, za które nieraz dostałby się do paki. Z pobliskiego namiotu oficerskiego dochodziły odgłosy jakiejś sprzeczki, a Szwejk, któremu jeszcze ciągle spać się nie chciało, obserwował niebo i myślał, czy też księżyc świeci tak samo nad Pragą i było mu jakoś nieswojo, że starym obyczajem nie gryzły go wszy. Półgłosem przyśpiewywał sobie.

Ajmazońscy czeladnicy
Do gaiku szli,
Siedli sobie w lubym cieniu
I wiskali wszy.

Z Kromierzyża na Hodomin
Furę ciągną wszy,
Jedna siedzi na koziołku,
I fajeczkę ćmi.

Zauważywszy, że i Jurajda nie śpi i stale wzdycha, zwrócił się do niego:
— Słyszał pan już o tym profesorze, co miał przygodę z wszą? Było to w Młodej Bolesławi, gdzie był taki pan profesor nauk przyrodniczych, który się martwił, że w zbiorach owadów nie ma wszy. Pcheł miał dość, ale wszy ani jednej. Kiedy regulowano Izerę, to na roboty przybyli włóczęgi z różnych stron świata i profesor dowiedział się, że tym ludziom wszów nie braknie. Wybrał się do nich pewnej niedzieli i wziął na wszy buteleczkę. Nad brzegiem rzeki siedział akurat jakiś obdartus, wiszcze się i rzuca wszy do rzeki. A ryby lubią wszy jak wściekłe. Więc mój profesor powiada temu włóczędze, że potrzebuje kilka wszy do zbiorów szkolnych i prosi o takowe. Mój obdartus sięga pod pachę, wyjmuje pięć sztuk jak ziarna jęczmienia, podaje je profesorowi na dłoni i mówi: — Pięć sztuk po dwadzieścia centów, to korona. Proszę o pieniądze! — Ale profesor był sknera i ani myślał płacić. — Przecież — powiada — nie będziecie, mój człowiecze, żądali pieniędzy za wszy. — A ten włóczęga schował wszy za pazuchę i wrzasnął na profesora: — To je pan sobie wyhoduj sam! — Ten włóczęga, to były docent filozofii, socjologii i ekonomii społecznej, a puścił się dlatego, że jego żona miała z innym dziecko. Rozumiał on bardzo dobrze, że jeśli ktoś chce mieć wszy, to powinien za nie płacić, jeśli sam ich nie chce hodować. Towar, to zawsze towar. Tak czy nie, panie Jurajda?
Jurajda, który nie umiał się gniewać zbyt długo, odpowiedział pojednawczo:
— Zdarzają się, panie Szwejk, takie przypadki, nad którymi trzeba się zastanowić, a które bynajmniej nie są śmieszne. Kobiety zmarnowały już wielu ludzi i tego cały system słoneczny naprawić nie zdoła. Ja, panie Szwejk — Jurajda był bardzo wzruszony i dlatego nazywał Szwejka panem — w tej chwili staram się zgłębić zagadkę, czy moja żona dotrzymuje mi wierności i nie łamie przysięgi, sypiając z innym. Dawno już bawię poza domem, a ona jest ładna i ma czarne ogniste oczy, Dawniej, panie Szwejk, gdy rycerze wyruszali na wojnę, to małżonkom swoim nakładali takie zmyślne pasy, że wiarołomstwo było wyłączone. Słyszał pan o tym niezawodnie. Jutro, panie Szwejk, będziemy mieli na obiad gulasz z konserw i kartofli. Ja dla pana trochę odłożę na bok. Oby tylko Bóg dał, żeby mi się małżonka nie puściła.
— Słyszałem o takich pasach wierności, a nawet czytałem — pośpieszył Szwejk z odpowiedzią, słysząc o jutrzejszym gulaszu. — Było to podczas wojen krzyżowych, kiedy to rycerze chadzali bić psów niewiernych, Turków i pogan, aby zdobyć Ziemię Świętą. Takie pasy, panie Jurajda, znajdują się nawet w muzeum w Paryżu. Pisał o tym Horky, literat, który wydawał w Pradze gazetę. Ten pan Horky bardzo te pasy zachwalał i pisał, że o nich istnieje mnóstwo najdelikatniejszych dowcipów. W Paryżu są podobno trzy rzeczy najciekawsze: trupiarnia, w której przechowują na lodzie nieboszczyków, co umarli na mieście bez podania adresu, Moulin Rouge, gdzie się schodzą uczynne panienki, i to muzeum, w którym znajdują się owe pasy, zabezpieczające wierność małżeńską. Szkoda, panie Jurajda, że nie wysłano nas raczej na front francuski. Po zdobyciu Paryża bardzo chętnie poszedłbym popatrzeć na takie pasy.
— Na co zdałby się taki pas — westchnął Jurajda — gdy my bylibyśmy w Paryżu, a żona w domu. Taki pas, panie Szwejk, to rzecz bardzo ważna i artystyczna. Zrobiony musi być na miarę, dokładnie. A żona, dajmy na to, rozmyślnie pośle inną miarę.
— W naszych czasach — zauważył Szwejk — nawet i dobra miara mogłaby się na nic nie przydać. Na świecie panuje teraz same cygaństwo i złodziejstwo. Taki pas, panie Jurajda, zamykał się na zameczek, a klucz pod karą śmierci mógł ślusarz zrobić tylko jeden. Ten kluczyk zabierał rycerz z sobą do boju, nosił go na sercu, a gdy było po bitwie, a psów saraceńskich wymordowano sporo, albo gdy rycerz dostał się do niewoli, to się modlił do Najświętszej Panny, żeby mu strzegła tego skarbu, od którego on miał kluczyk. Ale dzisiaj, panie Jurajda, klucze najróżniejsze wyrabiane są u Hoffmana w Horzowicach na pudy, a u Rotta na Małym Ryneczku można ich sobie kupić, ile wlezie. Dzisiaj ludzie umieją włamać się nawet do kas ogniotrwałych, a tam są przecie zameczki nie byle jakie. No i te damy dawniejsze inne były niż teraz, chociaż dużo musiały wycierpieć. Niech pan tylko spojrzy na stare obrazy, przedstawiające te panie: każda blada jak lilia. A jednak modliły się za małżonków swoich i czekały cierpliwie, aż pan wróci z kluczykiem. Jeśli zaś rycerz poległ, to pani jego z tym pasem szła do grobu. Na sądzie ostatecznym poznamy je łatwo, panie Jurajda. Nie myślę przyganiać pańskiej małżonce, bo jej nie znam, ale poniektóra kobieta to taka polatucha, że gdyby jej mąż kazał zrobić taki pas, choćby nawet całkiem malutki i gdyby go nie zakuł na amen, to by zaraz poleciała do ślusarza, żeby jej dorobił kluczyk albo wytrych.
— Tak to, tak — westchnął Jurajda — niełatwe ma życie człowiek żonaty.
Dookoła wszyscy już spali i słychać było tylko rytmiczne oddechy, chrapanie i pogwizdywanie. Czasem dał się słyszeć odgłos kroków frajtra, który rozprowadzał straże. Cała okolica pogrążona była w głębokim pokoju, który nagle przerwało czterokrotne wściekłe szczeknięcie dalekich dział. Szwejk już zasypiał, ale ciągle napastowała go myśl, że na froncie francuskim byłoby lepiej, bo po zdobyciu Paryża można by zwiedzić muzeum z pasami chroniącymi cnotę.
— Ukradłbym jeden z nich i przyniósłbym go jako zdobycz wojenną dla pani Müllerowej — pomyślał przed zaśnięciem.
— Saperzy pod gradem szrapneli budowali most... Wytrwać, a zwyciężymy! — mówił przez sen jednoroczniak Marek, rzucając się na posłaniu.
Jurajda poczuł się sam na tym olbrzymim świecie, który przytłaczał go swoją wielkością. W przededniu bitwy żołnierze myślą o tym i owym, a powieściopisarze opowiadają zawsze, jak to żołnierze w takich chwilach jednoczą się duszą ze swoim narodem i państwem, jak życie ich własne wydaje się im lichym w porównaniu z całą ludzkością i jej sprawami, i jak chętnie zgadzają się zginąć, wiedząc, że ból ich jest nikły w porównaniu z bólem świata. Może tak jest, może nie, ale kucharz Jurajda myślał w tej chwili tylko o tym, czy przy żonie w łóżku nie leży teraz inny i nie pieści jej. Wszystko inne nie interesowało go w tej chwili. Tuż obok niego głębokim basem pochrapywał dobry wojak Szwejk, który już w drodze na front wyraził się:
— Grać porządnie w mariasza, to sprawa dla nas daleko ważniejsza niż cała wojna światowa.
Rano nikt nie wiedział, co się będzie robiło. Kapitan Sagner nie miał jeszcze rozkazów dla swego batalionu, dowódca pułku także nie. Kapitan Sagner gniewnie odpalił kadeta Bieglera, który chciał mu zaimponować umiejętnością odczytywania map, i razem z Lukaszem udał się nad strumień, gdzie oberlejtnant powtórzył odświeżającą kurację przemęczonych nóg i odparzonej skóry. Lukasz narzekał, że konna jazda sprawia mu duże trudności, ale kapitan pocieszył go, że to jest kwestia przyzwyczajenia. Żołnierzom poprawił się humor, jak tylko dostali kawę, a potem zabrali się ponownie do gry w karty o zapałki i grosze. Gdyby nie grzmiały działa na północy, wszystko przypominałoby spokojne manewry.
Około południa zaterkotał telefon, oficerowie zbiegli się na naradę, a plutonowi krzyczeli:
— Alarm! Alarm! Do stu diabłów, rzućcie te karty! Nie słyszycie, że alarm!? Chcecie dostać po łbie?
Po pięciu minutach cały batalion stał w szeregach z tobołami na plecach i z karabinami w garści.
Do późnej nocy maszerowano żwawym krokiem. Batalion wyprzedzały straże i niezbędne Verbindungi. Żołnierze przeszli przez kilka wsi, gdzie widać było jawne ślady dawniejszych walk. Następnie znowu odpoczywano w lesie.
Kuchnia przyszła za oddziałem dopiero nad ranem. Gulasz, który miał być zjedzony dnia poprzedniego na obiad, był teraz na śniadanie. Armaty grzmiały już całkiem blisko, a niektórzy twierdzili, że w nocy słychać było wyraźnie karabiny maszynowe. Jednych opanowała nerwowość, drudzy stawali się apatyczni, obojętni na wszystko, co się stanie z nimi i z innymi. Ledwo że gulasz został rozdany, gdy przyleciał Meldereiter i znowuż był alarm. Żołnierze rękoma pchali jedzenie w usta, żeby nie musieli zarzucać je, a oficerowie kończyli konferencję i długo patrzyli na mapę, tocząc spór o kierunek drogi. Kapitan Sagner długo kręcił głową nad rozkazem, porównywując wskazany kierunek z mapą. Potem porozchodzili się do swoich oddziałów.
— Żołnierze! Zadanie, które mamy przed sobą, to wielkie głupstwo. Być może, iż do linii bojowej w ogóle nie dojdziemy, bo nasza brygada tworzy trzecią rezerwę. O jakie dwie mile stąd stoi batalion rosyjski, zbłąkany w głębi lasu. Moskale siedzą tam od wczoraj i nie wiedzą, jak się wydostać. Nasz pułk ma za zadanie las otoczyć i zabrać Rosjan do niewoli. To właśnie zrobimy. Rosjanie poddadzą się z wielką uciechą, może nawet bez wystrzału. Nie bójcie się, bo jak powiadam: to głupstwo. Hurra! Hurra! Hurra!
Szeregowcy odpowiedzieli jakimś niezdecydowanym „Hurra“! i kapitan Sagner wydał dyspozycje, w jakim porządku mają iść kompanie. Żołnierze, którzy już brali udział w bitwach, mówili:
— Jezus Maria, jeśli tworzymy trzecią rezerwą, to najdalej za godzinę dostaniemy lanie. Pod Gródkiem też byliśmy trzecią rezerwą i po trzech kwadransach dostaliśmy w skórę. Zawsze się gada o jakiejś trzeciej rezerwie. Niech mnie powieszą, jeśli nas nie prowadzą gdzieś, gdzie nie ma ani jednego naszego żołnierza. Uważajcie, chłopcy, że zanim wam się ten gulasz uleży w żołądku, dostaniecie lanie.
Jest godne uwagi, że Czesi w wojsku austriackim nigdy nie mówili: — Będziemy się bili — albo: — Będziemy ich bili — ale zawsze wyrażali się o tej rzeczy w trybie aż nadto biernym: — Dostaniemy lanie. — Jedenasta kompania miała iść przodem jako Vorhut, czwarty pluton szedł jako szpica, a łączniki miał pod sobą kadet Biegler. Kadet sam kroczył z sześciu szeregowcami na czele, a śród tych sześciu był Szwejk, który dobrowolnie zameldował się jako patrol. Reszta żołnierzy wyciągnęła się w długą linię, żeby się nie stracić z oczu i żeby jeden żołnierz mógł dawać drugiemu znaki, w jakim kierunku idzie szpica. Ci, co prorokowali, że za godzinę dostaną lanie, mylili się. Marsz trwał już dwie godziny przeszło, a o nieprzyjacielu ani słychu, ani dychu. Nastrój poprawił się, osobliwie, gdy odgłosy strzelaniny zacichły. Mniemano, że Rosjanie wycofali się co rychlej i że teraz nie zatrzymają się wcześniej aż w Moskwie. Ku wieczorowi batalion dotarł na skraj lasu, gdzie na niego czekała szpica, nie mająca rozkazów co do dalszego marszu. Nowego rozkazu nie było i dopiero w nocy przybył Meldereiter z rozkazem, że oddział ma się rozłożyć na miejscu i czekać na wyjaśnienie sytuacji do jutra. Kapitan Sagner zaprowadził swoich żołnierzy głębiej w las i nakazał ostre pogotowie. Wszyscy mieli być przygotowani do boju na pierwszy alarm. W lesie było ciemno, noc była chłodna, padał natrętny, drobny, zimny deszcz. Przed północą nikt nie spał, żołnierze przemokli tak dalece, że woda spływała im po plecach i nogach. Spróbowali rozniecić ogień. Drzewa było dość, w pobliżu była poręba, ale zaledwie błysnął płomyczek, gdy się zajęło wysuszone drzewo, przyleciał porucznik Dub i nakazywał:
— Zagasić! Natychmiast zagasić! Czy chcecie, żeby do nas zaczęli strzelać?
Żołnierze niechętnie gasili ogień, mrucząc coś o trzeciej rezerwie, ale lejtnant był jak wściekły.
— Który z was odważa się nie słuchać? Stulić pyski! Dla waszego ognia nikt nie ma ochoty kazać się zastrzelić. Herrgott, nie starajcie się mnie poznać!
I zamaszyście kopnął w ogień, aż się wszystko rozleciało.
— Ależ, panie lejtnant, niech pan da spokój — odezwał się w ciemnościach głos nadporucznika Lukasza, który tak już był rozdygotany od zimna, że mu zęby szczękały, jak w febrze. — Niech pan da spokój. Sam się pan też ogrzeje. Pozapalajcie, chłopcy, kilka ogni, także i dla nas jeden. Diabli wiedzą, czy w tym lesie w ogóle są Moskale, czy też są gdzieś daleko. A nad lasem nikt ognia nie dostrzeże.
Żołnierze pobiegli do poręby po suche drzewo i wkrótce wrócili z naręczami polan. Niebawem płonęło kilka ogni. Przy jednym usadowili się oficerowie i słuchali kapitana Sagnera, który klął głośno:
— Diabli wiedzą, czy jesteśmy tam, gdzie być mieliśmy. Do stu tysięcy diabłów, w sztabie brygady pokręcą zawsze wszystko. Przyjmują meldunki, wydają rozkazy i żadnemu z takich panów nawet do głowy nie przyjdzie, żeby pomyślał, czy jego rozkaz może być wykonany.
Wyjął mapę, rozłożył ją na kolanach i podał nadporucznikowi Lukaszowi rozkaz brygady.
— Przeczytaj sam. Według meldunku oddziału sprawozdawczego na wzgórzu 431 znajduje się oddział nieprzyjacielski w sile około 600 ludzi, ukrytych w lesie. Rozkaz: Marszbatalion 91 p. p. idzie jako samodzielny détachement w kierunku wzgórza 431, aby otoczyć nieprzyjaciela znajdującego się w lesie na wzgórzu 431. Meldunki kierować do dowództwa brygady.
A teraz proszę spojrzeć na mapę: kawał boru, jakaś głupia rzeczułka, drogi nie ma i same moczary. Nie ulega wątpliwości, że Rosjanie się cofają, ale żeby mieli włazić akurat tutaj, tego zrozumieć nie mogę.
Lukasz spoglądał na mapę, nie mając nic do powiedzenia. Zamiast niego odezwał się pan lejtnant Dub:
— Nie mamy prawa oczekiwać, że Rosjanie będą postępowali tak, jak w okolicznościach podobnych postępowalibyśmy my. Rosjanie mają swoje doświadczenia z czasów wojny z Japończykami, mają lekkie tabory, bardzo ruchliwe i zdolne przedrzeć się nawet przez teren najgorszy. A Galicja jest akurat taka, jak cała Rosja. Nieprzyjaciel przyzwyczajony jest do pokonywania takich trudności terenowych już z domu.
Sagnera drażniła opozycja, z jaką przy każdej sposobności wyrywał się porucznik Dub, ale pozwolił mu gadać i zwrócił się do nadporucznika Lukasza:
— Śliczna noc, co? Ja już dostaję zimnicy. Diabli wiedzą, dlaczego musimy tak starannie omijać kwatery po wsiach. Chyba dlatego, żeby żołnierze nie zawszawili mieszkańców. Nie, jeśli przez parę dni miałoby być tak jak w tej chwili, to ja tego nie wytrzymam. Na takie rzeczy trzeba mieć zdrowie żelazne. Sądzę, kolego, że niedługo pójdziesz na czele batalionu jako dowódca, a ja tymczasem będę sobie smarował nogi maścią od reumatyzmu.
Kapitanowi Sagnerowi zaczynała się taka wojaczka nie podobać. Front w ruchu, Rosjanie się cofają, sam diabeł wie, gdzie człek wlezie z batalionem i czy wróci z głową do domu. Szpital byłby przyjemniejszy, to chyba jasne. Zresztą wszyscy byli ciągle przekonani, że wojna skończy się lada dzień. Rosjanie zbliżają się już do swoich granic, więc po co pchać się za nim? Czy to ma sens? Kapitan nie zawahał się dać wyraz tym myślom.
— A właśnie, że trzeba iść za nimi koniecznie — wywodził porucznik Dub. — Rosjanie liczą tylko na rozległość swego państwa i na obszary, od których oczekują ratunku. Zapomnieli, że dziś mamy rok 1915 a nie 1812; rosyjscy generałowie nie myślą o tym, że dzisiaj walczy się inaczej niż ongi, gdy Napoleon szedł na Moskwę. W owych czasach armia musiała się żywić tym, co znajdowała w okolicach, przez które przechodziła, dzisiaj za tyralierą, która idzie naprzód, od razu buduje się kolej, a kolej dowozi wojsku wszystko, co potrzebne, z kraju. No i Francuzi nie byli przyzwyczajeni do rosyjskich zim, które dla nas są drobiazgiem. Mamy chwała Bogu, za sobą jedną zimę w Karpatach.
— Teraz za armią wożą pocztówki z widokami, proszek do zębów i Bóg wie co tam jeszcze. Jeśli wojna potrwa jeszcze lat kilka, to na froncie można będzie dostać i smoczki gumowe — ziewnął nadporucznik Lukasz, który nienawidził wszelkiego teoretyzowania. Widząc zaś, że i innym gadanie porucznika Duba jest wstrętne, zawołał Szwejka, który przysłuchiwał się przy drugim ogniu opowiadaniu o najskuteczniejszym sposobie tępienia myszy polnych przez sypanie zatrutego ziarna do nor mysich.
— U nas zastawiają na nie pułapki — rzekł jeden z żołnierzy. — W tych pułapkach myszy się duszą. Gdy ich jest dużo, to się nie nadąży zmieniać pułapek.
— Lepiej chodzić za pługiem i zabijać je miotłami — sprzeczał się inny — bo w takim razie wytępia się je razem z młodymi.
Szwejk chciał o tym coś powiedzieć, ale gdy usłyszał głos nadporucznika Lukasza, zerwał się i stanął przed nim.
— Szwejku — zapytał porucznik Dub — czy nie prowadzicie tam jakiej agitacji? O czym tam rozprawialiście?
— Posłusznie melduję, panie lejtnant — odpowiedział Szwejk — że rozmawialiśmy o wojnie. Koledzy powiadają, że Rusów jest dużo i że najlepiej tępić ich miotłą razem z młodymi. Podobno i myszy tępi się w ten sposób.
Lejtnant ugryzł się w język, bo wyczuł, że Szwejk kpi sobie z niego.
— Jakże tam, Szwejku — zapytał Lukasz — czy nie boisz się lasu w nocy? Widzisz, bratku, teraz zaczyna się awantura na dobre. Takie noclegi możemy teraz miewać i siedem razy w tygodniu. Jak się czujesz?
— Posłusznie melduję — odpowiedział Szwejk — że czuję się dwojako. Od frontu już jestem suchy, a po plecach spływa mi woda. Proszę pana oberlejtnanta, i w czasie pokoju niełatwo jest znaleźć sobie nocleg z komfortem, bezpieczny i z wszelkimi wygodami. Czy pan oberlejtnant był kiedykolwiek w Nymburgu? Jeśli pan tam nie był, to oczywiście, nie zna pan tam wszystkiego, jak się należy. Jest tam hotel „Praga“. Bardzo solidny i porządny hotel. Otóż pewnego razu niejaki Benesz, sztukator, chciał swojej żonie na urodziny podarować rasową kozę. Już panu mówiłem, że miałem handel psami, ale gdy kto chciał kupić jakie inne zwierzę rasowe, to mu się o nie postarałem. I właśnie wtedy przeczytałem w „Politice“, że w Nymburgu nr 286 jest na sprzedaż piękna koza rasowa. Więc po tę kozę pojechałem, ale przyjechałem za późno, bo koza była sprzedana. Radzili mi, żebym się rozejrzał po okolicy, że może taką kozę znajdę gdzie indziej. Ale już był późny wieczór, a w Nymburgu był jarmark, więc w żadnej gospodzie nie mogłem znaleźć noclegu i trzeba było iść do tego hotelu „Praga“. Dałem dozorcy parę groszy w rękę, a ten obiecał mi za to pokój na noc, ale potem okazało się, że pokoju nie ma i zwracał mi napiwek. Wtem przechodził właściciel hotelu i pytał się, o co niby chodzi. Mówię tak i tak, że nie mam się gdzie przespać. A on mówi do dozorcy:
— Powiedzcie pannie kelnerce, żeby dzisiaj spała z pokojówką i zaprowadźcie tego pana do pokoju kelnerki. Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że było mi bardzo żal, że tej kozy kupić nie mogłem, i z tym żalem nie mogłem pójść spać. Więc poszedłem na dół między gości, wypiłem coś niecoś i wygrałem guldena i trzydzieści sześć grajcarów w mariasza. A potem stróż mnie zaprowadził na górę do pokoju tej panienki. Bardzo ładnie było w tym pokoiku, a na łóżku leżał koronkowy szlafroczek. Nawet nie wiem, panie oberlejtnant, co mi przyszło do głowy, ale wziąłem i przymierzyłem sobie ten szlafroczek. Zrzuciłem koszulę i gacie i wdziałem ten szlafrok damski. Bardzo mi w nim było do twarzy i przyjemnie było mieć go na skórze, bo był taki mięciutki i ładnie pachniał. Więc położyłem się w nim do łóżka i nawet nie zamknąłem drzwi na klucz. Spałem dobrze, aż mnie przebudziły kroki na schodach. Nagle ktoś otwiera drzwi i ku mnie zbliża się jakiś pan, a musiał być wstawiony, bo o mały figiel byłby się przewrócił o krzesło. Usiadł na krawędzi mego łóżka, zdjął kamaszki i zaczął się rozbierać; przystawił do łóżka krzesło i ubranie ułożył na nim bardzo starannie. Są tacy ludzie, co nawet po pijanemu robią wszystko, jak się należy. Znałem niejakiego Buresza, szewca ze Zderazu, który po pijanemu rozebrał się pod pomnikiem Palackiego, ubranie złożył bardzo starannie, buty podłożył sobie pod głowę i nawet sztuczną szczękę wyjął z ust i położył ją na jednej z figur na plecach. Tak go tam rano znaleźli i w plecionce zanieśli do komisariatu. A w komisariacie doktór uznał go za wariata, więc go odstawiono do Katarzynek, gdzie jego stan umysłowy badali profesorowie, a pewien docent wziął go z sobą na wykład i demonstrował na nim pigmalionizm, czyli, że ten Buresz miał przekładać pomniki nad żywe niewiasty. Tak samo jak ten pułkownik Redl z Małej Strony, co to sprzedał Austrię naszym nieprzyjaciołom, i potem dla ratowania czci oficerskiej sam się musiał w Wiedniu zastrzelić. Mówił mi, proszę pana oberlejtnanta, pewien tajny policjant, że ten pan pułkownik miał trzy szafy, a w tych szafach trzy wielkie lale gumowe. Każda była jak dorosła kobieta i miała wszystko, co się należy. Opowiadał mi też, że razu pewnego ten pan pułkownik podarował jedną z tych lal burszowi, bo miała jakiś tam brak i już wychodziła z mody. Otóż ten docent mówił o tym szewcu to i owo do swoich słuchaczy, a mój szewc nie wytrzymał i w krzyk:
— Ach ty drabie — powiada — nie obrażaj mnie, bo ja mam żonę i nigdy żadnemu posągowi nie robiłem propozycyj niemoralnych. Ja jestem żonaty, ty idioto, więc o mnie nie wygaduj takich głupstw, bo ci dam w pysk.
— A że ten profesor nie przestawał wygadywać, więc mu dał po gębie, a potem był dwa lata w Bohnicach i dopiero gdy go wypuścili, znalazł sobie adwokata, żeby tego docenta zaskarżyć o obrazę. Jak się czasem wstawił, to walił pięścią w stół i krzyczał: — Ja mu tego, panowie, nie daruję, nawet gdybym miał sprawę poprowadzić aż do wiedeńskiego sądu. Jeśli ktoś jest niemoralny, to niech go nie robią profesorem, żeby nie psuł młodzieży i nie obrażał ojców porządnych rodzin. Co z takich idiotów w ogóle będzie?
Posłusznie melduję, że ten pan jak przyszedł do mnie, to się położył koło mnie, gdy się rozebrał, ale to było przez pomyłkę, bo zamiary miał czyste. Ja byłem odwrócony do ściany, a on zaczął mnie poklepywać, i głaskać, i sapać. — Panna Marynia już śpi? Miała na mnie poczekać? — Leżałem cichuteńko, żeby się nie spostrzegł, a on zaczął mnie całować w szlafrok. Objął mnie i całował w plecy, coraz niżej, niżej, odsunął wreszcie koronki i całował mnie tam, gdzie mnie mamusia poklepywała, gdy byłem jeszcze całkiem malutki. Potem znowuż szedł ustami coraz wyżej i szeptał: — Ale też Marynia mocno śpi... A ja jej przyniosłem na bluzkę, a jeśli będzie grzeczna, to jej dodam jeszcze gumy na podwiązki. No, kochanie, nie każ mi tak długo czekać, przecież ja wiem, że nie śpisz. — I znowuż zaczął mnie całować, ale już nie był taki skromny i nie zadowolił się podołkiem szlafroczka, dobierał się ustami do piersi i chciał mnie przewrócić na wznak. Położyłem się na wznak, a ten zaczyna mnie ściskać i szepcze: — Niech Marynia będzie grzeczna, to jej dodam pończoszki, jedwabne, śliczne cieliste pończoszki... — A wtem jak na niego ryknę:
— Idź, człowieku, do stu diabłów! Cóż to znowu takiego? Myślisz pan, że jesteś niemieckim księciem i że jesteś w Berlinie?
Panie oberlejtnant, posłusznie melduję, że ten pan tak się wystraszył, że mało nie umarł ze strachu. Ani pisnął, tylko złapał z krzesła swoje ubranie i w nogi. A ja zamknąłem za nim drzwi i położyłem się na nowo do łóżka czekając, co będzie dalej. A potem przyszedł dozorca z prośbą o kamaszki. Że niby jeden pan spał tam wczoraj i zapomniał kamaszki. Ale ja mu powiedziałem, żeby mnie nie budził z najlepszego snu, bo nie zapłacę za nocleg. A tamten mówi przez drzwi, że ten pan dał mu pięć koron za przyniesienie tych kamaszków, żebym się więc zlitował, bo on, niby ten dozorca, ma żonę i dzieci i miło mu zarobić parę koron. Więc mu kamaszki dałem.
Ten pan to był jakiś kupiec z Hradca Królowej, a żonę miał z Nehanic. Dopiero dwa miesiące był żonaty, a jego teściowa mieszkała w Rosji. Więc, proszę pana, człowiek szukający noclegu zawsze jest w niebezpieczeństwie i gdyby nad nim nie czuwał anioł-stróż, to mogłoby mu się przytrafić Bóg wie co. Nikomu wierzyć nie można, gdy się jest w obcym kraju. Ja jestem zasłużony żołnierz i też mogłem był stracić wianuszek w Nymburgu. Słyszałem kiedyś....
Szwejk zamilkł, bo oficerowie siedząc spali, jakby się pozarażali od żołnierzy, którzy także poopierani jeden o drugiego chrapali przy dogasających ogniach. Deszcz przestał padać i od wschodu do lasu przedzierał się młody dzień. Było jeszcze szaro, ale liście na drzewach ożywiły się nagle i witały ranek. Senność opanowała i Szwejka. Zdjął bluzę i koszulę, spodnie i kalesony i wszystko trzymał nad ogniem, żeby jak najprędzej wyschło. Za jego przykładem poszedł żołnierz, który właśnie powrócił z wartowania. Obaj stali nad ogniem, machali koszulami, żeby rozniecić żar, koszule nadymały się niby balony, a żołnierz mówił:
— To najlepszy sposób na wszy, kolego: rozgrzeją się, puszczą i wpadną w ogień, a gnidy pozaparzają się i popękają. Jeśli ruszymy dzisiaj dalej, to nasi koledzy będą mieli wszów jak maku. Bo jak człowiek zmoknie, a potem się w marszu na słońcu zagrzeje, to się wszy lęgą jak sto tysięcy diabłów. Wszystko z brudu! Cała ta wojna to jeden brud.
Rozgarniał szwy bluzy, prztykaniem paznokci strącał wszy w ogień i mówił w zadumie:
— Gdybym był w domu, to jużbym teraz klepał kosę i wyruszałbym na łąkę. Trawę, kolego, siecze się najlepiej po nocnym deszczu albo po rosie. Wtedy kosa dobrze bierze. Taki poranek jest bardzo piękny. W buteleczce ma się trochę alaszu z rumem, popijesz od czasu do czasu, a kosa brzęczy jak struna. A teraz tępimy tu wszy i sami idziemy na tępienie. Eh, człowieku, możesz mi powiedzieć, na co jest ta głupia wojna?
Szwejk milczał, żołnierz drapał się pod pachami i wywodził:
— Tutaj gryzą najbardziej. Patrz, bracie, wszystko od nich czerwone.
Ubrał się i kładąc się na swoim tobołku, przysuwał nogi do ognia.
— Szwejku, kolego — mówił — na co to wszystko? Czy my nie osły i głupcy?
Rano żołnierze myli się w kałużkach wody i szykowali się do gotowania kawy, gdy wtem na spienionym koniu przycwałował Meldereiter. Wręczył kapitanowi Sagnerowi jakieś papiery, zawrócił konia i pędził precz. Sagner zajrzał w papier, zwrócił się do oficerów i po upływie minuty cały obóz ożywił się wołaniem: — Alarm! Alarm!
Herrgott, draby, włożycie na siebie plecaki, czy nie? — ryczeli plutonowi. — Prędzej do stu diabłów, bo Moskale walą się na nas! Jezus Maria, nie gmerajcie się przecie jak stare kobyły, gdy się im wkłada chomąta! Rüstung umhängen!
Batalion ustawiał się w szeregach i zamiast pacierza porannego, słychać było przekleństwa i wyzwiska.
— Zwariować można! Czyż nie ma czasu nawet na to, żeby sobie ugotować trochę lury? Dalej, chłopcy, stawiajmy menażki na ogniu, to nam się kawa jeszcze dogotuje.
— Nieprzyjaciel nigdy nie jest tak blisko, żebym sobie nie mógł ugotować Vertésgulaszu! — rzekł jakiś kawalarz.
Znowuż wysłano przednią straż, która na czoło wysunęła jako szpicę kadeta Bieglera. Wyciągnęła się linia łączności. Kolumna szła znowuż w tym samym kierunku, z którego przyszła, ale bardziej na prawo.
Na skraju lasu spotkali się z autem, które wiozło oficera sztabu generalnego. Zatrzymał batalion, wezwał do siebie oficerów i rozmawiając z nimi, gestykulował nad mapą z takim wzburzeniem, że śród żołnierzy ozwał się głos:
— Już znowuż zabłądziliśmy. Patrzcie, chłopcy, jak im zmywa głowy za to, że zrobili jakieś osielstwo.
— E, chyba nie zrobili nic takiego. Słyszeliście dzisiaj strzelaninę? Przecież od rana nie było ani jednego wystrzału. Może pokój już zawarty i ten pan przyszedł powiedzieć, którędy mamy iść na dworzec kolejowy — wywodził jakiś poczciwiec. — Pewien frajter z szóstej kompanii mówił mi, że ma dziewczynę, która służy u jakiegoś posła w Pradze i ta dziewczyna mu pisała, że ten poseł mówił, iż wojna skończy się niedługo. Słyszał o tym w Wiedniu od jakiegoś portiera w ministerstwie, więc...
Direction mir nach! Marschieren marsch! — wrzasnął kapitan Sagner.
Przednia straż i szpica zostały tymczasem ściągnięte z powrotem i maszerowało się przez niebezpieczny las ze dwie godziny. Potem las przerzedził się, pokazały się piaski śród sosen i niebawem żołnierze wyszli na drogę wozową śród wysokich drzew i kadet Biegler znowu wystąpił w roli macek.
Po niedługim odpoczynku wojsko szło naprzód ostrym krokiem, jakby chodziło o prześcignięcie Rosjan. Żołnierze dotarli do poręby, gdzie kapitan Sagner, prowadząc konia za uzdę, sam wdepnął w coś ciepłego jeszcze, co było niezawodnym dowodem, że przed chwilą odpoczywał tu jakiś oddział wojska.
Śród żołnierzy powstała wesołość, a na twarzach oficerów widać było bezradność. Byli tu Rosjanie czy nasi? Węchem się tego nie pozna. W tym, co rozdeptał kapitan Sagner, były pestki czereśni, kilka plew, skórka z salami i parę ziarnek grochu. To mogło być zarówno rosyjskie jak i austriackie.
Oficerowie w milczeniu spoglądali na tajemniczy obiekt, a nadporucznik Lukasz wyraził przypuszczenie:
— Może nasza przednia straż. Ale jak na nią, byłoby tego trochę za dużo.
Lejtnant Dub zaprzeczył:
— Przednia straż nie mogła się tu zatrzymywać, gdyż bylibyśmy ją dogonili. Pewno byli tu Rosjanie i zdarzyło im się to ze strachu. A my — z wyrzutem spojrzał na kapitana Sagnera — szliśmy niezabezpieczonym marszem.
Nagle Dub, uderzył się w czoło:
— Ależ to się przecie da ustalić. Chłopcy rozejrzyjcie no się śród tych kaktusów i przynieście to, czym się podcierano — zawołał na najbliższych żołnierzy.
Żołnierze poznikali w krzakach i po chwili wracali, trzymając w dwóch patykach dziwaczne rzeczy: kępki trawy, gałązki i liście, białą damską rękawiczkę skórkową, obrazki świętych, pocztówki poczty polowej, a jeden przyniósł nawet kawałek gazety z obrazkiem. Lejtnant kazał zarzucić trawę i liście i wziął od żołnierza pocztówkę. Była napisana w języku madziarskim i dlatego treść jej pozostała mu niezrozumiała. Ale tak się z tego ucieszył, że z uczuciem triumfatora rzekł do kapitana Sagnera:
— Przypomniałem sobie, że przy zajęciu obozu nieprzyjacielskiego ma się natychmiast poddawać badaniu latryny. W taki sposób ustala się najłatwiej, jakie oddziały nieprzyjacielskie tam obozowały. Przed nami stoi — odwrócił kartkę — nie, tego nie przeczytam. Wszystko zamazane. Ale z pewnością nie są to Rosjanie. Podajcie mi ten kawałek gazety. Co to za gazeta? „Pokrzywy“. A więc czeskie pismo humorystyczne!
Żołnierz trzymał przed nim na patyczku urywek gazety, a Dub czytał na głos:

- eczna
- Havlena
ramiona
- w twoich oczach znika
- pełna tajemnic mechanika.
Walec, który wszystko zmiecie
Co się czoło stawić waży...
Już się stało, bo w tej chwili,
Precz ucieka oddział wraży.
Tak, koledzy, naprzód idziem w sławę
A wrogom dajem nauczenie krwawe.
Ucieka Moskal. Ruscy oficerzy
Wołają: Zmykaj, kto tam w Boga wierzy!
I macha szablą wódz naczelny cara:
Z Galicji granic niechaj zmyka wiara!

Lejtnanta Duba tak dalece zainteresował ten wiersz, że sięgnął po gazetę, aby go przeczytać cały, ale papier przylepił mu się do palców, a nos pouczył go, że coś się rozmazało. Rzucił gazetę na ziemię i wycierając palce o chusteczkę do nosa, ze słodkim uśmiechem mówił do nadporucznika Lukasza:
— Jest takie przysłowie łacińskie: Inter arma silent musae — podczas wojny milczą muzy, ale u nas na szczęście muzy nie zamilkły. To, co przeczytałem, jest pięknym, patriotycznym, lojalnym wierszem. Szkoda, że wiersz ten nie jest cały, bo przeczytałbym go przy sposobności żołnierzom dla podniesienia ich na duchu. Panowie, mogę wam powiedzieć jedno: przed nami szli nasi.
Sagner odwrócił się zły, a Lukasz trącał papierek końcem buta i proponował:
— Może dałoby się to wyprać. Co za bydlęta, ci żołnierze! Patriotyczna, lojalna poezja, która mogłaby podnieść wojsko na duchu, poezja, w którą poeta włożył całą swoją duszę, a taki drab podetrze się nią, jakby na świecie nie było innego papieru.
Uśmiech jego był pełen złośliwego sarkazmu i ironii.
Wojsko szło dalej, a po godzinie znowuż nikt nie pomyślał o tym, że już dawno nie widziano żołnierzy łączności. Około południa zbliżyli się ku łące, od której słychać było głosy. Kapitan polecił wysłać straże. Wróciły z meldunkiem, że na łące obozuje mały oddział naszej artylerii i pasie tam konie.
Batalion zbliżał się ku łące, żołnierze cieszyli się, że będzie odpoczynek, gdy nagle na skraju lasu ukazał się oficer wierzchem. Pędził w kłusa ku Sagnerowi i wrzeszczał na niego:
Welches Regiment? Einundneunzigste? Wohin führen sie das? Aber meine Herren! Das ist doch falsche Richtung! Ich habe links befohlen! — i zawróciwszy na miejscu pędził precz.
Kapitan dał koniowi ostrogę i popędził za nim, prosząc o rozkazy dokładniejsze, gdyż spostrzegł, że jest to dowódca brygady. Ale rozkazów nie otrzymał. Dziadyga powtarzał swoje:
Ich haben doch links befohlen.
Kapitan zawrócił i odpowiedział:
Zum Befehl, Herr Oberst!
Dopiero wówczas stary szympans zatrzymał się i wrzasnął na kapitana:
Herr Hauptmann! Merken sie sich für immer: Oberst-Brigadier!
Kapitan pomyślał coś o idiotyzmie i zawrócił ku swemu batalionów, gdzie na złość brygadierowi pozwolił żołnierzom na trochę dłuższy odpoczynek. Potem rozkazał maszerować dalej, nieco w lewo. Nikt nie pomyślał o tym, że straż przednia maszeruje w poprzednim kierunku i że należałoby ją ściągnąć, że oddział idzie nie zabezpieczony i bez wywiadowców, jak papierowi landwerzyści, gdy w Milowicach chodzili na ćwiczenia strzeleckie z wielką paradą i ostentacją.
Kadet Biegler wlepiając oczy w mapę i konfrontując jej znaki z miejscowościami, które mijali, kroczył ostrożnie naprzód, aczkolwiek nie miał najmniejszego pojęcia dokąd właściwie ma dojść i gdzie ma się spotkać z Rosjanami. Ale wiedział, że zostało mu powierzone zadanie bardzo ważne, więc usiłował wywiązać się z niego tak, aby zasłużył na uznanie. Szedł na czele batalionu ostro, zachęcając żołnierzy do żywego marszu i nie mógł się doczekać spotkania z pierwszym nieprzyjacielem, aby móc wysłać meldunek, że można na wroga natrzeć.
Za kadetem w niewielkim oddaleniu szedł Szwejk jako łącznik boczny w towarzystwie innego żołnierza, który na Szwejka umyślnie zaczekał, ponieważ samemu było jakoś nieraźno, i przywitał kolegę słowami:
— We dwóch będzie nam raźniej, gdyby na nas kto napadł i chciał ograbić. Tutaj, człowiecze, są takie lasy, że tylko zbójem być. Masz nabitą flintę? Na kadeta i na towarzyszy z przodu liczyć nie możemy, bo idą ciągle naprzód i nawet się na nas nie obejrzą. Ostatecznie zabłądzić tu nie możemy, jest tylko jedna droga.
— Flinty nie nabiłem — odpowiedział roztropnie Szwejk — bo z nabitymi flintami szpasu nie ma. Weźmie strzelbę w łapy jaki łamaga, bawi się i bęc, masz cały ładunek w brzuchu. Trzeba przyznać, że miał rację nasz lejtnant Frömmer, gdy służyłem w Budziejowicach, że Manlicherrepetiergewehr, model 1895 jest najlepszą bronią strzelną i jeśli który z was, wy łobuzy, nie będzie miał karabinu wyczyszczonego akuratnie albo po ćwiczeniu zapomni w nim nabój, to mu karabin otłukę o łeb. Zresztą, zabłądzić, kolego, można i w Pradze.
— Znałem niejakiego Haldę, który pracował w kotłowni Ringhoffera a mieszkał przy ulicy Celnej. W Bubnach miał dziewczynę i chodził z nią do pewnej gospody na Letnej na solidne tańce. Bo w tej gospodzie był taki napis: — Uprasza się o przyzwoite tańcowanie.
— No i pewnego razu wstawił się ten facet troszeczkę, z dziewczyną się poprztykał i idzie do domu. Przyszedł na Plac Wacławski i pyta policjanta, co to za plac i w jaki sposób można się z niego dostać na Smichów. Policjant objaśnił mu wszystko, jak się należy i dodał: — Niech pan idzie prosto wzdłuż tych szyn. — No i ten Halda szedł ciągle wzdłuż tych szyn, aż się wybił z sił i usiadł, żeby troszkę odpocząć. A potem ktoś nim zaczął potrząsać i piekłować się. Mój Halda otworzył oczy, a tu jakiś kolejarz trzyma go za kołnierz i wrzeszczy na niego: — Złaź pan zaraz na dół! Chcesz pan spaść pod pociąg?
I dopiero spostrzegł ten Halda, że zabłądził. Było już widno, a on siedział na barierze winohradzkiego przejazdu i miał całą gębę pokiereszowaną, bo spadł ze schodów w Nuslach. Tak mi się coś zdaje, że nikt nie idzie przed nami i nikt za nami.
Było tak istotnie; kadet Biegler trzymając się mapy, ruszył miedzą w prawo, a batalion szedł znowuż swoją drogą. Kolega Szwejka miał duszę w piętach.
— Widzisz, fujaro, ględzisz, a myśmy zabłądzili. Chodź nazad, pójdziemy do tych kanonierów, co pasą konie na łące. Będzie już południe i może tam akurat dają jeść.
— Oczywiście, sami wojować nie możemy — zgodził się Szwejk — trzeba się przyłączyć do jakiego oddziału.
Dowódcą półbaterii był młody nadporucznik, na szczęście Czech. Gdy Szwejk mu zameldował, że są łącznością 6 batalionu 91 pułku i że zgubili szpicę, przednią straż i batalion, roześmiał się i rzekł:
— Czekajcie, łobuzy, będzie wam ciepło. Gdzieście mieli oczy? Nie wiem, czy wasi tędy szli. Jesteśmy tutaj od rana, a wojska przeszło tędy bardzo dużo. Jezus Maria, wy gapy! Verbindung przy pościgu nieprzyjaciela, a oni się gdzieś zapodzieją! Przecież za takie rzeczy rozstrzeliwują!
— Posłusznie melduję — zaczął Szwejk — że my sobie, panie oberlejtnant, zdajemy sprawę z powagi sytuacji. Bo to zgubić swój pułk w polu, to nie jest znowu byle co. Żołnierz powinien zawsze myśleć o tym, w jaki by sposób posłużyć swemu pułkowi jak najlepiej, żeby się jego sztandar okrył sławą. Kiedym służył w Budziejowicach, panie oberlejtnant, to mieliśmy niejakiego kapitana Murcka. Był troszkę garbaty, służył jako wywiadowca w Serbii i za to zrobiono go kapitanem. Otóż ten kapitan Murck podczas wielkich ćwiczeń kazał każdemu żołnierzowi wpakować do tornistra dwieście pięćdziesiąt ostrych nabojów, a następnie, gdy przednia straż ruszyła, to sam szwendał się między żołnierzami łączności, podsłuchiwał, co mówią, i zapisywał to sobie w notesie. A następnie gdy żołnierze mieli odpoczynek, to on wzywał do siebie tych żołnierzy łączności i mówił: — Czy wiecie, co to jest morale? Jest to jak najściślejsze wypełnianie obowiązków, które żołnierzowi zostają wyznaczone według jego zdolności. Ale nie jest morale, wy morskie świnie, gdy w tornistrze macie dwieście pięćdziesiąt ostrych naboi i leziecie ze łbem spuszczonym, jak te świnie, a w osobie swoich przełożonych pyskujecie na swego najjaśniejszego pana. Abtreten, Morgen zum Rapport!
Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że myśmy się zabłąkać nie chcieli i nie mamy zamiaru osłabiać armii o dwa karabiny. Posłusznie proszę o przyjęcie nas do swego oddziału na menaż, chleb i fasowanie. Lehnungu od pana nie chcemy, bo jakoś tam swój batalion odnajdziemy i pan Waniek nam wszystko wypłaci.
— Mój złoty kolego — roześmiał się nadporucznik, słuchając poczciwych wywodów Szwejka — do baterii przyjąć was nie mogę. Cóż ja bym z wami robił? Zresztą jeszcze dzisiaj znajdziecie niezawodnie swój batalion. Nie będzie on znowu tak daleko i ktoś o nim będzie wiedział. Polowa żandarmeria pokaże wam drogę na pewno albo nawet odprowadzi was do niego.
— Niech pan oberlejtnant, posłusznie melduję, zastanowi się dobrze, zanim odrzuci nasze usługi — rzekł posmutniały Szwejk. — Stoimy w obliczu nieprzyjaciela jak dwa kołki w płocie, ale bateria może być o dwóch szeregowców mocniejsza, a w walce to nie byle co. A my pójdziemy z panem wiernie, choćby miało być najgorzej. Menaż i chleb moglibyśmy fasować od dzisiaj.
— Nie, nie, chłopcy, nie ma o tym mowy — zdecydował nadporucznik — ale trochę jedzenia dadzą wam kucharze, a chleba znajdzie się dla was wśród kanonierów pod dostatkiem. Abtreten! Szczęśliwej drogi!
Szwejk i jego kolega, który głośno podziwiał krasomówczy talent Szwejkowy, udali się ze zleceniem nadporucznika do kuchni. Tam kucharz mruczał coś o piechurskiej żebraninie, o nienażartych łazikach, ale ostatecznie sięgnął łyżką w kocioł i nalał im czubate menażki gęstej zupy z ryżem i siekanym mięsem wołowym. Szwejk i towarzysz jego zdjęli plecaki, usadowili się na nich, ustawili menażki na kolanach i dobywszy łyżek, zabrali się do jedzenia.
Podszedł do nich fajerwerker i zaczął przemawiać po niemiecku. Szwejk miał pełne usta, więc nie odpowiadał. Fajerwerker zaczął po polsku. Kolega Szwejka mruknął po niemiecku, że nie rozumie, więc rozmowny gość jął coś wywodzić po madziarsku, przy czym tak mocno poklepywał Szwejka po ręce, że zupa rozlewała się mu na mundur. Tak go to rozzłościło, że podniósł głowę znad menażki i rzekł:
— Co mi tu będziesz ględził, ględo zatracony! Pies by cię nie zrozumiał, gdy zaczniesz mleć ozorem. Herrgott, daj mi spokój, bo dam w zęby!
— Czech jesteś? — roześmiał się fajerwerker. — Czemu nie gadasz od razu. No, widać zaraz, że się z sobą zgadamy.
Artylerzysta usiadł obok nich w trawie i zaczął wypytywać, co są zacz, skąd idą i dokąd.
— Przypuszczam, że pułk 91 albo jego część tędy szła — rzekł po chwili — ale gdzie poszli, tego nie wiem. Teraz, gdy front jest w ruchu, trzeba dobrze uważać, żeby się nie zgubić. Żaden obcy oddział was nie przyjmie, a jeśli przyjmie, to potem musicie przynieść do swego oddziału potwierdzenie, żeście służyli i w jakich walkach braliście udział. Sporo już było takich łazików, że niby to się zabłąkali i przyłączyli się do innego oddziału, ale jak tylko ów oddział ruszać miał naprzód, to uciekali do innego oddziału. Niejeden przez trzy miesiące był stale w czołowej linii, a prochu nie powąchał. Ale teraz już tak dobrze nie ma. Z Pragi jesteście?
Szwejk zameldował się jako prażanin i zaraz pytał:
— Czy pan czasem nie jest sklepowym z handlu pana Pexidera na Winohradach? — Chyba nie, bo tamten był jaśniejszy blondyn. Ale kto wie, czy pan nie jest kowalem i czy pan nie pracował przy ulicy Szczepańskiej u pana Souczka. Też nie? No to mi bardzo dziwno, bo ja pana skądś znam.
Fajerwerker przyniósł im bochenek chleba i dwie paczki tytoniu. Szwejk ze wzruszeniem podziękował zacnemu krajanowi i właśnie obaj nasyceni piechurzy wkładali plecaki na ramiona, gdy nadporucznik podszedł ku nim i zdziwił się szczerze:
— Cóż to, wy łaziki, jeszcze jesteście tutaj? Wynoście się natychmiast, bo się za was wezmę trochę ostrzej. Zdaje się, że prochu przy łazikowaniu nie wynajdziecie.
Szwejk stanął na baczność, ustawił karabin przy nodze i przepisowo patrząc na oficera, rzekł z niezwykłą powagą:
— Posłusznie melduję, że już odchodzimy. Panie oberlejtnant, co do wynalezienia prochu, to zdarzyło się, że nieuczeni porobili wielkie wynalazki, bo ludzie nie są tacy głupi, jak wyglądają. Co też pan oberlejtnant myśli, gdy spogląda na swoje armaty? Pewno pan oberlejtnant nie myśli nic, ale ja myślę. Więc niech pan oberlejtnant sobie wyobrazi: każda armata ma takie kreski i wyżłobienia, z powodu których granat albo szrapnel leci naprzód w górę, a potem łukiem spada na dół. Kula leci tak:
Szwejk ujął karabin lewą dłonią, a prawą opisał parabolę.
— Więc kula leci tak, a panu nie przychodzi do głowy nic? Otóż gdyby się armatę kładło na boku, to kula leciałaby z prawej strony na lewą, albo z lewej na prawą, podług tego, na którym kole zostałaby ułożona. Można by ostrzeliwać Rosjan ogniem flankowym od frontu i nikt by nie wiedział, skąd się kule biorą.
Oberlejtnant śmiał się, aż go brzucho bolało. Fajerwerker i inni artylerzyści nie rozumieli doniosłości odkrycia Szwejka i głupkowato spoglądali na nadporucznika i na Szwejka. Wreszcie nadporucznik przestał się śmiać, dał Szwejkowi garść papierosów i rzekł:
— No, ale teraz już zmykajcie, a swoje odkrycie prześlijcie sztabowi generalnemu.
Szwejk znowuż meldował swój odmarsz i obejmując dowódcę baterii tkliwym spojrzeniem, dodał:
— Do samej śmierci, panie oberlejtnant, nie zapomnę pańskiej dobroci.
Obaj piechurzy wzięli karabiny na ramiona i ruszyli w drogę, którą dzisiaj przebyli już dwa razy. Długo maszerowały te dwie stracone owce armii austriackiej i gawędziły o tym, czy iść w prawo, czy też w lewo, czy wreszcie prosto za nosem. Nie spotykali po drodze ni wozów, ni piechurów, i coraz bardziej stawało im się dziwne, że okolica jest tu taka pusta i bezludna. Kolega Szwejka zaczął się niepokoić, czy aby nie znaleźli się przypadkiem za frontem rosyjskim. Szwejk się rozzłościł:
— No, a choćby tak, to co? Napadniemy nieprzyjaciela z tyłu. Nie lamentuj, że zabłądziliśmy, bo nie jesteśmy małymi dziećmi, żebyśmy mieli zginąć. W szpitalu w Pradze opowiadał pewien reumatyk taką historię z roku czternastego:
— Zabłądzili z ich oddziału tambor i trębacz. W jakiejś wsi galicyjskiej poleźli za dziewczynami, żeby przed śmiercią na polu chwały wyzbytkować się jak się patrzy. Ale zbytkowanie trwało trochę przydługo, a gdy się rano przebudzili, pułku nie było. Poszedł sobie bez nich. Stanęli jak te słupy solne i biadali: — Jezus Maria, co my teraz poczniemy? — Następnie ruszyli na poszukiwanie swego pułku i tak samo go szukali, jak my teraz szukamy swego batalionu. Trębacz miał trąbkę, tambor dźwigał bęben. A ten trębacz był to jakiś uczony od budowania domów, czy coś takiego, więc gdy tak szli, to on na bębnie tamborowym rysował ołówkiem mapę. Zaznaczył każdą wieś, kałużę, krzyż, gruszę na miedzy, strumień, świętego Jana, kupę gnoju, kościół, gorzelnię, karczmę, drogi leśne, poręby, wąwozy. Jednym słowem rysował na bębnie wszystko, co podczas tej wędrówki widzieli.
— Szwendali się w ten sposób po świecie od sierpnia do listopada, przewędrowali całą Galicję wzdłuż i w poprzek, a wypasieni byli jak te świnie. Na bębnie było wszystko, co powinno być na mapie. Pewnego razu, ku wieczorowi się miało, byli na węgierskiej granicy i natknęli się na swój pułk. Ale ich tam już nikt nie poznał prócz kapitana, bo ten pułk był już parę razy rozbity i formowany na nowo.
Kapitan nie chciał własnym oczom wierzyć, że to oni, dopóki ich nie obmacał własnymi rękami. Bo Czerwony Krzyż już dawno wykazał, że przepadli bez wieści, dostali się do niewoli, czy nawet zginęli w walkach, żeby rodzinom ich nie trzeba było wypłacać zapomóg.
Pan kapitan odesłał ten bęben do Wiednia, do wojskowego oddziału kartograficznego, a tam, kolego, podług tego bębna musieli robić mapy sztabu generalnego. Ten trębacz dostał za to wielki złoty medal, a tambor srebrny. Trębacza mianowano trębaczem pułkowym, a tambor dostał się do więzienia w Teresienstadzie, bo powiedział, że ci oficerowie, co rysują mapy, to idioci i darmo biorą pieniądze z kas państwowych. Z taką mapą w garści jaką narysował ów trębacz, nikt zabłądzić nie może.
Las zaczynał się przerzedzać, a między koronami drzew ukazało się błękitne niebo. Kolega Szwejka przyśpieszył kroku, wyprzedził go i zawołał:
— Jak Boga kocham, pole! A tam dalej wieś! Tam przecież kogoś znajdziemy!
Znaleźli. Między drzewami na skraju lasu przypatoczył się kadet Biegler i pytał:
— No i cóż? Trafiliście do tej leśniczówki. Dostaliście tam coś do zjedzenia dla mnie? To wy szliście przecie razem ze mną jako szpica. Tak, czy nie?
— Posłusznie melduję, panie kadecie, że nie szliśmy — objaśnił go Szwejk. — Czy pan jest tutaj sam? My nie szliśmy z panem w szpicy, my byliśmy Verbindung, a z panem szli inni. Pewno tamtych posłał pan do leśniczówki, a my nie widzieliśmy żadnych kolegów i żadnej leśniczówki, bośmy zabłądzili. A za nami nie idzie nikt, panie kadecie, batalion zgubił nas na czysto i nikt o nas nic nie wie. Teraz, panie kadecie, batalion diabli wzięli, a my musimy wojować sami. Ale niech pan sobie z tego nic nie robi, bo jakoś tam będzie. Dużo ludzi walczy na własną rękę.
Kadet bezradnie opuścił głowę. Złoty medal oddalał się i znikał, a jemu pozostało tylko westchnienie:
— Ale jeść mi się chce i brzucho mnie boli, bo napiłem się jakiejś niedobrej wody. Potrzeba mi czegoś gorącego. Może ci z leśniczówki nadejdą niedługo.
— Nie nadejdą, panie kadecie — odpowiedział Szwejk z wielką pewnością siebie. — Oni także zabłądzili. Wieczór za pasem, musimy sami rozejrzeć się za czymś. Naszych już dzisiaj nie znajdziemy. Całe szczęście, że pan jest oficerem i ma pan mapę przy sobie. Rano się rozejrzymy, gdzie nasz batalion może być mniej więcej i ruszymy prostą drogą do niego. Sądzę, że teraz powinniśmy pójść do tej wsi na nocleg i na kolację.
— Idźmy, gdzie chcecie — jęknął kadet, ściskając brzucho rękoma. — Jezus Maria, co to za ból! Zdechnąć, czy co? Ale ja na siebie odpowiedzialności nie biorę za nic, mój Szwejku. W tej wsi mogą się znajdować Rosjanie.
— Jeśli ich tam nie ma, to na nich uderzymy, a jeśli są, to się cofniemy — rzekł Szwejk filozoficznie. — Pan jest chory oficer, panie kadecie. Porządny żołnierz nie opuszcza swego chorego przełożonego. Komendę obejmuję ja, jako najstarszy. Direction tamta wieś. Marschieren marsch!
Wzięli pod ręce kadeta, który się kręcił i stękał, i głęboką drogą wozową ruszyli ku wsi. Biegler konał ze strachu, że mogą wleźć prosto w ręce Moskalom, ale Szwejk był całkiem spokojny:
— Wie pan, panie kadecie, że stanie się tylko to, co się stać ma. Bez woli Bożej nawet włos z głowy człowiekowi nie spadnie. Opowiadał mi tu jeden żołnierz przy ogniu, że łońskiego roku szli na Rosjan, a razem z nimi szedł feldpater. W lesie był odpoczynek i jego wielebność zabrała się do podwieczorku. Miał na podwieczorek salami węgierskie, jajka i wino czerwone, a Rosjanie dostrzegli ten oddział w lesie i zaczęli go ostrzeliwać szrapnelami i granatami. Wszyscy w nogi, ale ten feldpater siedział przy pniaku nakrytym serwetką i nie przerywał podwieczorku. Za żołnierzami krzyczał: — Nie uciekajcie, wy kury tchórzliwe! Wszędzie jesteście w rękach boskich, a bez powodu Bóg nikogo skrzywdzić nie pozwoli. Wszystko jest dobre, co Bóg czyni! — I raptem wybuchnął tam granat — właśnie ostatni — a gdy się dym rozpłynął, widać było na serwetce na pniaku butelkę wina, sześć jaj i salami węgierskie krajane w talarki. Proszę pana, panie kadecie, to był taki celny strzał, iż z tego feldpatera nawet guzika nie znaleźli, a podwieczorkowi nic się złego nie stało. Bo na świecie wszystko jest już tak urządzone, że każdego spotyka akurat to, co mu idzie naprzeciw. Jeśli mamy się dostać do niewoli, to się do niewoli dostaniemy zgodnie z wolą Bożą. Zresztą, jak słychać, to Rosjanie...
— Mój Szwejku — przerwał mu kadet — tu nie chodzi tylko o dostanie się do niewoli, ale i o to, że Rosjanie jeńców torturują. Wykluwają oczy, urzynają nosy, kleszczami Wyrywają przyrodzenie i wtykają torturowanemu w usta. Rosjanie są podobni do ludożerców. Są to barbarzyńcy.
— Dużo się różnych głupstw wygaduje — Szwejk machnął beznadziejnie ręką — ale już się takich rzeczy nie robi. To się robiło.. dawniej, podczas wojen tureckich, albo w czasach gdy nasi obsadzali Hercegowinę. Zresztą taka drobnostka, jak obcięcie nosa, nie warta gadania. Na Żyżkowie był niejaki Antek Wejwoda, który stracił nos, bo miał raka, a ten Antek płacił za kolegów w karczmie i mawiał: — Dzisiaj wyżebrałem trzy guldeny i osiemdziesiąt grajcarów, dwie koszule i dwie pary kamaszków. Dopóki nos miałem w porządku, musiałem na osiemdziesiąt grajcarów pracować cały dzień.
Za dawnych czasów, panie kadecie, dręczenie ludzi było różnorakie. Do męczenia mieli wtedy przeróżne instrumenty. Jak pan przyjedzie do Pragi, to niech pan idzie popatrzeć na nie do muzeum miejskiego. Męczyli ludzi przez naciąganie ich na drabinkach, skręcali ich na wszelaki sposób, przybijali za język, łamali kołem, a ludzie wszystko jak najchętniej znosili, byle tylko mieli zapewnione ostatnie namaszczenie. Dużo takich rzeczy działo się wtedy z obustronną przyjemnością, bo to wszystko było ku większej czci i chwale bożej. Takiemu heretykowi czy też czarownicy pognieciono i połamano gnaty, pod paznokcie wbijano im bretnale, a ciała ich prasowano niby skwarki. Każdy instrument, przy pomocy którego robiło się takie rzeczy, miał nawet własną nazwę, podług tego, co się nim jeńcowi robiło. Do gniecenia nóg były golenie świętego Józefa, do wybijania zębów szczęka Matki Boskiej, do łamania kości w ciele służyły żebra świętego Piotra. Więc taki heretyk czy też jeniec już z góry wiedział, czym zamierzają uprzyjemnić mu chwile: gdy starszy inkwizytor rozkazał, żeby mu podali nabijaczkę św. Walentego, to mógł być pewien, że z niego będą robili postne kiszki.
Tego wszystkiego Rosjanie na pewno nie mają, więc nic złego stać się nam nie może. Gdy nóż jest dobrze wyostrzony, to jedno chlaśnięcie wystarcza i już po uchu. I to nawet nie bardzo boli. Gdy ludzie wytrzymują wielki ból i zachowują spokój, to stają się świętymi. W Rzymie pewnemu papieżowi przypalano boki pochodniami, a gdy myśleli, że już będzie miał dość, ten rzekł im nagle z miłym uśmiechem: — Proszę, niech mnie panowie obrócą na drugą stronę, bo lubię, żeby wszystko było zrobione akuratnie.
Tymczasem zbliżyli się do wsi, a kadet zaproponował, żeby jeszcze chwilę poczekać, dopóki się nie ściemni. Usadowili się więc w ogrodzie za stodołą, kadet stękał i narzekał, drugi żołnierz podpełzł na czworakach ku chałupie, żeby zobaczyć, co się w niej dzieje, a Szwejk pocieszał kadeta:
— Ugotuję panu kadetowi wody na czosnku i przywiążę panu do brzucha gorącą cegłę. To bardzo pomaga, a ja pana nie opuszczę.
Wywiadowca wrócił i zapewniał, że we wsi prócz chłopów nie ma nikogo. Odwaga kadeta podniosła się znacznie. Poszli i zapukali w okno pierwszej chałupy. Jakaś stara babina otworzyła im drzwi i krzyknęła z przestrachu, gdy ujrzała żołnierzy. Złożyła ręce jak do modlitwy i zaczęła zapewniać:
— Niczego nie mamy, panowie! Moskale zabrali!
— Dawno byli tu Moskale? — pytał kadet.
— Niedawno — jęczała baba. — Z rana tu byli, wczoraj wieczorem tu byli, co dzień przychodzą. Moskale zabrali. Wyrżnęli kury i poszli sobie.
— A wychodek macie — pytał kadet dalej, gdy bóle zaczęły mu na nowo dokuczać.
— Nie ma, panoczku — zakręciła babina głową — Moskale zabrali.
— Czekajno, babo, zobaczymy, czy Moskale naprawdę wszystko zabrali — rzekł Szwejk i odsunął babinę na bok.
Izba jak na ruską chatę była aż nadto czysta i ładna. Od wielkiego pieca biło ciepło, a na ławie leżało jeszcze kilka bochenków chleba przygotowanego do pieczenia. Z izby Szwejk otworzył drzwi do komory: w kobiałkach piętrzyły się tu stosy jaj, pod sufitem wisiała szynka, na ścianach jaśniały połcie słoniny i zwoje suchej domowej kiełbasy. Serce Szwejka rozradowało się na ten widok. Cofnął się, aby zawołać kolegę i kadeta, których babina nie przestawała zapewniać:
— My biedni ludzie. Tam dalej za strumieniem znajdą panowie żołnierze chaty bogatych gospodarzy. U nas wszystko zabrali Moskale.
— Nie gadajcie głupstw, matuchno — rzekł do niej kolegialnie Szwejk. — My już tę piosenkę dobrze znamy. Moskale pozabierali. Wyrżnęli kurki, pokochali córki i poszli sobie.
Panie kadecie, posłusznie melduję, że możemy się tutaj rozgościć, bo ta czarownica ma w komorze istny handel delikatesów.
Hej, pani matko — zwrócił się do staruszki — zostajemy tutaj na kolacji i będziemy tu spali. Nie darmo — zapłacimy. Jak chcesz: po dobremu czy po złemu. Co ty? Nie chcesz wpuścić do izby nawet naszego pana kapitana? Poczekajno!
Szwejk wyjął z pochwy bagnet i jego ostrze przytknął babinie do szyi. Babina wystraszyła się, jęknęła i cofając się, uniżenie zapraszała wszystkich do izby. W izbie przy świetle spostrzegła, że śród przybyłych jest oficer, więc się rozgadała, powtarzając: — Pan kapitan, pan kapitan — i schylała się ku ręce kadeta, żeby ją ucałować.
— Widzisz, matko, tak, to mi się podobasz — poklepał ją Szwejk uprzejmie po ramieniu. — Tak należy szanować żołnierzy.
Kadet wyjął pieniądze, baba przyniosła chleba, ugotowała mleka, wyciągnęła skądciś wędzonkę i okazywała coraz więcej uprzejmości dla nieoczekiwanych gości. Przy tym wszystkim nie przestawała spoglądać na drzwi.
Szwejk gotował dla kadeta herbatę, mocną i cierpką, po czym ułożył go na pryczy zastępującej łóżko, przykrył go babinym kożuchem, a Biegler, któremu gorąca herbata od razu złagodziła bóle brzucha, zasnął.
Przy chlebie i mięsie siedział tylko Szwejk i jego towarzysz. Stara wsadziła chleb do pieca i wyszła, bo widać kogoś wyczekiwała, a towarzysz Szwejka, żując ogromny kawał wędzonki, wywodził:
— Porządne mięso, akuratnie nasolone i porządnie przewędzone. Od kości czuć je już po trosze, ale to nic nie szkodzi. Najlepiej, kolego, wędzić mięso na trocinach i palić jałowiec, wtedy mięso jest jak tort. Powiadam ci, jak ten tort.
— To nie jest wcale jak tort, a smakuje ci tak, że mało się nie zadławisz — odpowiedział Szwejk. — No, mięso zawsze mięso. Nawet pies mięso lubi.
Stara wróciła, a za nią weszła do izby młoda, jędrna i ładna kobieta.
— To moja córka — przedstawiała ją baba — jej mąż na wojnie. — Widzisz — zwróciła się do córki — nasi panowie żołnierze przyszli do nas w gości. Moskala wypędzają.
Młoda w uprzejmym uśmiechu wyszczerzyła duże zęby, a Szwejk grzecznie zaproponował jej garnuszek herbaty.
— Niech się pani napije z nami herbaty. A jak na imię pani mężowi? No, ładna z pani kobieta — rzekł, głaszcząc ją po bujnej piersi.
Przysiadła się do herbaty i rozgadała się ze Szwejkiem, którego ręce stały się dziwnie niespokojne i wciąż głaskały ładną niewiastę to po piersi, to po udach.
Towarzyszowi Szwejka chciało się spać. Stara przyniosła skądciś jeszcze jeden kożuch i poszła z nim do komory, rzucając na córkę spojrzenie napominające, ale córka śmiała się zgoła wesoło, gdy Szwejk uszczypnął ją w udo. Niebawem wstała.
— Czas już spać — i wlazła za piec, dokąd przedtem zaniosła sobie brudnawą poduszkę. Towarzysz Szwejka wyciągnął się na ławie, a ponieważ było na niej niewygodnie, więc przeniósł się na podłogę. Widząc, że Szwejk co chwila zerka tęsknym okiem za piec, mruknął pod nosem:
— Że też ci się chce takich zbytków, kolego! Czy jeszcze nie dość masz kobiet? Poszedłbyś lepiej spać, bo i tak po tym mięsie będą ciężkie sny.
— Masz rację — zgodził się Szwejk, kładąc się obok niego — ale ja tylko tak dla kawału, bo żadna kobieta się nie pogniewa, gdy da się jej do zrozumienia, że się podoba. Mamy więc pierwszy nocleg od czasu, gdyśmy się zbłąkali. Ujdzie jeszcze. W każdym razie jest on daleko lepszy niż w tym lesie, gdy się deszcz rozpadał. Opowiadałem tam przy ogniu oficerom, jak niby jeden murarz chciał żonie podarować na urodziny rasową kozę, a pan oberlejtnant nie chciał mi wierzyć i mówił, że takich rzeczy się na urodziny nie daje. A tymczasem ludzie dają sobie na złość i dla dokuczenia komuś jeszcze gorsze rzeczy niż taka rasowa koza, która jest zwierzęciem pożytecznym. Pewnego razu kupiłem od pana Krausa, buchaltera z mleczarni Radlickiej psa bernardyna. Był to pies bardzo piękny, duży jak roczny buhaj, a sprzedano mi go za pięć guldenów, żeby go się pozbyć. Mówił, że na tego psa patrzeć nie może.
I opowiedział mi wszystkie swoje udręki, jakie miał z tym psem. Swojej narzeczonej dał na urodziny złoty zegarek w bransoletce i chociaż był z nią zaręczony, nie śpieszył się z żeniaczką. Więc jego narzeczona kupiła mu tego psa. Płakał, gdy mi o tym psie opowiadał. Gospodyni, u której mieszkał przeszło sześć lat, przestała z nim rozmawiać, gdy przyszedł pewnego dnia do domu i przyprowadził tego psa, i nazajutrz wymówiła mu mieszkanie, ponieważ pies przez całą noc wył na balkonie. Uprosił ją, żeby go nie wyrzucała, to jej będzie płacił o pięć guldenów miesięcznie więcej i obiecał, że psa będzie brał na noc do swego pokoju, żeby mu się na balkonie nie przykrzyło. Więc rzeczywiście brał psa na noc do pokoju, ale z rana przychodzi dozorca, że lokator na dole ma przemoczony sufit, czy aby w pokoju nie rozlała się woda. Gospodyni oświadczyła, że po tym psie sprzątać nie będzie i karmić też go nie będzie.
Ale ten pan Kraus nie tracił głowy. Poszedł do końskiego rzeźnika, nakupił serdelków i kiszek. Kupił od razu za dwa guldeny, czyli osiemdziesiąt sztuk, i pół bochenka chleba. Rzucał psu te serdelki i cieszył się, że bernardyn chwyta je w locie. Pies zeżarł w południe wszystko, a wieczorem wył z głodu. Więc znowu jego pan poszedł po serdelki do końskiego rzeźnika, a rzeźnik myślał, że on ma restaurację i zapewniał go, że nikomu nie powie i zamówienie pośle mu przez chłopca.
I tak dzień w dzień musiał chodzić do rzeźnika po serdelki, do piekarza po chleb, a potem wyprowadzać psa na dwór. Jego panna na niego wyczekiwała wieczorami i razem z tym psem wszyscy troje spacerowali. I to trwało aż do czerwca, a potem ten pan powiada do kolegów: — Muszę zastrzelić siebie albo psa, albo się muszę ożenić. — I ożenił się. A w dwa dni po ślubie ta pani wezwała mnie, żebym przyszedł po psa. Sprzedali tanio i jeszcze mi dodali jedzenia z wesela. Takie, kolego, robią sobie ludzie rzeczy. Spisz już?
Żołnierz chrapał jak tartak, Szwejk wstał, po cichu zaszurgał się ku piecowi i rychło znalazł czego szukał. Wyciągniętymi rękoma domacał się łydek, a gdy się nie cofnęły, położył się koło młodej niewiasty, która niby to się dąsała:
Nu tiebja k czortu! Kuda leziesz!
Potem słychać było jakieś mlaskanie i mruczenie i wreszcie głos kobiecy pytał:
A na płatoczek dasz?
I znowu w całej izbie zapanowała głęboka cisza, przerywana tylko chrapaniem żołnierza na podłodze i szelestem na piecu.
Po północy gdzieś daleko zaszczekały działa, ale nikt ich nie słyszał, bo i Szwejk zasnął wreszcie głębokim snem, wyczerpany wrażeniami minionego dnia. Nie zastanawiał się bardzo nad faktem, że im dalej na wschód, tym miłość jest tańsza. To, co gdzieś tam otrzymuje się w zamian za ślubowanie wiecznej miłości, notarialną umowę i obrzęd kościelny, to o kilkaset kilometrów na wschód otrzymywało się w zamian za obietnicę, że się da na chusteczkę. Dość było kiwnąć głową na pytanie: — Na płatoczek dasz? — Primadonna teatru żąda brylantów, niewieście w ruskiej chacie dość jest obietnic, że dostanie na chusteczkę.
Rano gdy się kadet przebudził, babina kręciła się już koło pieca, a Szwejk gotował białą kawę, pogwizdując nad garnuszkami z mlekiem. Zauważywszy, że kadet już nie śpi, podszedł ku niemu:
— Posłusznie melduję, panie kadecie, że w nocy nic się nie stało. Czy lepiej panu? Zaraz podam panu śniadanie.
— Szwejku — rzekł kadet Biegler miękkim głosem — dajcie coś do zjedzenia. Już nic mnie nie boli, ale jestem słaby jak mucha. Czy nie słychać czego o nieprzyjacielu? Nie wiem, czy będę mógł pójść razem z wami.
— My pana kadeta nie opuścimy, żeby nie wiem co — zadeklarował Szwejk z całą stanowczością. — Tu, w tej chałupie, nie potrzebuje pan obawiać się żadnego niebezpieczeństwa. Młoda gospodyni jeszcze śpi na piecu.
— A Rosjan nie ma tu gdzie w pobliżu? — pytał kadet.
— Posłusznie melduję, panie kadecie, że ta stara wczoraj wieczorem kłamała. Cofających się Rosjan nikt tu nie widział. Ta młoda to serce szczere, udzieliła mi informacyj akuratnych. Rosjanie cofają się tu z prawej strony, wzdłuż kolei, gdzie jest szosa. Sądzę, że najlepiej będzie, panie kadecie, gdy pan sobie tu odpocznie, zanim pan okrzepnie. Armaty słychać już bardzo słabo. Daleko, widać, strzelają.
Kadet nie sprzeciwiał się w niczym Szwejkowi i pozwolił wyprowadzić się do ogrodu. Przy stodole drugi żołnierz rąbał drzewo i wołał Szwejka na pomoc.
Zabrali się do tarcia polan. Piła tępa i zardzewiała zgrzytała w drzewie i piszczała, a drewek przybywało coraz więcej, tak że gdy młoda gospodyni wyszła na dwór, uśmiechnęła się z zadowoleniem:
— Nu, panowie żołnierze, czy nie lepiej drwa rąbać, niż się na froncie bić? Ile roboty wy mi oszczędzicie!
— Moja gosposiu — mrugnął na nią Szwejk oczkiem — czego by to człowiek dla takiej miłej gospodyni nie zrobił! Sercem podzieliłby się człek z nią, a cóż dopiero taki drobiazg jak rąbanie drewek! Zamiary mam jak najlepsze!
Gospodyni niewiele zrozumiała z tej przemowy, więc się roześmiała i poszła do chaty, a Szwejk zaciął siekierę w pniu i rzekł do kolegi:
— Cokolwiek robisz, człowiecze, zawsze musisz mieć uczciwe zamiary, jeśli chcesz mieć powodzenie, ale musisz też mocno rzecz obmyślić, żeby ci się do niej nic nie przyplątało, co by mogło ją spaczyć. W Nachodzie był starosta, którego nagle wezwano do kapitanatu, aby mu powiedzieć, że przez Nachod przejedzie najjaśniejszy pan. Więc mój starosta wezwał natychmiast wszystkich radnych i powiedział im, jaki zaszczyt spotka ich miasto. Był to starosta bardzo porządny, a nie taki, jak ów Zemanek w Kozojadach, który mawiał do radnych: — Jesteśmy rajcy jednej gminy, a wszyscy razem pieskie syny. — Starosta z Nachoda kazał budować bramy triumfalne, a ponieważ lubił, żeby wszystko było jak się patrzy, więc się zabrał do medytowania, jaki by też napis umieścić na bramie triumfalnej. Na dwa dni przed przejazdem najjaśniejszego pana sprowadził malarza, zamknął go u siebie, dał mu płótno i farby, kazał mu malować i w ogóle go nie wypuszczał od siebie, aż do skończenia roboty. Potem ten malunek przybili do bramy triumfalnej i zasłonili tak, żeby go nikt nie mógł przeczytać, zanim przyjedzie najjaśniejszy pan.
Wreszcie cesarz jedzie, policjant pociągnął za sznurek, zasłona spada, a ludzie czytają pięknie wymalowany napis.

Gelobet sei Jesus Christus!
Jetzt kommt Josephus Franziskus!

Najjaśniejszemu panu bardzo się ten napis podobał, a gdy starosta go witał, rzekł do niego:
— Bardzo mi przyjemnie, że to pan jest starostą w Nachodzie. Czy na Wełtawie jeszcze spławiają drzewo?
I najjaśniejszy pan pojechał dalej, ale pan starosta dostał zegarek złoty, w którym był ładny napis, oraz krzyż zasługi z koroną. Ten starosta był bardzo z tego dumny, a gdy się zestarzał, to na starostę wybrano jego syna.
Młody był starostą może rok, a tu i jego wołają do kapitanatu i mówią mu, że przez Nachod przejeżdżać będzie najjaśniejszy pan i że trzeba go witać. Zamknął się w pokoju i zaczął rozmyślać nad bramami triumfalnymi i nad napisem, a potem kupił kawał płótna, sam napis wymalował, w nocy go przybił, zasłonił i nikomu ani słowa, nawet ojcu nic nie powiedział.
Cesarz jedzie, policjant zrywa zasłonę, a na bramie napis taki:

Jezus! Maria! Józef!
Przyjechał Franciszek Józef!

Najjaśniejszy pan wcale z nim nie gadał, nawet gdy starosta go witał i czytał przemówienie z kartki w kapeluszu. Nie powiedział mu nawet, iż go cieszy, że Nachod jest w Europie, i pojechał dalej. Potem tego starostę usunęli z urzędu i wlepili mu cztery miesiące za zdradę i obrazę majestatu. Ale jego zamiary też były dobre i uczciwe, tylko że nie przemyślał wszystkiego jak jego ojciec i nie zastanowił się dobrze, co z tego może być.
— A mówią, że najjaśniejszy pan po czesku nie umie i ani słowa nie rozumie — rzekł kolega Szwejka.
— Mało to ludzie gadają o najjaśniejszym panu — bronił Szwejk cesarza — ale serce ma nasz cesarz dobre, a czeskiego też się uczył. Dla posłów do parlamentu ma być bardzo uprzejmy i z każdym grzecznie rozmawia. — Czy macie w Pradze jeszcze ciągle kanalizację — pyta jednego, a do drugiego zwraca się z pytaniem: — Jak pan sądzi, czy zima będzie latoś długa? — Bardzo przyjemnie, że mosty prowadzą u was z jednego brzega na drugi. — Co tu dużo gadać, kolego, nie łatwa to sprawa panować i jeszcze pamiętać o kanalizacji. Nic dziwnego, gdy się taka wysoka osoba czasem zmyli. Tak było na przykład na Morawach, gdzieś koło Hodonina. Cesarz pyta starostę: — Urodzaj latoś dobry? Gdyby nie padały deszcze, to pogoda byłaby bardzo ładna. — A ten starosta, cham nieokrzesany, powiada: — Wasza cesarska mości, żyto niczego sobie, pszenica jest ładna, ale kartofle pogniły na sraczkę.
Cesarz tego słowa nie zrozumiał i pytał o nie adiutanta, a ten mu na to, że lud się tak wyraża o rzeczach na pół zgniłych i mówi, że są na sraczkę. A po tygodniu cesarz przyjechał do Przerowa, a tam kapitan okręgu przedstawił mu kierownika szkół. Już przedtem cesarz zauważył, że go wita bardzo mało dzieci i zapytał tego kierownika, jaka jest tego przyczyna.
— Najjaśniejszy panie — odpowiedział nauczyciel — mamy tu epidemię odry. Połowa dzieci jest chora na...
Ich weiss, ich weiss — przerwał mu cesarz, kiwając z zadowoleniem głową — na sraczkę, na sraczkę. — Przecież i taka dostojna osoba może się czasem pomylić i nie trzeba zaraz wygadywać o niej Bóg wie co.
Kadet Biegler, siedząc pod gruszą na ogrodzie, wracał do sił bardzo szybko i zaraz po południu chciał ruszyć dalej, ale Szwejk zaprotestował:
— Posłusznie melduję, panie kadecie, że nie ma się co śpieszyć, bo naszego batalionu i tak nie znajdziemy. Musimy ruszyć na prawo ku kolei, to batalion na pewno przyplącze się do nas. A następnie pan kadet jeszcze jest słaby, nie mówiąc o tym, iż w nocy będzie padał deszcz, jak twierdzi nasza babina.
Kadet zaczął się rozglądać na mapie i w duchu przyznawał Szwejkowi rację. Przy sposobności wyjaśniło się i to, że pan kapitan Sagner miał rację, gdy twierdził, że Rosjanie nigdy nie mogli cofać się tymi drogami, na których ich szukano, bo z artylerią i taborami nikt w takie bajora wleźć nie może.
Szwejk znowu gotował herbatą i znowu w nocy przeprowadził się za piec, gdzie gorliwie pocieszał słomianą wdowę. Wieś spała snem głębokim w potokach deszczu, który przestał padać dopiero nad ranem.
Kadet spał dobrze i okrzepł tak dalece, że odzyskał całkowicie ducha wojowniczego. Na żołnierza, który gotował śniadanie, podczas gdy Szwejk z młodą gosposią poszli do obory doić krowę, wrzasnął, aż się chałupa zatrzęsła:
Herrgott, chamie, jak stoisz, gdy z tobą rozmawiam! Ustawisz giczoły jak się należy, czy nie? Stańże na baczność, do diabła!
Po śniadaniu ubrał się pośpiesznie i rozkazał ruszyć w dalszą drogę.
Zapłacił babinie, która pocałowała go w rękę, i wyszedł z chaty pierwszy, a za nim wyszli obaj towarzyszący mu żołnierze. W sieni Szwejk zdążył pożegnać się z młodą gospodynią i głaszcząc jej dłonie, uspokajał ją:
— Nie płacz, moja miła, boć nie rozstajemy się chyba na wieki, a zresztą i twojego starego puszczą może na urlop. A gdyby ci się miało coś przytrafić, to przecie i w Galicji jest chyba instytut położniczy. Zostań tedy z Panem Bogiem i bądź zdrowa.
Kadet zamierzył przez ogrody ku północy, bo stara gospodyni powiedziała mu, że tam jest droga ku kolei. Szedł tak żwawo, że Szwejk z kolegą pozostali nieco w tyle i kolega zaczął mówić do niego:
— Jak będziesz miał apetyt, kolego, to powiedz, bo ja tej babie buchnąłem kiełbasę, których w komorze jest jeszcze sporo.
— Jak ci nie wstyd okradać takich dobrych ludzi — strofował go Szwejk. — Mnie ta młoda z dobrej woli dała kawał wędzonki i bochenek chleba. Głodny nie jestem, ale z rana ukręciłem łby sześciu kurczętom i dwom kurom. Plecak mam taki nabity, że ledwo lezę. Żeby mi się tylko nie zepsuły te rzeczy.
Kadet skręcił między domki wsi, która ciągnęła się na przestrzeni paru kilometrów. Szwejk obejrzał się za chatą, w której znalazł tak wszechstronną gościnność, i w nagłym przystępie uczuć sentymentalnych jął nucić półgłosem:

Dziewczę piękne niby anioł
Nad jeziora brzegiem łka.
Ach, zdradzona, opuszczona,
Tylko w łzach pociechę ma.

Wydało mu się jednak, że te słowa nie wyrażają należycie jego uczuć, więc zaczął śpiewać inną piosenkę:

A kiedym wracał od ciebie,
Gwiazdy świeciły na niebie,
Rybki pluskały się w wodzie
I księżyc na niebie gasł,
Gdym swoją miłą odprowadzał
Ostatni, ach, ostatni raz...

Nagle kadet się zatrzymał, osłonił oczy dłonią i popatrzywszy uważniej, zawołał:
— Nieprzyjaciel! Rosjanie! Nieder!
— Doprawdy Moskale — zdziwił się Szwejk. — Więc jednak....
Kolega Szwejka na słowo o Moskalach rzucił karabin i podniósł ręce do góry, ale widząc, że nieprzyjaciel nie idzie, opuścił ręce i rzucił się na ziemię, podczas gdy kadet komenderował:
Laden — ladet!
Kadet był wystraszony i śmiertelnie blady. W ręku ściskał rewolwer. Szwejk, który nic nie widział, przykląkł za nimi i pytał zaciekawiony:
— Posłusznie proszę, panie kadecie, gdzie są ci Rosjanie? Nie wiem, jak wyglądają, bo Moskala jak żyję nie widziałem. Madziarów widywałem sporo.
Kadet pociągnął go ku sobie na ziemię i wskazał mu Rosjan ręką, w której trzymał rewolwer. Wtedy zobaczył ich i Szwejk.
Śród chałup szwendali się trzej żołnierze rosyjscy: dwaj starsi brodacze i jeden gołowąs, dzieciak prawie. Szli noga za nogą, jak zmęczone niedźwiedzie, a karabiny mieli poprzewieszane przez ramię, na postronkach. Widać było, że są bezradni i zniechęceni jak owce, odbite od stada i strudzone do ostateczności. Każdy ich ruch zdawał się ilustrować piosenkę żołnierską:

Czy pójdę tu, czy pójdę tam,
Całą wojaczkę w dupie mam.
Czy tam pójdę, czy tu siędę,
Ja wygrywać bitw nie będę.

Przystanęli pomiędzy domkami i naradzali się nad czymś, spoglądając ku chacie, na której podwórzu leżał kadet z dwoma swoimi żołnierzami. Kadet spoglądał ukosem na Szwejka, a widząc, że ten na komendę jego zaczyna karabin nabijać w jakiś zgoła osobliwy sposób, wyrwał mu go i nabił sam:
— Ach wy, bydlę, nawet karabinu nabić nie umiecie! Mierzcie dobrze. An! — skomenderował i podniósł rewolwer.
Nie zdążył wymówić ostatniego słowa: — Feuer! — bo Szwejk pociągnął go za rękę z rewolwerem i mruknął:
— Jezus Maria, panie kadecie, czy chciałby ich pan zastrzelić! Przecież oni nie robią nam nic złego! Panie kadecie, posłusznie melduję, że jeśli strzelimy do nich, a nie trafimy, to oni mogą zastrzelić nas. Przecież i oni mają strzelby i jakie długie! Przecież, panie kadecie, to może być szpica, kto wie, czy za nimi nie idzie cała dywizja. Może też być, że ich jest tylko trzech, że tak samo się zbłąkali, jak i my. Gdy ich zastrzelimy, to będziemy musieli kopać dla nich groby, a przy dzisiejszym upale, panie kadecie, taka rzecz nie jest przyjemnością, ale ciężką orką.
Szwejk od razu jakoś nabrał przekonania, że Rosjanie są także zabłąkaną szpicą, a jego sympatie wzmogły się dla Rosjan niepomiernie. Objął kadeta ramieniem tak mocno, że ten nie mógł nawet oddychać i szeptał zachwycony:
— Niech pan sobie wyobrazi, panie kadecie, że oni także pewno zgubili swój oddział i będą się teraz włóczyli po święcie, i żaden pułk nie przyjmie ich za swoich, nikt im nie wypłaci żołdu, nikt nie da wiktu. Medytują pewno, jakby się tu dostać do niewoli. Może nawet myślą, że my jesteśmy tacy głupi, że ich zabierzemy i będziemy się głowili o żywność dla nich. Ale oni się przeliczyli, panie kadecie. Nie ma chyba głupich! Nas prowadzi pan kadet Biegler, który nie jest znowuż takim fujarą, żeby miał zbierać rosyjskich podrzutków i kłopotać się nimi.
Szwejk tulił kadeta coraz mocniej do siebie. Rosjanie postali, pogadali i ruszyli dalej. Uścisk Szwejka pofolgował. Jego ramię puściło kadeta, a palec wskazywał długie bagnety zbłąkanych żołnierzy rosyjskich.
— Panie kadecie — rzekł wreszcie tonem ojcowskiego napomnienia — w tej chwili uratowaliśmy sobie życie. Nie jestem łaskotliwy, ale gdy taka bestia zacznie człowiekowi liczyć żebra podobnym szpikulcem, to nie ma w tym chyba nic przyjemnego.
Kadet milczał, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć. Wydawało mu się nawet, że może Szwejk ma rację. Skoro znalazło się tu Moskali trzech, to może ich tu być także więcej. Strzelanina wywołałaby popłoch w całej okolicy i diabli wiedzą, jakby się to wszystko skończyło.
Ruszył przez pole ku lasowi, pochylając się jak najniżej ku ziemi. Dopiero w lesie zaczął ratować swój autorytet i wrzasnął na Szwejka:
— Ja tu komenderuję! Cokolwiek rozkażę, macie wykonać i stulić pysk. Zrozumiano?
— Posłusznie melduję, panie kadecie, że zrozumiano. Będę słuchał i stulę pysk — oświadczył Szwejk z wielką uległością. — Posłusznie proszę, panie kadecie, czy nie chciałby pan kawałek salami. Jest dobre, suche i z czosnkiem.
Szli skrajem lasu wolno i ostrożnie, ale prócz mieszkańców pracujących w polu, nigdzie nie było żywego ducha. Po południu dotarli do drogi, która prowadziła prosto na północ, przecinając wysoki i gęsty las.
Kadet nakazał odpoczynek. Usadowili się w trawie, a kadet rozłożył przed sobą mapę i jeździł po niej palcem.
Kolega Szwejka, którego podczas tego całego marszu nic nie interesowało prócz spania i jedzenia, zasnął natychmiast. Szwejk patrząc na mapę przez ramię kadeta, zapytał:
— Posłusznie proszę, panie kadecie, czy już pan znalazł miejscowość, w której mógłby się znajdować nasz batalion? Bo mówią, że na takich mapach sztabu generalnego jest wszystko, ale znać się na takich mapach to musi być sztuka. W naszym pułku był niejaki oberlejtnant Hoffman, który w szkole podoficerskiej uczył używać takich map. Bardzo często mawiał: — Żołnierze, znać się na mapie, to rzecz ważniejsza, niż wiedzieć, ile części ma karabin. Kaprale, plutonowi i frajtrzy muszą znać się na mapach lepiej od generałów, co sami chyba widzicie, gdy pułk nasz ma wielkie ćwiczenia albo manewry. Najprzód zginie pan oberst razem z kobyłą, na której siedzi, potem przepadnie pan major, następnie pan kapitan, a wreszcie niżsi oficerowie. Cały pułk prowadzi wreszcie feldfebel albo plutonowy i zobaczylibyście, co by go spotkało, gdyby zabłądził. W czasie pokoju takie wykroczenia karze się surowym aresztem, podczas wojny — prochem i ołowiem. — Tego pana oberlejtnanta potem zdegradowali, teraz jest on w Pradze redaktorem i bardzo często siedzi w kozie za obrazę armii. Na redaktorów też musi być kara.
Kadet nie odpowiedział i zagłębiał się w mapie coraz bardziej. Wreszcie podkreślił pewne miejsce paznokciem i zapytał:
— Ta wieś, mój Szwejku, w której nocowaliśmy, nazywała się?... Aha — Piętaki. No, więc to tutaj. Teraz jesteśmy w lesie, o tu, a ta kolej, o której gospodyni mówiła, nie może być inna, tylko właśnie linia Lwów — Brody. Kolejek podmiejskich tutaj nie ma. Chyba, że Rosjanie zbudowali sobie jaką kolejkę podjazdową. W ciągu trzech godzin dotrzemy do szosy.
Ale nie dotarli do tej szosy nawet po trzech godzinach, chociaż szli krokiem ostrym. Dopiero wieczorem doszli do czegoś, co od biedy mogło się nazywać szosą. Była ta szosa tak rozorana i rozjeżdżona kołami niezliczonych samochodów ciężarowych i armat, że przypominała raczej jakiś wertep. Gdy zbliżali się ku niej, wlókł się tamtędy ogromnie długi łańcuch wozów z chlebem, słomą, sianem. Przydrożem szli maruderzy różnych oddziałów wojska, żołnierze wyczerpani z sił lub też tacy, którzy sądzili, że na to, co ich czeka, mają czasu aż nadto.
Kadet zapytał o pułk 91. Nikt o nim nie wiedział, aż dopiero jakiś kapitan pionierów powiedział mu:
— Dziewięćdziesiąty pierwszy z Budziejowic. Widzieliśmy go wczoraj. Ciągnie ku Brodom. Rosjanie się tam okopali. Gromadzi się tam cała dywizja.
Kadet znowu wyjął mapę i szukał drogi, którą mógłby dotrzeć do Brodów, do swego batalionu. Przez chwilę szedł szosą, a potem ruszył w prawo, polną drogą wąwozową.
— Do tej szosy dojdziemy znowu ale nasi jeszcze do niej dojść nie mogli. Może spotkamy ich gdzieś we wsi.
Maszerowali dalej i wreszcie dogonili kilku zapóźnionych szeregowców, których potem spotykali coraz więcej. Żołnierze różnych pułków szli pojedynczo i gromadkami, siadali i pokładali się przy drodze, a gdy Szwejk ich pytał, dokąd idą, odpowiadali bądź wściekłym pomrukiem, bądź frazesem pełnym rezygnacji:
— Idziemy umrzeć za najjaśniejszego pana.
Droga prowadziła ku moczarom, ale już nad nią pracowano, aby się stała możliwą dla wozów. Cała kompania żołnierzy znosiła pnie wysokich drzew, podwożone z lasu przez zmobilizowanych chłopów, i układała jeden obok drugiego. Inny oddział wypełniał luki między poszczególnymi pniami mchem, trzeci zwoził piasek i wszystko tym piaskiem przysypywał. Nad żołnierzami stał lejtnant i wrzeszczał:
Herrgott, chłopy, róbcie robotę porządnie! Droga musi być gładka, jak w Schönbrunnie w parku. Plutonowy, powiedzcie no tam ludziom, żeby zwozili tylko piasek czysty i drobny.
Kadet wdał się w rozmowę z lejtnantem. Szwejk przyglądał się z wielkim zainteresowaniem robocie żołnierzy sypiących piasek i rzekł do jednego z nich:
— Robisz robotę bardzo ładną. Czyściutko i zgrabnie, jak w kościele — rzekłby stary Morawiec, gdyby cię przy tej robocie widział. Bardzo zgrabnie robisz swoje. Ten Morawiec to murarz, ale z tych lepszych. Do jakiej hołoty należycie?
— E, mój kolego — westchnął zapytany — robimy same głupstwa. Gdy tą drogą przejdzie choć jedna kompania, to po naszej czystej robocie nie zostanie nawet śladu. Albo jeśli przejdzie tędy artyleria, czy też tabory, to konie kopytami wszystek ten mech powyrzucają, a my go zwozimy o milę drogi stąd. Robimy osielstwa, a zmordowani jesteśmy od tych osielstw niby konie. Wiele takich robótek już zrobiliśmy, a wszystko psu na budę. Ale cóż robić, gdy nasi inżynierowie to sami idioci! Wczoraj budowaliśmy most dla taborów nad takim strumyczkiem, że go dziecko przeskoczy. Tabory ogromne, ze czterysta wozów, ale muszą stać i ruszyć naprzód nie mogą, bo na drodze jest ten strumyczek. Posłali nas. Dobrze, ja jestem kołodziej, kolego, więc gdyby mnie kazali zrobić tę rzecz, to z brzega na brzeg byłbym przerzucił trzy belki, do belek poprzybijałbym grube deski i jazda. Ale nasz pan lejtnant jest inżynierem, więc zabrał się do tego głupstwa planowo. Posłał do wsi o półtorej mili stąd po jakieś tam przyrządy i miary, wszystko na włosek wymierzył i wyliczył, potem kazał belki starannie obciosać, potem wysłano ludzi po specjalne deski, które przywieziono dopiero wieczorem i jeszcze z obu stron musieliśmy porobić poręcze. Od jedenastej przed południem pracowaliśmy przy tym głupim mostku do trzeciej rano i przez cały ten czas tabory stały i ruszyć się nie mogły, a wiozły chleb dla wojska! Dopiero po trzeciej puścił pan lejtnant pierwszy wóz i natychmiast pierwsza fura oderwała poręcz. Potem przed mostkiem porobiły się takie głębokie koleiny, że trzeba było drągami windować wozy na ten nieszczęsny mostek. W taki sposób, kolego, wojny tej wygrać nie możemy. Taki oficer to idiota, ale powiedzieć mu tego nie mogę, a z jego familii też mu tego nikt nie napisze. A ty skąd jesteś? My jesteśmy kompania robocza 36 pułku, a między sobą nazywamy się stowarzyszeniem zdobniczym.
— Więc i wy macie takich idiotycznych oficerów — rzekł Szwejk ze współczuciem. — Ja jestem z 91 pułku i też mamy cymbalskich oficerów. My jesteśmy, uważasz, przygięta szpica i szukamy swego pułku. Ale jeśli ten twój lejtnant jest taka fujara, to nasz kadet niewiele dowie się od niego. Jeść wam dają dobrze, kolego?
Członek stowarzyszenia zdobniczego machnął ręką z przyganą, ale właśnie w tej chwili kadet wezwał swoich podkomendnych do dalszego marszu. Szwejk zwrócił się do pracujących żołnierzy i rzekł im na pożegnanie:
— Więc, chłopaszkowie, dekorujcie okolicę jak się patrzy. Gdy wrócicie do cywila, to będziecie mogli dekorować salę na bale weterańskie.
Kadet naprawdę nie dowiedział się nic nad to, co mu powiedział kapitan pionierów. Koło Brodów Rosjanie się zatrzymali i okopują się. Widocznie nie chcą puścić Austriaków w głąb Rosji. O tym, gdzie mógłby być batalion, nie wiedział lejtnant nic.
Zapadał zmierzch, żołnierze i kadet byli zmęczeni i dlatego kadet nie oponował, gdy Szwejk odkrywszy gajówkę, poradził, żeby w niej odpocząć. Stary gajowy przyjął gości dość życzliwie i powiedział im, że onegdaj i wczoraj przeszło tędy wojska bardzo wiele. Ostatni Rosjanie przemaszerowali przed czterema dniami.
Dla gości szykowano jakąś skromną kolację. Widząc przygotowania, Szwejk udał się do kuchni, zagotował wielki garnek wody i zabrał się do parzenia kurcząt i kur.
Kadet, widząc, co Szwejk robi, spostrzegł z zadowoleniem, że już mu się chce dobrze jeść, a jego podwładny okazał mu w całej pełni swoje dobre serce.
— Mówiłem panu, panie kadecie, że pana nie opuszczę. Z tych kurek ugotuję rosołu, a kurczęta upiekę. Dobrze, żeśmy nie marnowali czasu na strzelanie do tych Moskali, bo kolacja nie byłaby na czas.
Dwie kury i trzy kurczęta zostały zjedzone natychmiast, Pozostałe trzy zawinął Szwejk starannie w zapasowe onuczki i ułożył je w plecaku.
— Upieczone kurczęta zepsuć się nie mogą — rzekł i beknął głośno.
Gdy rano odchodzili, żona gajowego niespokojnym okiem liczyła kury i dopiero po chwili twarz jej się rozjaśniła. Zapewniła gości, że co dzień będzie się za nich modlić.
— Będę się za was modlić co dzień, panowie wielmożni. Kurki są wszystkie, co do jednej.
Na drodze panował ruch jeszcze żywszy niż wczoraj. Wojska szły naprzód kolumnami. Napotkano żandarmów polowych, którzy na pytanie odpowiedzieli:
— Wasz batalion? Wczoraj był w Smotynie, ale gdzie jest teraz, tego nie wiemy.
Kadet wypytał się, w której stronie jest ta wieś i zadecydował, że pójdą do niej, bo tam najpewniej się dowiedzą, gdzie pułk znajdować się może.
Wojsko pokazywało się teraz i w polu. Widać było telefonistów, zakładających przewodniki i biegających z długimi tykami od drzewa do drzewa, i Szwejk wspomniawszy Chodounskiego dał wyraz współczucia dla niego:
— Mógł się razem z nami pożywić kurczakiem, a tymczasem musi biedak latać jak postrzelony od drzewa do drzewa.
Niedługo zrównał się z nimi Meldereiter, pędzący, co koń wyskoczy. Szwejk krzyknął na niego:
— Ej, kolego, kłaniaj się tam naszemu 91 pułkowi i powiedz mu, że już idziemy!
Jeździec zatrzymał konia:
— Jadę naprawdę do tego pułku. Jest w Wierbianach i ma przybyć do Piętek. Będzie mila drogi stąd. Możecie iść naprzód i poczekać tam na swój pułk.
W taki więc sposób zdarzyło się, że o godzinie szóstej wieczorem kadet Biegler meldował swój powrót kapitanowi Sagnerowi i stając na baczność miał w pogotowiu odpowiedź na przypadek, gdyby go kapitan zaczął strofować. Ale kapitan, któremu Lukasz dał połowę kurczaka otrzymanego od Szwejka i opowiedział mu dzieje ich błądzenia, poklepał go z uznaniem po ramieniu:
— Dobrze, bardzo dobrze, wywiązał się pan z zadania, panie kadecie! Ze sztabu brygady otrzymywaliśmy rozkazy tak poplątane, że można było zgłupieć na czysto.
Gdy Szwejk ukazał się śród kolegów przywitał go Marek okrzykiem:
— Groby się otwierają, umarli wstają z martwych, dzień sądu ostatecznego nadchodził! Szwejku, łaziku zatracony, gdzie cię diabli nosili?
— Nie pytaj, bracie, i ciesz się, że jestem na świecie — rzekł Szwejk wzruszony. — Dam ci kawał kurczaka, ale jest trochę twardy, bośmy zabłądzili, a kadet nie miał widać dobrej mapy.
A potem, gdy przybył Baloun i zaczął się przyglądać Markowi ogryzającemu kostki kurczęcia, Szwejk ulitował się nad nim, rozwiązał plecak i rozwinął onuczki.
— Masz, stary draniu, żryj! Schowałem dla ciebie kawał kury. Wspominałem was we dnie i w nocy, wy łobuzy. A wyście co porabiali?
— Włóczyliśmy się po świecie — odpowiedział jednoroczniak, gryząc spaloną kostkę. — Chodziliśmy tam, sam, jakbyśmy drutowali kulę ziemską. Ale za to kurczę, bracie Szwejku, napiszę o tobie w historii pułku takie opowiadanie:
Marek wyjął z kieszeni jakieś papiery, rozłożył je i zaczął deklamować:
— Jeśli w opisach bitew zdarzy ci się czytać o ostatnim kanonierze, pochyl nisko głowę, zapamiętaj sobie jego imię i myśl o nim z szacunkiem. Albowiem samo słowo o ostatnim kanonierze zawiera w sobie tyle duchowej mocy, tyle nerwowej równowagi i dzielności, że każda próba opisania tej nadludzkiej siły byłaby tylko jej pomniejszeniem. Spróbujmy zrozumieć bliższe okoliczności takiej sytuacji. Nieprzyjacielowi udało się wykryć stanowisko naszej baterii i niebawem posyłał nam granat za granatem, szrapnel za szrapnelem, druzgocząc bez miłosierdzia wszystko dokoła. Ciężkie pociski wyją w locie i biją w działa, niszcząc je po kolei. Na poszarpanej i zoranej ziemi leżą ciężko ranni, zabici, umierający. Padali jeden po drugim. Z całej baterii pozostało już tylko jedno działo i jeden żołnierz do jego obsługi. Tym żołnierzem jest Józef Szwejk, rezerwista 91 pułku, który zagrożonej baterii pośpieszył na pomoc. Pociski wyją dalej, biją w lewo i biją w prawo, wybuchając to bliżej, to dalej, ale żaden z nich na szczęście nie wyrządza dzielnemu żołnierzowi szkody. Jest to ostatni kanonier. W tym szale bitwy, w tym piekle wybuchających pocisków stoi mężnie i niezachwianie, nie traci zimnej krwi i spokojnie spełnia swój obowiązek. Jakże nazwiemy tego człowieka? Spiżowym dźwiękiem krótkiego słowa powiemy o nim: Bohater! Toteż ostatni kanonier stawał się tematem najsławniejszych malarzy. Wizja takiego bohatera znalazła swoje ucieleśnienie w Józefie Szwejku, on stał się uosobieniem legendy, stał przy armacie, nabijał i strzelał raz za razem. I dla Rosjan i dla śmierci był zbyt twardym ten mąż. Był niepokonanym! Obecnie na piersi jego połyskuje wielki srebrny medal.
— Mniej więcej tak samo jak w owej piosence o kanonierze Jaburku — odpowiedział Szwejk — co to przy armacie stał i stale nabijał. Wiesz, bracie jednoroczniaku, że zaczynasz po trosze idiocieć. Gdyby pod Hradcem Królowej Clamm-Gallas nie zbabrał sprawy, to mogliśmy ową bitwę wygrać, bo żołnierze byli tam dobrzy, jak o tym piosenki świadczą. Czy już wiesz, że plan tej bitwy pod Hradcem zrobił austriackiemu sztabowi generalnemu pruski sztab generalny? Wiedział o tym niejaki kapitan Heppner, a ponieważ nie mógł przedostać się przez Elbę, więc się zastrzelił. Ale o wszystkim napisał swojej żonie i za to cesarz odmówił jej emerytury. Ona najprzód klękała przed najjaśniejszym panem na ulicy i składała ręce, żeby jej udzielił audiencji, a potem zamknęli ją w szpitalu dla wariatów, bo chciała najjaśniejszego pana oblać witriolejem.
— Nie rozpuszczaj, mój Szwejku, tak bardzo swego języka — napomniał go Marek. — Nie wiesz, kto cię słucha.
— Niechże słucha, kto tylko chce — obraził się Szwejk — chciała najjaśniejszego pana spaskudzić, żeby się nie podobał Elżbiecie. Chociaż znowuż z drugiej strony cesarzowa i tak uciekała od swego małżonka, aż ją ten anarchista przebił w Genewie pilnikiem. Nie lubił widać ładnych kobiet. Moskale też mają bagnety jak pilniki. Najjaśniejszy pan mógł był żyć ze swoją małżonką jeszcze długie lata w szczęśliwym małżeństwie.
Zgiełk w obozie przycichał, żołnierze układali się do snu. W sąsiednim namiocie ktoś wywodził:
— Powinniśmy byli pójść do kucharza, żeby nam dał przynajmniej kości do obrania, i powiedzieć mu: — Herrgott, cóż to my jesteśmy jakie łobuzy i przybłędy, że nam żreć nie dajecie? W ogóle żyje tu człowiek jak ten wół: ani wódki, ani miłości.
Ale w obozie nie było kojącego spokoju letniego wieczoru. Od czasu do czasu odzywało się pogrzmiewanie dział, turkotanie wozów, dudnienie kroków piechoty i tupot jazdy. Odgłosy te słychać było przez całą noc, a budziły one wrażenie wydarzeń pełnych grozy i takiej jakiejś niepewnej przyszłości, że nadporucznik Lukasz układając się do snu na wiązce siana rzekł do Szwejka, który przyszedł zapytać, jakie na rano otrzyma rozkazy:
— Tymczasem nic. Bóg raczy wiedzieć, co będzie rano. Czy wiesz, Szwejku, że teraz zaczyna się na dobre? Nawarzyli ludzie piwa, a my je będziemy pili.
Na to z rezygnacją odpowiedział Szwejk:
— Posłusznie melduję, że o niczym takim nie wiem, ale piwo, jak jest dobrze uwarzone, to się je dobrze pije przy każdej sposobności. Posłusznie melduję, panie oberlejtnant że rano zobaczymy, jakiego piwa nam Moskale nawarzą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Karel Vaněk, Jaroslav Hašek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.