Przygody dobrego wojaka Szwejka/Tom IV/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jaroslav Hašek
tom IV cyklu dokończył
Karel Vaněk
Tytuł Przygody dobrego wojaka Szwejka
Podtytuł podczas wojny światowej
Tom Tom IV

Po przesławnym laniu

Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza „Książka i Wiedza“
Data wyd. 1949
Druk Zakłady Graficzne „Książka i Wiedza“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Tytuł orygin. Osudy dobrého vojáka Švejka za světové války
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI
Vorwärts! Vorwärts!


Duże znaczenie podczas wojny ma stopniowe i wyrafinowane przytępianie zmysłów żołnierzy i stałe karmienie ich nadziejami.
Gdyby przeciętnego obywatela, rzemieślnika czy kupca, oderwać od jego powszedniego zajęcia i przerzucić od razu do okopów, to zdarzyć by się mogło, że połowa całej armii wisiałaby na pierwszych napotkanych chojakach. Powywieszaliby się ci zacni ludzie z rozpaczy, bo po prostu nie znieśliby takiego nagłego przejścia z jednej sytuacji do drugiej.
Dlatego robi się te rzeczy etapami, stopień za stopniem, powoli, niedostrzegalnie, jak się używa arszeniku od jednej pigułki do dziesięciu, co dzień o jedną więcej.
Najprzód przywyka się do brudu koszar i brutalności oficerów. Pod nędznym płaszczykiem troskliwości ukrywa się haniebne traktowanie. Nędzne jedzenie i okropne noclegi są dalszym ciągiem, po czym idzie podróżowanie w śmierdzącym wagonie, znużenie i udręki marszów, a dzień w dzień odzywa się nadzieja, że to się jutro skończy, że do niczego nie dojdzie i że nic się stać nie może.
Nadzieja, że jutro będzie koniec, powstrzymuje żołnierzy od kroków nierozważnych i samobójstwa. To, że życie staje się coraz bardziej zwierzęcym i przemienia się w piekło, doprowadza wreszcie do tego, że żołnierz śmierci się nie boi i w niebezpieczeństwie jest zgoła obojętny. Jest to stan duchowy, wyrażony przez Havliczka: — Jestem austriackim obywatelem. Cóż gorszego jeszcze spotkać mnie może?
Toteż, gdy nazajutrz rano oficerowie odbywali naradę, a kurier przylatywał za kurierem, telefoniści zaś zwijali przewodniki, żołnierze batalionu stali już tacy ogłupieni, jak owce przed bramą jatek.
Nikomu już się nawet gadać nie chciało i wszyscy byli jak zdrętwiali. A gdy nagle raz za razem huknęły działa całkiem blisko, aż się ziemia zatrzęsła pod nogami, po chwili zaś zagrzmiały ciężkie działa gdzieś z tyłu za oddziałem, żołnierze bledli i jeden na drugiego spoglądał pytająco, ale widział tylko tyle, że i sąsiad blednie. Nie wszczynano alarmu, bo był zgoła zbędny. Żołnierze sami pozarzucali na plecy swoje toboły i każdy miał na myśli tylko jedno:
— Jak tylko zaczniemy uciekać, to rzucę to draństwo. Dźwigać tego nie myślę.
Potem kapitan Sagner krzyknął: — Habacht! Wlazł na pustą beczkę i zaczął gadać.
Przypominał żołnierzom ich przysięgę i obowiązek wiernej obrony sztandaru. Z naciskiem wywodził, że Rosjanie zostali wyparci poza granice państwa. Jeszcze parę metrów, a na kolanach prosić będą o pokój. Zaklinał żołnierzy, żeby się nie bali, że on ich poprowadzi jakby za żelaznym murem, i wzywał ich, żeby dbali o reputację swego żelaznego pułku, który nigdy się nie cofał i zawsze zwyciężał. Twierdził, że im wcześniej na polu walki dojdzie do decydujących wydarzeń, tym prędzej powrócimy do swoich domów, do kochanych rodzin, w objęcia kochających żon. Mówił, że nasz dostojny sprzymierzeniec Wilhelm (szarże dawały żołnierzom sójki w bok, żeby krzyczeli hura i hoch, bo po zębach i do paki, mówił o powrocie do domu, zanim liście z drzew opadną, i że ta przepowiednia jest prawdziwa, a dotyczy tej właśnie jesieni. Wielkich i niebezpiecznych walk nie będzie, bo Rosjanie nie mają amunicji, a granaty już nabijają piaskiem. Gdyby ktoś jednak został zraniony, niech ranę zawiąże jako tako i uda się na Hilfsplatz. Gdyby ze względów strategicznych nakazany został odwrót, rannych nie zostawiać na polu, ale wszystkich zabierać. Lekko ranni niech niczego nie rzucają i wszystko zabierają z sobą, osobliwie karabin, który odebrany zostanie na Hilfsplatzu.
— Karabin, żołnierze, to nie patyk, który można sobie uciąć gdziekolwiek! — zapalał się kapitan. — Kto wraca bez karabinu, ten naraża na śmierć towarzysza, który nie będzie miał czym się bronić. Kto przyniesie karabin, dostanie pięć koron, kto nie przyniesie, ten nie dostanie po wyzdrowieniu urlopu. A teraz na cześć naszego wodza najwyższego, najjaśniejszego pana: Hura! Hura! Hura!
Bez ognia i zapału żołnierze powtórzyli okrzyk, a kapitan, zlazłszy z beczki, dodał już nieoficjalnie, bez namaszczenia i niejako po ojcowsku:
— Do niewoli się nie pchajcie, bo do domu nie wrócicie z Rosji nawet po dziesięciu latach. Gdyby pomimo wszystko, który miał polec, to żona jego dostanie za niego 300 koron. Zresztą do końca świata tu nie zostaniemy. Czy który z was chciałby może żyć na wieki?
Zapatrzył się na żołnierzy i spojrzenie jego zatrzymało się na Szwejku z taką silą, że ten wyszedł z szeregu, zasalutował i odpowiedział:
— Posłusznie melduję, że nie chciałbym!
Potem padła komenda: — Marsz! — i batalion ruszył naprzód, ale każda kompania szła własną drogą. Armaty hukały coraz mocniej i coraz częściej. Salwa odzywała się za salwą. Przechodzili koło baterii i widzieli, jak po każdym wystrzale powietrze dygocze, a działo podskakuje. Kanonierzy przy działach pozrzucali mundury, pozawijali rękawy koszul, a pot lał się z nich ciurkiem.
Szwejk szedł obok Balouna tuż za Lukaszem. Olbrzym Baloun modlił się z rękoma pokornie złożonymi na ładownicy, a Szwejk go pocieszał:
— Nic się nie bój; jeśli cię zabiją, to żona dostanie za ciebie 300 koron odszkodowania. Słyszałeś przecie, co kapitan mówił. Za zastrzeloną wronę gajowy dostaje trzy grajcary, za łasiczkę pięć, za kunę lub tchórza koronę, za lisa pięć koron. Wszystko jest tak dokumentnie wyliczone, że trzysta koron za męża i ojca dzieciom jest w sam raz.
Nagle gdzieś daleko, akurat naprzeciwko ozwały się armaty i nad głowami żołnierzy przeleciało coś z łoskotem. Żołnierze, którzy byli w polu po raz pierwszy, ciekawie zadzierali głowy do góry, a ich bardziej doświadczeni koledzy twierdzili:
— To szesnastka albo jeszcze pewniej osiemnastka. Dopóki leci taka rzecz nad nami, wszystko w porządku, ale gdy taki saganek wpadnie pomiędzy nas, to się, chłopcy, za brzuchy od śmiechu złapiecie.
Szwejk rozwijał w dalszym ciągu swoje poglądy o odszkodowaniu za poległych:
— Trzysta koron to w sam raz, bo to akurat tyle, ile kosztuje młody wołek. Gdybyś wpadł do stawu i utonął, to żona musiałaby ci jeszcze pogrzeb. wyprawiać i nie dostałaby za ciebie nic. Nie jest znowu tak źle, kolego. Jeśli po tobie zostaje porządny młyn, na którym nie ma długów, to wdowa po tobie może łatwo znaleźć męża: na porządną wdowę z młynem zawsze się amator znajdzie. Zresztą, kto cię wie, czy. byłeś dla żony takim, jakim dla takiej porządnej kobiety być się powinno. Wiesz, Balounie, że do praskiego magistratu przyszła razu pewnego po zapomogę niejaka Anna Prouzowa, która pracowała w przędzalni w Bubnach. A kasjer nie wypłaca jej zapomogi, tylko spogląda na nią tak jakoś dziwnie i wreszcie powiada: — Niech się pani nie lęka, ale już pani zapomogi dostawać nie będzie. Mam dla pani smutną nowinę: mąż pani poległ na froncie serbskim, a oto ma pani za niego trzysta koron.
A ta Anna Prouzowa złożyła ręce i ze łzami w oczach, dużymi jak groch, załkała:
— Bóg zapłać panu, że mnie pan tak pocieszył. Więc mojego Wacka naprawdę zastrzelili? Jak to dobrze, proszę pana, że mi pan za niego daje trzysta koron, bo on mi, ten łobuz, nigdy ani grosza nie dał. Więc on, mój kochany Wacio, już świętą ziemię gryzie! Proszę pana, zanim odjechał na wojnę, to mnie tak sprał, że jeszcze dzisiaj mam na rękach siniaki. Niech pan patrzy.
Zdjęła bluzkę i pokazała kasjerowi sińce, które jej nieboszczyk narobił. Inne kobiety zaczęły krzyczeć, żeby nie zwodziła kasjera do grzechu, bo mu się poplączą rachunki przy wypłacaniu zapomóg, a jedna z nich uklękła przed kasą i prosiła, żeby jej dał trzysta koron i może jej męża też kazać zastrzelić. Ale to nie była jego prawdziwa żona, tylko żyła z nim na wiarę i miała dwoje dzieci, ale on już jej miał dość i zaczął się przystawiać do jakiejś garncarki z Proseka. Przypuszczam, że twoja żona, Balounie...
W tej chwili Szwejk oniemiał. Wysoko nad głowami żołnierzy pękł szrapnel, a na polu zakotłowało się od kul, uderzających w suchą ziemię. Jakiś żołnierz idący za nim złapał się za ramię, z którego płynęła krew, i pobiegł nazad.
— Ten chłop ma szczęście — ozwał się ktoś za Szwejkiem, ale tymczasem nadleciał szrapnel drugi, a wysoki głos nadporucznika Lukasza komenderował:
Kompanie! Schwarmlinie! Direction erster Zug!
Kompania rozsypała się przy straszliwym wrzasku podoficerów, którzy popychali żołnierzy na wszystkie strony. Z trzeciego plutonu jakiś sierżant odganiał żołnierza od siebie i wrzeszczał:
— Idziesz precz, idioto, czy nie? Nie widzisz że się robi tyralierę?
— Ja nic nie wiem — zaprotestował żołnierz na wpół z płaczem. — Ja jestem z landszturmu i w kompanii byłem tylko dwa tygodnie, a potem dostałem zapalenia płuc i leżałem w szpitalu. Ja w tym pułku nie służyłem, ale w 42! Ja się tylko uczyłem powtarzać: — Inhaber naszego c. i k. pułku nazywa się Erzherzog Friedrich von Kumberland-Bruchschwillig zu Linneburg.
— Stul pysk! Jezus Maria! Posyłają nam tu dzieciaków, które potrzebują niani! — wykrzykiwał zrozpaczony feldfebel.
Tyraliera rozwijała się; żołnierze, którzy dla braku wyszkolenia nie wiedzieli, co mają robić, spoglądali na wojaków doświadczonych i na podoficerów. Szrapnele przelatywały co chwila w równych odstępach czasu, ale morderczą zawartość swoją wysypywały zawsze za szeregami.
Nadporucznik Lukasz, lejtnant Dub i kadet Biegler kroczyli przodem z wielką odwagą i statecznością, z czego starzy bywalcy wywnioskowali:
— Idziemy tylko na pomoc, widać przed nami są jacyś ludzie. Gdy dojdzie do prawdziwej bitwy, to ci trzej zwieją.
Tyraliera doszła do łąki, której środkiem płynął strumień zarośnięty wierzbiną. Nad głową zawarczał aeroplan, a nadporucznik Lukasz komenderował:
— Naprzód! Do krzaków i padnij! Dekujcie się szybko, bo będzie rzucał bomby!
Olbrzymi ptak warczał na wysokościach, zataczając kręgi, potem zawrócił i leciał w lewo. Do Lukasza przybiegł ordynans od kapitana Sagnera, który ze swoją kompanią rozłożył się w zagłębieniu pola.
— Leżeć aż do nowych rozkazów! — skomenderował Lukasz.
Żołnierze zanurzali flaszki w strumieniu, czerpali wodę i pili, zastanawiając się nad tym, kogo też przysłali do nadporucznika i co z tego będzie.
— Dzisiaj albo najdalej jutro dostaniemy lanie — rzekł jeden z żołnierzy, na co inny odpowiedział:
— E, to głupstwo. Przed sobą mamy widać jakiś słaby rosyjski oddział.
Obok Szwejka leżał mały piegowaty żołnierzyk. Gdy Lukasz oddalił się nieco, wyjął z chlebaka rosyjską kulę karabinową, wsadził ją w otwór bagnetu i zaczął ją wyjmować. Po wyjęciu jej część prochu z gilzy wyrzucił i znowu kulę w gilzie umocowywał.
— Co to za zabawki? — pytał Szwejk. — Przecież to nie wystrzeli.
— Co nie ma wystrzelić, kolego? — odparł żołnierzyk.
— Ale za dużo zostawiłeś prochu. To ci, bratku, tak buchnie, że może ci utrącić całą łapę.
— Gdyby też Pan Bóg dał, żeby Moskale zaczęli strzelać, to bym sobie tę kulę wpakował w rękę tutaj w tych krzaczkach. Nawetby nikt nie zwrócił uwagi, a ja powędrowałbym do szpitala. Ja, kolego, już raz dostałem prawdziwą kulą w brzuch i nie bardzo mi zależy, żeby dostać jeszcze raz. Na całą wojnę z przeproszeniem gwiżdżę. Trzeba sobie radzić. Namocz gałgan, owiń dokoła ręki, pluń w nią kulą i nawet najmądrzejszy doktór nie pozna się na tym. Tak, mój kolego, ja byłem w polu przez sześć miesięcy, mam swoje doświadczenie i mnie to długo bawić nie będzie.
— Lepiej położyć na nodze bochenek chleba — wtrącił swoje jakiś inny żołnierz — komiśniak zatrzyma w sobie wszystko to paskudztwo, proch i spaleniznę, a łapa przestrzelona czysto i ładnie.
— Najlepiej wziąć kawałek darniny — odezwał się trzeci — porządny kawał gęstej darniny. Wyrżnąć ładnie i gładko, przywiązać porządnie i mocno, gdzie trzeba, i można potem strzelać do siebie nawet austriacką. Zostanie po niej tylko czysta dziurka. Rosyjska kula tłucze się w lufie i może człowiekowi poprzetrącać gnaty.
— Do mnie pisał brat ze szpitala — odezwał się jakiś głos z krzaków — z włoskiego frontu, że tam żołnierze robią to sobie przy pomocy kamieni. Kładzie się rękę na kamieniu, a drugim kamieniem tłucze się z całej siły. Mój brat pisze, że z lewej ręki poobtrącał ciało tak zgrabnie, że stracił władzę na dobre. No tak, ale na taką rzecz trzeba mieć charakter.
— E, na co się kaleczyć — ozwały się krzaki opodal — przecież i tak niekoniecznie musi nam się coś stać. Nie strzelajcie, żeby nie wiem co. Byłem w polu przez pięć miesięcy, brałem udział w ośmiu bitwach i ani razu nie strzeliłem. Nie zabijaj, a nie zabiją ciebie; nie kalecz innych, to i tobie nic się nie stanie. Nad nami czuwa los, a los jest sprawiedliwy.
Głos ostatni był śród tych austriackich żołnierzy najpiękniejszym kwiatem kultury. Żołnierz, który tak przemawiał, był czymś więcej niż najsławniejsi poeci, malarze, rzeźbiarze i aktorzy. Był to człowiek, który nie chce zabijać i nie myśli kazać się zabić.
Szwejk powziął dla niego żywą sympatię. Chciał się zapytać o szczegóły jego postępowania, ale Lukasz powracał, a wysłuchawszy ordynansa zawołał:
Vorwarts! Direction mir nach!
Szrapnele padać przestały, strzelanina przycichła. Tyraliera przeszła przez łąkę i kawał pola i wspinała się na rozległe zbocze. U góry ujrzeli żołnierze nowy obrazek wojny: stos trupów rosyjskich. Austriaka nie było tam ani jednego, bo dowództwo było doskonałym psychologiem także i pod tym względem. Dopóki żołnierz nie znalazł się w bitwie bezpośrednio, stylizowano mu wojnę na podobieństwo obrazków jarmarcznych, na których giną tylko żołnierze nieprzyjacielscy. Nasi wystrzeliwują ich, wykluwają bagnetami, sieką, pędzą przed sobą, a sami wychodzą z tych awantur bez jedynego guza. Tuzin aniołów-stróżów czuwa nad każdym naszym żołnierzem, ponieważ w Wiedniu modli się za nich sędziwy monarcha.
Leżały więc trupy żołnierzy rosyjskich, pozbawione butów, na wznak, na boku, na twarzy, jak popadło, a ich wyszczerzone zęby i czerniejące twarze miały dodać odwagi armii austriackiej.
Szwejk wzdrygnął się na ten widok, ale potem przyjrzał się trupom dokładniej i rzekł do jednoroczniaka Marka:
— Jestem pewien, że zakopują ich tak bez wszystkiego i że nawet nie posypią ich wapnem. A żołnierzowi należy się dół głęboki i wapno w nagrodę odwagi. Tutaj miałoby wdzięczne zadanie do wykonania stowarzyszenie arymatyjskie w Pradze i powinno by przysyłać trumny. Bo nawet w prostych nieheblowanych deskach jakoś przyjemniej niż tak bez wszystkiego prosto w ziemię.
A Marek odpowiedział mu na to całkiem od rzeczy:
— Albo namoczony gałgan jest dobry, albo kawał darniny. Śniło mi się, mój Szwejku, że byłem w domu na urlopie. Matka gotowała knedle z czereśniami i podawała je na stół, a wtem przychodzi stróżka i powiada: — Pani Markowa, gdzie pani ma syna? — Bo zza misy knedli wcale mnie widać nie było. Odezwałem się, a stróżka podchodzi do mnie i powiada: — Cóż to znowu, proszę panicza, żeby tak długo siedzieć w polu? Wszyscy porządni ludzie są już w Rosji albo w szpitalu. Przecież sam jeden nic pan na to wszystko nie poradzi. — Czy wierzysz, bracie Szwejku, że sny pochodzą od Boga? Ja wierzę. Mnie się, uważasz, ta wojna nie podoba. Czuję że straszyłbym po śmierci, gdyby mnie pochowali nagiego i bosego.
A Szwejk tak samo roztargniony skutkiem obrazów, które widział, odpowiadał również nielogicznie:
— Bóg oświeca ludzi w sposób rozmaity. Co do darniny, to mam wątpliwości, ale mokry gałgan może byłby dobry. Ja ci gałganek namoczą i odprowadzą cię potem na Hilfs-platz.
Na pagórku był rzadki gaj brzozowy, a gdy dotarli do niego, Szwejk aż krzyknął ze zdumienia. Było tu pełno wojska: Niemcy z Rzeszy, honwedzi, bośniacy, spieszeni dragoni, kilka oddziałów z miotaczami bomb, huzarzy i piechota ze wszystkich możliwych pułków. Gdy ułożyli się za bośniakami, ci przywitali ich:
Jebem ti duszu. Będzie szturm i będzie rum. Bez rumu nie ma szturmu.
Od przodu dochodził tu piekielny łoskot strzelaniny i szaleńcze terkotanie karabinów maszynowych. Rosyjska artyleria odezwała się znowu i rzucała nad las szrapnele, ale im dalej, tym rzadziej.
— Nie mają amunicji — szeptał lejtnant Dub Lukaszowi do ucha. — I dzisiaj będą wiać znowu. Przelecimy się zdrowo.
— Jeszcze nie uciekają — odpowiedział sceptycznie usposobiony Lukasz. — Będziemy się bili na bagnety, jak dobrze pójdzie. Szwejku — zwrócił się w tył — nie zapominaj, że jesteś ordynansem i trzymaj się blisko mnie. A ty, Balounie, drabie jeden, żebyś mi nie zwiał z konserwami. Gdybym został ranny, pojechałbyś ze mną do domu.
Bośniacy mieli dobry nos. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, w tyle za laskiem ukazały się wozy pełne beczułek. Wydawano rum; oddział za oddziałem zbliżał się ku wozom i napełniał flaszki polowe, a kto umiał wypić otrzymaną porcję, dostawał jeszcze jedną. Rezultat był natychmiastowy, nastrój się poprawił:
Jebem ti dusz u, głaza i serce! — odzywało się coraz częściej i coraz ostrzej. Niemcy zaczęli śpiewać: — Ich hatte einen Kameraden — a spośród Czechów, jeden pijany na dobre wstał i trzymając się brzozy, zaczął wrzeszczeć:

A nad Sanem pod Kraśnikiem.
Smutne lasy są.
Ciała zmarłych towarzyszy,
Płyną pod wodą.
A ja stoją sam na warcie,
I w ten nocny czas,
Myślę o tym, czy zobaczę, Czy zobaczę was....!

— No, no, tylko nie zacznij nam tu ryczeć, jak stara kurwa — napominał go ktoś i pociągnął z powrotem na ziemię.
Gdy już ciemniało, ozwało się wołanie: — Vorwärts! Vorwärts! — i masa ludzka znowuż ruszyła naprzód.
Ludzie byli pijani i szli, aby umierać za wielkość Austrii i sławę cesarza. Znajdowali się w stanie, o którym biuro prasowe pisało:
— Wojska nasze bohaterstwem swoim i bezprzykładnym poświęceniem budzą podziw w nas wszystkich. Nacierają wspaniale i w pogardzie śmierci biją się brawurowo, pełni wojowniczego rozmachu.
Ten rozmach, jakim administracja wojskowa napełniała swoich dzielnych żołnierzy, wyrabiały z kartofli wszystkie gorzelnie, produkowali go na zimno i na ciepło wszyscy Żydzi od Sudetów aż po morze Adriatyckie i zarabiali duże pieniądze, dostarczając państwu tego surogatu zwycięstwa, tak że gdy później kupowali sobie nowe fabryki i majątki, mogli mawiać:
— To wszystko zawdzięczamy entuzjazmowi wojennemu.
Opar alkoholu zamraczał mózg i zaślepiał oczy. Nic na całym świecie nie wydawało się wstrętne i ohydne, nie było rzeczy trudnych, wszystko wydawało się bardzo proste i łatwe. Spirytus robił swoje.
Nieprawidłowe, połamane i załamujące się szeregi pchały się naprzód, popędzane szaleńczym wołaniem: — Vorwärts! Vorwärts!
Kulki pogwizdywały i jęczały coraz wyraźniej i coraz bliżej głów. Niby niewidzialne muchy bzykały miękko koło uszu: — Tijuuu, cfijuuu — aż Szwejk bezwiednie machnął ręką, jakby odpędzał natrętną muchę:
— Poszła won, psiajucho!
Vorwärts! Vorwärts! — odezwał się głos tuż za nim i Szwejk poznał natychmiast kapitana Sagnera. — Vorwärts! Vorwärts! — powtórzył nieco dalej nadporucznik Lukasz.
Szwejk obejrzał się za siebie, ale nie widział żadnej znajomej twarzy. Wszyscy dokoła byli obcy. Jakiś gruby i krzepki Niemiec z Rzeszy dal Szwejkowi sójkę w bok i zarechotał wściekłym śmiechem.
Möchtest nicht auch die Front hinten halten? Du Scheisser, das ist doch bloss für die Herren Offiziere!
— Nie o to idzie, kolego — odpowiedział Szwejk — ale ja jestem ordynans i mam się trzymać blisko pana oberlejtnanta, abym w razie potrzeby mógł mu pośpieszyć z pomocą. Ten idiota Baloun na pewno zgubił się w tym ścisku.
W tej właśnie chwili w szeregi grzmotnął granat. Ogromna błyskawica buchnęła z ziemi, ciężki duszny dym przesłonił okolicę, a ziemia zadygotała tak mocno, że Szwejk się przewrócił.
Leżał na ziemi, podczas gdy wszyscy dokoła porozbiegali się na wszystkie strony. Potem obmacał się starannie i rzekł do siebie:
— Ładny fajerwerk. Ładniejszy niż te, które puszcza pan Hajek na święty Jan nad Wełtawą. Tylko trochę za dużo hałasu. I zabić może kogoś taka choroba!
Szeregi znowu się jako tako wyrównały. — Vorwärts! Vorwärts! — rozlegało się z coraz większym szaleństwem wołanie spotęgowane aż do wściekłości. Żołnierze pędzili naprzód, padając co chwila, jakby ich ktoś z tyłu pędził biczami.. Granaty wybuchały teraz już poza szeregami. Szwejk podniósł się i podbiegł do dużego krzaka tarniny, rosnącego na miedzy. Tam położył się znowu. Po chwili zbliżył się do niego węgierski oficer z rewolwerem w ręku i popędził go naprzód. Szwejk zauważył, że za żołnierzami ciągnie się cały łańcuch żandarmów i oficerów.
— Całkiem jak obława policyjna — pomyślał Szwejk i ruszył żwawiej naprzód. — Gdy policja poszukuje kogoś w Pradze, robi to samo.
— Widzi pan, ja czekałem na mojego pana oberlejtnanta — rzekł do oficera. — Niech pan nie raczy się denerwować. Ja wiem, że surowość musi być i na polu chwały.
I znowu zaszył się w tłumie ludzkim, aż wreszcie dopadł do okopów naprędce przygotowanych, gdzie zdyszani i brudni żołnierze strzelali jak opętani. Ale ledwo żołnierze wpadli do okopów, ozwała się komenda:
Schiessen! Schiessen! Lebhaft schiessen!
Karabiny zatrzaskały i tysiące płomyków wybłyskało z mroków. Dziesięć minut trwała ta oszalała strzelanina, piętnaście minut przelatywały nad okopami szrapnele i granaty. Potem wzmogło się strzelanie po obu stronach, podczas gdy w środku nastawała cisza na komendę:
Feuer einstellen! Feuer einstellen!
I znowu ciszę przerwały rozkazy:
Bajonett auf! Sturm! Sturm! Vorwärts! Vorwärs!
Masa ludzka wywaliła się z okopów, aby mordować już całkiem z bliska, kłuciem bagnetu w brzucho lub w piersi i dobijaniem tego, co oszczędziły kule karabinów, szrapnele i granaty. Ledwo wyleźli z okopów, zaczęła ich ostrzeliwać artyleria austriacka. Słychać było, jak ktoś krzyczy w telefon:
— Ogień zaporowy! Szrapnel — granaty!
Technika wojny była doskonała. W kim nie wywołał zapału rum, tego pobudzało do entuzjazmu ostrzeliwanie zadków.
Szwejka porwał z sobą pędzący tłum. W oka mgnieniu przebiegł kilka kroków dzielących go od okopów rosyjskich, ale okopy już były puste. Prócz rannych i zabitych, poukładanych na dnie, nie było ani jednej żywej duszy: wszyscy wycofali się w czas.
— Nie zatrzymywać się! Vorwärts! Vorwärts! — rozkazywali oficerowie. Szereg przeszedł przez okopy i rzucił się w mrok. Szwejk zatrzymał się śród rannych.
— No, chłopcy, ładnie was tu urządzili — mówił ze współczuciem, pojąc ich wodą ze swej flaszki polowej. — Czy nie trza było uciec stąd prędzej? Sami widzicie, że z naszym wojskiem szpasów nie ma. Nawet cywil, jak się schla, to może człowieka okaleczyć.
Po chwili żołnierze wracali. Rosjanie zniknęli w mrokach, jakby się w ziemię pozapadali. Z okopów wynoszono rannych i zabitych i przekazywano ich sanitariuszom, a żołnierze urągali:
Herrgott, dopieroż trzeba będzie rano pędzić znowu za nimi! Teraz nie zatrzymają się już prędzej aż w Moskwie. Mówią, że Niemcy są już pod samą Warszawą. Jeśli im damy co dzień tyle, ile dzisiaj, to załatwimy się z nim! niedługo.
— A czy dużo ich jeszcze, koledzy? — pytał Szwejk. — Na czas trwania wojny byłoby dobrze podzielić ich sobie i co dzień zmiatać jednaką porcję. Niedobrze jest śpieszyć się zanadto. Na przykład w Młodej Bolesławi był w banku kasjer, niejaki Wildt, i okradał sobie kasę powolutku i nieznacznie, żeby się nie rzucało w oczy, a chociaż brał po trosze, to jednak rozkradł wszystko na czysto. Tak Samo ów Drozd w kasie pożyczkowej Św. Wacława. Też kradł powolutku i ostrożnie, tak że nawet święty Wacław nic nie zauważył, aż raptem kasa opustoszała. Nie trzeba pożerać, od razu wszystkiego, choćby się nawet miało apetyt, bo już niejeden się przeżarł. Przecież i nasz najjaśniejszy pan pięćdziesiąt lat panował w pokoju, zanim przygotował się do wojny porządnie. A ten Drozd kradł w pożyczkowej kasie św. Wacława czternaście lat.
Jakaś postać zbliżała się ku niemu, a potem rzuciła mu się na szyję, wołając:
— Szwejku, bracie, żyjesz i ty?
— Żyję — rozpromienił się Szwejk. — A ciebie, bracie jednoroczniaku, też nic złego nie spotkało? Myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę, że już jedziesz do szpitala.
— Kapitana Sagnera zabrali sanitariusze — rzekł ktoś obok nich. — Podobno zamroczył go granat.
— Nie ględź, stary, o granatach! — odciął się ktoś inny.
— On ma takie pigułki, po których się mdleje. Dostał je od doktora. Już trzy razy widziałem go w polu, ale zawsze po pierwszej potyczce zaczyna mdleć i mdleje tak często, dopóki nie dostanie się do szpitala na tyłach. Tak to, tak, oficerom jest dobrze na świecie, bo i z doktorami się zgadają. A nasz brat nie dostanie się do domu, dopóki na Hilfsplatz nie przyniesie głowy pod pachą.
— O tych pigułkach też już słyszałem — rzekł Marek, pochylając się nad Szwejkiem. — Nie mam odwagi, żeby sobie samemu coś zmajstrować. Dojdzie do tego, że jednak tu człowieka zakatrupią.
— Ranek jest mądrzejszy od wieczora — rzekł Szwejk roztropnie. — Sądzę, że lepiej przespać się teraz. A co jest tam dalej? Nie widziałeś czego?
— Tam dalej nie ma nic — ziewnął Marek — tylko trzy rosyjskie armaty i parę karabinów maszynowych. Zostało to tam, bo nikt nie chciał z tym mieć do czynienia. Strach po prostu, jacy jesteśmy pomęczeni!
Podniósł kołnierz płaszcza, ułożył się wygodnie i natychmiast zasnął. Szwejk przez chwilę pykał fajkę, a następnie, gdy go jakiś kapral wezwał, aby poszedł na wartę, wziął karabin i ruszył za nim.
Po kilku krokach w kierunku oznaczonym przez kaprala, Szwejk potknął się o coś i spojrzał przed siebie. Przy blasku żarzącej się fajki ujrzał nogę ludzką w cholewie buta z częścią brzucha i kiszek omotanych dokoła cholewy.
— Biedaku — szepnął Szwejk — na sąd ostateczny też będziesz się musiał zbierać po kawałku. Sanitariusze niebardzo się kłopotali o ciebie.
Kazał iść spać wartownikowi, którego zluzował, i po chwili w mroku rozpoznał armaty stojące w polu i wylotami zwrócone w stronę, od której przybywał. Opodal stały dwa karabiny maszynowe.
— Patrzcie państwo, Moskale mają takie strzelby na kółeczkach — ucieszył się Szwejk. — Daleko to lepiej, niż dźwigać to paskudztwo na plecach.
Jeden z karabinów maszynowych przywiązał do pasa, drugi ujął za zamek i ruszył ku okopom:
— Dalej! Wio! Jedziemy!
Kółka zgrzytały, Szwejk ciągnął karabiny maszynowe i stanął wreszcie na wyznaczonym mu miejscu jako wartownik, a gdy po upływie godziny przyszła zmiana, zabrał oba karabiny aż ku okopom i z uczuciem zadowolenia usnął pod nimi.
Gdy zaświtał ranek, okopy ożywiły się. Szarże budziły żołnierzy:
Verkaterung! Każdy do swego oddziału! Z dziewięćdziesiątego pierwszego pułku na prawo! Sześćdziesiąty szósty honwedzki nazad! Ablesung!
Szwejk zbudził Marka, a potem wygramolił się na okop, zaprzągł się do karabinów maszynowych i ciągnął je na prawo, gdzie ujrzał niebawem nadporucznika Lukasza, który przejął dowództwo batalionu i formował go na nowo. Brakowało wielu żołnierzy i Lukasz ucieszył się szczerze, gdy stanął przed nim żołnierz, który salutując lewicą, trzymał w prawicy pas, na którym ciągnął dwa karabiny maszynowe. Żołnierz meldował:
— Panie oberlejtnant, Infanterist Szwejk posłusznie melduje się kompanii jako ordynans. Nowego nie ma nic, bitwa wygrana na czysto. Te dwa karabiny maszynowe zdobyłem wczoraj podczas szturmu, ale kółka skrzypią, bo nie są nasmarowane. Posłusznie melduję, że tę zdobycz wojenną oddaję swemu pułkowi, żeby miał większą sławę w gazetach.
— Szwejku — fuknął na niego oberlejtnant — czy wiecie, co czeka ordynansa, który podczas bitwy odłączy się od swego dowódcy? Kula w łeb!
— Posłusznie melduję, że o tym nie wiedziałem — poczciwie odpowiedział Szwejk. — Ja na pana oberlejtnanta czekałem, bo wiedziałem, że się panu będzie przykrzyć beze mnie, ale jakiś inny pan oberlejtnant od huzarów chciał mnie za to zastrzelić z rewolweru. Posłusznie melduję, że bitwę wygraliśmy bez niczyjej pomocy i że teraz już się od pana ani na krok nie ruszę. Posłusznie proszę, czy dzisiaj będziemy fasowali rum?
— A, pan Szwejk! — odezwał się tuż za nim lejtnant Dub. — Gdzieżeście się znowu włóczyli? Wiem, że nie wystrzeliliście ani razu. Bardzo mi dziwno, iż nie słyszę, że Szwejk już jest u Moskali.
Szwejk spojrzał na Duba, szykując odpowiedź, ale uprzedził go oberlejtnant Lukasz, który wskazując na zdobycz wojenną Szwejka — rzekł tonem ostrym:
— Szwejk jest dzielny żołnierz. Podam go do odznacze= nia małym srebrnym medalem. Wieczorem w ataku zdobył te dwa karabiny maszynowe.
Później zaś zwracając się do Szwejka, rzekł do niego:
— Ach, ty fujaro! Gdzie zbierasz taki szmelc, żeby go wlec za sobą?
Na odpowiedź nie było czasu. Ze strony przeciwnej ozwały się nagle armaty i trzy granaty wysłane ku szeregom austriackim pękły tak blisko, że Szwejk rozłożył ręce:
— Panie oberlejtnant, melduję posłusznie, że to Moskale strzelają pewno z tych armat, od których odciągnąłem wczoraj te karabiny maszynowe. Na pewno!
— Zdobyliście nawet armaty? — zapytał Lukasz. — Czemużeście je tam zostawili?
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant — westchnął Szwejk — że armaty nie uciągnę. Nawet na dwie pary koni byłoby dość roboty.
Strzelanina ożywiała się coraz bardziej i stawała się gwałtowna. Po upływie pół godziny widać już było szeregi, nadciągające Rosjanom na pomoc. Szeregi te były zwarte, spokojne i zdecydowane, szły noga w nogę tępo i leniwie i z największą obojętnością przyłączały się do strzelających.
— Czy spróbują nas obejść, czy też podejmą atak czołowy? — pomyślał Lukasz. — Uciekać, widać, już im się nie chce.
Przewidywania jego były słuszne. W jednej chwili nad szeregami rosyjskimi rozległo się długie i przeciągłe Hurrraaa-aararrarra! — i Rosjanie ruszyli do ataku.
Batalion zachwiał się, lecz natarcie wytrzymał. Rosjanie cofnęli się, ale ku południowi Hurrraaara! odezwało się na nowo i oberlejtnant Lukasz otrzymał rozkaz odwrotu.
Zresztą żołnierze cofali się już sami, nie czekając na rozkazy. Cała okolica zaroiła się od Rosjan i nie starczyło nawet jednej kompanii honwedów dla bronienia odwrotu i czekania na Moskali, którzy zabiorą ich do niewoli. Chodziło o to, aby kosztem tej ofiary zapobiec panice.
Ledwo żołnierze usłyszeli głos nadporucznika: — Zurück! Zurück! — zawracali z miejsca, obracali na głowach czapki daszkami w tył i cieszyli się:
— Teraz przez jakiś tydzień będziemy znowu nacierali w taki fason. Moskali jest jak szarańczy, Chłopy kochane, smarujcie nóżki zajęczym sadłem.
Ucieczka trwała aż do południa, gdy masy Niemców, podwożone na linię bitwy w automobilach, pośpieszyły zatkać dziurę we froncie. Batalion Szwejka był tymczasem blisko jakiegoś dworca kolejowego, gdzie palił się magazyn i zaczynał się palić pociąg.
Rosjanie zatrzymali się, uzupełniając swoje siły. Ku wieczorowi podjęli natarcie na nowo. Artyleria rosyjska biła w Austriaków ogniem huraganowym, a pod jej ochroną piechota coraz energiczniej nacierała na front austriacki, który nie dał się utrzymać i cofał się powoli. Nadszedł rozkaz obsadzenia i utrzymania dworca. Batalion doszedł do niego, ale artyleria nieprzyjacielska skoncentrowała przeciwko niemu wszystkie siły, tak że pociąg stojący na dworcu, musiał się porządnie śpieszyć, żeby ujść z tej opresji zdrowo i cało.
— Dworzec utrzymać za wszelką cenę — rozkazał brygadier Lukaszowi, który przez ordynansa przesłał mu meldunek o stanie rzeczy.
— Powiedzcie panu pułkownikowi, żeby sam przyszedł utrzymać dworzec — fuknął Lukasz na żołnierza. — Tam się nawet pies nie utrzyma.
Dotarli wreszcie aż do dworca, ale artyleria przystrzelała się już dobrze i zasypała ich istnym deszczem szrapneli. Żołnierze rozbiegli się na wszystkie strony, a Lukasz klął:
— Do stu tysięcy diabłów, co za komedia!
— Posłusznie melduję — krzyczał mu prosto w ucho Szwejk — że nasz czwarty pluton został przez granat rozbity na czysto. Pan lejtnant Dub...
Granaty gwizdały tuż za nimi i wybuchały, zasypując wszystkich ziemią. Wysilając głos, aby przekrzyczeć ten wściekły zgiełk, Szwejk wołał na nadporucznika:
— Panie oberlejtnant, najlepiej zrobimy, gdy sobie stąd pójdziemy. Przecież te dranie strzelają do nas!
Żołnierze uciekali już całymi grupkami, przypadając co chwila do ziemi. Dopiero z dala za dworcem udało się ich zatrzymać na skraju lasu i zwrócić znowu twarzą ku nieprzyjacielowi. Przypadli do ziemi i okopali się naprędce w sypkiej ziemi. Części batalionu zaczęły się znowu zwoływać do kupy. Kiedy się pokazało, że jedenasta kompania straciła prawie cały czwarty pluton, Szwejk podszedł do dowódcy Lukasza i stanąwszy na baczność, podniósł rękę do salutowania:
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że nie było czasu, żeby zabrać pana lejtnanta Duba, chociaż pan kapitan Sagner kazał nam zbierać rannych. Posłusznie melduję, że do samego wieczora nie bylibyśmy pozbierali wszystkich cząsteczek pana porucznika, bo w niego trzasnął granat i poszarpał go na kawałki.
— Więc nasz Dub jest już po kłopocie! — pomyślał Lukasz. — O tym nie powiedział mu chyba jego kapitan okręgu.
— Gdzie? Tam koło dworca? — zapytał.
— Właśnie tam spotkało go to nieszczęście — przyświadczył Szwejk — bo też tam prali z armat jak wszyscy diabli. Jezus Maria! — krzyknął nagle — przecież ja tam zgubiłem swoją fajkę!
Zaczął przeszukiwać wszystkie kieszenie, obmacał chlebak, zajrzał nawet do ładownic, ale fajki nie było. Szwejk jęknął tak szczerze, że Lukaszowi wydało się, iż z ust jego nigdy takiego jęku nie słyszał.
— Wszystko, co nas dotychczas spotkało, to głupstwo. Pan porucznik jest już po wojnie, ale jak ja mam istnieć bez fajki?
Szwejk był w tej chwili uosobieniem żałości i smutku, który udzielił się Lukaszowi, przemieniając się natychmiast we wściekłość na cały świat za to, że możliwe są na nim takie błazeństwa. Wezwał Balouna, kazał sobie podać butelkę śliwowicy i pocieszał się nią do samego. wieczora, aż na niebie rozbłysły pierwsze gwiazdy i ogień artyleryjski na obu stronach przycichł. Wreszcie zdrzemnął się pod starą sosną, a Szwejk pochylił się nad nim i stwierdził:
— Napił się jak niemowlę i śni mu się widać coś ładnego. Naturę ma, biedak, bardzo miękką!
Przykrył nadporucznika płaszczem, sam ułożył się koło niego i jął sobie przypominać piękne obrazy z kazania feldkurata, który opowiadał o tym, jak to ładnie, gdy na pobojowisku płoną wsie, a ranni jęczą...
— Trzeba było dać mu po gębie — pomyślał jeszcze i zasnął. Śniło mu się, jak to granat trzasnął w porucznika Duba, a on w dymie i w płomieniu wzniósł się ku niebu, niby prorok Eliasz na wozie ognistym. Przy bramie niebieskiej ścisk i tłok dusz poubieranych w przenajróżniejsze mundury, a dusza lejtnanta Duba przedziera się skroś ten ścisk, popycha żołnierzy i krzyczy: — Puśćcie mnie, ja zginąłem za Austrię i mam prawo pierwszy rozmawiać z Panem Bogiem. Co, święty Piotrze, powiadasz, że to twoja rzecz? Ale ja chcę rozmawiać z samym Bogiem. Precz mi z drogi! Jeszcze wy mnie nie znacie i nie życzycie sobie poznać mnie! — A potem po całym niebie rozlała się ogromna zorza złocista, na tle tej zorzy ukazał się wspaniały starzec w białej szacie, a przy — jego boku stał młodzian w uniformie powalanym krwią i w koronie cierniowej zamiast czapki. Starzec zaglądając w księgę, którą trzymała przed nim przepiękna dziewica, pytał Duba głosem wielkim: — Lejtnancie Dubie, czemu prześladowałeś dobrego wojaka Szwejka? Czemu zmusiłeś go do upicia się koniakiem? — Dub nie odpowiadał, a młodzian rozłożył ręce, na których były krwawe rany niby róże rozkwitłe. Następnie starzec krzyknął: — Do piekieł! — i lejtnant Dub leciał na ziemię. Zorza gasła, starzec znikł, młodzieniec w koronie cierniowej oddalał się płacząc i ukrywając głowę w białej chustce, a Szwejk przebudził się i rzekł: — Co za głupi sen!
Świtało. Szwejk sięgnął do kieszeni i przypomniał sobie raptem o zgubieniu fajki. Zerwał się na równe nogi, drżąc z zimna. Wszystko dokoła spało, tylko wartownicy czuwali i biegali śród sosen. Szwejk wyszedł z lasu. Przed nim stał żołnierz z jego plutonu. Słysząc kroki za sobą, przestraszył się i wymierzył karabin przeciwko Szwejkowi:
Halt! Wer da?
— Nie miel po próżnicy ozorem — fuknął Szwejk — wychodzę na patrol. Czy mnie nie znasz, fujaro? Jezus Maria, co za bałwany te rekruty żółtodziobe!
— Ach, to ty Szwejku? — rzekł wartownik, opuszczając karabin. — Nie wiesz, czy będzie dzisiaj kawa? Czy jeszcze mamy jaką kuchnię?
— Tego nie wiem, kolego — mruknął Szwejk — a na pogawędkę nie mam czasu. Dzisiaj rozgrzeją nas Moskale.
— A hasło znasz? I zawołanie? — pytał jeszcze żołnierz.
— Zgubiona fajka! — odpowiedział mu Szwejk.
Razem z pierwszymi promieniami słońca ozwały się działa rosyjskie, ale od razu tak po wariacku, jakby miały zanadto amunicji i nie wiedziały, co z nią zrobić. Trwoniły ją też, zasypując nią dworzec, dokoła którego łaził Szwejk szukający swej fajki. Dojrzeli go najwidoczniej i zaczęli walić w niego szrapnelami. Potem gdzieś w pobliżu rozszczekał się karabin maszynowy, zasypując pole kulami tak gęsto, że Szwejk uznał za dobre ukryć się za murem dworca. Orientował się powoli, którędy przyszli i którędy uciekali, a gdy armaty przycichły, poszedł we właściwym kierunku. Znalazł głęboki lej od granatu, który rozbił czwarty pluton, i kręcił się dokoła niego.
— Mógłbym tutaj łazić w taki sposób do sądnego dnia, jakbym szukał straconego szczęścia — pomyślał i oczy rozbłysły mu nagłą uciechą.
W wilgotnej trawie leżała fajka, jego własna fajka, a rosa perliła się na niej niby łzy żalu za jej panem. Szwejk pochylił się, aby ją podnieść, a karabin maszynowy zaczął mu pluć kulami prosto pod nogi.
Podniósł fajkę, która nagle szarpnęła mu się w ręku i wiał, aby ukryć się śród murów dworca.
W ukryciu wyjął z chlebaka paczkę tytoniu, nabił fajkę i chciał zapalić, ale właśnie gdy podnosił ją ku ustom, zauważył, że fajka nie ma ustnika i że brak jej kawałka cybucha. Cybuch był jakby brzytwą ścięty i Szwejk zrozumiał, że ustrzeliła mu go kula, gdy podnosił fajkę z ziemi. Wysunął rękę zza muru i grożąc fajką całemu rosyjskiemu frontowi, rzekł ze wzgardą:
— Ach. ty hołoto! Czy takie rzeczy robi porządny wojak porządnemu wojakowi? Kto was, wy, świntuchy, uczył takiego’ wojowania?
Odpowiedzi na to pytanie nie otrzymał. Granaty i szrapnele ciągle waliły w dworzec kolejowy. Spokojnie było na nim tylko chwilami, gdy nieprzyjaciel ostrzeliwał artylerię austriacką, stojącą za lasem.
Za rumowiskiem spalonego magazynu siedział Szwejk, trzymał fajkę w gębie za resztkę cybucha i kurzył, spoglądając na menażkę, w której na dopalającej się belce gotował sobie kawę. Był pogodny i wesoły, a z jego umorusanej twarzy wyzierała na świat niewinność. Napił się kawy, wyciągnął się wygodnie na słońcu i zaczął śpiewać:

Znam ja jeden piękny zamek.
Mieszka w nim moja miła;
Siedzi sobie na stołeczku,
Białą chustkę wyszywa.

Dobrze tobie, ma panienko,
Białą chustkę wyszywać,
A ja, biedny żołnierz, muszę,
Już od rana w glidzie stać.

W glidzie stoję jak ta skała,
W glidzie stoję niby mur,
Aż tu kula leci ostra,
Mocno wali w szereg mój.

Gdy mnie z glidu wyrzuciła,
Do szpitala biorą mnie;
Piszcie list do mojej panny,
Że już ze mną bardzo źle.

Jedna ręka przetrącona,
Druga ręka ucięta.
Przyjdź, ma miła, popatrz sama,
Jaka wojna przeklęta.

Ja na ciebie nie popatrzę,
Ja już nie chcę ciebie znać,
Wziąłeś mi zielony wianek,
I poszedłeś wojować.

Żołnierska pieśń Szwejka rozbrzmiewała przy odgłosie strzelaniny, a śpiewak dodawał coraz nowe strofy, aż doszedł wreszcie do słów rannego żołnierza, który odpowiada dziewczynie, że mogła nie chodzić za żołnierzami do koszar i nie figlować z nimi. Wreszcie umilkł. W pobliżu ktoś narzekał i jęczał.
Szwejk poszedł za głosem narzekającego i za magazynem znalazł młodziutkiego żołnierza, który leżąc na brzuchu i podpierając się rękami czołgał się w stronę Szwejka. W nogawkach spodni miał ranny żołnierz pełno zakrzepłej krwi. Jęcząc, posuwał się z wielkim trudem, jak kot z przetrąconym krzyżem. Ujrzawszy Szwejka złożył ręce i odezwał się błagalnie:
— Proszę pana, niech pan mnie poratuje! Na rany boskie, niech mnie pan ratuje!
— A co ci to, chłopysiu, zrobili? — zapytał Szwejk, podchodząc do rannego. Przekonał się niebawem, że żołnierz ma przestrzelone obie łydki.
Podniósł go ostrożnie i zaniósł za magazyn. Tam ściągnął z niego buty, rozpruł spodnie i przyniósł z pobliskiej studni wody dla obmycia ran. Żołnierzyk postękiwał, przypatrując się robocie Szwejka. Założywszy mu jaki taki opatrunek, Szwejk dał się rannemu napić i rzekł wesoło:
— To nic takiego. Kula przeszła przez łydkę i nie naruszyła kości. Będziesz, bracie, zdrów!
— Żeby ich cholera pokręciła, sk....synów! — groził żołnierzyk Moskalom. — Oh moje nogi! Moje nogi... — i rozbeczał się.
— Ty, chłopusiu, zdrzemnij się teraz trochę i nie krzycz za głośno — napominał go Szwejk — żeby się tu kto nie przypatoczył. Ja się rozejrzę, czy nie znajdę czego do zjedzenia. Zresztą, poczekaj, zaniosę cię do tamtego dużego leja, żeby na ciebie nie spadło kawał muru, gdy zaczną znowu strzelać.
Przeniósł rannego Polaka i poszedł na dworzec. W kancelarii nie było nic, prócz rozbitego aparatu telegraficznego, ale w piwnicy znalazł Szwejk kosz z dużą oplecioną butlą. Nożem oderżnął wierzch plecionki i bagnetem kawałek po kawałku wydłubał korek. Przytknął nos do otwartej butli i łypnął okiem.
Herrgott, wińsko, jak mamę kocham! Jakiś porządny naczelnik stacji musiał tu urzędować, że pamiętał o biednym człowieku!
Przechylił butelkę i nalał pełną menażkę wina. Popił, mlasnął językiem, wypił wszystko jednym duszkiem i odezwał się o winie z wielkim uznaniem:
— Bycze winko, jak u Szulca w Braniku na Kopeczku. Ale na czczo podobno wino niezdrowe. Wyniósł butlę przed dworzec i wlazł do magazynu. Było tam pusto, tylko w kącie sterczało kilka poopalanych skrzyń. Szwejk podszedł do nich, bagnetem oderwał deskę i odetchnął z głębi:
W skrzyni były rosyjskie konserwy mięsne i Szwejk natychmiast zaczął wyjmować i wynosić je w płaszczu przed dworzec, gdzie stała butla z winem. Potem wrócił do rannego towarzysza, zabrał tornister i znosił konserwy do leja.
Granaty prały w gruzy dworca, ale Szwejk nic sobie z tego nie robił. Zataszczył butlę do swej nory i znosił konserwy pracowicie, jak mrówka.
Ranny towarzysz był cały pookładany blaszankami, gdy Szwejk wysypał z tornistra ostatni ładunek i włażąc do leja, stwierdził:
— Naznosiłem tu dobrych rzeczy jak wróbel do gniazda. Niech aby teraz nie myślą, że nas stąd wykurzą.
Otworzył kilka puszek i zagrzewał je na rozpalonym murze. Gdy wrócił z ogrzanymi konserwami, zachwalał je towarzyszowi:
— Wiesz, kolego, że konserwy mają Moskale akuratne? Smakuje to mięso jak polędwica z bobkowymi listkami.
Obaj wojacy zabrali się do jedzenia i do picia. Wino rozgrzewało wnętrzności, a razem z ciepłem rozgaszczało się w duszy wesele. Wybuchy szrapneli i granatów przypominały ku wieczorowi już tylko akompaniament pianisty, towarzyszącego solowej produkcji tenora. Bo Szwejk siedząc w leju od granatu śpiewał:

Już po północku pierwsza była,
Gdy mnie ma miła odprowadziła.
Odprowadziła mnie do gaiku,
Tam słuchaliśmy śpiewu słowików,

Słowiczek śpiewa na twardej skale:
Czekaj, dziewczyno, trzy lata na mnie.
Trzy lata czekać, trochę za wiele,
Mogłabym synka wychować śmiele.

Mogłabym sobie synka wychować,
Żeby na wojnę poszedł wojować.
Nauczyłby się syn maszerować,
I do raportu umiałby stawać.


Kpią z kapitana nasi junacy,
Bo taki raport niewiele znaczy.
Za dziewczynami teżby się włóczył,
I innych rzeczy by się nauczył,

Jakby u dziewcząt umiał już bywać,
Nauczyłby się w pace siadywać.
W pace siadują zacne piechury,
Mina sto diabłów, uszy do góry.

W pace się piechur nauczy wiele,
Jak się ma z panną bawić w niedzielę.
A kiedy słupka często dostanie,
Dopiero pozna, co to kochanie.

— Dopiero, pozna co to kochanie! — wywodził Szwejk głosem uroczystym i wielkim, i leżąc nalewał wina do menażki. A ranny żołnierzyk Polak, któremu wino wlazło w nogi w postaci drętwoty, tak że przestały go boleć, wsparł się na łokciu i po występie Szwejka sam też zaczął śpiewać:

Będzie wojna z Moskalami,
Nasz pan frajter pójdzie z nami,
Daleko, daleko w Rosyją.
Od samej Warszawy do Petersburga,
Nasi Moskala pędzą i biją.

Artyleria pójdzie z nami,
Będzie strzelać kartaczami,
Daleko, daleko w Rosyją.
Od samej Warszawy do Petersburga,
Nasi Moskala pędzą i biją.

Krzyż Czerwony pójdzie z nami,
Będzie zbierał krew za nami.
Daleko, daleko...

— E, bratku, sanitariusze nie bardzo się kwapią zbierać krew! — przerwał mu Szwejk. — Sam wiesz przecie, że cię tu nie szukali...
Strzelanina karabinowa ustała, obie strony odpoczywały. Tylko baterie dział odstrzeliwały się sobie marnując amunicję, na którą obywatele musieli płacić krwawe podatki. Ustalała się sytuacja, o jakiej sztab generalny przesyłał do gazet komunikaty tej treści:

Bez zmian. Wojska nasze zajęły z góry upatrzone pozycje. Na poszczególnych odcinkach frontu trwają wspaniałe pojedynki artyleryjskie. Nasza ofensywa została przerwana na czas dłuższy fatalną pogodą i mgłami, które przeszkadzają operacjom.

Dwa dni i dwie noce obozował Szwejk ze swoim rannym towarzyszem śród ruin kolejowego dworca, rozgościwszy się w leju od granata niby w salonie. Drugi mniejszy lej służył jemu i jego towarzyszowi jako latryna. Trzeciego dnia z rana nieprzyjaciel znowu zaczął ostrzeliwać dworzec, ale raptem artyleria przycichła. Front rosyjski dalej na północy został przerwany przez wojska niemieckie i na całej linii wojska rosyjskie musiały się cofnąć dla wyrównania frontu.
Gdy już widziano, że nieprzyjaciel ucieka, ścigany przez nowe i wypoczęte siły, kilku oficerów wyjechało dla obejrzenia pobojowiska, po którym włóczyli się sanitariusze, zbierający rannych i poległych.
Objeżdżając dworzec, pozsiadali z koni i zaglądali do lejów od granatów. Nagle pułkownik Schröder przystanął, dając znaki, aby panowie zamilkli. Z głębi ziemi wydzierał się ku nim krzepki i smutny głos śpiewaka:

Kiedy w mym sercu smutek gości,
To sobie szukam samotności,
Gdzie cieszyć można się we dwoje,
Gdzie wszystko szczęściem błogim dyszy,
A nikt nie widzi i nie słyszy.
Ile zrobiłam głupstw dla niego!
A on, ach, zdradzał mnie tajemnie,
Bo już bogatszą miał ode mnie.
I o niej tylko myślał właśnie,
A niechże w zdrajcę piorun trzaśnie!

Ja szczęścia, bogactw wszystkim życzę,
Nie pragnę dla się łąk ni pól,
Bogactwo swoje łzami liczę,
Minęło wszystko, został ból.

— Wariat jaki, czy kto tu jest u diabła? — zapytał Schro — der wyjmując rewolwer.
Ale w tej chwili jak spod ziemi wyrósł żołnierz, ostrym krokiem podszedł do grupy oficerów, zatrzymał się na trzy kroki przed nimi, jakby uciął, i meldował się:
— Posłusznie melduję, panie oberst, że według rozkazu obsadziłem i trzymam ten dworzec kolejowy.
— Wy trzymacie? Jak to? trzymacie dworzec? Przecież dworzec nie jest obsadzony — pytał pułkownik zmieszany.
W odpowiedzi na to, żołnierz wypiął pierś i raportował:
— Posłusznie melduję, że dworzec obsadziłem w poniedziałek w nocy, głodny i spragniony, i że na stanowisku wytrwałem do dzisiaj, ponieważ, posłusznie melduję, żaden żołnierz bez rozkazu stanowiska nie może opuścić, a ja rozkazu opuszczenia stanowiska od pana pułkownika nie otrzymałem. Posłusznie melduję, że mam jednego rannego i fajkę z przestrzelonym cybuchem.
— Wy z mojego pułku? — dziwił się pułkownik. — Która kompania?
— Posłusznie melduję, że jestem Szwejk, ordynans jedenastej kompanii — odpowiedział żołnierz z naciskiem, a rozejrzawszy się tęsknym okiem dokoła i odkrywszy śród oficerów Lukasza, dodał: — Oto jest mój dowódca, pan oberlejtnant Lukasz.
— Panie nadporuczniku — rzekł pułkownik Schröder uroczyście, kładąc Szwejkowi rękę na ramieniu — tego piechura należy przedstawić do odznaczenia wielkim srebrnym medalem za męstwo w obliczu nieprzyjaciela i za wzorowe wypełnianie rozkazów. To wyjątkowo dzielny żołnierz, a takich właśnie armia nasza potrzebuje. Jego czyn należy wymienić w rozkazie i odczytać szeregowcom. Serwus!
Wyjął z kieszeni dwadzieścia koron i podał Szwejkowi rękę.
Szwejk przekazał rannego żołnierza sanitariuszom, nakładł sobie do plecaka puszek z konserwami, wlał do menażki resztę wina i maszerował w kierunku lasu do swojej kompanii, gdzie dowiedział się, że telegrafista Chodounsky został ranny w głowę, a jednoroczniak Marek jeszcze w poniedziałek udał się na Hilfsplatz z przestrzeloną ręką.
— Więc obaj moi wierni towarzysze siedzą sobie jak u Pana Boga za piecem — westchnął Szwejk — a ja nie mogę osładzać ich samotności. Balounie, jesteśmy jak ostatni Mohikanie. Masz tu, drabie, konserwy, będziesz mi za nie czyścił te medale, które mi obiecano... Jeszcze dzisiaj napiszę do pani Müllerowej, żeby mi przysłała pięć pudełek pucpomady.

Batalion został ściągnięty z frontu i skierowany do Jasino — wa na odpoczynek i dla skompletowania. Wystarczyły dwie niewielkie bitwy, aby go rozbito i aby z szeregowców i oficerów pozostała ledwo połowa. I znowu wojaczka stała się przyjemniejsza. Okazało się, że jasinowscy Żydzi są dobrze zaopatrzeni w wódkę, a gdy tabory i kuchnia zaczęły funkcjonować sprawnie, dowożąc pod dostatkiem chleba i przyrządzając gulasz z koniny, nastrój wojska podniósł się znacznie. Żołnierze mawiali, że w taki sposób można wojować do ostatniej kropli krwi. Poczta połowa ożywiła się i przywoziła pełne worki listów do Jasinowa i tyleż zabierała z powrotem. Do Jasinowa nadchodziły pozdrowienia i wiadomości o tym, kto został obity i przez kogo podczas zabaw tanecznych, a z Jasinowa odchodziły pozdrowienia i wiadomości, kto ze znajomych jest już po kłopocie. Pucybut Baloun pisał do domu, żeby mu przysłali szynkę i bochenek chleba.
„Kochana moja małżonko! Módl się za mnie i ofiaruj świecę do Klokot, aby Przenajświętsza Panienka tak mnie. nadal chroniła, jak w czasie ostatnich straszliwych bitw. Modliłem się żarliwie i oto granat czterdziestodwucentymetrowy, który walił prosto na mnie, o jakiś metr ode mnie odchylił się na bok i poleciał tak daleko, że straciłem go z oczu. Byłem w okropnym niebezpieczeństwie i jestem głodny. Przyślij mi wędzonki, jeśli masz, i bochenek grysikowego chleba. Nie zapomnij, że trzeba przykrzesać kamienie, świeczka do Klokot niech będzie spora, a wędzonki przyślij jeszcze trochę. Jeśli wody mało, to każ za mielenie płacić drożej. A starosty zapytaj, kiedy będzie pokój, i o wszystkim napisz mi porządnie.
Twój do grobu wierny małżonek”.

Pocztówka ta wywołała wielką dyskusję teologiczną między Balounem a Szwejkiem. Do dyskusji wtrąciło się kilku pobożnych żołnierzy, którzy stanęli po stronie Balouna. Szwejk twierdził, że Baloun łże jak pies, a Baloun zaklinał się na Boga, że z owym granatem było właśnie tak, jak pisał do żony. Pogląd pobożnych żołnierzy nie dopuszczał najmniejszych wątpliwości w tej materii. Jeśli ktoś wyszedł z walki zdrów i cały, to znaczy, że Pan Bóg go kocha i nim się opiekuje, a jeśli padł z przestrzeloną piersią albo głową, to Bóg kocha go także i dlatego wziął go do siebie. Wierzyli w to żarliwie i bronili swego stanowiska z zapałem.
— Bałwan jesteś, mój Balounie — rzekł przekorny Szwejk. — Po pierwsze granatu nie widać, a po drugie Rosjanie takiego kalibru wcale nie mają, ponieważ tego pana Skodę, co w Pilznie takie armaty leje, wsadzili by do ula, gdyby i Moskalom je sprzedawał. W trzecim batalionie służył niejaki Kratochwil, który zapewniał, że opieka boska w polu jest niepewna i że naraża człowieka tylko na przykrości. W ich kompanii służył niejaki Bouczek z Motola, człowiek okrutnie pobożny. Na szyi miał podobno medalik z kosteczką świętego Ignacego, a na sercu nosił obrazek pocierany o jakąś wielką relikwię. Do czapki poprzyszywał sobie wszystkie medaliki, jakie żołnierze podostawali w drodze na front. Był to człowiek bardzo pobożny, a jego pobożność była nagradzana. był w dziewiętnastu bitwach, miał osiem medali za dzielność i nigdy nie spotkała go rzecz najdrobniejsza. Aż tu raptem, gdy szli do ostatniej bitwy, ktoś skradł mu czapkę z medalikami, obrazek pocierany i notes z pieniędzmi. Prócz tego zgubił medalik, bo się sznureczek przetarł. Więc gdy ruszyli naprzód i gdy jeszcze nawet strzelaniny porządnej nie było, kula grzmotnęła go w ramię. Poszedł na Hilfsplatz, tam założył mu doktór opatrunek i wyprawił go do szpitala...
— A widzi pan — rzekł jeden z pobożnych żołnierzy — jest tak, jak mówimy.
— Trzymaj język za zębami — odpowiedział uprzejmie Szwejk — dopóki ja gadam. Jego talizmany były znane w całym pułku, a doktór też o nich wiedział i mówił do niego: — Widzicie, mój Bouczku, że od kuli was te talizmany nie ochroniły. Całkiem przypadkowo unikaliście rany tak długo. — A Bouczek mu na to, że wszystkie medaliki pogubił. Doktór zamyślił się i odpowiedział mu: — Nic sobie z tego nie róbcie, ja wyślę was do szpitala w Pradze. — A Bouczek zapłakał, pocałował doktora w rękę i powiada: — Bóg zapłać, panie Regimentsarzt. Gdybym był wiedział, że jako ranny dostanę się do domu, to byłbym się wszystkich tych świecidełek pozbył już dawno.
— Za takie gadanie powinieneś pan dostać po mordzie — pokwitował opowiadanie jeden z pobożnych żołnierzy. — Bodaj pana cholera pokręciła, bodaj ci wrony oczy wydziobały, bodaj cię pierwszy szrapnel rozszarpał.
— Mój ty dobrodzieju — odpowiedział Szwejk. — Pan Bóg sam będzie wiedział, co ma ze mną zrobić, bez twego podpowiadania. Umiałbyś ty radzić Panu Bogu! I ładnie by świat wyglądaj gdyby Pan Bóg miał słuchać każdego takiego cymbała, jak ty. Pan Bóg sam wie najlepiej, że ludzie to bydełko.
— Szwejku — rzekł pewnego dnia nadporucznik Lukasz — jutro kompanie pójdą po kolei do Podhorców. Nasza jedenastka idzie pierwsza. Tam was wykąpią, odwszą i dadzą wam czystą bieliznę. Uważaj, żebyś mi nic nie pomieszał. Powtórz, co powiedziałem.
— Posłusznie melduję, że jutro pójdzie pan oberlejtnant pierwszy z naszą kompanią do Podhorców. Tam was wykąpią, odwszą i dadzą wam czystą bieliznę. Posłusznie proszę, panie oberlejtnant, czemu to mamy chodzić wiskać wszy aż do Podhorców? Przecież i tutaj moglibyśmy panu oberlejtnantowi poradzić. Nawet nie wiedziałem, że i pan oberlejtnant też ma wszy. Myślałem, że trzymają się tylko szeregowców.
Nadporucznik wytrzeszczył oczy na Szwejka.
— Jezus Maria, co z ciebie za bałwan. Szwejku! Od razu wiedziałem, że spłatasz jakiego głupiego figla. Kogo ja ci mam dać na drogę, żeby czuwał nad twoją głupotą? Niech cię ręka boska broni, mój Szwejku, jeśli nie zrobisz wszystkiego tak, jak ci mówię. Uważaj: pójdziesz z kompanią, i, rzecz prosta, ze mną, do tych Podhorców. Tam się wykąpiesz, rozumiesz, wykąpiesz się ty. — Nadporucznik mówił coraz dobitniej. — Potem wdziejesz czystą bieliznę i poczekasz, aż ci wydezynfekują mundur. Ten mundur starannie oczyścisz, każesz się ostrzyc i ogolić, wyglancujesz buty, a strzelbę wyczyścisz, jakbyś miał w Boże Ciało pójść z procesją i strzelać salwami. Czy teraz zrozumiałeś?
— Teraz zrozumiałem, posłusznie melduję — kiwał głową Szwejk. — Słowo honoru, panie oberlejtnant, że rano będę jak laleczka. Ale na co, posłusznie melduję, mam być taki wygalowany?
— Ponieważ — nadporucznik Lukasz odcinał sylaby, skandując — do Podhorców przyjedzie następca tronu, Karol Franciszek Józef, i będzie ci przypinał, Szwejku, dwa srebrne medale...
— Do Podhorców przyjedzie jego cesarska wysokość Karol Franciszek Józef i będzie mnie, Szwejkowi, przypinał dwa medale — powtórzył sobie uszczęśliwiony Szwejk. — Posłusznie proszę, żeby mi wolno było usiąść, bo ja tej radości nie przeżyję. Więc ten dostojny pan przyjedzie we własnej osobie i przypnie mi medale własnoręcznie? O tym będą opowiadał „Pod kielichem“ do samej śmierci. Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że może pan na mnie liczyć, że się na tę uroczystość nie spóźnię. Ja proszę pana oberlejtnanta, pożyczę sobie zegarek od sierżanta Wańka razem z łańcuszkiem, żeby nasza marszkompania była dobrze reprezentowana. Bo to bardzo ważna rzecz, żeby wszędzie przychodzić w porę. Kiedym jeszcze służył w Budziejowicach, miał do nas przyjechać niejaki feldmarszałek lejtnant, który był dywizjonerem i chciał zrobić przegląd naszego pułku. Nakazał, żebyśmy byli zgromadzeni na placu ćwiczeń o jedenastej przed południem, a dnia poprzedniego mieliśmy odpoczynek, bo ten pan lubił, gdy chłopcy byli weseli i rozglądali się po świecie raźno. Pułkownik rozkazał majorom, żeby pułk stał na placu o godzinie dziesiątej, majorowie, żeby się nie spóźnić, wyznaczyli kapitanom godzinę dziewiątą, kapitanowie wydali lejtnantom rozkaz na pół do ósmej, ci zaś kazali sierżantom stać o szóstej, a frajtrzy wyrychtowali nas o pół do piątej. Było to, panie oberlejtnant, akurat po żniwach i słońce paliło aż strach. Pan feldmarszałek przyjechał punktualnie o jedenastej, a chłopcy stali w tym słońcu jak zmordowane muły, bo od pół do piątej rano mieli tej parady dość. Siedmiu chłopa omdlało, a czterech trzeba było odwieźć do szpitala. A ten pan dywizjoner sam ich poił koniakiem, bo miał parę butelek w trokach przy siodle. Gdy chłopcy z trzeciego batalionu zobaczyli, jak pan generał cuci omdlałych, wszyscy zaczęli mdleć jeden po drugim i odzyskali siły dopiero wówczas, gdy koniaku już nie było i omdlałych polewano wodą.
Po południu Szwejk siedział na pniu za stodołą, dwaj szeregowcy trzymali go za ręce, dwaj za nogi, a kucharz Jurajda golił go brzytwą pana sierżanta. Szwejk miał łzy w oczach, z nosa mu kapało, ale głowę trzymał prosto i dodawał odwagi kucharzowi:
— Rżnij, bracie, i nie myśl o mnie. Niech następca tronu widzi, że ma do czynienia z porządnym człowiekiem, a nie z andrusem. Jutro muszę być taki ładny, żebym się podobał nawet Iwonie z „Narodni Politiki“. Rżnij więc, bracie, i nic sobie z tego nie rób, że z bólu już się posiusiałem. Gorzej już nie będzie, a na sławę trzeba zapracować jak na palmę męczeństwa..
A gdy, po upływie pół godziny, obmył krew z twarzy i spojrzawszy w zwierciadełko, przekonał się, iż twarz miał pokiereszowaną jak niemiecki bursz po pojedynku, chodził od baraku do baraku i rozmawiał ze znajomymi żołnierzami:
— Jutro, chłopcy jedziemy do Podhorców i będziemy tam odwszali was i oficerów. Umówiliśmy się z następcą tronu, że się tam spotkamy. Z jego wysokością cesarską, Karolem. Przyjedzie, żeby ze mną pogadać o tym i owym i naradzić się jak ma panować, i czy nie byłoby dobrze zawrzeć z Moskalami oddzielnego pokoju. Sitwa z Wilhelmem już mu się naprzykrzyła i teraz chce się zaprzyjaźnić ze mną.
Dzień następny miał należeć do tych chwil życia, w których Szwejk przeżył najwięcej szczęścia, radości i uciechy. Gdy powrócił z Podhorców, sam o tym opowiadał:
— Rozebrali mnie tam, moi drodzy, do naga i dali mi natrysk z zimnej wody. Potem szliśmy dwoma szeregami i jeden plutonowy z sanitariatu nas ostrzygł i wygolił, gdzie tylko był jaki kłaczek. Maszynką jeździł tam i sam, żeby się wszy nie miały gdzie trzymać.
— Potem szmaty musiałem oddać do takiej jakiejś wędzarni, a w tej wędzarni usmażyli mi pas na skwarki, bo zapomniałem wyjąć go ze spodni. Potem nam te wędzone gał — gany rzucali, a myśmy się w nie ubrali.
Po mój płaszcz wyciągał łapy obcy Bośniak, więc musiałem dać mu w pysk.
Potem przyszedł jakiś lejtnant i czytał nam, który z nas ma być przedstawiony najjaśniejszemu panu. Krzyknąłem: — Hier! — Odprowadzili nas potem osobno między drzewa na nawsiu, żebyśmy już nie gadali z tymi, co mają wszy.
Następnie ustawili tam ołtarz i przyszła muzyka. Feldkurat odprawił mszę, a gdy nadeszła kolej Zum Gebet, przyszedł do nas następca tronu, niby ten Karol, co to będzie cesarzem.
Zaraz wymiarkowałem, że z niego będzie dobry cesarz i mogę go każdemu z czystym sumieniem polecić. Podobał mi się natychmiast, jak tylko go zobaczyłem. A gdy się do mnie zbliżył, to stał mi się jeszcze sympatyczniejszym, bo zalatywało od niego bardzo ładnym zapachem śliwowicy, rumu i koniaku. To bardzo przyzwoity człowiek i do tego demokrata: nie wstydzi się pić rumu, chociaż pewno pije tylko ten prawdziwy, jamajski.
Jakiś pan kapitan czytał potem z karty, co który z nas popełnił sławnego i mówił, że w wojnie zwycięża ten, kto ma lepsze nerwy. Potem zakomenderował! — Rechts schaut! — więc zaczęliśmy się przyglądać następcy, jak przypina medale.
Jeden lejtnant trzymał te medale na porcelanowej tacce, a na niej był napis Mattonis Giesshübler, najlepsza woda na dolegliwości żołądka“. Najjaśniejszy pan następca brał te medale i przypinał je nam po kolei na lewą stronę piersi.
Podchodzi do mnie, podrzucam łeb i rękę spuszczam po pasie. On przypina mi medal, ale ze wzruszenia ręka mu się trzęsie, tak że przypiął mi order do skóry.
Ja nawet nie mrugam i patrzymy sobie w oczy, jak łotr łotrowi, a on do mnie:
Ruht, solnieszyk, zdaje mi się, my się już gdzieś widzieć.
— Bardzo możliwe — ja mu na to. — Posłusznie melduję, że to nie jest wykluczone, bo ja chodzę „Pod kielich“ albo do „Banzetów“ w Nuslach. — Pyta mnie jeszcze czy nigdy nie byłem w Brandysie, a ja odpowiadam:
— Posłusznie melduję, że w Brandysie nie byłem, ale razu pewnego wypadło mi pojechać do Młodej Bolesławi po angorskiego kota do niejakiego pana Swobody. Wsadzili mnie tam do ula, ponieważ przez pomyłkę buchnąłem koło Łysej psa leśniczemu Hrabietowi, bardzo ładnego wyżła. — Więc mi podał rękę i rzekł: — Ich gratuliere — i zaraz poszedł dalej, do innego sławnego żołnierza. Chodźcie, chłopcy, i powąchajcie moją prawicę, żebyście nie powiedzieli, że jestem skąpy i nikomu nic nie życzę.
Potem mieliśmy obiad w kupie z oficerami. Jakiś pułkownik siedział pierwszy, a kadet, który prowadził nas na ten obiad, napominał wszystkich:
— Żołnierze! Bohaterzy! Będziecie spożywać obiad z panami oficerami. Pamiętajcie, że macie medale, że wojna zrobiła z was ludzi, i nie zachowujcie się jak świnie. Jedzenie podawane będzie na półmiskach, naprzód wam. Nie wyobrażajcie sobie, że zeżreć musicie wszystko, i nie nakładajcie pełnych talerzy, żeby pozostało także i dla panów oficerów. Jesteście bohaterami i gośćmi następcy tronu, więc się nie obżerajcie i nie upijajcie, jakbyście byli w domu na chrzcinach. Na cześć następcy tronu po trzykroć: Hurra! Hurra!
Wrzasnęliśmy: Hurra! Kadet usadowił nas dokoła stołu i jeszcze nas napominał:
— Pan oberst będzie na was patrzył i jeśli który z was będzie się obżerał, to każe mu dać słupka.
Kelnerzy przynieśli nam talerze, noże i widelce. Najprzód dali nam zupy. Wychüpaliśmy ją żwawo, a ten kadet stał nad nami.
Zaczęli roznosić na półmiskach schab, ale bardzo małe porcje. Pan oberst zachęcał nas, żebyśmy wzięli więcej, nie tylko po jednym kawałku, ale kadet mrugał na nas, żebyśmy nie brali. Ale ja i tak wziąłem trzy kawałki. Kadet kopnął mnie w nogę, a ja zerwałem się i mówię:
— Muszę sobie nabrać porządnie, bo sobie tego pan oberst życzy. Pan oberst jest moim przełożonym i gdyby rozkazał, to wsunę wszystko. Mnie dzisiaj jego cesarska wysokość podała rękę, więc nie będę naruszał subordynacji.
Knedli i kapusty włożyłem sobie na tąlerz tyle, aż oficerowie wytrzeszczali oczy. A ja sobie myślę: Patrz jeden z drugim, co bohater umie.
Potem była jeszcze pieczeń cielęca i pieczone kurczęta z zielonym groszkiem, ale tylko dla oficerów. Do stołu podawali piwo, a na drogę dali nam do feldflaszki rumu. Już ten rum wypiłem i nie mam dla nikogo ani kropelki, ale prawicę moją, którą wczoraj ściskał dostojny następca tronu, może każdy wąchać, ile mu się podoba. Będziecie mieli przynajmniej taką pamiątkę.
Wieczorem, gdy nadporucznikowi Lukaszowi opowiadał 0 przebiegu uroczystości, dodał z żałością:
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że przynajmniej jeden z tych medali chciałem sobie zostawić tak, jak mi go przypiął następca tronu, ale medale przypięte były do skóry 1 trzeba było szpilkę wyjąć, bo bardzo bolało. Taka pamiątka byłaby ładna. W Pradze był pewnego razu starostą, czyli prymatorem, niejaki doktór, którego nazwiska już nie pamiętam. Urzędował wtedy, kiedy to najjaśniejszy pan był w Pradze ostatni raz. Na Hradczanach była uczta, więc pan starosta był we fraku, w białej kamizelce i w prasowanej koszuli. Kamizelkę zbabrał sobie sosem serdelowym, a gors koszuli polał czarną kawą. Gdy wrócił do domu, wezwał rzeźbiarza, kazał sobie zrobić piękną złoconą ramę i w tej ramie za szkłem przechowywał kamizelkę i koszulę, które sobie pobabrał. Chciał tę pamiątkę zawiesić pod obrazem Jana Husa na ratuszu, żeby Praga miała wielką osobliwość i żeby nauczyciele przyprowadzali tam dzieci szkolne i pokazywali im, jak wyglądają plamy na ubraniu, w którym się było na uczcie cesarskiej. Ale narodowi socjaliści zwołali przeciwko temu masówkę na Żofinie i Frania Zeminowa potępiła ten pietyzm jako niegodny posła młodoczeskiego. Więc ten pan prymator ma tę osobliwość w sypialni naprzeciwko obrazu Havliczka-Borowskiego. A pod nią jest napis z wierszy Havliczka:

Barwy moje czerwona i biała.
W nich się będzie wierność wyrażała.
Wygrażajcie mi, obiecujcie, co chcecie,
Mej wierności mi nie zabierzecie...

— Dużo rzeczy wiesz, mój Szwejku — wzruszył Lukasz ramionami. — Mógłbyś być redaktorem „Tajemnic Pragi“.
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że ja nic nie zmyślam, ale wszystko czerpię z bogatych doświadczeń życiowych. Ludzie zawsze o czymś gadają, a ja słuchając uczę się. To i owo znajdzie się w gazetach, inne rzeczy opowiedzą ludzie, a pamięć, chwała Bogu, mam dobrą — wywodził Szwejk.
— Na przykład w Brzewnowie był jeden właściciel domu. Nazywał się Nikł, a synów miał dwóch. Jeden wyjechał do Ameryki i na wyjezdnym pożyczył sobie od brata guldena, że — powiada — zaraz mu odda. Ale potem zapomniał i odjechał. Lata płynęły, stary pan Nikł oddał dom drugiemu synowi, ten syn się ożenił, a stary poszedł na dożywocie. Mijało akurat trzydzieści lat od chwili, gdy obaj bracia rozeszli się z sobą i stary pan umarł. Już stał przed domem karawan i ksiądz kropił zwłoki, gdy nagle zajeżdża dorożka, a z niej wysiada solidny pan i idzie po schodach na górę. Nikt go nie poznał, dopóki ów pan nie ukląkł przy trumnie i nie zaczął płakać: — Ojczulku, przynajmniej w trumnie widzę cię po raz ostatni.
Ludzie zaraz wymiarkowali, że to młodszy syn pana Nikła, Jerzy, który wyjechał do Ameryki, a ksiądz z kościoła św. Małgorzaty zaraz mądrze przemówił o dziwnym zrządzeniu boskim, które przyprowadziło syna do trumny ojca. Ledwo wszakże proboszcz skończył swoje przemówienie, gdy starszy syn, Alojzy, wyjął z kieszeni notatnik, podchodzi do Amerykanina i powiada: — Przyszedłeś w samą porę, żeby mi oddać tego guldena, com ci go pożyczył, zanim wyjechałeś do Ameryki. Akurat kończy mi się notes, więc nie będę musiał przepisywać tego długu do nowego. Rocznie zapisuję dwa notatniki i tego guldena dwa razy rocznie musiałem przepisywać, czyli ogółem sześćdziesiąt razy. Płać, Jurku, dług i kwita.
Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że po tym zakłuciu też będę o następcy tronu pamiętał.
Nazajutrz zauważył Szwejk, że na lewej stronie piersi robi się mu duży wrzód. Pokazał go Wańkowi, który doradził mu zimne kompresy; nie wymieniając nikogo Szwejk rzekł:
— Schla się takie bydlę i kłuje ludzi, którzy przelewali za niego swoją krew.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Karel Vaněk, Jaroslav Hašek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.