Przygody na okręcie „Chancellor“/XLVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody na okręcie „Chancellor“
Podtytuł Notatki podróżnego J. R. Kazallon
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Ilustrator Édouard Riou
Tytuł orygin. Le Chancellor: Journal du passager J.-R. Kazallon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLVII.

18-go stycznia. W dziwnym niepokoju oczekiwałem dnia. Co powie Hobbart? Zdaje się, że nie ma prawa mnie oskarżyć! Nie, to głupstwo. Gdybym opowiedział wszystko, jak było, gdyby dowiedziano się, że on w najlepsze sobie zajadał, podczas kiedyśmy marli z głodu, to zostałby zamordowany.
W każdym razie chciałbym, ażeby się już rozwidniło.
Głód w jednej chwili opuścił mię zupełnie, chociaż ten kawałek słoniny, ten ostatni kęsek, jak go nazwał Hobbart, był taki maleńki! Przestałem cierpieć. Sumienie natomiast gryźć mię zaczęło. Dlaczego nie podzieliłem się z moimi towarzyszami? Powinienem był pamiętać o miss Herbey, Andrzeju, p. Letourneur... a ja myślałem tylko o sobie! Nakoniec zaczynało dnieć. Za chwilę dzień zupełnie zajaśnieje, albowiem w tych szerokościach niema prawie poranku i zmierzchu. Nie mogłem usnąć. Przy pierwszym brzasku jutrzenki ujrzałem jakąś bryłę bezkształtną, kołyszącą się w połowie masztu.
Cóż to za przedmiot? Nie mogąc go rozróżnić, leżałem sobie dalej na stosie żagli. Zaledwie słońce zabłysło, rozpoznałem ciało wisielca, kołyszące się z wiatrem.
Dziwne jakieś przeczucie podniosło mnie z miejsca i przybiegłem do stóp masztu. Ten wisielec był to Hobbart!
Nieszczęśliwy! i to ja, tak ja! popchnąłem go do samobójstwa! Okrzyk zgrozy wyrwał się z mojej piersi. Towarzysze podnieśli się, ujrzeli ciało i rzucili się ku niemu. Jednak nie dlatego, ażeby ratować tlejącą w nim może dotąd iskierkę życia...
Hobbart już nie żyje, ciało jego ostygło zupełnie.
W jednej chwila urżnięto postronek. Bosman, Daoulas, Jynxtrop, Falsten i inni rzucili się na trupa...
Nie! nie widziałem tego! Nie mogłem patrzeć. Nie przyjąłem udziału w tej wstrętnej uczcie! Ani miss Herbey, ani Letourneurowie nie chcieli opłacić podobną ohydą bodaj ulgi chwilowej.
Co do Kurtisa, nie wiem... Nie śmiałem się zapytać... Inni zaś! o, człowiek staje się niekiedy zwierzęciem drapieżnem... to okropność! Ukryłem się pod namiotem, nie chcąc patrzeć! Dosyć było dla nas, żeśmy słyszeli!
Andrzej Letourneur chciał się rzucić na tych kanibalów, ażeby im wydrzeć te okropne szczątki! Musiałem użyć siły, chcąc go powstrzymać.
A jednak oni byli w prawie, ci nieszczęśliwi. Hobbart umarł! wszak oni nie zabili go! Czyż bosman nie powiedział kiedyś, że lepiej zjeść umarłego niż żywego!
Kto wie zresztą, czy ta scena nie będzie prologiem do straszliwego dramatu, mającego zakrwawić tratwę.
Pomimo przedstawień, jakie zrobiłem Andrzejowi, nie mogłem stłumić uczucia zgrozy, które w nim wzrosło aż do oburzenia.
Hobbart, dzięki zapasom, jakie trzymał w ukryciu, najlepiej się trzymał z nas wszystkich.
Organizm jego nie wycieńczony głodem, zachował całą jędrność tkanin. W pełnem zdrowiu gwałtowną śmiercią przestał żyć.
W tej chwili ktoś się odezwał. To cieśla Daoulas radzi, ażeby wyparować na słońcu wodę morską i zebrać sól.
— A resztę zasolimy — zakończył.
— Naturalnie — odpowiedział bosman.
Przyjęto też propozycyę cieśli bez dyskusyi. Cisza zaległa na tratwie, widać, że majtkowie zasnęli.
Już nie są głodni.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.