Refleksye (Voltaire)/Fragmenty/Kandyd
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kandyd (Fragment) |
Pochodzenie | Refleksye |
Wydawca | Księgarnia Polska Bernarda Połonieckiego |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia „Wieku Nowego“ |
Miejsce wyd. | Lwów |
Tłumacz | Grzegorz Glass |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kandyd kochał wszystkich i wszystko, i łaską młodości przepromieniał cały świat, jak Helios.
Piękną — najpiękniejszą z pięknych była panna Kunegunda, piękną każda chwila spotkania, każdy świt i wieczór, i noc, i sam baron Tun-der-ten-tronckh, i Pangloss, pierwszy filozof prowincyi, parafii — przeto i ziemi.
Na taką wiośnianą glebę — Panglosowe brednie o najlepszym z światów, padały jako „ciepłe deszcze“...
Pewnego pięknego dnia Kunegunda przechadzając się w małym lasku, zwanym — „parkiem“ — postrzegła mistrza Panglossa w krzakach, udzielającego lekcyę fizyki doświadczalnej pannie z fraucymeru baronowej-matki, — małej, jurnej brunetce. Eksperyment, jak to mogła Kunegunda sprawdzić naocznie, udał się w zupełności. Były przyczyny — były skutki — był powód dostateczny, — i baronówna odeszła zamyślona, z dziwnem pragnieniem
poznania i niepokojem w piersi... Myśl, kształcona metafizycznie doprowadziła ją wkrótce do wniosku, że podobnie jak czarniawa służąca dla Panglossa, mogłaby i ona być dla Kandyda powodem dostatecznym, on zaś — dla niej. W tej chwili na skręcie ścieżki ukazał się Kandyd, powracający o porze obiadowej do zamku i pozdrowiony przez Kunegundę, ujawnia ten sam nadmiar wzruszenia i ten sam, choć milczący, nieśmiały sposób odczuwania świata pod Panglossowym punktem widzenia w krzakach... Nie było miejsca ni czasu, ni — wprawy: miłość jest sztuką...
— Ale nazajutrz, po obiedzie znaleźli się bez porozumienia, siłą instynktu wiedzeni — za parawanem.
Ach, poczęło się od koronkowej chusteczki, od tej małej, niewinnej chusteczki upadku na ziemię i od tej chusteczki z ziemi podniesienia. Poczęło się od pierwszego — świeżego, jak westchnienie róży zroszonej, pocałunku... Kłonią się same ku sobie zwilgłe wargi, drżą niewprawnym kochankom kolana i w pościgu za nieznaną rozkoszą błądzą ich rozpalone dłonie... Teraz był czas i miejsce... i gdyby nie baron Thunder-der-then-tronckh, który odkrywa ich za parawanem, gdyby nie młot, co spada na głowy w chwili najmniej upragnionej, gdyby nie ręka, co nam odbiera od ust niespełnioną czarę rozkoszy — gdyby nie głupstwo i przemoc ludzka...
— W chwilę potem Kandyd, porwany za kołnierz — wybiega z najpiękniejszego zamku, jak z procy, i w chwilę potem Kunegunda otrzymuje w pokoju pani matki okład z kilku policzków, zadanych krzepką, mięsistą dłonią...
Tak się niweczy pierwszy sen młodości w tym najlepszym z światów.