Rajski ptak (Bandrowski)/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rajski ptak |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jednakże — nagrody za to przełamanie się nie otrzymał. Wprost przeciwnie. Stał się znowu jakgdyby niepotrzebnym samemu sobie.
— Gdy ja o sobie nie myślę, Los o mnie nie pomyśli! — ganił się za okazaną przez siebie miękkość — Postępuję uczciwie, ale ani ja nic z tego nie mam, ani wogóle nikt. Ja mógłbym tu mieć swój flirt, może miłość, któraby mnie podnieciła, ona miałaby swą — może — pierwszą miłość... To przeżycia, które piechotą nie chodzą, których odrzucać nie należy, nie wolno.
Teraz — jeździć do miasteczka już mu się odechciało, na panienkę polować przy omnibusie nie chciał, sama, naturalnie, nie przychodziła. No, bo gdzież? Pod „Gwiazdę“? A „stary“ (pan Piekarski) nie gadał nic. Ani słowem nigdy o córce nie wspomniał.
Wieczorami rozmawiał przeważnie ze starym Bratem. Gadali — o psychologji. Aż śmiesznie było patrzeć na tych dwóch „pierników“, tak łudząco do siebie podobnych, a prawie nieznających się, nic o sobie niewiedzących, mało tego, różniących się, zdawałoby się, wszystkiem, przedewszystkiem zaś — psychiką. I w dodatku ten stary kabotyn-włóczęga, kiedyś pajac kabaretowy, Bóg wie, jakie sprawki mający na sumieniu, w roli — psychjatry czy niby spowiednika przy tym szynkarzu sprośnym, który przecież całe życie w karczmie spędził na różnych czarnych spekulacjach, ostro uprawiając wśród chłopów lichwę. I to ich bujanie się jakoweś niezrozumiałe, mruczenie oberżysty, długie, półgłosem wygłaszane wykłady emeryta.
— Cicho, burżuje — okrzyknął ich raz Polata półżartem — Cicho, kałduny stare! Nie dajecie poecie myśleć!
Nie zlękli się go, mruczeli sobie dalej.
— Więc proszę! — usłyszał raz Polata, jak mówił pan Piekarski — Wyszła zamąż, żeby nie więdnąć, ale mężowi miłości nie dała. Może on ją dla niej miał, prawdopodobnie, nie możemy mówić, że nie. Spostrzegł się, że tu role nie są równe, że ona nie ma dla niego tego, co jej daje on, więc znowu, aby nie zwiędnąć, nie uschnąć przy niej, porzucił ją i żyje z inną, z którą też ma dzieci... Z jednego samolubstwa wyrosło tyle zupełnie konkretnych nieszczęść, tyle tragedyj — a pan mi tu bajesz, że uczucie nie ma znaczenia! Jeśli nie ono — to cóż je ma? Cóż ma to życiowe znaczenie? A teraz — wyjścia istotnie nie widzę, bo niby to się już nie odstanie, co się stało. Stało się, wiemy, nieszczęście. Pobłądziliście i wpadliście. Przecież na jawie oglądacie, do czego doszliście przy pomocy swego „trzeźwego“ rozumu. To jak teraz? Jak z tego wyjść? Uderzyć się w piersi i przedewszystkiem żałować, skruszyć się, a równocześnie wierzyć, wierzyć niezłomnie w niewyczerpaną dobroć serca, które przecie może się jeszcze odezwać, bo całkowicie nie zamarło ani w panu, panie Brat, nie, nie zamarło, bo jednak pana boli, ani w córce, która też cierpi... Męka! A naturalnie! Męka jest, wierzę, więc — trzeba ją znieść, trzeba cierpieć z wiarą... Jesteśmy tu po to, aby cierpieć, wiesz pan o tem sam, stary pan już jesteś, nie zawracaj pan głowy!
— Wcale nie musi się cierpieć! — wykrzyknął Polata, który się tej rozmowie przysłuchiwał — Wcale a wcale nie! Ja też cierpię, a pokażę wam, że nie będę cierpiał! Panie Brat! Daj mi pan pół litra gorzały!
Zabrał wódkę do alkierza i zaczął pić.
Chciał obmyślić jakieś łajdactwo z Kasieńką. Czemu nie? Wszak to człowiek, przytem smarkula! Zawróci jej głowę fotogenicznością, — aktorskie, teatralne dziecko, pójdzie na to — zacznie z nią do spółki układać scenarjusz — opowie jej parę szczegółów intymniejszych — hehe!
Pił wódkę, układał to swoje łajdactwo, a w głębi duszy płakał, wył, bo widział ją drobną i wątłą w ubogim płaszczyku na różewieckiej szosie zimowej wśród kałuż napół zamarzniętego błota, widział ją w duchu pod ciężkiem, szarem niebem zimowem samotną, biedną i opuszczoną, i widział oczy jej przelęknione i nieszczęśliwe i tak myśleć o niej nie mógł.
Huknął pięścią w stół i pił dalej, teraz nie myśląc, nie myśląc — aż mu z mroków duszy wykwitła jasna, prawie naga Lala wśród piór. Nie, nie, nie „wykwitła“ i nie „prawie naga“, nie! Tu o żadnej nagości mowy niema. Lala wychynęła z krzewia piór różnobarwnych jako zjawa „Czystego Piękna“.
— To jest dobre! — zaśmiał się w duchu poeta.
Przyszła Kryńka, przyniosła lampkę nocną. Poeta poprosił ją jeszcze o wódkę, a lampę bez klosza kazał zabrać.
Siedział teraz w zmroku i myślał.
Kształt zjawy jest kobiecy — niewątpliwie! lecz nie ludzko kobiecy — kuszący, zmysłowy, rozpalający krew i ponętny, a mimo to nic kobiecego w nim niema.
— Żadnego — aby tak powiedzieć — błogosławieństwa — szepcze w zmroku Polata.
— Uśmiech jest — niewinny — ale — bez niewinności! — pracuje wyobraźnia poety — Dla tego uśmiechu — nic nie jest grzechem — bo on zna — tylko rozkosz.
— Ależ to okropne! — mówi sobie młody człowiek.
— Okropne jest — wkońcu — wszystko! — mówią mroki, czające się po kątach — Wiesz! Widziałeś już trupy! Zimne! A życie jest ciepłe, jędrne, tętniące rozkoszą, radością życia... użyciem... I ty tylko z nudów zawracasz sobie głowę tą gimnazistką, córeczką starego błazna... Udajesz! Udajesz uczciwego, aby twoja rzekoma „miłość“ miała czystsze pozory, aby jej „woni“ żadnym odorem nie zmącić, ale w rzeczywistości, podświadomie — to uciekanie przed nią... czyż to nie są... manewry erotyczne?
— Obrzydlistwo! — żachnął się Polata — Wcale tak nie myślałem! Przeciwnie!
W ciemnościach zjawiła mu się twarz — jego własna twarz, patrząca kpiąco i śmiejąca się szyderczo. Nagle ta twarz podniosła się wgórę, jakgdyby wraz z głową, przechylającą się wtył, i otwarła szeroko usta, jak człowiek, śmiejący się na całe gardło.
— Cóżto? — zląkł się Polata — To ja, ja tak śmieję się z samego siebie? To — ten obraz mego wewnętrznego „ja“? Jeśli tak — zaiste, jest się z czego śmiać!
Zmartwiony, uspokojony, udręczony położył się spać.
Ale ledwie zasnął, obudził go straszliwy ryk za oknami.
Nagle zerwała się marcowa burza z wyciem rozpętanego wichru, z warczeniem gromów nad lasem, z dudnieniem całego domu i z brzęczeniem szyb za okiennicami.
Polata jednak, napół przytomny z ciężkiego snu po wódce, myślał, że to horda szatanów śmieje się za oknami z jego miłości, z jego wiary w siebie i w swoje siły i — z jego w siebie niewiary i słabości.