Przygody na okręcie „Chancellor“/XLVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody na okręcie „Chancellor“
Podtytuł Notatki podróżnego J. R. Kazallon
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Ilustrator Édouard Riou
Tytuł orygin. Le Chancellor: Journal du passager J.-R. Kazallon
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLVI.

17 stycznia. Po zaspokojeniu pragnienia, naturalnem następstwem rzeczy głód zawzięcie zaczął nam dokuczać. Czyż niema więc środka na ujęcie jednego z tych rekinów, które krążą naokoło tratwy? Chyba rzucić się w morze i uderzyć na te potwory z nożem w ręku w ich własnym żywiole. Kurtis chciał próbować szczęścia, aleśmy go powstrzymali. Za wiele jest rekinów, byłoby to więc narazić się bezpośrednio na śmierć. Zauważyłem, że łatwiej jest oszukać pragnienie, niż głód. Kąpiel w morzu, w ostateczności zaś lizanie jakiegokolwiek metalu już sprawia pewną ulgę, brak materyi pożywnej niczem zastąpić się nie pozwoli. Zresztą woda może zawsze spaść z deszczem, pozostaje więc nadzieja, że się będzie piło, ale można zwątpić zupełnie, czy będzie się jadło.
Myśmy już doszli do tego, że jedni na drugich żałośnie spoglądamy. Łatwo pojąć, na jakiej pochyłości były myśli nasze i do jakiej dzikości doprowadza nędza umysły, wciąż jedną myślą opanowane.
Niebo znów czyste ponad nami, żagle opadły wzdłuż masztów. Przestaliśmy uważać wiatr za motor! Gdzie jest nasza tratwa?
W którą stronę Atlantyku prądy ją zagnały? Nie wiemy, głupstwem więc byłoby pragnąć, ażeby wiatr dął od zachodu raczej, niż od południa.
Jednej tylko rzeczy żądamy od wiatru, ochłody dla naszych piersi, odrobiny pary wodnej, która zdołałaby zmniejszyć upał, bezlitośnie nam dokuczający.
Wieczór już nadszedł i noc będzie zupełnie ciemna aż do północy, to jest do chwili wejścia księżyca w ostatniej kwadrze będącego. Gwiazdy zamglone nie jaśnieją takim blaskiem wspaniałym, jak podczas innych nocy. Pod wpływem jakiegoś szaleństwa, pod wrażeniem głodu zwykle pod koniec dnia wzmagającego się, rozciągnąłem się na stosie żagli i zwiesiłem głowę ponad fale, wdychając w siebie świeżą wilgoć.
Czy który z moich towarzyszy, leżących na swych zwykłych miejscach znalazł ulgę we śnie? Nie wiem. Może żaden. Mózg mój jest pełen widziadeł. Chorobliwa drzemka która nie była ani snem ani czuwaniem, opanowała mnie zupełnie. Nie wiem przez jak długi czas pozostawałem pod wpływem tej zupełnej nicości. Przypominam sobie tylko, że w pewnej chwili uwagę moją zwróciło dziwne uczucie.
Nie wiem czy marzę, ale węch mój został uderzony zapachem, którego z początku nie mogłem zrozumieć. Jest to jakiś zapach, który dolatuje mnie z wiatrem. Nozdrza moje nadęły się, miałem ochotę zawołać: co tak pachnie? Jakiś dziwny instynkt powstrzymał mnie i w myśli szukałem nazwiska na określenie przedmiotu wydającego ten zapach. Kilka chwil upłynęło w ten sposób. Dotykalność jednak wrażenia dopomogła mi nareszcie do określenia istoty rzeczy.
— Ależ to zapach pieczonego mięsa! — pomyślałem, jak człowiek przypominający sobie przedmiot oddawna nie widziany. Zmysły moje nie mylą się, a jednak na tej tratwie... Ukląkłem, znów wciągam w siebie, a raczej węszę powietrze. Ten sam zapach mnie dolatuje. Jestem pod wiatrem, a zatem przedmiot, który wydaje ten zapach, zdaje się być na przodzie tratwy.
Ruszyłem się z miejsca i pełzając jak zwierzę, posuwałem się pod żaglami ostrożnie, ażeby nie zbudzić uwagi którego z moich towarzyszy.
Przez kilka minut wietrzyłem w ten sposób po wszystkich kątach, kierując się jak wyżeł węchem.
Już tracę ślad, czy wskutek przycichnięcia wiatru, czy też z powodu mylnej drogi, którą obrałem, wtem znowu zapach silniej do mnie doleciał.
Nareszcie wpadłem na trop i czuję, że zbliżam się do poszukiwanego przedmiotu. Właśnie wtedy dopełznąłem do załamku po prawej stronie z przodu i rozpoznaję, że ten zapach mogła wydać tylko wędzona słonina. Nie mylę się. Wszystkie brodawki na moim języku nabrzmiały od żądzy!
Musiałem wtedy ukryć się pod stosem żagli. Nikt mnie nie widzi ani też słyszy. Na czworakach pełznę powoli. Nareszcie wyciągam rękę i ujmuję przedmiot zawinięty w kawałek papieru. Szybko cofnąłem się, rozpatrując zdobycz przy świetle księżyca, który zabłysnął na niebie.
To nie złudzenie. W ręku trzymam kawałek słoniny zaledwie ćwierć funta, ależ to wystarczy na zaspokojenie głodu przez cały dzień! Niosę go do ust...
Czyjaś ręka przytrzymuje moją. Odwracam się, zaledwie powstrzymując się od wymysłów. Poznałem gospodarza okrętu Hobbarta.
Teraz wyjaśniło się wszystko, wyjątkowe położenie Hobbarta, jego stan zdrowia i skargi fałszywe. W czasie rozbicia statku zdołał ocalić jakąś żywność, którą ukrył na zapas, zajadając sam, podczas kiedy my marliśmy z głodu! Och! nędznik!
Ale nie! Hobbart postąpił rozsądnie. Widzę, że jest to człowiek rozumny, oszczędny, a że schował w sekrecie przed wszystkimi jakiś kawałek słoniny, tem lepiej dla niego i dla mnie także. Widocznie jednak różnimy się w zdaniu. Porwał mnie za rękę i chce odebrać słoninę, nic jednak nie mówiąc, ażeby nie zwrócić uwagi towarzyszy.
Mnie także własny interes nakazuje milczenie. Nie trzeba, żeby inni spostrzegli, z pewnością by i mnie i jemu słoninę odebrali. W cichości więc walczymy z sobą; wściekłość zaś moja podwoiła się, usłyszawszy jak Hobbart mruczał przez zęby: mój ostatni kąsek! Jego ostatni kąsek! Więc bądź co bądź muszę go mieć. Pochwyciłem za gardło mojego przeciwnika, który zaczął chrapać pod uściskiem mojej ręki i wkrótce przestał się poruszać.
Ja zaś, przytrzymując go kolanami na ziemi, zjadłem cały kawałek słoniny.
Potem puściłem Hobbarta i znów pełzając dowlokłem się do swego miejsca na tyle tratwy. Nikt mnie nie widział. Jadłem!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.