Przygody na okręcie „Chancellor“/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody na okręcie „Chancellor“ |
Podtytuł | Notatki podróżnego J. R. Kazallon |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1909 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Ilustrator | Édouard Riou |
Tytuł orygin. | Le Chancellor: Journal du passager J.-R. Kazallon |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
20-go i 21 października. W takich to warunkach »Chancellor« płynie dalej z rozpuszczonymi żaglami. Maszty gną się niekiedy, grożąc pęknięciem, ale Robert Kurtis czuwa nad wszystkiem. Stojąc przy sterze ani na chwilę nie wypuszcza drąga z ręki, zręcznie wymijając fale, pozwala im się unosić, jeżeli to nie zagraża okrętowi i »Chancellor« nie traci na swojej szybkości pod jego kierującą dłonią.
Wczoraj wszyscy pasażerowie wyszli na werendę. Zapewne zauważyli nadzwyczajny wzrost temperatury, nie wiedząc jednak o niczem, są zupełnie spokojni. Nogi ich w dobrem obuwiu nie uczuły gorąca pokładu bezustannie wodą oblewanego. Ta ciągła czynność pomp powinna była zwrócić ich uwagę. Na szczęście jednak nie zajmują się tem wcale i w najzupełniejszym spokoju rozciągnięci na ławkach, lubują się kołysaniem okrętu. Jeden tylko pan Letourneur ze zdziwieniem spostrzegł, że załoga utrzymuje statek w czystości, o jakiej nie słyszano na okrętach handlowych. Zwrócił nawet na to moją uwagę, co przyjąłem jak najobojętniej. A jednak ten Francuz, to człowiek energiczny, mógłbym mu o wszystkiem powiedzieć, ale obiecałem Robertowi, że będę milczał i dotrzymam słowa. Kiedy pomyślę o następstwach katastrofy, co chwila wybuchnąć mogącej, serce moje boleśnie się ściska. Jest nas 28 osób na pokładzie, 28 ofiar, dla których płomienie nie zostawią nawet deski ratunku! Dzisiaj była narada pomiędzy kapitanem, pomocnikami i bosmanem, narada, od której zależy ocalenie »Chancellora«, pasażerów i załogi.
Robert Kurtis wtajemniczył mię we wszystko, co tam uradzono. Kapitan Huntly upadł zupełnie na duchu, co zresztą było do przewidzenia. Stracił zimną krew i energię i zdaje dowództwo Robertowi Kurtis. Wzrost pożaru w głębi nie ulega żadnej wątpliwości tak, że w koszarach załogi, na przodzie okrętu, nie można już wytrzymać. Ogień, którego dotąd nie zdołano opanować, prędzej czy później wybuchnie gwałtownie. Jedyny więc ratunek — szukać ocalenia na najbliższym lądzie t. j.: w Małych Antyllach i można mieć nadzieję, że przy sprzyjającym wietrze dobijemy na czas do brzegów. Po przyjęciu tego zdania — Robertowi Kurtis pozostało tylko nadal utrzymać drogę z przed dwudziestu czterech godzin obraną. Pasażerowie, nie umiejąc oryentować się na Oceanie i nie ciekawi wskazówek busoli, naturalnie nie zauważyli żadnej zmiany, a »Chancellor« pełnymi żaglami płynie ku Antyllom, od których jeszcze 600 mil go oddziela.
Na zapylanie pana Letourneur, dlaczego zmieniono kierunek okrętu, Robert Kurtis odpowiedział, że nie chcąc płynąć pod wiatr zwraca się ku zachodowi, ażeby korzystać z dogodniejszego prądu. Zmiana więc kierunku »Chancellora«, tę jedyną wywołała uwagę. Dziś w dniu 21 października położenie w niczem się nie zmieniło. Pasażerowie sądzą, że podróż odbywa się w porządku i wszystko na pokładzie idzie swoim trybem. Zresztą nie widać rozszerzenia się pożaru, co jest dobrym znakiem. Klapy tak hermetycznie zamknięto, że nie przepuszczają nawet najmniejszego dymu, któryby zdradził pożar wewnątrz płonący. Może ogień skoncentruje się na spodzie, a może zagaśnie z braku powietrza i nie obejmie całego ładunku. Tak się przynajmniej spodziewa Robert Kurtis, który przez zbytek ostrożności kazał pozakrywać otwory pomp, ażeby rury przechodzące aż do dna okrętu nie mogły przepuszczać nawet odrobiny powietrza. Oby niebo nas ocaliło, bo sami w niczem sobie pomódz nie możemy.
Dzień dzisiejszy przeszedłby bez żadnego wypadku, gdybym nie pochwycił kilku słów z rozmowy; położenie nasze, które uważałem dotychczas jako bardzo krytyczne tylko, w rzeczywistości staje się straszńem. Siedząc na werendzie usłyszałem po cichu rozmawiających inżyniera Falsten z kupcem Ruby. Sądzili oni, że nikt ich nie słyszy. Uwagę moją zwróciło parę wyrazistych gestów inżyniera, zdającego się robić żywe wymówki swojemu towarzyszowi. Mimowolnie nadstawiłem uszu.
— Ależ to szaleństwo — powtarzał Falsten — jak można być do tego stopnia nieostrożnym.
— Ba! — odpowiedział Ruby — nic się nie stanie.
— Ależ przeciwnie, stąd może wyniknąć największe nieszczęście.
— Niby to ja pierwszy raz tak wożę.
— Wszak dosyć jednego uderzenia, ażeby spowodować wybuch.
— Pudełko jest doskonale zawinięte, panie Falsten i powtarzam panu, że nie ma się czego lękać.
— Jednakże trzeba było uprzedzić kapitana!
— Eh! w takim razie nie byłby przyjął na okręt mojego pakunku.
Wiatr ucichł i nie słyszałem reszty rozmowy. Widocznie jednak inżynier nalegał, Ruby zaś ruszał tylko ramionami.
Po chwili znów doleciał do mnie urywek rozmowy.
— Tak, tak — wołał Falsten — trzeba dać znać kapitanowi, trzeba wrzucić to pudełko do morza, nie mam wcale ochoty być wysadzonym w powietrze.
Być wysadzonym! Zerwałem się, usłyszawszy to. Co znaczą te słowa inżyniera? o czem on mówi? Wszak on nie zna stanu »Chancellora«, nie wie o pożarze, niszczącym ładunek! Ale jedno słowo, słowo przerażające: pikrat potasu, kilkakrotnie powtórzone, nie pozwoliło mi wytrwać dłużej. W jednej chwili przyskoczyłem i porwawszy z całej siły Rubego za kołnierz krzyknąłem:
— Czy jest pikrat na okręcie?
— Tak — odrzekł Falsten — pudełko zawierające około trzydziestu funtów.
— Gdzie?
— Na spodzie z innymi towarami...