Rajski ptak (Bandrowski)/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rajski ptak |
Wydawca | Księgarnia św. Wojciecha |
Data wyd. | 1934 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Natomiast myślał o tem, jak zrobić, żeby się móc częściej widywać z Kasieńką.
Koedukacja — owszem, postępowość, „trzeba się emancypować“, „frazesy są potrzebne dla mas“, ale — trudno było bardzo z panienką się zobaczyć, nawet kto wie, czy nie trudniej, niż to bywało w zeszłem stuleciu. Na pociechę za „niezasłużoną czwórkę“ można panience ofiarować niewystrzelony nabój karabinowy, zresztą jednak, właśnie o ile ona nie mieszka u rodziców, tak żyje wciąż „w masie“ — to w szkole, to w oddziałach P. W., to w organizacjach — że faktycznie trudno ją złapać na osobności.
Do gimnazjum jeździła Kasieńka razem z kilku innemi koleżankami najczęściej pod dozorem Siostry-wychowawczyni. Spowrotem — taksamo. W Różewie wysiadała pod „Złotą Gwiazdą“, ale tylko dla ojca, który ją odprowadzał do Zakładu. Panu Piekarskiemu Polata przeszkadzać nie chciał zasadniczo i z wielu innych względów.
Aby zbadać sytuację, wybrał się pewnego dnia do miasteczka bez potrzeby, poto tylko, aby obliczyć wszystkie możliwości.
Stłoczone w głębi ciasnego i niskiego wozu siedziały panienki w granatowych czapeczkach, liczka-różyczki — świeże, wyspane, ożywione, z błyszczącemi wesoło ślepkami. Dostęp do nich zamykała Siostra w czarno-szarych szatach. Siostra miała twarz pogodną i uśmiechniętą, uprzejmie odzywała się do pasażerów, tłoczących się w ciasnocie, ale — dostęp do panienek zamykała. W kącie siedziała Kasieńka. Nie zauważyła wejścia młodego człowieka, może nie chciała zauważyć. Polata nie wiedział. Panienki rozmawiały o swych sprawach szkolnych „i wogóle“. Siostra żartowała z niemi wesoło i swobodnie, pasażerowie, słuchając szczebiotu i śmiechu dziewczątek, uśmiechali się mimowoli; wciąż słychać było miarowe ale jakby ospałe człapanie koni, niewątpliwie znudzonych ciągnieniem bądźcobądź ciężkiego wozu wciąż tą samą drogą, z temi samemi wzniesieniami, wybojami i zakrętami. Przez małe szybki czasem widać było skrawek zieleni, pola lub nieba; tylko gdy ktoś, wsiadając, otwarł drzwiczki, wpadał przez nie wraz z świeżem powietrzem jasny blask pogodnego, słonecznego dnia.
— Jednakże — pomyślał Polata — choć się dłużej jedzie, dobre są te konie. Niema tego huku, warkotu, dudnienia, można rozmawiać, nie krzycząc, wogóle — dobroduszniej jakoś jest. Tylko — ta Kasieńka — nie widzi mnie...
Ale przyszła chwila, gdy wreszcie — zobaczyła go. To jest — on odczuł na sobie jej wzrok — spojrzał na nią — ujrzał ciemne oczy, nad niemi brewki czarne i — musiał się uśmiechnąć! Zarazem z pewnym pośpiechem ukłonił się, poczem zrobił dla przyzwoitości poważną minę i spojrzał surowo w okno — jak zmieszany, zakochany „szczeniak“, on „światowiec“! Siedział na swem miejscu, jak oskarżony podczas przemówienia prokuratora, ponieważ nagłe ściszenie głosów w „panieńskim“ kąciku wozu aż nadto wyraźnie świadczyło, że mówi się tam o nim. Przyszło mu na myśl „samobójstwo“ (— Boże, co za błazen ze mnie!), może... Lala, głupstwa, jakie czasem w obecności pana Piekarskiego wygadywał, oraz inne grzechy, może nawet niepopełnione, lecz które ostry wzrok niewinności odgadnąć może — i to napełniło go takim niesmakiem, że dopiero po dłuższej chwili ośmielił się spojrzeć w stronę panienek, gdzie ujrzał zwrócony na siebie — dobrotliwy i życzliwy wzrok zakonnicy. Siostra patrzyła na niego tak jakoś miłosiernie, lecz zarazem ciepło i dobrotliwie, że doznał wrażenia, jakgdyby nagle dostąpił odpuszczenia wszystkich grzechów.
— Doprawdy! — pomyślał — Tak na mnie spojrzała, jakgdyby chciała mnie utwierdzić w mem istnieniu i we wszystkich mych dobrych postanowieniach.
Wzruszyło go to.
Jakież jednak są te jego „dobre postanowienia“? Czy ma jakie? Pytanie proste, lecz jakże trudno na nie odpowiedzieć. A jak przykro byłoby odpowiedzieć szczerze. Bo — choćby w tej chwili: — Pocóż on przedsięwziął tę jazdę do miasteczka? Czyż nie wyłącznie poto, aby zmącić spokój młodego dziewczątka?
Polata bywał czasem zły, mógł być okrutny, lekkomyślny, ale nigdy świadomie podły. Dlatego teraz natychmiast sobie postanowił, że tej gry dalej prowadzić nie będzie — choćby nawet miał szanse, czego nie wiedział. Jednakże — bez względu na wszystko — da spokój i koniec.
— To nie ma sensu! — powiedział sobie.
W tej chwili znowu spostrzegł oczy panienki.
Ufne, dziecinne prawie, wesołe, śmiały się do niego szczerą, wdzięczną radością życia.
Wlot uchwycił, że jednak tu... może... przy użyciu całego piekielnego sprytu uwodziciela-intelektualisty... z całym przewrotnym fałszem i z głęboką wiedzą psychologiczną...
Oczy śmiały się, jak kwiaty polne na wiosnę.
— Otóż za to spojrzenie, dziecinko! — pomyślał Polata z nowem wzruszeniem, patrząc dziewuszce w oczy — Za to twoje szczere, dobre spojrzenie wiedz: Nic nie będzie z nieuczciwych zachodów miłosnych! Składam broń!
Tak postanowiwszy, uśmiechnął się do panienki, śmiało już i otwarcie.
Nie widziała? Nie chciała widzieć?
Nie patrzyła już w jego stronę.
W mieście wysiadł.
Przyjechał był z tem, aby wypatrzyć, czy panienki po nauce nie wychodzą z gimnazjum na miasto (słyszał od pana Piekarskiego, że tak), ewentualnie, aby, korzystając z tego, „przypadkowo“ z nią się spotkać, zaglądać jej w oczy i czekać na jakąś sposobność w drodze powrotnej, ale nie zrobił tego. Kupiwszy dla pozoru „materjałów piśmiennych“, których wprawdzie nie potrzebował, lecz których w Różewie nie było, wsiadł w taksówkę — w miasteczku były! — i pojechał spowrotem do domu.
— Udał mi się dzień! — powiedział sobie, lecąc w zazieleniające się już pola.