<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Rajski ptak
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXI.

Mimo tej swojej straszliwej mądrości panienka okazała się tak miłą i pełną wdzięku, że Polata był nią wprost oczarowany. Wciąż o niej myślał i nagle zauważył, że o niczem innem myśleć nie może. Z przymusem i ze wstrętem niemal skończył humoreskę dla Robisza i wysłał ją do Warszawy, przysięgając sobie w duchu, że nigdy więcej pisania podobnego głupstwa się nie podejmie, a gdy jeszcze spławił dwie piosenki dla Lali, rzucił pióro i odetchnąwszy głęboko, powiedział sobie:
— Dość mam tego idjotycznego pisania! Wolny jestem! Teraz mogę sobie trochę pomyśleć — nie o żadnych filmach bzdurnych, lecz „bezpłatnie, bezinteresownie“.
Pogoda myśleniu na ten temat sprzyjała, bo była piękna. W młodem, lecz pełnem świetle marcowego słońca był jakby metaliczny dźwięk. Przynajmniej Polacie zdawało się, że ono śpiewa jakąś radosną pieśń, pełną dobrotliwej pochwały i błogosławieństwa. Niebo było przeważnie niezapominajkowe z rzadkiemi, białemi obłokami, cieniowanemi popielato i wiszącemi nieruchomo. Przeźroczyste smugi delikatniutkiej zieleni powlokły krzaki, a w ogródkach pojawiły się ze szpadlami i motykami w rękach kobiety w czyściusieńkich, niepoplamionych jeszcze, niebieskich kostjumach roboczych. To była radość dla oczu! Wszędzie, na ulicy, w polach — te błękitne, ruchliwe, żywe plamy, jakgdyby niebo je ze swych przestworzy na ziemię zrzuciło. I to było śliczne. Wysoko, na grubym, złotym pniu niebiesko ubrany człowiek, rżnący drzewo srebrną piłą, nadole drugi niebieski pracownik. Złote trociny sypią się z pnia, a piła śpiewa melodyjnie-monotonnie, jakgdyby kołysankę. Miedza wśród pól: po jednej stronie świeżuteńka, młodziusieńka ozimina zielona, po drugiej złota od słońca, gliniasta ziemia, a między temi barwnemi płaszczyznami — błękitne figury, idące gęsiego, z łopatami i motykami na ramionach. A to znowu długie, błękitne koszule na tle ciemnoczerwonego muru, wapnem wśród cegieł biało żyłkowanego. I znów błękitne gromady na szosie złoto-srebrnej, bo brukowana strona szosy jest srebrna, zasię niebrukowana „latówka“, złota. Właściwie — modraki, chodzące po polach i szukające sobie miejsca, zanim jeszcze zboże wzeszło. I jasno w wiosce od pni, wapnem ubielonych. I twarze ludzkie uśmiechnięte z radości, że nareszcie można wyjść z więzienia czterech ścian i pracować na powietrzu, w pieszczotliwym wietrzyku, w blasku słoneczka złotego, na łonie ziemi.
Co za rozkosz! Przedpołudniowa cisza słoneczna, uroczysta, kojąca — i myślenie swobodne a dobrotliwe, z najlepszych głębin duszy pochodzące — jasne, jak pulsujące fale światła — uśmiechnięte — przy akompanjamencie gruchania gołębi, upartego, miarowego, rzeczowego gdakania jakiejś kury i metalicznego chrzęstu piły, tnącej drzewo...
O czemże myśleć?
O błękicie niebieskim?
O błękicie — niekoniecznie. Ale można myśleć o czemś równie pięknem i równie nieuchwytnem, o czemś, o czem można tylko myśleć, nic więcej. Naprzykład — o Kasieńce.
Myśl o niej nawiedzała poetę coraz częściej. Nawiedziała — nie „prześladowała“, jak się w tych wypadkach zwykło mówić. Ona, Kasieńka mała a mądrala wielka, była przyczyną, dla której Polata tak się śpieszył z wykończeniem zamówień, jej poświęcone było „bezpłatne i bezinteresowne“ myślenie. Zatem teraz, gdy już mógł sobie na to pozwolić, myślał o tym wdzięcznym, szesnastoletnim podlotku całemi godzinami, ale ta myśl nie „prześladowała“ go, lecz przeciwnie — wyzwalała, uwalniała od uczuć przykrych i upokarzających, robiła go lepszym i prawdziwym, napełniała serce jego żywą, twórczo tętniącą radością. Poeta bardzo „współczesny“, a więc — w gruncie rzeczy „hochsztapler“ formy, pasorzytujący na manieryzmie zdemoralizowanego i zdezorjentowanego społeczeństwa, Polata uginał się duchowo pod całym arsenałem ciężkich, artystyczno-literackich frazesów, „mechanizmów psychicznych“, „tricków“ i kłamstw. Wiedział doskonale, że to mamidła, nie odrzucał ich jednak, ponieważ miały swą wartość na rynku, a działały na naiwnych, na masy. Z drugiej strony bał się, aby go wagą swą pewnego mniej pięknego dnia nie przybiły do ziemi i nie zgruchotały. Był pewny, że o ile — jak sobie to w duchu układał — z przeżyć z Lalą wyłoni mu się film o Rajskim Ptaku — film, przeznaczony dla pięknej aktoreczki, a niezmiernie efektowny — będzie musiał włożyć w niego tyle sił i pomysłowości właśnie mniej solidnej — że to jego dzieło gotowo go za sobą pociągnąć w jakąś przepaść — raz na zawsze — beznadziejnie.
Był to cały świat obaw i lęków niewypowiedzianych — bo poeta nie mógł o nich powiedzieć nikomu, nawet samemu sobie. Gdyby sam w sobie dopuścił do skrystalizowania się ich w najsłabszą bodaj wątpliwość, konsekwentnie musiałby swego Rajskiego Ptaka od siebie odgonić, a tego się bał, bo choć czuł, że to w rzeczywistości — mamidło, z Lalą w roli tytułowej mogło doskonale mamić choćby cały świat, gdyby dobrze poszło, to zaś byłoby — powodzeniem, powodzenie zaś jest wprawdzie także mamidłem, ale bardzo miłem, dającem sławę i pieniądze.
Otóż — gdy tylko zaczynał myśleć o Kasieńce, trapiące go okrutnie upiory i straszydła znikały. Nie zupełnie, nie tak, aby nie wiedział, że one wciąż na niego czyhają — ale przynajmniej nie czuł ich przy sobie. Tam gdzieś jest ten fałszywy świat „jupiterów“ i niezliczonych drużyn „artystycznych“, spekulujących i spiskujących wciąż nad tworzeniem coraz to nowych, olśniewających mamideł, nad wywoływaniem cieniów cieni. Tu wszystko jest prawdziwe. Mleko, powietrze, słońce, wszystko jest, jak się już rzekło, „prosto od krowy“. Tu, do taktu powolnego i miarowego gdakania kury, tego żywego metronomu wiejskiego, można myśleć spokojnie, uczciwie, bez gorączkowego podniecenia miejskiego, czasem aż panicznego. Tu można było być szczerym z sobą, szczerym w stosunku do uczucia.
Miłość dla Lali, Leli, Luli, Loli, czy Lili — zasadniczo, w samem założeniu swem, przypuszczała, a nawet nakazywała jakieś błazeństwo, ponieważ w gruncie rzeczy sama niczem innem nie była. Kimże były te damy, te cacka tańczące, śpiewające i puszczające z posłusznych oczu czyste łzy na ekranie? Służąc modzie, czy tworząc modę — bo nie mogło tu być mowy o stylu — w rzeczywistości były „modystkami“ o mniej lub więcej uzasadnionych pretensjach artystycznych i takie a nie inne były też ich poglądy na życie, świat i miłość — poglądy „modystek“. Imponujące są ich pyszne, pawie maniery i pawie móżdżki; pawia trzeba udawać, gdy się między nie wejdzie —
— a nie jest się samemu orłem — wbił sobie szpilkę Polata.
— A nie jest się samemu orłem! — przyznał po chwili pokornie — Racja! Ale — z tego powodu nie musi się już raz na zawsze pawiem zostać. Można jakiś czas z pawiami razem krzyczeć, zwłaszcza, gdy się musi —
— Musi się? Czy pawie mogą do czego zmusić człowieka?
Tu już wieszcz zaczął się irytować.
— Trzeba przecież żyć! — rzekł sobie — Rajski Ptak da mi pieniądze!
— To jeszcze pewne nie jest. Pieniądze można zarobić w lepszy sposób. Czy to, w czem siedzisz, jest życiem?
— Rajskiego Ptaka powinienem napisać, żeby się tej historji wyzbyć, żeby ją z siebie wyrzucić, wypluć.
— Djabli wiedzą! — mruknął pogardliwie opozycjonista „wewnątrz“.
— W każdym razie — mam czas i nie potrzebuję w tej chwili o tem myśleć! — oświadczył sobie stanowczo Polata.
Nie myślał.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.