Rabin Dr. Samuel Abraham Poznański/W Warszawie (1897–1921)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Majer Bałaban
Tytuł Rabin Dr. Samuel Abraham Poznański
Podtytuł Szkic biograficzny
Wydawca M. Freid
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia „Współczesna“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.  W Warszawie (1897 — 1921).

Dnia 30. stycznia 1897 roku wygłosił Poznański próbne kazanie w synagodze na Tłómackiem. Kazanie — pełne pięknych myśli — podobało się obecnym i rychło miał Komitet synagogi załatwić sprawę jego nominacji. Posada była prawie że pewną, — wszyscy wpływowi członkowie Komitetu byli młodemu uczonemu bardzo życzliwi, — lecz u samego Poznańskiego zrodziła się wątpliwość, czy powinien wogóle przyjąć posadę kaznodziejską, a jeżeli to ma uczynić, czy powinien uczynić już teraz, ledwie po ukończeniu studjów. Dusza jego rwała się do wielkich zagranicznych księgozbiorów, do tych ognisk naukowej pracy, w których właśnie w r. 1897 — po odkryciu skarbnicy rękopisów w Kairze, czyli t. zw. Genizy — dla ducha ludzkiego nowe otwierały się horyzonty.
Lecz życie było silniejsze od woli młodzieńca; przyjaciele i rodzina namawiali go również do zostania w Warszawie... i został. Dnia 30 kwietnia 1897 — został wybrany kaznodzieją synagogi, na święta Szabuot (zielone świątki) głosił już słowo Boże z kazalnicy synagogalnej.
Dr. Poznański nie został jednak głównym duszpasterzem, był on na razie drugim kaznodzieją t. zw. pomocnikiem pierwszego, którym był dr. I. Cylkow.
Cylkow miał zasługi około „Synagogi“ i żydostwa polskiego i jako kaznodzieja i jako tłómacz i to dobry tłómacz Pisma Świętego i modlitewnika. Jego tłómaczenie Biblji (w owym czasie wyszły już: Pięcioksiąg, Psalmy i mowy Jezajasza) jedyne w literaturze polskiej, dokonane przez Żyda — szybko rozeszło się w świecie i wyrobiło autorowi doskonałą markę literacko-naukową; również i jego kazania, wygłaszane doskonałą polszczyzną ściągały do synagogi wielu pobożnych. Lecz na ogół był Cylkow człowiekiem starego autoramentu, który nie miał zrozumienia dla nowych prądów, nurtujących żydowstwo. Cichy, skromny, chorowity, wyznawca dawnych assymilacyjnych zasad, nie rozumiał Cylkow, że jeśli żydostwo dalej pójdzie drogą, jaką szło dotąd, rychło zginie wśród powodzi narodów; nie widział on świeżych, twórczych promieni, które zabłysły na horyzoncie Izraela! A należy przypomnieć, że był to rok 1897! Z Bazylei, z ust Herzla, padło hasło regeneracji narodu żydowskiego i odbiło się tysiącznem echem w sercach Żydów całego świata, a szczególnie młodzieży żydowskiej. I do Warszawy dotarł promień tego światła i poruszył tutejszą młodzież! Należało ją tylko poprowadzić, umieć ją pokrzepić na duchu i należycie przygotować do przyszłej pracy. Tego nie umiał Cylkow, kaznodzieja piękny, człowiek wzorowy, stojący na bardzo wysokim poziomie etycznym — ale duszpasterz pokolenia już obumierającego! Pokolenie młode, dążące do ideału w samym żydostwie, innego potrzebowało przewodnika duchowego, a tym przewodnikiem został od razu dr. Poznański. Głęboki znawca judaistyki, wyszkolony na zachodzie, rozmiłowany w przeszłości żydowskiej, której zbadaniu poświęcił swe życie, miał Poznański otwarte oko i otwarte serce dla ideałów przyszłości narodu żydowskiego i tem pozyskał sobie „młodych“, którzy poznali się na nowym kaznodziei; odtąd jest Poznański, przez lat 25, duchowym przewodnikiem odradzającej się części społeczeństwa żydowskiego w Polsce. Lecz i „starzy“ działacze żydowscy na nim się poznali i głuchy pomruk niezadowolenia poszedł po kadrach silnej jeszcze wówczas assymilacji.
Lecz Poznański — który właśnie w pierwszym roku swego urzędowania (1897) był na pierwszym Kongresie w Bazylei i z ust Herzla przejął hasło pracy dla narodu, nie wiele sobie robił z „pomruku“, lecz zabrał się do tej pracy. A było jej sporo, na pierwszym zaś planie stała „Bibljoteka“.
Bibljoteka synagogi istnieje od roku 1880 i zawdzięcza swe powstanie trzem ludziom: Ignacemu Bernsteinowi, Majerowi Kohnowi i P. W. Moszkowskiemu. Pomysł bibljoteki wyszedł od Kohna i on też wiele poświęcił czasu i pracy przy jej zorganizowaniu; pieniądze, dom (mały domek na lewo od synagogi) i we wielkiej mierze książki podarował szczodrą ręką Ignacy Bernstein, znany bibljofil, zbieracz przysłów, oraz autor wielkiej księgi p. t. Jüdische Sprichwörter und Redensarten (Warszawa 1905). Pracę ofiarował bibljotece Moszkowski, poświęcając jej wiele lat życia, jako honorowy bibljotekarz i opiekun. Lecz na ogół brakło bibljotece naukowego kierownika, któryby umiał w nią tchnąć ducha i nadać jej charakter warstatu naukowego.
Takiego kierownika zyskała ona dopiero, gdy po śmierci Moszkowskiego, posadę honorowego bibljotekarza objął Poznański. Dotąd gromadzono w bibljotece tylko hebraica starego autoramentu, (rabinica etc) a choć już były i szeregi czasopism i naukowe repertorja, było to jednak bez systemu i bez należytego porządku. Teraz dopiero poczęto wprowadzać do bibljoteki stały system. Przedewszystkiem uzupełniono dział bibljograficzny, dokupując wielkie bibljografie hebrajskie, katalogi większych bibljotek i t. d. Równocześnie przyszła kolej na t. zw. judaica w języku niemieckim, których dotąd prawie że nie było w bibljotece. Poznański sprowadzał wszystko, co wyszło w ostatnich latach na polu t. zw. Wissenschaft des Judentums, a więc dzieła prawie wszystkich uczonych, z najrozmaitszych dziedzin wiedzy żydowskiej (Historja, filozofia, archeologja itp.) Wraz z tym działem rozszerzono niepomiernie dział biblijny wraz z t. zw. Bibelkritik w językach: niemieckim i angielskim, sprowadzono szereg nowych i starych tekstów biblijnych, oraz liczne czasopisma do tego się odnoszące, całą polemikę o Bibel und Babel wielkie zbiory napisów klinowych (Winkler, Schrader, Kornil etc), wydania dotyczące kolonji na Elefantine, listów z Tel Amarna, opracowania Kodeksu Hammurabiego i t. d. i t. d. Także i rękopisy gromadził Poznański, o ile na to pozwalał budżet bibljoteki, że tylko wspomnę kopię pinaksu w Opatowie, wydany w wyimkach przez Sokołowa (Heasif 1894), lub karaicką kronikę Sułtańskiego, wydaną przez samego Poznańskiego w r. 1920 (Zecher Caddikim).
Ilekroć się przychodziło do Poznańskiego, zawsze zastawiało go się przy wertowaniu jakiegoś katalogu księgarskiego, lub antykwarskiego i wypisywaniu tytułów książek, które należało zakupić dla bibljoteki.
Lecz bibljoteka wyczerpywała tylko małą część energji Poznańskiego. Po za nią i poza kazaniami w synagodze musiał on udzielać nauki religji w tutejszych średnich szkołach (szkole handlowej), kierować szkołą niedzielną dla nauki religji przy synagodze, do której uczęszczała młodzież, nie pobierająca nauki tego przedmiotu w swej szkole, przygotowywać cykle wykładów na różne tematy z zakresu judaistyki dla członków synagogi i dla szerszego koła słuchaczy. Jeden taki cykl z zakresu „Przypowieści Ojców“ ściągnął bardzo wielu słuchaczy do sali wykładowej.

***

Tymczasem czas mijał, a Poznański liczył już 34 rok życia. Przyjaciele i krewni, a szczególnie matka doradzali młodemu kaznodziei, by się rozglądnął za towarzyszką życia i Poznański posłuchał ich rady. Wybór jego padł na pannę Ludwikę Kirsztein z Płocka i rychło oświadczył się jej rodzicom. Piękna, inteligentna, wykształcona i aż nadto muzykalna panna Ludwika była o wiele młodszą od Poznańskiego, lecz mimo to zdecydowała się oddać rękę młodemu kaznodzieji i już dnia 30 maja 1899 r. obchodzono uroczyście i wesoło zaręczyny.
Nowe życie ogarnęło d-ra Poznańskiego; porzucił na chwilę swe stare książki i pożółkłe rękopisy i poczuł się znów młodym, jak dawniej, gdy po ciężkiej pracy, wypadał z pokoju ojca i zbiegał kłusem po stokach górskich w Raciążku. Poczęła się korespondencja, miła i serdeczna, owiana tchnieniem wiosny, umajona nadzieją przyszłego życia. Szybko szły listy tam i z powrotem, każda poczta z Płocka przynosiła taki list i natychmiast siadał Poznański do biurka, by napisać swej umiłowanej odpowiedź.
Sto dwadzieścia pięć listów z Warszawy do Płocka i z powrotem leży po dzień dzisiejszy w pięknej kasecie w kredensie pani Poznańskiej i świadczy o wielkiem pietyzmie z jakim oboje przez dziesiątki lat wspominali o owych dniach szczęścia. Listy te będą kiedyś znakomitą ilustracją do charakterystyki uczonego w czasie, w którym na chwilę odłożył prozę naukową i otworzył swe serce dla tej, która miała być podporą i osłodą jego przyszłego życia.
Na razie jest szkatuła z listami zamkniętą...
Dnia 10. października 1899 roku ożenił się dr. Poznański i wprowadził młodą żonę do swego pięknego i wygodnego mieszkania w gmachu synagogi na drugim piętrze. Rychło otworzyła młoda para swe pokoje i stworzyła miłą atmosferę dla wszystkich, którzy mieli sposobność do nich zawitać. Każdy gość był mile widzianym, każdego witano z otwartymi ramiony; młody gospodarz i jego małżonka starali się wszystkim gościom w równej mierze uprzyjemnić pobyt w swym domu. Czy się przyszło w południe, czy wieczorem, zawsze musiało się zasiąść do stołu i tu przy kolacji, lub przy szklance herbaty nawiązywało się miłą rozmowę o sprawach bieżących, lub naukowych. Pan domu opowiadał o nowych książkach, lub czasopismach, które otrzymał, rozwijał swe plany naukowe na przyszłość, a pani domu zasiadała do fortepianu i z mistrzowstwem grała sonaty Bethowena lub utwory innych mistrzów i wywoływała podziw u słuchaczy. A kogóż to nie widywano w tych salonach państwa Poznańskich? Uczonych i poetów, dziennikarzy i działaczy społecznych, rabinów i profesorów, swoich i obcych, słowem ludzi najrozmaitszego pokroju, że tylko wspomnę filozofa Hermana Kohena, ambasadora Morgentaua, Stuarta Samuela, profesora Friedlandera, Paula Natana i setki innych, ktorych trudno zapamiętać, a jeszcze trudniej wyliczyć. Wszak jeszcze podczas ostatnich świąt wielkanocnych zawitał do tego domu ambasador angielski dr. Max Müller ze swym sekretarzem, by tutaj poznać piękny ceremonjał wieczora paschalnego (seder).
Lecz życie towarzyskie stanowiło tylko cząstkę pracy społecznej d-ra Poznańskiego. Gdzie tylko jaki komitet obywatelski, gdzie jaki klub naukowy, gdzie jaka akcja społeczna, lub towarzyska, wszędzie widziano tego człowieka, który na wszystko miał czas, wszędzie służył radą i pomocą. A należy pamiętać, że w międzyczasie umarł dr. Cylkow (1908 r.) i Poznański został pierwszym kaznodzieją — pierwszym bez drugiego, — ze wszystkimi ciężarami i obowiązkami, które dotąd spełniało dwóch ludzi. Umiał jednak sprostać temu zdwojonemu zadaniu i służyć wszystkim, a przytem nie zaniedbać ani na chwilę pracy naukowej, ciągle czytać, ciągle badać, pisywać do czasopism naukowych, do encyklopedyj, redagować najrozmaitsze wydawnictwa, jak np. księgę pamiątkową na cześć Steinschneidera, wydawać hebrajskie pisma Geigera, opiekować się wydawnictwem pośmiertnych pism Cylkowa, tłómaczeniem mniejszej „Historji żydów“ Grätza (przez Szenhaka), a przytem otrzymywać listy od uczonych całego świata z zapytaniami w najrozmaitszych kwestjach naukowych i odpowiadać na nie spokojnie, wyczerpująco. A od kogoż to były te listy? Już wyliczenie samych nazwisk wystarczy, by zrozumieć w jakich sprawach były pisane: Bacher, Blau, Goldzieher, Kaufman, Harkawy, Freiman, Adler, Izraelson, Filip Bloch, Philipson Ludwik, Geiger Ludwik, Berliner, Büchler, Dawid Günzburg Katzenellenson, Izrael Halewy, Margulies (Florencja) Schächter, Marks, Abraham Epstein, Brody, Simonsen i długi szereg innych, tak głośnych na całym świecie. Dziś leżą te listy rozrzucone po szufladach i szafach, lecz kiedyś będą stanowiły istną kopalnię naukową do genezy myśli i rozpraw z zakresu nauki żydowskiej, oraz do zbadania szczegółów biograficznych, dotyczących wielu uczonych w Izraelu.
A myśli poruszane w listach rodziły u Poznańskiego potrzebę zbadania niejednego szczegółu, a z tej potrzeby powstawały nowe prace: artykuły, krytyki i większe rozprawy, któremi wprost zasypywał najpoważniejsze czasopisma judaistyczne.
Wytchnieniem po wyczerpującej pracy całego roku bywał dla Poznańskiego wyjazd za granicę: do Berlina, Paryża, Londynu i t. p. Wyjeżdżał prawie corocznie na letnie miesiące w towarzystwie żony i spędzał za granicą szereg tygodni, odwiedzając swych kolegów po piórze, a równocześnie czynił badania naukowe w bibljotekach, kopiował tamtejsze rękopisy, lub porównywał teksty ze sobą przywiezione z tekstami w tamtejszych księgozbiorach. Te podróże odświeżały jego myśli i dawały mu siłę i otuchę do dalszej pracy.
Taką podróż odbył także w r. 1914 i oto zaskoczyła go wojna za granicami państwa. Przez Sztokholm wrócił do Warszawy i odtąd zaczęło się dla niego — podobnie jak dla wielu innych — życie pełne trudów i przykrości, oraz pełne nowych, bardzo ciężkich obowiązków.
Dopóki w Warszawie byli jeszcze Moskale, trudził się Poznański nad kojeniem niedoli dziesiątek tysięcy Żydów, ewakuowanych przez armje carskie ze swych miast i miasteczek, kiedy zaś przyszli Niemcy nowe padły nań ciężary.
Społeczeństwo zaczęło się budzić do życia politycznego i oto zażądano od Poznańskiego, by razem z innymi stanął na czele walczących o swe prawa.
Rozpisano wybory do Rady miejskiej i postawiono kandydaturę Poznańskiego. Został wybrany i dziesiątki wieczorów spędzał na posiedzeniach plenarnych i komisyjnych, referował, znosił przykrości, martwił się, ale wytrzymał na stanowisku. Równocześnie z życiem społecznem w mieście, budzi się życie w gminie żydowskiej; szereg działaczy gromadzi się, by opracować nową ustawę gminną, odpowiadającą nowoczesnym wymaganiom. U Poznańskiego schodzą się główni promotorzy tej idei i z jego gabinetu wychodzi niejedna myśl, która się przyobleka w ciało rzeczywistości. Lecz okupanci nie czekają na pracę krajowego społeczeństwa, oni jej nie chcą i sami wydają własny „porządek gminny“. W Warszawie mają się odbyć wybory do gminy, a przedtem należy stwierdzić cenzus naukowy tych, którzy mają głosować w pierwszej kurji wyborczej. Najtrudniej jest stwierdzić cenzus wykształcenia teologicznego i w tym celu tworzy się komisję rabiniczną, w której, wśród innych, zasiada Poznański. Ileż to przykrości miał z pracy w tej komisji, ile się namartwił, ile natrudził?
Poszli okupanci, powstaje wolna Rzeczpospolita polska, w Warszawie organizuje się t. zw. Tymczasową Radę Narodową. Wśród jej pierwszych członków — założycieli widzimy Poznańskiego. I znów moc pracy, dziesiątki wieczorów, liczne przykrości. A niezależnie od tych posiedzeń i ankiet dziesiątki innych posiedzeń w sprawie rozdziału pieniędzy, przesyłanych na jego imię z Ameryki dla rabinów, dla szkół i jeszib, dla przytułków, tysiące wizyt różnych interesantów: prośby płacze, narzekania, rekursy... a tymczasem otwiera rząd Seminarjum dla nauczycieli religji żydowskiej i powołuje Poznańskiego na dyrektora. Trzeba seminarjum zorganizować, obmyśleć plan nauk, dobrać odpowiednich nauczycieli, stworzyć opiekę nad uczniami... tysiące kłopotów i trudności, zanim można rozpocząć naukę. A gdy się już rozpoczęło naukę, musi Poznański codziennie gonić do szkoły i spędzać tamże całe przedpołudnie, by zaraz po obiedzie mieć u siebie najrozmaitszych interesantów.

∗             ∗

Takie życie, pełne pracy, trosk i niedostatków nadszarpało siły tego zdrowego człowieka. Już od kilku lat trawiła go ciężka choroba (niedomaganie serca) i lekarze — przyjaciele radzili żyć spokojnie, nie martwić się wiele i nie przepracowywać się. Niestety były to rady, których Poznański, jak wielu innych, nie mógł posłuchać. I oto rychło nastąpiło pierwsze ostrzeżenie. Na wakacje roku 1919. wyjechał z rodziną do Michalina na wilegjaturę i zabrał ze sobą sporo książek i notat, by tutaj „wypracować“ swe zaległości. Na „post dziewiątego Ab“ wyjechał do Warszawy, by uczestniczyć w nabożeństwie w synagodze; żona została na wsi i miała za kilka dni przyjechać po niego i zabrać go z powrotem. I kiedy sam był w całem mieszkaniu, miał pierwszy silny atak, który go o mało nie przyprawił o śmierć. Lekarze uznali stan za bardzo niebezpieczny i nakazali bezwarunkowy spokój i wstrzymanie się od wszelkiej pracy. Przybyła żona i otoczyła go czułą opieką i stan chorego począł się zwolna poprawiać. Ale atak ten wywarł na Poznańskim silne wrażenie; widział, że życie jego ma się ku końcowi i oto dnia 5 sierpnia 1919 r. (Tisza b, Ab) napisał list pożegnalny do żony i do dzieci, coś w rodzaju swej ostatniej woli, pod którą umieścił tekst przeznaczony dla swego nagrobka (epitafium).
Ostatnie dwa lata życia Poznańskiego upływały wśród tych samych warunków jak poprzednio. Stan zdrowia jego poprawił się nieco, ale nie był to już ten sam rzutki i silny mężczyna, który się nie ugiął pod żadnym ciężarem. Natężała go praca w szkole, natężały go kazania, pogrzeby i śluby, nie wolno mu było szybko chodzić. Często ustawał w pracy i kładł się do łóżka na kilka dni, by zebrać siły na później. Ledwie się jednak trochę wzmocnił, już rozpoczynał swą pracę na nowo i nie ustawał w niej tak długo, dopóki go ponowne osłabienie nie zmuszało do kilkudniowego wypoczynku.
Lekarze radzili wyjechać do Kissingen, Poznański uchwycił się tej myśli, chcąc się przy tej sposobności wydostać za granicę i odetchnąć pełnemi piersiami kulturą Europy, oraz odnowić węzły przyjaźni, przerwane wskutek wojny. Z wyjazdem do Kissingen postanowił połączyć wyjazd do Londynu na XII kongres sjonistyczny, na którym miano radzić także nad sprawą uniwersytetu w Jerozolimie. Ta sprawa leżała od lat Poznańskiemu na sercu, inne mniej go zajmowały, do politycznych w ścisłem znaczeniu nie mięszał się nigdy. Rozmaite względy i materjalne i służbowe stały na przeszkodzie temu wyjazdowi, ale Poznański zdołał je pokonać i wyjechał do Londynu.
Kongres dobrze nań podziałał. Po wielu latach spotkał się ponownie ze swymi przyjaciółmi i mógł z nimi wymienić swe myśli, rozmówić się z nimi, poruszyć tyle różnych tematów naukowych i społecznych, dowiedzieć się z ich ust o najnowszych wydawnictwach, które do nas jeszcze nie doszły.
Z Londynu pojechał do Kissingen i rozpoczął kurację, lecz wiadomość o zbliżaniu się bolszewików pod Warszawę nie dawała mu spokoju. Dobrze tkwiły mu w pamięci trudności z r. 1914, nie chciał być odciętym od rodziny, na co się bardzo poważnie zanosiło. Przerwał tedy kurację po 10 dniach i „ostatnim pociągiem“ wrócił do Warszawy.
Tutaj czekały go nowe zmartwienia. Jako członek Rady Narodowej ocierał się codziennie o wypadki, które towarzyszyły inwazji bolszewickiej i cofaniu się ich armji, a do tych cierpień natury ogólnej przyłączyły się zmartwienia rodzinne, które wstrząsnęły do reszty nadszarganem jego zdrowiem. Oto z Ameryki otrzymał wiadomość, że brat jego Herman (lekarz) zachorował na raka, a z Wiednia doszła go wstrząsająca wieść o śmierci brata jego Adolfa. Tego już było zadużo jak na jednego, chorego człowieka, a tymczasem i z innych stron nie szczędzono mu przykrości i ciosów.
Już od kilku lat starał się Komitet synagogi o to, by gmina żydowska nadała d-rowi Poznańskiemu urząd rabina gminnego i by go zrównała z szeregiem innych rabinów okręgowych w Warszawie. Na wiosnę roku 1921 zostały te starania uwieńczone dodatnim wynikiem, bo Zarząd Gminy warszawskiej w istocie zamianował Poznańskiego rabinem okręgowym i przesłał tę nominację Ministerstwu Oświaty do zatwierdzenia. To wywołało wrzenie wśród ortodoksji. Zorganizowano demonstrację przy ulicy Grzybowskiej; niedorostki wtargnęły do sali posiedzeń Zarządu Gminy Starozakonnych i chciały terrorem zmusić go do reasumpcji powziętej uchwały. Gdy się to nie udało, poczęła prasa ortodoksyjna atakować Poznańskiego, nie szczędząc mu nieraz bardzo gorzkich i niezasłużonych uwag. To do reszty złamało chorego człowieka. Wprawdzie na zewnątrz umiał zachować pozory obojętności, ale w głębi duszy gryzł się niepomiernie i coraz bardziej zapadał na zdrowiu. A kiedy po wielu trudnościach i sprzeciwach Minister podpisał jego nominację i uradowani przyjaciele przynieśli mu ją do domu (początek listopada) zastali go w łóżku bardzo osłabionego, choć jeszcze pełnego nadzieji i otuchy. Lecz był to już początek końca. Lekarze uznali stan objektywny chorego za bardzo zły i kazali mu natychmiast, po przyjściu do sił, wyjechać do Otwocka na spoczynek; do pracy mu wrócić zabroniono.
Poznański wyjechał do Otwocka, lecz gdy mu się po kilku dniach zdawało, że jest mu lepiej, wrócił do Warszawy i rozpoczął ponownie częściowo swą pracę. Było to w piątek dnia 2 grudnia 1921. W domu czuł się dobrze i przez sobotę i niedzielę przyjmował swych najbliższych, którzy się u niego natychmiast zjawili. W niedzielę czytał swój artykuł w „Naszym Kurjerze“, napisany w Otwocku — artykuł ostatni, jaki wyszedł z pod jego pióra. Był to nekrolog jego przyjaciela profesora Goldziehera. W niedzielę wieczorem rozmawiał z redaktorem Hatkufy Lachowerem na temat „Historji literatury karaickiej“, którą miał napisać dla wydawnictwa Sztybla, pisał szereg listów i przygotował wszystko, czego potrzebował do wyjazdu do Otwocka. Nazajutrz rano o godzinie 9-ej miał kolejką wrócić na swą wilegjaturę...
Nie dożył tej godziny! W poniedziałek nad ranem o godzinie pół do szóstej zakończył życie; udar serca przeciął pasmo tego pracowitego i szlachetnego żywota.
Na kalendarzu liczono dzień 5 grudnia 1921 roku.
Dnia 6 grudnia 1921 odprowadziliśmy go na wieczny odpoczynek.







PD-old
Tekst lub tłumaczenie polskie tego autora (tłumacza) jest własnością publiczną (public domain),
ponieważ prawa autorskie do tekstów wygasły (expired copyright).