Refleksye (Voltaire)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Voltaire
Tytuł Refleksye
Wydawca Księgarnia Polska Bernarda Połonieckiego
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia „Wieku Nowego“
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Grzegorz Glass
Źródło skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


VOLTAIRE.
REFLEKSYE
ZEBRAŁ, PRZEŁOŻYŁ I PRZEDMOWĄ POPRZEDZIŁ
GRZEGORZ GLASS.
Z PORTRETEM I BIBLIOGRAFIĄ SPOLSZCZONYCH DZIEŁ AUTORA.
LWÓW 1911.
NAKŁADEM KSIĘGARNI POLSKIEJ B. POŁONIECKIEGO.




VOLTAIRE
(FRANCISZEK MARYA AROUET)
* 20/XI 1694 † 30/V 1778




Przedmowa.

Którzy czynili Voltaire’owi zarzut z oschłości i racyonalizmu, niedoceniają Voltaire’a i jego czasów.
„Racyonalistyczny“ jest każdy umysł, liczący się z ciągłością kultury w stosunku do prawd przeżytych, pokonanych i zaprzeczonych przez rzeczywistość.
Na rozstajach dwóch stuleci był Voltaire słupem płomiennym, „mężem sprawiedliwym“, którego „Król-Duch“ Historyi przeciwstawił martwocie sytych, zasłużonych, odchodzących klas.
Ściskano już w garści miecze, których siłę młode mieszczaństwo, chorąży pandemokratyzmu stulecia wypróbowało w sądach, administracyi, parlamentach, radzie królewskiej, w obcowaniu z najdumniejszymi ludźmi przywileju i najdumniejszemi sprawami życia.
Było — jak podczas długiej śmiertelnej choroby króla, gdy o rzeczywistości po ostatnie tchnienie roztrzyga nie następca, jeno jeszcze mit o wszechmogącej osobie panującego i tą legendą orężne sługi, odprawujący rządy imieniem trupa Jego Kr. Mości. Tej oto głuchej chwili międzykrólewia klas, opiłej buntem, był Voltaire opiekunem, depozytaryuszem, chrzcicielem.
Jaki czas — taka broń.
Ale ilekroć zachodziła konieczność utrwalania idealnych zdobyczy czasu, Voltaire — rękodajny, dworzanin króla, szambelan Wielkiego Fryderyka, uniżony służka i laudator imperatorowej rosyjskiej, Voltaire — spekulant, lichwiarz, skąpiec, Voltaire — tchórz fizyczny, oćwiczony bezkarnie szpicrutą kawalera de Rohana, — odchodzi za ramę stylowego portretu, jako wizerunek człowieka „na codzień“, człowieka pozorów... Pozostaje kat na katy, wróg na wrogi życia, zakonu mędrców i prawodawców wierny i mężny obrońca.
Z brudnej kuchni życia, która jest zawsze krzywoustą odpowiedzią na przemoc otoczenia, z za kulis pudrowanego theatrum, kędy brak karocy, klejnotu, szlacheckiego przydomku i lokai mógł być dla wybitnej jednostki tragedyą śmiechu, czy śmiechem tragedyi, zależnie od odporności i pogardy, wychodzi Voltaire czysty i niepodległy.
Czcił go przecież i wieńczył naród u schyłku życia, niby ojca ojczyzny, rycerza cywilnej odwagi, opatrznościowego męża ściganych, uciśnionych.
I gdy w d. 11 lipca 1791 r. Rewolucya zaniosła do Panteonu prochy herezyarchy, któremu duchowieństwo, jak niegdyś bronionej przezeń artystce Adryannie Lecouvreur, odmówiło w Paryżu pogrzebu, uznane przez to zostało jego piękne, naturalne prawo do ojcostwa nowych dziejów, prawo patronatu nad wiosenną glebą, którą on wykarczował i przeorał tak, jak to mógł zdziałać tylko duch żarny, wielki w wielkiem, zaś w małem — mój ty Boże — nikły, niewidzialny, jako tu wszyscy, z krwi — kości — prochu zjadacze goryczy, aktorowie powszedniego chleba.
To, co było w nim chwiejne, wziął od żarłocznego Chaosa, lecz to, co było niezłomne, płodne — jego niepodzielną tworzyło własność i zasługę.
Dość się zresztą wczytać w sprawę Calasów, pogłębioną przezeń jak rana, by wyczuć jego szlachetną dbałość o losy człowieka i twórczą, rządną kulturę wolności i prawa.[1]
Bywa tu często Voltaire małostkowy, krąży niekiedy dokoła rzeczy lichych, — pozornie lichych. Drobiazgowość jego dociekań jest jednak wytłómaczalna przez chęć uzbrojenia szerokiej opinii ówczesnego świata przeciw uroszczeniom przeszłości.
Jest wreszcie ten namiętny, piekący niepokój zrozumiały zawsze i wszędzie, gdzie interes publiczny wymaga, aby wraz z zabiciem faktu, zabito możliwość jego powtórzenia, aby wielka sprawa nie stała się dziedzictwem krótkiego umiłowania i krótkiej nienawiści, ale żeby do cna wypalono zachorzałe ogniska, całą macierz jednego zdarzenia, które gmin zwykł pojmować, jako narodziny anegdoty lub skandalu, mędrzec — jako groźne, za całość i jedność życia odpowiedzialne znamię epoki.
Molestując króli, dwór, parlament, adwokaturę, pierwsze reprezentatywne osobistości Francyi, rządzącego świata, Voltaire, jak to przyznaje w liście do d’Alemberta, Calasów przed procesem nie znał i nie kierował się w swoich wystąpieniach innymi względami, jak tym nakazem myśli, iż w kraju, gdzie mógł być dokonany mord jurydyczny, zagrożone zostały prawa rozrostu pokoleń, prawa młodości, ciągłość i odrodczy bieg Historyi.
Oto, dlaczego z tak nieubłaganą zaciętością, przypominającą późniejsze czasy terroru powstawał Voltaire na ciemne, aktualne jeszcze siły „starego porządku“.
Mógł potem czas wydoskonalić formę, kształt i rytm jego myśli, wytoczyć z nich krew, gdy czyny rozgałęziły słowo do niepoznania, lecz żadna czasów przemiana nie zetrze z Voltaire’owskiego pomnika w Panteonie wyrazów prostych, a godnych Deklaracyi Praw Człowieka.
„Poëte, historien, philosophe, il agrandit l’esprit humain, et lui apprit qu’il devait être libre. Il défendit Calas, Sirven, de la Barre et Montbailly, combattit les athées et les fanatiques, il inspira la tolérance, il réclama les droits de l’homme contre la servitude dela féodalité“.
(Poeta, historyk, filozof, wyogromnił ludzkiego ducha, uczył go wolności, bronił Calasów, Sirvenów, de la Barre’a i Montbailly’ego, zwalczał ateuszów, fanatyków, głosił tolerancyę, bojował za prawa człowieka przeciw niewoli feodalizmu).

Czytając Voltaire’a dbać często wypada o restytucyę prawdy, zagubionej między wierszami, — należną wszystkim pisarzom, dającym przerzut za polityczno-społeczną treść swej epoki.
Mimo całą świetność wyzwoleńczej literatury stulecia, towarzyskie cnoty ogłady, swobody, wykwintu, tolerancyi, wolność słowa, — nie mając jeszcze odpowiednika w instytucyach, prawach, kulturze zwyczajowej, mogła być wonczas każdej chwili zaprzeczona.
Płonęły jeszcze na placu Grève księgi bogobórcze, kijem przez zbiry obijano autorów, dla lada fantazyi dworaka Cuda, wędrowali poeci do Bastylii lub nawet za granice pięknej Francyi[2], a jednocześnie z sprawą Calasa, chwaląc odwołanie Edyktu Nanetejskiego, w przededniu zniesienia ich kongregacyi, żądali jezuici wytępienia wszystkich protestantów...
Naczelną zasadą życia na przełomie słowa i czynu była nieodpowiedzialność, dowolność, nihilizm społeczny i polityczny.
Sam Voltaire z swoją dla ówczesnych często niedostrzegalną, niezdecydowaną ironią pokory, skromności, należnego szacunku dla autorytetów czasu, zaczepionych w jednym i uświęconych w drugim utworze, mógłby uchodzić za pisarza kompromisowego, gdyby nie wynikająca z całości jego żywota i ducha pewność, że nie tylko w życiu codziennem, ale i w słowie umiał on poświęcać korzyści mniejsze dla większych.
Dworność, ale i służalczość w każdym calu, każdym ukłonie, tańcu, tytułach i uśmieszkach, leżały w charakterze, stylu najswobodniejszych duchów. Herostradytom literatury wybaczano wszystko, prócz rewolucyjnego tonu. Dlatego przełamanie ducha w dwie połowy, było pierwszym nakazem dla ludzi, którzy chcieli działać i podbijać światy słowem.
Wdziewali tę przywiązaną do wieku przewrotną i przewrotową maskę tej miary pisarze, co Montesquieu, Diderot — Voltaire, który przepowiedział Rewolucyę w dziwnie parną i dziwnie niefrasobliwą jej przedchwilę...
Dziś tedy, na wymiennym rynku myśli i wczesne groźby Bastylii zrealizować można, jako wartości dodatkowe pracy.

Grzegorz Glass.
Bibliografia od r. 1753
na język polski przełożonych dzieł Voltairea.
1753. Tragedya Zairy i Orozmana, wprzód francuskiego wierszem, teraz na ojczysty język przez M. S. (apiehę) przełoż. z przydatkiem wierszów. Wilno XX. Franc. Typogr. nowa.
1754. Rzym wybawiony albo Catilina, — tragedya, Warszawa.
1755. Historya Karola XII. tł. Hercyk, dedyk. Hrebnickiemu B. w. m.
1756. Historya skrócona Karola XII. przez Antoniego Hercyka, ded. Hrebnickiemu, metropolicie.
1773. Listy o Angielczykach.
Zadyg albo przeznaczenie. Królewiec.
1775. Historya Karola XII. Warszawa, Gröll.
1776. Historya wschodnia o Zadigu, z francuskiego, Grodno I. K. M.
1778. Alzyra, tragedya, tł. Baxter, Orłowski, Jordan, Nowaczyński i Stadnicki. Warszawa. Dufour. (Por. r. 1779).
Spowiedź czyli jawne wyznanie z franc. przełożone, anegdotami pomnożone przez A. Trzcińskiego, Kraków, Sem. Bisk.
1779. Królewna babilońska albo miłość na doświadczeniu. Lipsk.
Alzyra, tragedya w 5 aktach z franc. tłóm. Baxter, Orłowski, Jordan, Nowaczyński, Stadnicki. Warszawa. Dufour.
Meropa, tragedya w 5 akt. z franc., Warszawa.
Poema o zapadnieniu Lisbony. tłóm. Staszic. (i Rasyna „Religia“), Warszawa, Druk. nadw.
1780. Alzyra albo Amerykanie, tł. Ign. Zachnowski dla teatru słonimskiego za rozkazem Mich. Ogińskiego, Warszawa, Dufour.
Brutus, trag. w 5 aktach na wiersz przeł. przez A. Kaj. Skrzetuskiego, Warszawa, Pijar.
Kandyd Wszędobylski czyli Najlepszość, Lipsk.
Rymopismo nad losem zawistnym Lisbony, Barle, Warszawa.
Jawne wyznanie, z franc. przełożone, anegdotami pomnożone przez A. Trzcińskiego poprawione. Kraków, Sem. Bisk.
Syn marnotrawny, przez Led. Azarycza (tłóm. Trembecki), Warszawa, Gröll.
1781. Sierota chiński, tragedya w 5 akt., Warszawa Poser.
Samson, opera w 5 aktach z franc. wytł. przez I. W. W., ded. M. Raczyńskiej, gen. wielkop.
Samson między nieboszczykami wykład z franc., Kraków, Gröll.
1782. Wyrocznia nowych filozofów, Warszawa, Missgon.
1783. Historya o Magielonie królewnie neapol.
1785. Arouet. Bakuk albo świat jak się obraca, — przypowieść, Lipsk.
1786. Historya wschodnia o Zadigu, z fr. Wrocław.
1787. Zaira, trag. w 5 aktach, Warszawa, Dufour.
1788. Historya o Magielonie.
Mahomet prorok, tragedya w 5 aktach, tłóm. J. Debouhr, Wilno.
1790. Historya wschodnia o Zadygu, z fr. Wrocław.
1792. Mahomet prorok, tragedya przez J. Debouhra, Warszawa.
1793. Listy o Angielczykach.
Przyjaciel prawdy, czyli powieść o Kandydzie, przeł. z francuskiego.
Wiek Ludwika XIV. tłum. przez Ferd. Serafinowicza. T. I.—II. Wilno, Schol. Pijar.
1795. Ustawa natury do Fryderyka II. wierszem przez Jac. Przybylskiego, Kraków.
Wiersz o człowieku, przeł. z franc. przez J. Chodaniego, Kraków, May.
1798. O prawie przyrodzonem, tł. St. Chomentowski, Kraków, Grebel.
1799. Nanina czyli uprzedzenia, St. Ign. Bykowski, Wilno, Dyecyz.
1800. Dzieje Karola XII., króla szwedzkiego, przez Woltera, po polsku wydane przez Augusta Kadyi. Kraków, druk Antoniego Groebla pozostałej wdowy i sukcesorów.
1801. Smierć Cezara i Semiramis, tragedya, przeł.
wierszem i wydał wraz z tłómaczeniem Ifigenii Rasyna Adam Rzyszczewski, Warszawa.
Zaira, tragedya, tłómaczona przez Konstantego Wolskiego, Warszawa.|style=margin-left:18px;text-indent:-18px;}}
1802. Kandyd Wszędobylski czyli najlepszość, wyd. w języku francuskim, a dla wygody na ojczysty język tłómaczony.
Edycya druga, Kraków, w drukarni Ant. Gröbla pozostałej wdowy i sukcesorów.
1798. O prawie przyrodzonem, przez W. do Fryderyka II. króla Imć Prus, z francuskiego, przez Stefana Chomentowskiego.
(Edycya druga). Kraków, w drukarni Antoniego Groebla, pozostałej wdowy i sukcesorów. (Inna edycya 1798).
1803. Bakuk albo świat jak się obraca, przypowieść obyczajowa z franc. Edycya nowa. Warszawa.
Henryada, w dziesięciu pieśniach przełożona na język polski przez Euzebiusza Słowackiego. Warszawa.
Kandyd Wszędobylski czyli najlepszość, wydanie w języku francuskim, a dla wygody na ojczysty język tłómaczony. Warszawa. Druk Zawadzkiego.
Meropa, tragedya w 5 aktach z francuskiego przez Jana Drozdowskiego. Warszawa, u Tomasza Lebruna.
1805. Henryada w dziesięciu pieśniach przeł. przez Ignacego Dembowskiego, z dodaniem historyi poematu i życia Woltera. Warszawa.
1806. Sierota chiński, tragedya w 5 aktach, napisana przez Woltera, z francuskiego wierszem ojczystym przełożona przez Jerzego Radowickiego. Warszawa, druk Dąbrowskiego.
1807. Rzym wybawiony, tragedya w 5 aktach, przekładania Ignacego Kawiarskiego. Warszawa.
Semiramis, tragedya w 5 aktach, przekładania Benedykta Paszkiewicza. Wilno, Zawadzki.
1809. Wolter dla młodzieży, czyli wybór myśli i zdań ze wszystkich dzieł tego sławnego autora zdolnych oświecić umysł i kształcić serce. Wrocław.
1811. Zadyk albo przeznaczenie, historya wschodnia z francuskiego na polski przełożona język przez Kajetana Węgierskiego. Warszawa.
1815. Śmierć Cezara, tragedya w 3 aktach z dzieł Woltera tłómaczona przez Ant. Wybranowskiego. Lublin. Druk Jana K. Pruskiego.
1816. Poema o zapadnieniu Lisbony, tłóm. przez St.Staszica. „Dzieła“ tom V., Warszawa, z drukarni Jego Ces. Mości rządowej.
1818. Rzym oswobodzony, czyli Katilina, — tragedya, przełożona wierszem polskim przez Pawła Czajkowskiego, profesora akademii krakowskiej. Kraków — w drukarni akademickiej.
1819. Le Voltaire de jeunesse (tekst polski i francuski). Wrocław.
1827. Historya o Magelonie, królewnie neapolitańskiej. Warszawa.
1830. Semiramis, tragedya w 5 aktach wierszem polskim przez S. Ch. Warszawa. W drukarni F. Rylla, w rynku Starego miasta pod Nr. 52.
1836. Katylina, albo Rzym wybawiony, tragedya w 5 aktach, tłómaczona z francuskiego przez S. Laskowicza. Wilno.
1853. Alzyra czyli Amerykanie. Tragedya w 5 aktach, przekład A. Jankowskiego. Warszawa, nakładem autora. Druk Skąpskiego.
1905. Voltaire. Fr. M. „Drugi najazd szwedzki (Karol XII), przełożył, ilustracyami i przypisami opatrzył Zygmunt Światopełk Słupski. Poznań. Nakład tłómacza. Druk I. Leitgebera. G. Gebethner i Sp.
OBJAŚNIENIA SKRÓCEŃ.

Przy poszczególnych ustępach, w skład niniejszego wyboru wciągniętych, podajemy w skróceniu tytuły dzieł Voltaire’a, z których one wyjęte zostały. Skrócenia te oznaczają:

Tr. s. l. Tolèr. albo
Tr. de Tolèr.
} znaczy: Traité sur la Tolèrance.
D. Ph. Dictionnaire Philosophique.
Es. s. l. M. albo
Es. S. L. M.
} Essaie sur les moeurs.
Hist. du Parl. de Paris Histoire du Parlament de Paris.
Ex. imp. de M. Bol. Examen important de Milord Bolingbroke.
Rém. de l. Es. s. l. M. Rémarque de l’Essaie sur les Moeurs.



Modlitwa Voltairea.

Odbiegłem ludzi i do Ciebie, Panie wszystkich czasów, do Ciebie Twórco twórców głos swój wznoszę.
Panie! jeśli przystało istotom tak nikczemnie słabym, zatraconym w nieskończoności i niewidzialnym dla przeogromu światów zanosić prośby przed Boga niezmiennych przeznaczeń, to spojrzyj na błędy tworów Twoich. Niechże nie będą źródłem klęsk naszych.
Dałeś nam oto, Panie, serce nie ku nienawiści, dałeś nam, Panie, ręce nie dla czynów oprawczych. Uczyń, iżbyśmy wszyscy byli dla siebie nieprzerwanem ogniskiem pomocy i umieli godnie znosić trudy tego bytu, co jest jeno krótkiem, przejściowem, litości wartem trwaniem jednodniowej muchy.
Uczyń, Panie, aby te nad wyraz liche różnice w szatach, okrywających nasze ciało, w narzeczach, nałogach, obyczajach, w niedoskonałości praw naszych, przesądach, niedomysłach, w każdej rzeczy i słowie, w widomych znakach przewagi, przywileju, pychy, nie były powodem nienawiści, gniewu i kary...
Niech ci, którzy ku chwale Imienia Twego w dzień jasny zapalają smętne gromnice tym będą równi, którzy miast modlitwy sławią promienie pierwszego słońca, niechaj szaty pontyfikalne równe będą najtwardszym, siermiężnym.
Daj wszystkim ludziom jasną, mężną odrodczą świadomość spólnoty i braterstwa. Ale niech wpierw znienawidzą przemocy nad duchem, jak rabunku, jak wszelkiego gwałtu nad owocem cichej świętej pracy.
Uchowaj nas od nierządu i rozdarcia, w czasach wojny i pokoju.
Niech blyskawicolotną chwilę żywota używają ludzie, w wielotysięcznych językach chwaląc Imię Twoje, Imię Twoje: Wolność.

(Tr. s. l. Tolér.)
„Kosmogonia“.

Platon śnił a przed nim i po nim śniliśmy wszyscy. Platon śnił o dwójjedności płci i o tem, że podział na samca i samicę nastąpił, jako owoc kary za błędy ludzkie.
Platon śnił i śniąc udowodnił niezbicie, że istnieje tylko pięć światów skończonych — a to z tej zabawnej racyi, że i matematyka zna tylko pięć ciał skończonych.
Platon śnił o Rzeczypospolitej i śnił, że sen pochodzi z czuwania, czuwanie ze snu i że człowiek, postrzegający eklipsę nie w basenie wody, lecz inaczej, traci wzrok.
I sny zyskały mu sławę. A oto sen Platona równie ciekawy jak tamte.
Śni Platon, że twórca Demiurgos zaludniając globami nieskończoną pustkę przestrzeni, chciał wypróbować umiejętność obecnych tworzeniu duchów. Dał więc każdemu kawał materyi do okrzesania, a uczynił to tak, jak Fidyasz i Zeuksis, gdy powierzali kować posągi i malować obrazy uczniom swoim, jeżeli wolno rzeczy wielkie równać z małemi.
Przy tym podziale robót, Duch Demogorgon otrzymał w lenno: kształtowanie Ziemi.
I gdy się stało, w wysokiej dumie i radości twórczej uwierzył, że dał dzieło rzetelnej potęgi i blasku, przeto wolne od zawiści, krytyki i godne pochwały spółtowarzyszy.
Jakże był homerycznie zdumiony, gdy spotkało go od wszech stron — szyderstwo!
— W istocie — rzekł jeden z złośliwszych duchów — wiekopomna to praca! Zwłaszcza podoba mi się pomysł rozdwojenia tej spłaszczonej piłki i pomysł drugi — przerwania komunikacyi pomiędzy dwiema półkulami za pomocą masy wód. Nie wadzi również, że na biegunach ktoś zdechnie od mrozu i że pod równikiem ktoś się w słońcu usmaży. To drobiazg, jak np. ogromne, nieprzebyte piaski, kędy podróżni jeżeli nie umrą z głodu, to uschną z pragnienia.
Wzamian serdecznie gratuluję panu innych wynalazków np. wołu, krowy i kury, a jeszcze szczerzej — wężów i pająków. Dziękuję za jarzyny, ale ideę zachwaszczenia powierzchni zielskiem jadowitem uważam za szczęśliwą w tem tylko przypuszczeniu, że pan już z góry skazał na śmierć wszystkich mieszkańców tego kołowrotka — czy bąka — czy Ziemi.
Dalej, zda się, że pan dał coś — z trzydzieści gatunków małpy i więcej jeszcze psiej natury, zaś tylko cztery czy pięć odmian t. zw. „człowieka“. Słyszałem, słyszałem, że dał pan temu bydlęciu — „rozum“. Rozum! Haha! Coś równie śmiesznego mogło tylko przyjść do głowy takiemu, jak pan... Pan wybaczy... Nie pan jest śmieszny jeno twór pana. I nie twór pana jest śmieszy, ale ten jego „rozum“ — „rozum“! Wino w baranie miechy! I róża do owcą tchnącego kożuszka!
Zresztą — niech się pan nie gniewa — każdej chwili gotów jestem odwołać słowa swoje. Dlaczego? Pan mnie pyta: dlaczego? A chociażby dlatego, mistrzu, że pan sam nie przywiązuje wielkiej wagi do tej małpy — przepraszam — dwunożnej małpy, skoro otoczyłeś ją całą chmarą widzialnych i niewidzialnych wrogów, nie dając jej równocześnie pancernych środków obrony. Już nie mówię, o zgubnych chorobach, zgubnych namiętnościach, szałach, żywiołach...
Od tej wszystkiej nawały ma się, oczywiście, bronić... Czem? Ślepotą instynktu i łutem rozsądku! Pan to nazywa „rozsądkiem?“ Poznać mistrza po dziele.
Zaiste, w szczęśliwej, natchnionej chwili począł pan w sobie te potwory! Harmonia w każdym calu!
Ale rozumiem pana. Temu biedactwu, tej kalekiej mizeryi zakreślił pan jakiś jeden dzień życia i chciałbyś ich czem rychlej wytracić? Celowość przedewszystkiem. I jestem przeświadczony, że kierowani rozumem, rozsądkiem i głupotą, sami uproszczą panu zadanie, wymordowując się wzajem, by się stało zadość woli przeznaczenia. Bo cóż może być obrzydliwszego jak czuć się „tylko człowiekiem?“.
Demogorgon spłonął gniewem, słysząc tak bezczelne prawdy. Co gorsza — przyznawał im pod każdym względem słuszność. Mimo to utrzymywał dalej, że stworzył więcej dobrego, niż złego.
Wreszcie zdobył się na odpowiedź.
— Krytyka — rzekł powściągliwie — jest rzeczą Tersytów, bijanych w słowie i czynie. Na grobach dokonanego faktu lada głupiec wygłosi mowę pogrzebową. Ale czy pan sądzi, że tak łatwo stworzyć pożyteczne bydlę, które byłoby zawsze rozumne, zawsze wolne i nigdy nie nadużywało wolności? I czy pan istotnie wierzy, że gdy się ma z ziemi wydłubać dziesiątki tysięcy gatunków roślin, można się ustrzedz chwastów i zielsk?
Wszystko chce żyć — proszę kolegi — wszystko chce żyć (nie wyłączając pana)...
Z odrobiną wściekłej materyi, którą miałem w swojem ręku, musiałem postępować nader oszczędnie. To zrozumie każdy krawiec. Stąd morza, stąd — łyse puszcze — trochę z konieczności, trochę ku urozmaiceniu panoramy i dla odpoczynku.
Pan rozumie co to jest rytm, wytchnienie, cień w malarstwie, płaszczyzna w rzeźbie?
Widzi mi się, że jest pan mocny tylko w pysku. Ale obaczymy, panie błaźnie, jak to pan będziesz sobie poczynał z planetą Marsa? Ujrzymy wtedy pańskie efekty bezksiężycowych nocy i małpozwierzę tej planety wolne od szału, moru, powietrza i rozumu!
Tak rzekł. I prorocze były jego słowa. Gdy przyszła kolej na Marsa, komisya rzeczoznawców odsądziła drwinkarza od czci i wiary. Te same losy spotkały budowniczych Saturna, Jowisza, Merkurego, Wenery, innych światów. Wszystkim nie szczędzono najostrzejszych wyrazów krytyki, pogardy, śmiechu.
Zaprzeczono im wielkości, talentu, mocy, natchnienia.
Na ten temat poczęły się wkrótce ukazywać księgi poważne, księgi lekkie, satyry, piosenki, pamflety, epigramaty sięgające szczytów tworzenia.
Ale wielki Demiurgos nakazał skłóconej czerni milczenie:
— Daliście — rzekł — pełną miarę dobra i zła, jako duchy niedoskonałe. Dlatego dzieła rąk waszych trwać będą nie więcej, jak kilkaset milionów lat — poczem, nabrawszy w pędzie rozumu, dacie rzeczy godniejsze. Do mnie jednego należy tajemnica skończoności i nieśmiertelnego bytu.
Tak Platon opowiadał uczniom swoim. Gdy mówić przestał, jeden z nich rzekł:
— A teraz, mistrzu, zbudź się!
Platon śnił dalej, a przed nim i po nim śniliśmy wszyscy.

(Songe de Platon).
Z rozmyślań.

== Jestże coś po tamtej stronie bytu?
Albowiem pod naturą i bytem rozumiemy zazwyczaj Materyę. Niemateryalną byłaby przeto metafizyka.
Np. myślenie nieważkie i niewymierne.
„Dusza“, której jesteś nieświadom — dusza, twórczyni myślenia?
Duch, o którym wciąż mówimy, któremu nadajemy kształty tak przezrocze, że nie zasługują już na miano bytu a wreszcie odbieramy i tę kruchą powłokę, nie dbając o to, że odebraliśmy niemal wszystko?
Bóg, od którego nas dzielą nieprzebyte otchłanie rzeczy, którego nieskończoną istotę daremnie usiłujemy określić przez pojęcia skończone?
Wszystko to może być żerem metafizyki.
Należałoby też włączyć tu zasady matematyki: punkty nierozciągalne, linie o jednym wymiarze, płaszczyzny bez głębokości i t. p.
Można jednak być metafizykiem, nie będąc matematykiem. Metafizyka jest umiejętnością łatwiejszą, lżejszą — rzekłbym lekkomyślniejszą. Bywa ona często — romansem duszy.
Zaś w geometryi wypada liczyć i mierzyć i to bezwzględnie i okrutnie. Trud ten wymaga wysiłków. Ale my nad trudy przenosimy — marzenia.

(D. Ph.)

Istnieją wszelakie postaci niewiadomości dobra i zła — najlichszą jednak jest ignorancya krytyków.
Jak wiadomo, krytykowi odparcelowano podwójną miarę słuszności: jako istocie, która sądzi i tej, która twierdzi, wzamian, w imię sprawiedliwości; po dwakroć są warci powroza, kiedy błądzą...
Co do mnie, nie umiałbym powiedzieć, jaki jest mego bytu początek, czyli jak się stało, że jestem, jaki jestem. Przez czwartą część żywota byłem papugą, której papugi bliźnie gwizdały tego świata porządek. Ale gdym spojrzał dokoła, zrozumiałem, że coś niecoś z wieczności musi być jednak pochwytne i jadalne. W ten sposób pierwszy krok od niewiadomości wyprowadził mnie już za rubież czasu i miejsca. Lecz gdy przyszła ochota błądzić dalej szlakami nieskończoności, odebranem mi było poznanie rzeczy i kierownika... I stało się, że w drodze do tego, co jest wieczne, runąłem znowu w truchlę Niepoznawalnego.
O... muchy jednodniowe, towarzysze bractwa pod wezwaniem jednego „Nie Wiem“! Za kotarą, w maleńkich zaściankach ducha odczuwacie, być może, jako ja, swoją nicość. Ale wychodząc z krużganków na światło dzienne, żądacie, ażeby wszystkie systemy waszej próżności zostały uznane i pochwalone. Nie mogąc tyranizować ciał naszych, poprzestajecie na tyranii dusz...

(D. Ph.)

== Ktoby chciał wydawać encyklopedyę sprzeczności, niechże o mnie pamięta. Jestem odbiorcą przynajmniej dwudziestu tomów. Świat jest przecież z paradoksalnych sprzeczności zetkany. Jakże chcesz je wygładzić? Chyba przez wyłowienie idealnej spólnoty. Taka próba łączenia rzeczy niepodzielnych byłaby sprzecznością „zasadniczą“, sprzecznością w zarodzie i contra naturam. Natomiast zające i króliki całego świata dają obraz zdumiewającej zgody i harmonii w rzeczach małych i wzniosłych.

(D. Ph.)

== Nie łudźmy się, że ideę Boga przyjęliśmy z rąk Pani Matki Natury, jako taką. Gdyby tak było, mielibyśmy o Bogu jednakie wyobrażenie. Idei przyrodzonych z łaski i niełaski bytu nie było, niema. Nie udziela się nam również na początku zapomocą zmysłów. Więc, być może, jest ta idea zdobyczą filozofii? Bynajmniej: zaczem byłeś filozofem, znałeś bóstwo. Gdzież więc leży jej źródło? W rozroście czasu odkrywamy ją w sobie, jako — oczywistość, która zdaje się obowiązywać najmniej ukształcone intelekty.
Na początku postrzegał człowiek działanie „czegoś co jest“: urodzaje i posuchę, pogodę i burzę, klęski i błogostany. Widziano — rękę Mistrza. Nasze wyobrażenia o bóstwie nie mogą dorównywać przedmiotowi. Pełzamy od przeczucia do przeczucia, od możliwości do prawdopodobieństwa. Ilość naszych pewników jest nad wyraz nieznaczną. Istnieje „Coś“ — a więc to „coś“ jest wieczne! Albowiem — z niczego nic. Każde dzieło, każdy cel i środek wskazują na ich twórcę.
Cóż za przeogromy myśli!
A jednak zdaje się, że to jest już wszystko... O trzech szczeblach drabina. Tak zawieszony, nie licz na żadne realne w tej dziedzinie korzyści.
Jesteśmy w ręku niewidzialnej istoty. Oto — mówi — wszystko! Budujemy na tamtą stronę mosty z pajęczyny. Widzisz tedy, jak przeotchłanną jest dusza — t. zw. „dusza“ filozofa.

== Być może jednak, być może — kto wie — nie wiem, ale być może, nad spekulacye metafizyczne lepiej jest rozważyć, zali nie zmierzamy ku powszechnemu dobru gatunku rozumujących zwierząt, wierząc, jeżeli się wierzy, w Boga łaski i kary, który jest wędzidłem i ukojeniem, niż wyzbyć się dobrej i pożytecznej idei i przez to wyłuskać duszę z nadziei i sumienia?
Zresztą tym, którzy zstępują w piekła wątpień i rozpaczy, powiedziałbym wraz z Pascalem: „wybieraj pewniejsze“. Lecz chcę być dobrym — przeto wam mówię jeszcze inaczej: „uprawiajcie wasze cne cnoty, bądźcie dobrzy — nie zaś źli, doradzam wam ucieczkę od przesądu, głupoty, śmierci i litość dla nawiedzonych tymi dopustami, podziwiajcie wraz ze mną szeroki twórczy plan wszechbytu i planu tego nieznanego twórcę“. O cóż toczymy spór?
O serc krzepienie w naszej zaprawdę smętnej wędrówce? Któż pokrzepia i pociesza: ja — czy wy? Zapomnijcie o tem, że religia wypluła z siebie straszliwe okropności i wysiała na tym podole pełną garść głupstwa, nieuctwa, ciemnoty — z czego nie wynika, aby zarzut ten nie obarczał niektórych indyferentów i osobistych Pana Boga nieprzyjaciół.
Ale — mówię — być może, pomiędzy wirchem „Tak“ a wirchem „Nie“ znajdziemy zacną drożynę. I na imię jej będzie: „Bóg“ i mądre — przemądre prawa.
Mówicie dalej, że wiarę od przesądu dzieli jeno krok. O — skromni! Rozumni mierzą tę granicę na nieskończoną milę. I tak prześwietlonych duchów będzie jeszcze, jeszcze więcej. Od fanatyzmu, co niedawno cały świat oplatał równikiem... miłości — odpadają coraz to nowe dzielnice.
Najpiękniejszym hołdem, złożonym nieznanemu bogu jest, mojem zdaniem, głosić go zdala od gniewu i nienawiści — tak jak najbezczelniejszem zaprzeczeniem prawdy jest wyobrażać go sobie jako nieubłaganą wściekłą i zaciekłą istotę, tropiącą grzechy ludzkie. Prawda ucieka od zaciekłości. Ten przeto głosi boga, i jest jego blizkim, kto zwiastuje go cichem mądrem sercem, duchem pogodnym i mocnym.

(D. Ph.)
== Atomy, warte śmiechu — tworzymy boga na podobieństwo własne, a zowiąc „duchem“ zdolność daną nam przez najwyższą wszechmogącą Istotę i ulokowaną w długiej na sześć palców klatce t. j. mózgowiu — sądzimy, że Bóg jest duchem podobnym.

Poczciwy ludek! Zawżdy i wszędy Bóg na podobieństwo człowieka!

(D. Ph.)

Teizm jest podstawą wszystkich religii, jest spoidłem wszystkich związków i koncepcyi filozoficznych, jest tętnicą i nerwem przenikającym świat cały.
Są, których ciekawi pytanie: czy teizm postrzega tylko dla siebie i czy, wolny od obrzędów, może być religią?
Rzecz prosta — nie jest religią proste mechaniczne uznanie boga jako niezrównanego twórcy — i nie jest religią podziwianie tworów jego. Podziwiamy przecież i cesarza chińskiego.
Lecz kto wierzy, że między bóstwem a człowiekiem zachodzi związek głęboki a śmiały, że człowiek zrodzony do wolności sam jest Złego i Dobrego twórcą, że i duszę trzeba stworzyć i że na tej zasadzie rozumu spoczywa prawo naturalne — ten posiadł, oczywiście, religię własną i to górniejszą nad niezliczone odmiany sekciarstwa, klechy i religianty.

(D. Ph.)

== Istota myśląca nie mogła być rzeźbioną przez stotę tępą, ślepą, bezduszną, siła życiotwórcza — przez beztwórczą, coś — z niczego. Istnieje — do czarta! — jakaś różnica pomiędzy geniuszem jego Newtońskiej Mości, a gromadzkiem śmietniskiem osłów!
Rozum sięga Wszech-Rozumu. Duch-kierownik musi mieć Ojca-Kierownika. Maszyny pięknej a sprawnej nie zbuduje umysł szpetny i nieprzemyślny, świat — przepotężna maszyna, przenadogrom trudu, układu i treści, miałby być bryłą, mechanizmem nieprześwietlonym — Myślą?
Argument ten należy do równie starych, jak — doskonałych.
System astralny, kołowroty Ziemi dokoła słońca opierają się na ścisłej koncepcyi matematycznej, Platon, praw tych jeszcze nieświadom, z szczęśliwą wszakże intuicyą nazwał Boga „wiecznym geometrą“ i odgadł, że tu czynnym jest duch twórczy. Przyznaje to i Spinoza.
Wreszcie powróćmy z tej nadziemskiej jazdy do ogniska poznania. Idea Boga narzuca się nam z tak nieodpartą, imperatywną mocą i koniecznością, że oczywistość jej równa się oczywistości — Rozumu.

(D. Ph.)

== Mimo to, mimo argumentacyę tak wyczerpującą i wykluczającą wszystkie inne, znane mi są „duchy buntownicze“, które odrzucając zasadę Istoty twórczej, mało znanej lub nieznanej i niepoznawalnej, twierdzić się „ośmielają“, że przyczyną rzeczy widzialnych oraz istoty myślącej, włączając tu i materyalną cząstkę bytu, — jest Ruch.
Z równą zuchwałością twierdzą dalej, że układ tego świata w przedbycie tego układu był jeno możliwym, przeto możliwem jest, że był momentem twórczym Ruchu. Weźcie (mówią) na początku planet czworo. Dają one 24 kombinacyi — stąd wypada, że mamy tylko 24 szanse przeciw jednej, że ich układ nie jest wynikiem Ruchu. Weźcie inne elementy świata i uwielokrotnijcie je w nieskończoność, — również pozostanie nieuszkodzoną i niezaprzeczoną jedna możliwość, że — jako się rzekło po trzykroć — Ruch przetworzył świat na to, czem jest.
Domniemania i domysły tego porządku wydają mi się dość wątpliwe, a to z dwóch powodów:
po pierwsze — gdy mówimy „popierwsze“ — żyjemy jako istota myśląca — zaś możliwość, by materya samorzutnie dokonała nad sobą przemiany w Myśl — nie da się utrzymać;
po wtóre: na korzyść twierdzenia, że Duch twórczy przenika Wszystko bytu przemawia, jak widzimy, przeciw jednej szansie — Nieskończoność.
Gdzież jest „Wieczny Geometra“? W jednym jakimś ośrodku, czy wszędy i czy jest bezprzestrzenny?
Wiem, że nie wiem.
Czy podobało się świat ulepić z jednego tworzywa?
Mówię, że nie wiem.
Czy jest nieskończenie wielki, niewymierny ni wielkością, ni jakością?
Nie wiem — nie wiem — nie wiem...
Ale... czcijmy Niepoznawalne, albowiem jeżeli jest, jest sprawiedliwości naczyniem.

(D. Ph.)

== W swoim słowniku historycznym i krytycznym ominął Bayle jedno drażliwe zagadnienie, które rozważymy z mroźnym spokojem.
Fanatyzm i ateizm: który z tych kierunków jest groźniejszym?
Tylko bez lęku i tragedyi!
Fanatyzm był odwiecznym budzicielem krwiożerczych chuci, ateizm, lubo się nazywa ateizm — brzydzi się ciemnotą. Ateizm po wszystkie czasy zwalczał zbrodnie nad człowiekiem — fanatyzm je wyzwala.
Ateiści są to przeważnie myśliciele odważni i ukształceni — niestety! błądzą.
Ale fanatycy nie błądzą. Bowiem nie błądzą, którzy nie myślą.
...Nie chciałbym jednak bliższych stosunków z władzcą bezbożnym. Rozstrzaskałby mnie któregoś dnia na atomy i rozwiał na cztery wiatry świata.
Gdybym zaś sam był osobą panującą — o! wtedy — oddaliłbym wszystkich dworaków bezbożnych. Wzgardziłbym też bytem takiego króla, który wszędy węszy truciznę. To znaczy, że ateiści są truciciele.
Nie! przedewszystkiem dla panujących — właśnie i tylko dla panujących, iżby żyć mogli bez zajęczej trwogi jest pożądanem a nawet niezbędnem, aby wiara w Najwyższą Istotę, Twórcę i Dobrodzieja, szafarza nagrody i kary głęboko wwierconą zostła w duszyczki poddanych.

(D. Ph.)

== Na czyjeż to głowy spada przekleństwo ateizmu? Czy nie na łby nizkich gnębicieli ducha, których wiekowe oszustwa przetruły nas zbawczym jadem wątpienia? Zaprzeczono Bogu, którego oni oplwali nieczystemi usty w testamencie starym i nowym. Bezmiary ich własnego głupstwa strąciły całą nadbudowę w nicość. Wszczął się bunt śród gromady szczerych i śmiałych.
Przystąpili doń nie tylko słabi, którym odebrano wiarę, ale i mocne, zaborcze duchy.
I tak mówiły owieczki zrozpaczone: nauczyciele nasi i mistrze wyobrażają sobie Boga, jako najbezmyślniejszą i najciemniejszą istotę i coś nierównie niższego od człowieka. Więc Boga niema“.
A przecież — mogli powiedzieć inaczej! „Nasi ciemni nauczyciele wyobrażają sobie Boga, jako istotę opętaną ich własną niedorzeczną zaciekłością. Jest więc zapewne Bóg czemś wręcz odmiennem, antytezą tego, co o nim mówią, jest mądrym i dobrym — tak dobrym, że pozwala na głupie i złe klechy“.
Tak bądźcobądź byłoby rozumniej.
Mówmy jednak ciszej. Fanatyzm ma długie słuchy, a w nich się mieści wyogromniony zmysł delatora. Powloką nas przed sądy. Sędzia — sługa kapłanów — da nas katu. A ten nas spali żywcem ku chwale Bożej, w szczerej wierze mściciela Boga Pana.

Lecz my, płonąc, wiemy, że jest on tylko — małpą, małpą „boga“, którego sobie na podobieństwo własne urobił. Amen.
(D. Ph.)
== Nie płodzę paradoksów, mówiąc, że ateizm niegdyś większe święcił tryumfy. Z chaosu teologicznych piekieł uciekała co żywsza dusza. Teologowie odegrali w chrześcijaństwie rolę potwora, który legł u wrót poznania i rolę szpetnej małżonki, od której się ucieka w ramiona wolnej, bezbożnej kochanki. Habeant sibi!
(D. Ph.)

== W Anglii, jak zresztą i wszędy, ateizm zyskał zasady naukowe. Znałem i we Francyi wielu wybitnych uczonych, a zwłaszcza przyrodników, którzy wyznawali ateizm. Przyznaję, że godnym zdumienia wydał mi się fakt, że badacze przyrody nie widzieli ręki kierowniczej w systemie sił rządzących światem.
Jedną z zasad, która zdaje się prowadzić ich ku materyalizmowi jest ich wiara w nieskończoność treści świata i wieczność materyi. Te więc zasady mogą być źródłem błędu, skoro zwolennicy Newtona, którzy, przeciwnie, uznawali próżnię przestrzeni i skończoność materyi wierzyli w Boga.
A teraz rozważmy: jeżeli materya, jak to wraz z Kartezyuszem utrzymują inni filozofowie, jest nieskończoną, — posiada ona tem samem jedną z właściwości boskich; jeżeli bezprzestrzenna próżnia nie da się pomyśleć, znaczy to, że wypełnia ją materya materya zaś, jeżeli istnieje, jest wieczną.

Stąd — jak „wszystkie drogi prowadzą do Rzymu“, tak właśnie wszystkie moje rozumowania dążą do uznania Boga, jako Kierownika i Żywiciela Materyi.
(D. Ph.)

== Chcę wierzyć, że czytelnik jest głęboko przeświadczony, że świat się wygałęził z wyższej mądrości i że dość sięgnąć do astronomii i anatomii, aby podziwiać Wysokość i Uniwersalność Wyższego Rozumu.
Ale czy możemy wysnuć z siebie Jego wszechpotęgę — to znaczy potęgę nieskończoną i niezniszczalną? Nie posiadamy przecież żadnego zgoła wyobrażenia o Nieskończonem, aby wyrozumieć taką siłę.
Co wiesz o niej? Być może natura tej mocy nakazała jej czyn i formę. Ziemia ta nie jest przecież jedynem polem walki i czynu. Więc musimy zatrzymać się na dwóch możliwościach. Albo Istota Wyższa mogła uczynić z Ziemi siedlisko doskonałości — albo nie mogła. Jeżeli mogła i nie uczyniła, to strzeż się konieczności uważania Jej za istotę złośliwą; a jeżeli — nie mogła, to nie wahaj się bezmiernie Wielką Istotę pojmować jako siłę, ujętą w pewne granice Rozumu.
Świat jest kotłowiskiem zła moralnego i fizycznego i to „wszystko jest dobre“ Schaftesbury’ego, Bolingbroke’a i Pope’a brzmi, jak paradoks pięknoduchów lub kiepski żart ludzi przesytych i płytkich. O skałę Zła rozbiły swoją łódź wszystkie szkoły filozoficzne. Ostaje się nam jeno pocieszenie... sznura. Z cnotliwą, wartą królestwa niebieskiego, rezygnacyą powiedzmy, że... g, dając to, co mógł, więcej — nie mógł...
Ta konieczność „wszechmocy“ kładzie kres wszystkim sporom o utracone raje.

Powiedzmy jeszcze ciszej — jeszcze korniej: „świat.. mógł... być gorszym“ — jako niewolnikom bytu przystało.
(D. Ph.)

== Stanąłem u kraty przed rozmównicą klasztorną, gdy siostra Krągłozada rzekła do siostry Konserwy:
„Opatrzność daje mi wyraźne dowody miłości. Ach, moja droga! Wiesz, jak kocham swego wróbla, jest dla mnie — wszystkiem! I tej nocy zmarłby niechybnie, gdybym nie zmówiła na intencyę jego wyzdrowienia dziewięciu Zdrowasiek. I powróciło moje kochanie do zdrowia! 0, módlmy się do Panienki Najczystszej“.
Obecny metafizyk rzekł:
— „Kochana siostro! Nie znam nic piękniejszego nad Zdrowaśkę, zwłaszcza, gdy szepcą ją usta jurnej dziewczyny z paryskiego przedmieścia po łacinie, której nie rozumie. Ale przejdźmy do wróbla. Jakżeż sądzisz o Bogu, Kosmosie i cudownem ocaleniu twego ptaszka? Czy nie popełniłaś grzechu, obarczając Pana niewczesną prośbą? Pomyśl, czy nie popełniłaś grzechu, wstrzymując w biegu koło czasu i wikłając tym sposobem interesy całego Kosmosu? Czy nie odwróciłaś Boga od jego różnorodnych zajęć?
Bo temi czasy, gdy wróbel miał zasnąć w Bogu, Pan Bóg obracał małym palcem szesnaście planet i pierścień Saturna, palcem serdecznym — miliard innych słońc, tudzież komet, a nogą wprawiał w ruch całą naturę zapomocą uniwersalnej transmisyi, ośrodka wszystkich ośrodków, umieszczonego obok tronu Mechanika.
Widzisz tedy, że gdyby dziewięć Zdrowasiek, coś je za konającego zmówiła wróbla, mogły przedłużyć mu żywot o kilka chwil ponad konieczność, — to stało się tak za cenę poważnych zmian a nawet klęsk i rozstroju w całym mechanizmie, nie cierpiącym żadnych praw wyjątkowych prócz zakreślonych z góry.
Krągłozada. „Jakże to? Nic nie rozumiem, Bóg... planety... komety... Czemże modlitwy nasze?
Metafizyk. O krągłobiodra! I ty jesteś czemś w nieskończonym łańcuchu ogni i twoje narządy jako i szanownego oblubieńca twego, wróbla, są przeznaczone ku kilkochwilowemu trwaniu i erekcyi na jednem z przedmieści Paryża.
Kr. Więc prawdą jest również, że przeznaczeniem mojem było też zmówić pewną litanię Zdrowasiek?
Met. Zapewne, ale przeznaczeniem Zdrowasiek nie jest przedłużać żywot wróbla poza daną mu miarę...
Kr. Mowa twoja smakuje, jak herezya. Muszę opowiedzieć to mojemu spowiednikowi. Powiem mu, że nie wierzysz w Opatrzność.

Met. O — nie mów, nie mów — proszę! Ja wierzę w Opatrzność — kochana siostro — ja bardzo wierzę. Chciej mnie zrozumieć... wierzę w Opatrzność wiecznych praw, wierzę w Opatrzność — regulatora wszelkich rzeczy, w Opatrzność hurtową, i nie wierzę w Opatrzność detaliczną — Opatrzność wróbli, kotów i krągłych bioder.
(D. Ph.)

== Wszystko, co jest, opiera się na niezmiennych prawach — wszystko, co się dzieje, jest działaniem konieczności. Są, którzy tak myślą, zaś rozumują w ten sposób:
Świat spoczywa na samym sobie, na własnych prawach fizycznych — albo jest tworem Istoty Wyższej, która go stworzyła podług praw swoich. Tak czy inaczej, wszystko jest konieczne.
Czy mógłbyś zmienić losy jednej muchy? Gdybyś to mógł uczynić, nie byłoby rozumnego powodu nie dokonać tej samej zmiany z innemi, z każdym owadem i zwierzęciem, wreszcie z człowiekiem — całą przyrodą. Byłbyś wszechmogącym — jak Bóg.
Chłop wierzy, że grad spadł na jego pole przypadkiem, — „trafunkiem“. Ale filozof myśli inaczej. Wie on, że nie był to traf, że na to, by na danem miejscu o danej chwili spadł grad, złożył się całokształt budowy świata.
Inni, przerażeni tak prostą prawdą, podobnie jak dłużnicy, którzy tylko częściowo zaspokoili wierzyciela, jedną jej połowę przyznają, co do drugiej proszą o zwłokę i tako mówią: istnieją zjawiska konieczne i niekonieczne.
Znaczyłoby to, że w jednej części świata panuje ład, zaś w drugiej — chaos.
Wolne żarty!
Jeszcze inni, społecznie zaniepokojeni nawołują: „nie wierzcie w fatalizm! Skoro wszystko jest nieuniknione, zbędną jest praca, żyjmy w gnuśności, skrzyżujmy na piersi ręce, czekając, rychło umrzemy“.
Tylko bez trwogi, panowie! Tak rozumowałyby płazy, gdyby rozumowały.
Widzicie, że na przesądach i lękach wam nie zbywa, bo i te cnoty podlegają prawom czasu i bezwładu.
Nie wiem, co nazywacie wolnością, ale spróbuję rozważyć:

== Dyalog.
Osmin. Mówisz, zdaje się, że wszystko konieczne“?
Sehin. Gdyby nie wszystko było konieczne, wynikałoby, że istnieje Niepotrzebne, Zbędne.
O. Nie, to znaczy tylko, że wszystko, co powstało boską wolą Natury, powstało z konieczności.
S. Tak wierzę... ściślej mówiąc... tak przypuszczam...
O. Inną jeszcze konieczność mam na myśli.
S. Jakąż jeszcze? Potrzeby każdego poczciwca?
O. Nie. Te są różne. Nie mówię o butach. Nie o potrzebnem, lecz o koniecznem będzie mowa.
S. Posiadamy, zdaje się, wszystkie organy niezbędne, oczy, nogi i ręce...
O. Dość! Nie wyliczaj. Jak więc sobie tłómaczysz, że niektórzy przychodzą na świat z brakiem jednego organu.
S. Absolutne prawa natury zawierają też — potworne.
O. Myślisz, że istnieją wyobrażenia wspólne, żądające spółżycia ludzi w gromadzie?
S. Ależ tak...
O. I sądzisz, że i moralne konieczności były o każdym czasie i na każdem miejscu jednakie?
S. Zapewne, inaczej nie byłyby konieczne.
O. Więc sądzisz, że ludzkość nigdy nie żądała nowej wiary? Że ludzie mogli żyć w społeczeństwie i wykonywać swoje obowiązki względem Boga, zaczem Mahomet prowadził z Archaniołem Gabryelem dyskusyę!
S. Naturalnie. Islamizm nie był wcale koniecznością.
O. Ale że istnieje, więc Bóg tę sektę dopuścił?
S. Dopustem się też dzieje, że węże pożerają ludzi, co wcale nie znaczy, że człowiek ma być żerem wężowiska gadów.
O. Co rozumiesz pod słowem: „Bóg dopuścił, Bóg pozwolił?“ Wszak bez jego rozkazu nic się pono nie dzieje? Pozwolić, chcieć, działać — nie jestże to jedno i to samo dla Boga?
S. On pozwala na zbrodnie, ale ich nie czyni.
O. Krążysz raz dokoła. Popełnić zbrodnię znaczy postępować przeciw sprawiedliwości i słuszności, być względem Boga nieposłusznym, Bóg zaś winien przedewszystkiem posłuszeństwo samemu sobie. I cóż! Nie popełniając, jak mówisz zbrodni, upoważnił jakby człowieka działać przeciw sobie. Przedziwna logika — jeżeli nie — absurdum.
Sehin. Są, „którzy wiedzą“...

(D. Ph.)

== Być może w wielkim trwam błędzie, lecz zda mi się, że Locke b. trafnie określił wolność jako siłę.
A. W czem wreszcie upatrujesz wolność: czy nie w mocy, która ci pozwala wykonywać żądania rozkazodawczej woli?
B. Wprawiasz mnie w zakłopotanie... Nigdy nie pojmowałem wolności, jako siły.
A. Pomyśl i rozważ: czy wolność może być pojmowaną inaczej.
B. W takim razie pies mój jest również wolnym, jako jego pan. Nie mam tedy żadnej przewagi nad tem zwierzęciem. Obniżasz godność moją.
A. Czuli cię, zda się, to psie porównanie. Nie rozumiem zresztą, dlaczego chcesz innej wolności.
B. Posiadam przecież duszę myślącą, podczas gdy pies mój myśli dość opornie. Jego udziałem są pojęcia pierwotne, ja zaś operuję tysiącem idei metafizycznych.
A. Więc ciesz się; królu stworzenia, że jesteś tysiąckrotnie wolniejszy, ale nie na inny sposób.
B. Jakto! nie jestem dość wolnym, by chcieć czego chcę?
A. Wybacz — to niedorzeczność. Chcesz z konieczności, z łaski poprzedzających twoją wolę pojęć.
B. Więc nie chcę, czego chcę?!
A. Przyjacielu, mówię ci, żeś niemądry: odrzucasz, jako pies, przyczynę, zadowalając się skutkiem.
B. Do licha! Nie jestem więc wolnym.
A. Nie jest wolną wola twoja, choć wolne są czyny. Wolnyś — jeżeliś mocny.

(D. Ph.)

Wirgiljusz rzekł:
Mens agitat molem et magno se corpore miscet. (Duch bryłą porusza, łączy się z nią i ożywia). Tak rzekł Wirgiljusz — a Benedykt (Baruch) Spinoza, od Wirgila mętniejszy, musiał przyznać „że kierownikiem świata“ jest Istota Rozumu. Gdyby zaprzeczył, rzekłbym: Benedykcie czyli opętańcze! mając rozum, zaprzeczasz Rozumowi — gdzież jest twój rozum? Jeśli zegarek nie po to został wykonany, by wskazywał godziny, to celowość jest chimerą mózgu, ja zaś jestem celownikiem, celnikiem, cel mistrzem — t. j. głupcem. Wszystkie składowe części maszyny światowej zdają się istnieć dla siebie ku własnej celowej przyjemności i harmonii. Niektórzy filozofowie pozwalają sobie celowość, odrzuconą przez Epikura i Lukrecyusza, brać za przyczynę i cel śmiechu. Ale bardziej celowem byłoby wycelować ładunek w samego Epikura i Lukrecyusza. Ci bowiem głoszą niesłychane herezye. Mówią np. że oko nie służy wzrokowi, ale że wzrokowi oko służy, odkąd postrzeżono, że oko wzrokowi służy. Ci sami jednak ludzie godzą się na to, że krawcy robią ubranie ku tego ubrania noszeniu, a murarze budują dom ku jego zamieszkaniu. Ale naturze wszechwiedzącej, wszechmogącej i t. d. odmawiają bystrości procedernika: krawca i murarza.
Oczywiście z celowością nie wolno uprawiać rozpusty. Więc lubo jest na ten przypadek prawdą, że nos nie jest stworzony dla okularów i tabakiery, to wolno jest przecież z pewną zuchwałością przypuścić, że pełni on czasowo, w zastępstwie innych nieznanych organów, funkcyę wąchacza. I jeżeli ręce nam dano niekoniecznie ku uciesze rękawiczników, to być może ku wykonywaniu niektórych zbędnych ruchów np. przy jedzeniu, biciu i ku wymowie... Całe mocarstwo bytu jest praworządne i niezmienne w zasadniczych prawach, jako przyjęte z rąk Twórcy.
Człowieku! Gdy ci w jakiejś chwili wieczności strzeliło do głowy wynaleźć nożyce i rożen, ażebyś nożycami strzygł celowe owce i zjadał je celowo z rożna, — czy nie znaczy to, że tak cię stworzono, iż popełniłeś zbrodnię mięsożerności nad bliźnią owcą i baranem?
Jest również naturalnem następstwem rzeczy, że człek chciwy władzy zbiera dokoła siebie tłumy i jest albo zwycięzcą — albo zwyciężonym, ale nie znaczy to bynajmniej, że człowiek jest ścierwem wojny!

(D. Ph.)

== O fizycznym układzie człowieka poucza nas anatomia, poznanie moralnej cząstki jego bytu wymaga przedewszystkiem doświadczenia i rozważania.
Zaprawdę, wszystkie księgi moralnej treści zawrzeć można w słowach Hioba: „Homo natus de muliere, brevi vivens tempore, repletur multis miseriis, qui quasi flos egreditur et conteritur, et fugit velut umbra [3]).
Co powiedzieć o przeciętnej długości żywota ludzkiego, który równa się — 22 wiosnom?
Oto człowiek... Oto człowiek, co bez pomocy krawca i krawczyni nigdyby się nie ważył stanąć przed oczyma bliźnich... Pozostawiony sobie, byłby zapewne najnędzniejszem i najbrudniejszem ze zwierząt. Samiec żyje nieco krócej od kobiety, jest względnie większy i zdolniejszy do skupienia. On też, nie zaś samica, wynalazł wszystkie umiejętności, bo nie płomienność wyobraźni, lecz wytrwały surowy trud i skupienie dały początek kunsztom i rzemiosłom. Rodzaj ludzki jest jedyny świadom swej śmierci. Ale i o tem wiemy przecież tylko z doświadczenia. Podstawą naszego idealnego bytu jest mieszkanie, pożywienie, odzież, — inne wszystko jest rzeczą drugorzędną, lecz i w walce o to „drugorzędne“ dokonano pierwszorzędnych mordów i rabunków.

(D. Ph.)

== W najniegościnniejszych i najposępniejszych krajach łączą się ludzie w społeczeństwo, jak bobry, mrówki — pszczoły — inne zwierzęta. Nie znamy kraju poza społecznym bytem... Instynkt gromadzki zmusza nas do bytowania w gromadzie. Poza społeczeństwem nikczemnieje duch ludzki. Kto by chciał pędzić żywot pustelniczy, utraciłby wnet zdolność myślenia i mowy, byłby dla siebie samego ciężarem, — zginąłby pod jarzmem samotności.
Tylko zwyrodniała pycha, przeciwstawiająca się wszystkiemu, może doprowadzić posępne duchy do ucieczki od środowiska. Ale jest taki człowiek katem własnego szaleństwa. Nieustannem źródłem męki będzie dlań głucha duma, złość tajona strawi go i spopieli na myśl, że jest wzgardzony i zapomniany.
Tak, chcąc być wolnym, zaprzedaje się niekiedy jednostka w najstraszliwszą niewolę.

(D. Ph.)

== Słyszeliście odwieczną, okropną bajkę o tem, że człowiek jest pomiotem szatana, od przyrodzenia złym i zbrodniczym?
Gdyby tak było — mój Boże — musielibyśmy przychodzić na świat z nierównie tęższemi, aniżeli u innych zwierząt szczękami i zębami i już jako niemowlęta zaprawiać się do aktywnego kąsania.
Przeciwnie, na całym jasnym świecie, dziecko jest bezradne i łagodne, jako baranek i tylko z czasem... z czasem dokonywa się pożądana przemiana baranków w lisów i wilków.
Dlaczego?
Ni zły ni dobry, staje się człowiek zawiłym tworem stu matek, stu ojców, stu opiekunów i wychowawców: przykładu, trafu, miejsca, otoczenia, gromady, rządu. Nie jest więc na początku ani cnotliwym, ani zbrodniczym, ale jest raczej tworzywem dobra i zła, charakteru i zbrodni.
Powiedzmy brutalnie, ale prawdziwie: natura ludzka ucieka od biegunowej krańcowości i doskonałości.
Więc nie zawsze, nie zupełnie błędne i nie zupełnie słuszne są myśli tej istoty, nie zawsze czułe i nie zawsze okrutne są jej popędy. W każdym raziee pocieszamy się tą grzeczną prawdą, że kobieta nie jest lepszą — powiedzieć chciałem — jest lepszą od mężczyzny.
Słuszność nakazuje stwierdzić, że istnieją twarde prace zawodowe, od których grubieje dusza ludzka, np. żołnierze, rzeźnika... człowieka... Ale kobieta, zwolniona od tego rodzaju procederów, będąc niemocną, mniej jest pochopną do barbarzyństwa.
Zwyczaje i gromada zdają się upadlać wybrane plemię...
... Oczywistą tedy jest rzeczą, że ziemia — matka, nie będąc w obsessyi szatana, piastować jednak będzie na swojem łonie niejednego łotra.

(D. Ph.)

== W jakiejże to postaci ukazałby się nam człowiek w czystym stanie naturalnym?
Byłby — rzecz prosta — zwierzęciem, pod względem społecznym stojącym niżej od pierwszych Irokezów, których napotkano w Ameryce.
W „czystym stanie naturalnym“ sprowadzałaby się mowa ludzka do nieartykułowanych dźwięków. Gatunek ludozwierza, bez spółdziałania w naszych przynajmniej warunkach klimatycznych, dla braku pożywienia, spadłby liczebnie do nieznacznej cyfry. Myślenie ograniczyłoby się troską o byt. Człowiek musiałby ustąpić pierwszeństwa społeczności zacnych bobrów i mrówek.
Zresztą nie łudźmy się na różowo-niebiesko- anielską modłę. Na ogół pod względem kulturalnym, i dziś ludzkość nie więcej jak o dwa, trzy szczeble przerasta gromady Kamczadałów... Pomiędzy człowiekiem instyktu a geniuszem błądzą niezliczone hordy tych, co tylko wegetują...
Straszliwym i przeklętym jest ów trud trudów, z jakim człowiek — „obraz i podobieństwo Boże“ — zdobywa sobie nędzne środki utrzymania. Ziemię całą zrosisz krwią, męką, potem, zanim syt będziesz.
Zbiegliśmy wieki wieków i — zdobyliśmy operę i pierwszorzędny statek wojenny. Krom żartów, te ogromne zdobycze są dla mnie przedmiotem nieustającego zdumienia i b. wątpię, czy na innym planecie podobna nam istota wyrwała czasom coś wspanialszego.
Mimo taką świetność, połowa dziś zaludnionej ziemi napoły głodna, napoły ubrana, jąkliwie gadająca o swoich potrzebach, ledwie postrzega, że jest nędzną i nieszczęśliwą, i bezwiednie żyje z dnia na dzień i bezwiednie umiera.
Gdybym chciał jednem słowem określić Boga, powiedziałbym: „Myśl!“ ale człowieka określać, człowieka!...
Oto dwudziestu lat trzeba, by go z embryonalnego stanu, w którym się znalazł we wnętrzu matki, po przez stany zwierzęcego rozwoju, które przechodzi w pierwszej młodości, doprowadzić wreszcie za uszy do okresu dojrzewania rozumu!
Oto trzeba było trzydziestu stuleci, aby się czegoś dowiedzieć o jego budowie!
Wieczności — by coś wiedzieć o jego duszy. Ale wystarczy chwila, by go unicestwić.

(D. Ph.)

== Wreszcie pozostał człowiek tem, czem był zawsze. Za nawias piękne miasta, dwudziestokilkufuntowe armaty, opery komiczne i klasztory panien!
Niezmiennym pozostał instynkt samoukochania i wielbienia siebie, w towarzyszce życia, dzieciach, wnukach, dziełach swoich.
Instynkt ten, wosk tworzący społeczność, przetrwał wieki. Zawsze istniał zaród społeczeństwa i ten lub ów jego kształt.

Stąd wniosek: nie po to stworzon jesteś, ażebyś ssał łapą własną, jako niedźwiedzie, lecz po to, iżbyś nie będąc nigdy doskonałym, doskonalił się w nieskończoność...
(Es. s. l. M.)

== Absolut Rozumu przynależy człowiekowi, jak ptakom — upierzenie. Zasadzie tej nie przeczą żywiołowe walki, krwiożercze chucie tyranów, ni oszuści dziejowi, którzy usiłowali zatopić ludzkość w morzach mroku, ciemnoty. Ale człowiek jest niewolnikiem Niezwykłego i jest to tak głęboką nieomylną prawdą, że ilekroć Piękno zstępuje do ludzi w powszednej szacie, odmawiają mu — zasługi i dostojeństwa.

Jeżeli człowiek brnął przeogromy wieków w barbarzyństwie, jak w błocie, pochodzi to stąd, że nie leży w naturze człowieka pragnienie czegoś, o czem nie wie. Więc ku spłodzeniu jakiegoś jednego momentu człowieczeństwa trzeba było nietylko nieskończonej, zda się, nieprzerwanej mili czasu, ale przedewszystkiem — wyjątkowo szczęśliwych, sprzyjających okoliczności.
(Es. s. l. M.)

Nieco o demonologii.

== Że szatan tkwi we łbach teologów, temu nie przeczę. Ja zasię jestem od tego opętania wolny. Dowodem, że cały ród ludzki podpadł jednego dnia pod jurysdykcyę Czarnego, byłby dla mnie taki idealny porządek rzeczy, w którym wszyscy wymordowaliby wszystkich. Ponieważ jednak dotąd się to jeszcze nie stało i nie wszystkie matki prażą dzieci na rożnach, muszę wszystkie sztuczki dyabelskie teologów poczytywać za zwykłe szachrajstwo. Wogóle opowieści o szatanie wliczyć należy między najbezwstydniejsze bluźnierstwa, jakie kiedykolwiek zostały (przez teologów) ujawnione.
(L’ABC.)

== Ludzie pod wielu względami przypominają psów — zwłaszcza dlatego, że najczęściej skomlą na odgłos skomlenia towarzyszy.

(Hist. du Parl. de Paris.)

== Podobni są również do owadów pożerających się wzajem na małym kopczyku ziemi.

(Zadig ou La Destinée.)
„Synu mój — rzekł dobry starzec — każde wyzwolenie jest dobroczynnem dla ciała i wiedz, że wszystko co daje lekkość ciała, wyzwala też duszę: jesteśmy narządami Opatrzności“
(L’Ingénu)

== Dusza — jest nieokreślonym, niejasnym symbolem, oznaczającym nieznaną przyczynę znanych i wyczuwalnych skutków. Słowo to (l’âme) odpowiada rzymskiemu anima i greckiemu πνεύμα i posiada w każdym języku szereg odpowiedników równoległych, którym się posługują dla określenia tego, co jest — w rzeczy samej — równie nieznane jak niepojęte.
Dosłowne brzmienie tego wyrazu w mowie łacińskiej i wywodzących się od niej językach zbliża się do pojęcia, zawartego w słowie: życiotwórcze — żywe. Mówiono więc śmiało o duszy ludzkiej, duszy zwierząt i roślin dla określenia i ujęcia w jednem słowie zasady ich bytowania, nigdy jednak nie zawierał ten symbol czegoś innego, jak mętne wyobrażenie o „czemś“.
Ponieważ dusza uchodziła za siedlisko i podścielisko życia, myślano przez długi czas, że dzieli ona wraz z ciałem jego losy — zaguby. Egipcyanie, zda się, byli pierwsi, którzy istotę myślącą odróżniali od duszy. Ale czy rzeczywiście ognisko życia i myślenia stanowią dwa odrębne żywioły?
Oto wieczny punkt sporny. Wieczny — albowiem, nie mając opory, musimy błądzić w labiryncie wątpienia i chwiejnych domysłów.
Nie mamy przecież w tej mierze żadnego — i to zgoła żadnego oparcia dla dokładnego poznania rzeczy. Jakże inaczej? Jestli ktoś, kto dotknął i pochwycił wzrokiem moment wcielenia się życia i myśli? Co wiedzą ojciec i matka o tajemnicy zarodu i spłodzenia dziecka?
Czy jest ktoś, ktoby, nie widząc, odgadł jako się to dzieje, że wykonywa ruchy, czuwa i sypia — chociażby wiedział — dlaczego.
Biedne lalki kierowane niewidzialną ręką na arenie świata — pajace! Co wiecie o sznurku, który wami wstrząsa ku uciesze bliźnich?
Jesteśmy mądrzy — strasznie mądrzy. Umiemy zapytywać bez miary i kresu: zali dusza myśląca jest „duchem“ czy materyą? czy jest przez nas stworzona, czy też powstała przy naszych narodzinach i czy pozostaje nieśmiertelną po krótkich szybko gasnących dniach ziemskiego trwania. Wzniosłe te, w niebiosa uderzające pytania, czem że są w istocie? Pytaniem ślepych do ślepych: „czem jest — światło“?

(D. Ph.)

— Gdy chcemy zbadać właściwości metalu, rzucamy go do tyglu.
Gdzież tygel — dla duszy?
Jedni mówią: Dusza — to Duch.
Czemże jest duch? To, o czem nie wiemy. Jest to szumne, dalekonośne słowo, odarte z wszelkiego pozytywnego znaczenia, nieprzenikalne i zawarte w sobie. Inni zaś mówią: „Dusza — to materya“.
Prosimy o dowody.
Być może dlatego jest dusza materyą, że materya jest podzielną i dotykalną, zaś myślenie takiem nie jest.
Więc znowu słyszymy okrzyki zwycięzkie: „myślenie nie jest drzewem, ani kamieniem, ani piaskiem, ani metalem, a więc myślenie nie może być do materyi przywiązanem. Wszystkiem tem nie jest również siła ciążenia, ruch, rozrost, życie, a jednak są one do materyi przywiązane.
Twierdzić dalej, że Bóg nie jest mocen nadać materyi biegu myślenia, materyi przeduchowieć jest bezrozumem, najniedorzeczniejszym z tych, jakie kiedykolwiek wyłoniły z siebie szkoły patentowanego głupstwa.
Nie ustalamy Boskiego Czynu, wierzymy jednak że uczynić to było w jego mocy.
Kusząc się o sumienność, nie możemy sobie pozwolić na bałamutne definicye duszy. Żyjemy — odczuwamy — myślimy. To pewna. Ale skoro tylko uczynimy jeden krok dalej — popadamy w przeotchłanne mroki, te jeszcze popełniając przepastne szaleństwa, że dyskutujemy o przedmiocie nieznanym i niepoznawalnym.
... Tu objawienie góruje już nad filozofią. Systemy filozoficzne kształcą i dyscyplinują ducha. Wiara je prześwietla i nadaje kierunek.

(D. Ph.)

== Czego nas nauczyli starzy i nowi filozofowie? Doprawdy, dziecko jest od nich bystrzejsze, gdy myśli tylko o tem co pojąć potrafi. I cóż smutniejszego być może, jak mając dar nienasyconej ciekawości być dla tej własnej całopalnej chuci poznania wieczną zagadką?
Istnieją tu jednak prawdy straszniejsze. Nic nad to, że człowiek jest istotą myślącą i czującą — nie wiemy. Przyczyny tej pięknej zjawy spoczywają znowu — w Niewiadomem.
Więc... więc co?
Pozwala się napuszonemu nieuctwu przebywać na najwyższych szczeblach małpiego intelektu.
Rzekłem. Resztę ciskam na żer wściekliźnie dyalektyków. I już widzę, jak, z pianą na ustach, uderzają pięścią — w próżnię i jak się wzajem z pewną słusznością, odsądzają od wiary i rozumu.

(D. Ph.)

== Prawo „ludu wybranego“ nie zawiera ani słowa o bezcielesnej nieśmiertelnej duszy. Czy nie jest to godne zastanowienia? Nigdzie Mojżesz nie wspomina o nagrodzie i karze w zaświatach, nie obiecuje nieba, nie grozi piekłem. Wszystko tam jest prochem z prochu...

(D. Ph.)
== Wypadało by sądzić (naiwnie), że przed Chrystusem karmiono nas mgłą i bez niej nie wiedzielibyśmy nic o duszy, ale, odkąd przyszedł, jesteśmy już istnienia i nieśmiertelności pewni.

Przedtem wszakże (i potem) wszędy, gdzie dotarli apostołowie — prowadziliśmy osobliwe z naszą duszą rozmówki: „Kto jesteś? Skąd jesteś? Co czynisz? Dokąd podążasz? Ty — ty, niewiadome coś, co pono myśli i czuje“.
O, wiedz o tem, duchu, że miliardy wieków czując i myśląc bez Boga, nie posiędziesz siebie. Bóg zaronił w tobie skrę myśli, aby mógł kierować tobą, ale tajemnica Bytu leżała, jak leży — poza tobą...
Tak myślał Locke, przed Lockem — Gassendi, a przed Gassendim rojne tłumy mędrców.
Na szczęście, posiadamy uczonych doktorów, którzy wiedzą wszystko, co tamte wielkie duchy zapoznawały.

(D. Ph.)

== Że Istota Wyższa mogła udzielić nam i po śmierci tych samych łask, co za życia, że mogła Ona w jakąś jedną niezniszczalną cząstkę istnienia wetchnąć i włożyć i unieśmiertelnić dar myślenia — temu zaprzeczyć nie mogę, ale nie mogę też twierdzić. Niech ten, kto w rzeczach tak niezwykłych posunął się nie do domysłu czy intuicyi, ale do twierdzenia, wyłoży to raz wreszcie jasno i uniwersalnie. Dotąd nikt tego nie uczynił, więc wątpię, czy uczyni kiedykolwiek.
A gdyby...
Co tobie, prochu, gdy pyłek twój wstąpi w inną istotą i przepoi ją tem wszystkiem czemś, co było twojem? Ja i — Ty! Nowa osobowość nie jest już moją i jest tak nieskończenie mało mną, jak kapusta, melon, które wyrosną na ziemi, pod którą spoczywa moje doczesne Ja.
Być nieśmiertelnym — znaczyłoby zachować własne organy, własną pamięć, własne zdolności.
Haha... Otwórzcie wszystkie groby, ułóżcie wszystkie szkielety w kurhany pod same niebiosa — wszystko znajdziecie śród cieni, krom... nadziei.

(Lettres de Memmius à Ciceron.

== Co to jest Idea?
— Obraz odzwierciedlający się w mózgu.
— Więc wszystkie myśli nasze są obrazami?
— Zapewne, gdyż i najoderwańsze idee są jeno dalszem ogniwem rzeczy poznanych.
— Któż jest tych obrazów artystą?
— Nie ja — nie ty, choć może jesteś dość dzielny w sztuce malarstwa. Kto mnie jako ducha stworzył, tworzy moje wyobrażenia.
— Skąd wiesz, że nie jesteś ich twórcą?
— Stąd, że często narzucają mi się wbrew woli, gdy czuwam i bezwiednie, gdy sypiam.
— Tedy wierzysz, że idee nie ściślej są z tobą związane, jak włosy twoje, które poczynają się, rosną iwypadają niezależnie od twojej samowiedzy? Nie inaczej...
— Mogę włosy ścinać, palić, pudrować, ale nie mogę przez samo chcenie byt ich wywołać.
— Tak więc byłbyś tego samego zdania, co Malebranche, który rzekł, że wszystko widzimy w Bogu.
— Jeśli nie wszystko w Bogu, to wszystko przez Boga — pod jego wszechmogącem działaniem.
— Jakże się to dzieje?
— Nie wiem.
— Nie wiesz nic. Chełpisz się bogactwem myśli, zaś nie wiesz nawet, czem one są i jakie im na chrzcie wszechstworzenia nadano imię...
— Wierzyć, że się wie, czego się nie wie — ostawiam głupcom.
— Nie wiesz, czem jest idea, nie wiesz, jaki jest jej początek, być może wiesz przynajmniej, jak się rodzą?
— Starzy Egipcyanie nie znali źródeł Nilu, ale wiedzieli, że Nil płynie korytem, jak każda rzeka...
— Owszem, wiemy dość dokładnie, że idee mają zmysły za przewodnika...
— Ale „źródła Nilu“ są niepoznawalne.
... In Deo vivimus, movemur et sumus.
... Czuję nieodparcie, że pierwsze moje idee i wzruszenia powstały bez mojego współudziału i kierownictwa. Rozumiem z całą świadomością, że nie mogę sobie żadnych wyobrażeń narzucić. Wogóle nie mogę osobowości swojej nic dać, wszystko, co mam przyjąłem, odebrałem.
Więc idąc za naturą własną, dochodzę do pojęcia wiecznej Życiodawczej Istoty.
Ona też jest dawczynią idei.
Cóż znaczy „wszystko w Bogu?“
Sąto albo słowa bez treści, albo znaczą, że Bóg jest Ostatnim Twórcą naszych wyobrażeń.

(D. Ph.)

== Słowo — Duch, jeżeli ma oznaczać jakąś właściwość duszy — jest również formą, w którą kto żyw, wkłada treść dowolną.
Czem „duch“ nie jest!
Oznacza coś więcej, niż geniusz, smak, talent, spryt — ostrość myśli — twórczość... Mieści w sobie wszystkie te pojęcia i sądzę, że dałoby się go określić w przybliżeniu jako „bystrość“ (ésprit) rozumu. Należy „duch“ do symbolów, które usiłują objąć gatunkowość przedmiotu. Ale zadania tego nie spełnia. Dowód to niedoskonałości języków, chaosu, w którym tkwią jeszcze pojęcia — trafu, który niemi powoduje.
... Postawiono niegdyś dziwne pytanie: czy wszyscy przychodzą na świat z jednaką miarą ducha, z tą samą zdolnością poznawczą, t. j. czy różnicowanie w tej dziedzinie nie jest wyłącznie dziełem otoczenia i wychowania?
Wybitny myśliciel — Helwecyusz, któremu przystałaby znaczniejsza dawka ostrożności, utrzymywał, że potencya poznawcza dana jest wszystkim w równej mierze. Doświadczenie codzienne zadaje kłam takiemu twierdzeniu... Z czterystu dzieci, uczących się pilnie, kierowanych przez jednego nauczyciela, pięciu lub sześciu zaledwie czyni prawdziwe postępy. Znaczna większość uczy się miernie i pozostaje na zawsze — miernotą. Ale i do nich należy stosować prawo stopniowania i odcieni. Jednem słowem, tyle duchów — ile twarzy.

(D. Ph.)

== Do was to mówię, gadatliwi kaznodzieje, warchoły zaciekłe. Was to chcę kusić pamięcią. Jeżeliście jej nie postradali, to pamiętajcie, być może, że Mistrz was nie nauczał, jakoby Sakrament był widomym znakiem rzeczy niewidzialnych, nie mianował kardynałów, ani nad tem dumał, czy Macierz jego przyszła na świat niepokalana. Nigdy też nie mówił, że dzieci umierające bez chrztu są przeklęte. Nie wepchniesz mu w usta, czego nie powiedział. Z duszą pełną jak czara rzekł najczystszą prawdę świata: „kochajcie Boga — kochajcie ludzi“.
Nędzni mędrkowie! Trzymajcie się nauki swego mistrza, jak płotu, uczcie morału. Więcej wam nie dano. Uczcie się wpierw sami...
Istnieje jeden tylko morał — oczywisty, jak słońce i jego cienie — przesądy.

(D. Ph.)

== O prawie naturalnem.
B. Co to jest prawo naturalne?
A. Jestto instynkt, dzięki któremu posiadamy poczucie słuszności.
B. Co nazywamy słusznem i niesłusznem?
A. To, co za takie uchodzi na całym świecie.
B. Licz świat na głowy!
A. Istota tego pojęcia pozostaje wszędy równa sobie, istnieje tylko prawo naturalne, polegające na tem, aby „bliźniemu nie czynić zła“.
B. Czemuż, skoro istnieje prawo naturalne, zapominamy o niem w sposób równie... naturalny.
A. Czemu?.. Naturalnem t. j. zrozumiałem jest to, że ktoś jest kulawym, jednookim, garbatym. Cenimy jednak wyżej ludzi rosłych i zdrowych...

(D. Ph.)

== Natura nie dba o jednostkę. Jest ona jak mocarze poświęcający miliony ludzi dla swoich celów.

(L’homme aux Quarante Ecus.)

== Locke dowiódł, (jeżeli wolno mówić o niezbitych dowodach w etyce i metafizyce), że niema ani przyrodzonych idei, ani — zasad. A musiał pogląd swój rozczłonkować szczegółowo, wobec rozpowszechnienia wręcz odmiennej doktryny.
Stąd w pierwszym rzędzie — wynika, że powinniśmy przyswajać ludziom dobre idee i zasady, aby z potencyalnych swych zdolności mogli korzystać.
Locke przeprowadza analogię pomiędzy dzikimi a wojskiem chrześciańskiem, które z niemniejszą rozkoszą niszczy, morduje, dokonywa wszelkich gwałtów. Szukajmy „sumienia!“ Na tej zabazgranej płycie piszą swe wyroki czasy, przykłady, temperament, myśli i — niedomysły. Zasady rodzą się, jak płód, we krwi i kale. Człowiek jest glebą wszystkich możliwości. Z oślim co prawda uporem osiągnięto w przeciągu kilkunastu stuleci kształt spółczesnego ducha, który bądź co bądź nie popełni żadnej zbrodni bez mniejszej lub większej szkody dla... sumienia...
Czegoż chcecie więcej?...

(D. Ph.)

== ... Dzielnice Zła i Dobra leżą obok siebie, o miedzę. Nadbiega chuć i te granice zrywa. Któż je odbudowuje? My sami w stanie spokoju. Ostatnie dno naszej duszy, głębina, której sięgają podstawy rządności, pozostaje niezmienne...

(D. Ph.)

== Co się zowie „cnotliwem“, rządnem śród ludzi? To, co odpowiada prawom i zwyczajom ludu. Występnem zaś — co się im przeciwstawia. Powiedzmy ściślej: to co w danym kraju i czasie jest dla ogółu potrzebne lub szkodliwe, rozstrzyga o złem i dobrem.
Subjektywnie jest więc rządność nawyknieniem do czynów zgodnych, występność — do niezgodnych z przeciętną opinią ogółu.
Ostatecznie interes społeczny jest jedyną miarą czynów złych i dobrych. Więc i prawdę lubimy tylko dlatego, że najistotniejsze interesy bytu wymagają, abyśmy nie byli co chwila wprowadzani w błąd.

(Traité de Metaphysique.)

== Wielorakość kultów i sekt nie przeczy zasadzie, że wszędzie wyczuwalnym jest jeden morał: instynkt prawości ma jakby zadanie odczuwać wszystkie rozkładające nas jady.
Co mnie najwyższem przejmuje zdumieniem w dziejach starożytnych — to maksyma Zoroastra: „jeżeli w przedbycie czynu nie wiesz, czy będzie złym czy dobrym — nic nie czyń!“
Jest to równocześnie kierownicza gwiazda wszystkich ludzi prawych i wszelkiego morału.

(Lettres de Memmius à Ciceron.)

== Powiedźcie braciom waszym: „cokolwiek tu czynicie, czynicie k’woli interesu“ — a przez to nie zwiastujecie im jeszcze żadnej nowiny.
Wszystko inne: pozory.
Ale rozważmy.
Jakiż to interes upatruje n. p. fakir w tem, że wystawia swoje nagie ciało pod mordercze strzały słońca? Albo jaki interes przypila go kłaść na wątłe ciało ciężkie łańcuchy, dawać je rojom robactwa, konać z głodu i wszelkich dobrowolnie dopuszczonych dopustów?
Interes wielce poważnej natury.
Albowiem, zstępując w takie piekła, wnijść zamierza fakir po śmierci w ośmnasty krąg nieba, a sam godzien litości, lituje się nad tymi, których zasługa sięga zaledwie dziewiątego kręgu.
Cóż powiedzieć tu o królach i rządach? Czy znacie jeden akt politycznego znaczenia, któryby powstał nie z pobudek interesu i nie dla interesu?
Interesy ludzkości wymagają jednak zawściągających swawolę cugli — zwłaszcza dla władców, aby nie szafowali krwią i życiem ludów.
Mogłaby religia odegrać rolę takiego wędzidła. Mogłaby... Zdala od przesądu i fanatyzmu. Niestety, jedynem skrzydłem opiekuńczem ludów są prawa i zwyczaje kraju — i to prawa wzgardzone, zwyczaje zepsute.
Zasada korzyści rządzi tymi, którzy rządzą. Jest ona, oczywiście, starszą od wiedzy.
Pierwszą idealną wyprawę po złote runa prawdy poprzedzają dalsze i dłuższe wyprawy po wonne korzonki“

(Es. s. l. M.)

== Cni panowie! Zechciejcie mnie oświecić i wytłómaczyć mi tajnie jednego paradoksu. Na imię mu: „Wszystko, co jest, jest dobre“. Nie udziela mi się łaska tej mądrości, powiedzmy zgruba: nie rozumiem.
Bo jeżeli chcieliście przez to powiedzieć, że cokolwiek się dzieje, ulega wyższym prawom ładu i rozwoju, widzialnym w dalekiej perspektywie wieków — to cóż nad to prostszego? Ale — jeżeli, jak to wiem, chcieliście przemycić w takiem powiedzeniu szczęśliwy fałsz, jakoby wszyscy byli syci, zadowoleni i wolni od cierpień, to... to przecież wy sami, twórce „wszystkiego dobrego“, słyszycie, jak „prawda“ ta wola o pomstę!
Być może, sądzicie inaczej — myśląc, że nieprzerwany jęk jest „dobry“ ze względu na Boga, do którego dochodzi, jako... radość?
Tak potwornego absurdu nie chcę wam przypisywać.
Więc wyciągam rękę i kornie proszę o słowo, aby zaś z oczu moich opadła zasłona, bym wiedział, co znaczy ta o „wszystkiem dobrem“ przypowieść?
... Podług Platona nad wszelkie inne możliwości świata Pan Bóg wzniósł najdoskonalszą budowę: to, co jest. W ślad za systemem Platona poszło wielu filozofów chrześciańskich, niepomnych na to, że „grzech pierworodny“ wikła tu nieco rachunki.
Leibniz w swojej „Theodicee“ przemawia za Platonem. Ale Leibniz, który lubi mówić o wszystkiem, gada też o grzechu pierworodnym i godząc systematyków z Platonem, zmyślił dość zabawną historyę o tem, że właśnie jawne nieposłuszeństwo okazane Panu Bogu, płodne w tak tragiczne następstwa, stanowi niezbędną śrubę w systemie tego najlepszego z światów, jako wyraźny moment najwyższej szczęśliwości.
Jakże to, Boże! Dla racyi jednego lichego jabłka być wygnanym z raju, kędy można było wcale grzecznie żyć i używać?
W katuszy płodzić nędzne, występne dzieci, ofiary i katy w jednej niepodzielnej postaci?
Jakże to? — pytam.
Znosić wszystkie choroby, wszystkie klęski, konać w nędzy i bezsile, i ku pokrzepieniu, snadź dla odmiany — płonąć jeszcze wieczność w piekłach?!
Czy los ten — psia dola człowieka — była rzeczywiście naj-lep-szą?
Powiedźcie: „dobrą“ — „miłą“ — „piękną“ — ale nie „najlepszą!“
Być może — dla Pana Boga.
Leibniz poskąpił odpowiedzi, ale ksiąg nie poskąpił i pisał, pisał dalej ciężkie księgi, których sam nie rozumiał.
Niech katuszom tego świata zaprzeczy zdrowy, rozchichotany błazen — Lukullus, gdy wraz z przyjaciółmi i kochankami zasiada do boskiej uczty w sali Apollina. Ale i to pod jednym warunkiem: niech zawiesi okna swego pałacu od ulicy i jeszcze pod jednym warunkiem, aby nie dostał niestrawności, febry żołądkowej i wymiotów.
Cóż powiecie o źródłach tragedyi ludzkiej? Kto zgłębił jej otchłanie?
... W czwartym swoim liście mówi Pope, że cierpienia jednostki służą powszechnemu dobru. Szczególne to „dobro powszechne“, na które składają się choroby, zbrodnie, śmierć i potępienie.
Przedziwna łatwość rozumowania!
Któż nie wie, że zagadnienie dobra i zła stanowi chaos bez wyjścia dla szczerych badaczy prawdy i błyskotliwą grę dla dyslektyków, którzy, jak niewolnicy na galerach, pobrzękują kajdanami.
Zaś tępa i ślepa gromada przypomina ryby wybrane z rzeki i rzucone do akwaryum. O nędzne, nędzne plemię, nieświadome nawet przyczyny swego losu!

(D. Ph.)

== Jeszcze o Złem i Dobrem.
Oto węzeł Gordyasza, pierwsze zagadnienie bytu! Pierwsze. Co prawda, pilniejszym byłby wynalazek uniwersalnego środka na ludzką niezdarność nędzy. W braku czegoś podobnego musimy poprzestać na szukaniu przyczyny. O przyczynę spieramy się od Zoroastra po dzień dzisiejszy — a nie był on pierwszym tego sporu winowajcą. Dla zrozumienia ordynarnej dwójmikstury: zła i dobra — wynaleziono na początku dwie zasady: Ormuzda, twórcę światła, i Arymana, twórcę mroku, dalej — Puszkę Pandory, dwie beczki Jowisza, jabłko Ewy i wiele jeszcze innych genialnych systemów.
Pierwszy z dyalektyków (choć nie pierwszy z filozofów), znakomity Bayle zgłębił otchłań, jaka istnieje pomiędzy chrześcijańskim światopoglądem, uznającym jednego, dobrego i sprawiedliwego Boga — a światopoglądem sekt, uznających dwa pierwiastki boskie: złego i dobrego.

(D. Ph.)

== Uczeni chrześcijańscy nie mocni są sięgnąć źródeł Złego.
Gdy mówią: „Bóg to Ojciec kochający, Bóg to Król sprawiedliwy“ i to przenazbyt ludzkie pojęcie miłości, dobroci i sprawiedliwości rozciągają w nieskończoność, popadają w wir sprzeczności i śmiechu. Mocarz, którego doskonała pełnia sprawiedliwości góruje nad wszystkiem, co ludzkie, ojciec, roztaczający dokoła łaskę swej bezmiernej, niewyczerpanej dobroci, stworzył „na swoje podobieństwo“ człowieka, uwielokrotnił swego ducha!
Pocóż?
Po to, by go wnet po stworzeniu „kusić przez szatanów“, zaprzepaścić w grzechu, zbrodni, nieszczęściu, a potem — dać nieśmiertelność?
Są jednak w tej lichej, dziecinnej koncepcyi świata niedorzeczności bardziej jeszcze wyzywające:
Oto Bóg, który potem przez śmierć jedynego swego syna — a raczej sam niepodzielnie od samego siebie — odkupił i sobie podarował ludzkość, Bóg — pełen męki, przeczłowieczony, ukrzyżowany za człowieka, zwolony Bóg-Człowiek — oddal znowu tę ludzkość na wieczną mękę!
W rzeczy samej, gdy się tylko jako filozof, bez spółczynnika wiary, bada taką kołowatą naukę — wydaje się ona potworna i wstrętna, jak majaczenie opętańców.
Czemże wreszcie jest wasz Bóg?
Albo przebóstwiony żywioł zła i zła tego nieskończoność, twórca, który pchnął swe twory w nicość, albo symbol nieprzemyślnej głupoty, która tworząc, nie zdolna jest przewidzieć i oddalić nędzy i ułomności swego tworu.
Śród ludzi dzieciobójca, król, który więzi i nęka swoich poddanych, jest tyranem wartym nienawiści i pogardy.
Kto stroi Boga w cnoty ojca i sprawiedliwość króla, ten nie może go już od tych cnót zwolnić. Ale właśnie ci, którzy uposażyli go we wszystkie blaski potęgi i rozumu, równocześnie czynią zeń tak posępne, odpychające bóstwo absurdu i złości, że budzą naturalne ludzkie pragnienie, ażeby symbol, łączący w sobie wszystko, co było i jest przedmiotem wzgardy, przekleństwa i kary, nie istniał wcale.
Widzimy więc, że nie przystoi rozumnym nadawać Bogu szlachectwo ludzkich właściwości i tworzyć go na podobieństwo swoje. Ludzka sprawiedliwość, ludzka dobroć, ludzka mądrość — Boga nie zdobią. Możecie te atrybuty wyogromnić do wysokości góry — pozostaną one ludzkie, tylko ludzkie.
Filozofia uczy nas, że świat powstał z Niepojętej i Niepoznawalnej Istoty, która jest własną, wieczną, samorzutną dla siebie Przyczyną.
Ale filozofia milczy o właściwościach boskich. Wiemy, że Bóg jest. Wiemy, Że i nie wiemy Jak.
W fizyce i etyce ostawmy Boga po tamtej stronie Dobra i Zła.

(D. Ph.)

== Wykrzyczałeś mi po stokroć do ucha, że natura człowieka jest rdzennie zła. Słyszałem — i nie mówię, żeś zły, ale niemądry jesteś. Bo na co jeszcze czekasz, na co liczysz, prawiąc mi kazanie o zepsuciu? Oto już uwierzyłem i będę uciekał od ciebie, jak od lisa i krokodyla.
Nie, człowiek nie jest zły, ale się nim staje, tak samo jak nie jest człowiek, jako taki, chory, ale zachorować może.
... Przypuśćmy, że po ziemi pełza miliard dwunożnych i mniej więcej połowa kobiet. Z tych większość rodzi, karmi i żywi swoje dzieci, krąży dokoła domu, spełnia tysiące robót, funkcyi wcale potrzebnych, nie wyłączając obmowy i złośliwych ploteczek.
Doprawdy, nie wielką jest miara zła, które potrafią wyrządzić te zbożne owieczki.
Przechodzę do dzieci. Sądzę, że drobiazgu tego będzie z 200 milionów, nieobarczonych grzechem mordu i rabunku. Tyleż starców i chorych, którym do zdrożności zbrakło siły. Pozostaje najwyżej 100 milionów ludzi młodych, mocnych, zdrowych i do grzechu zdolnych.
Z tych 90 milionów pracuje zapewne we krwi czoła, podejmuje się najmozolniejszych robót, by módz wydrzeć ziemi środki do życia. Nie mają więc na zbrodnie zawodowe czasu. Do pozostałych 10 milionów należy klasa ludzi wykształconych, którzy nic nie czynią i używają subtelnych rozkoszy: ludzie talentu, artyści, kapłani, urzędnicy, zachowujący z konieczności lojalne pozory uczciwości.
Któż więc uprawia zło dla nałogu i potrzeby?
Chyba — politycy, świeccy i duchowni. Ci rzeczywiście zakłócają porządek świata i podnoszą najwstrętniejszą wrzawę. Ci i jeszcze kilka tysięcy najemnych łotrów, którzy polityce służą.
Ale i tego plugawstwa w stanie czynnym będzie nie więcej, jak milion, już po wliczeniu do zacnej kompanii — bandy zawodowych łotrzyków i wisielców, trudniących się po wielkich drogach uczciwym rabunkiem.
Widzicie jako na dłoni z tej idylli, że sieć szatana, w którą przychwycił ziemię całą, jest wysoce niezdarną, potomstwo jego nieliczne, sfera działania — ograniczoną. Hipochondryk który mówi: „wszystko jest złe“, sybaryta, który mówi: „wszystko jest dobre“ — nie tworzą zasady, ale opowiadają nam historyę własnego żywota.

(D. Ph.)

== Gdym tak oto przebiegał światy w celach poznania, spotkałem jednego ucznia Platona.
„Pójdź“ — rzekł — „pójdź ze mną: w najlepszym żyjmy z światów. Prześcignęliśmy naszego mistrza o niebo. Za jego czasów istniało pięć odrzuconych przez Boga możliwości Kosmosu. Dziś wiemy, że projektów takich była niezliczona wielość i z tych Pan Bóg wybrał najdoskonalszy. Pójdź, — nie będziesz żałował“.
Tak rzekł, zasię odpowiedziałem, co następuje: „Przyjacielu! rzekłeś jakoby prawdę. Światy, które Bóg miał do wyboru, były albo lepsze, albo równe sobie, albo gorsze. Gorszego nikt nie wybiera — zwłaszcza Pan Bóg, równe sobie, gdyby istniały, nie warte były wyboru. Musiał więc wybrać nienajgorszy. Wielką, wielką zwiastowałeś mi prawdę.“

(Le Philosophe ignorant.)

== ... Pan baron (Thunder — ten — tronckh) należał do najmożniejszej szlachty w Westfalii. Zamek jego miał okna i drzwi na właściwem miejscu. Wielka sala przyozdobiona była dywanami. Wszystkie psy zamkowego podwórca mogłyby się złożyć na sforę. Z koniuchów można byłoby w razie potrzeby uformować nagonkę. Wikary był jego wielkim jałmużnikiem. Wszyscy domownicy nazywali pana barona panem baronem i facecye jego pokrywali należnym śmiechem.
Pani baronowa ważyła 350 funtów, cieszyła się z tego powodu wielkiem śród chudopachoków uznaniem i z wdziękiem, właściwym osobie takich rozmiarów, czyniła honory domu. Córeczka ich, Kunegunda lat siedmnastu, była świeża, krągła, apetyczna jak rumiana bułeczka. Ochmistrz Pangloss był wyrocznią dla całego domu i mały Kandyd patrzał w niego jak w tęczę. Pangloss uczył metafizyki, teologii, kosmo-durnologii, dowodził, że niema skutku bez przyczyny i że zamek barona jest najpiękniejszym z zamków, a baronowa o 350 funtach najmisterniejszą z kobiet — Kandyd słuchał i zcałowywał mądre słowa z ust Panglossa.

(Candide ou L’Optimisme.)

== „Kandyd u Bułgarów“.
... „Nic potężniejszego i świetniejszego nad te dwie armie nie widział Kandyd w życiu. Trąby — bębny — piszczałki — flety, huk armat i salwy karabinowe — tworzyły harmonię wojny. Armaty w jednej chwili sprzątnęły z dwóch stron po 6.000 ludzi. Ogień karabinowy położył trupem 9.000 łotrów, plamiących korę ziemi. Bagnety były również dla wielu bliźnich wystarczającą przyczyną śmierci i 30.000 ludzi gryzło już na pobojowisku trawę...
Kandyd, który drżał, (jako filozof), z śmiertelnej trwogi, — podczas tej heroicznej rzezi schował się zatracił, zwinął w kłębek i — czekał.
Wreszcie, gdy dwaj króle dwóch armii w dwóch obozach nakazali otrąbić i odśpiewać „Te Deum“, — Kandyd wylazł z ukrycia i postanowił o przyczynach i skutkach tego, czego był świadkiem, rozważyć kiedy indziej i w bardziej bezpiecznem miejscu. Począł teraz ostrożnie — przemyślnie, jako filozof i robak w jednej osobie, pełzać po wężowiskach ciał konających, poszarpanych, martwych, brnąc po kolana we krwi, — aż dotarł po wielkich trudach do sąsiedniej wsi. Była to wieś ongi arabska, którą prawem wojny Bułgarzy zamienili w dym i perz...

(ibid.)

== ... „Ach, pracujmy, pracujmy bez namysłu“ — rzekł Martin — „cóż się nam ostało?“ Towarzystwo usłuchało rady zbawiennej i każdy począł ujawniać swoje talenty. Kunegunda, która te mi czasy okrutnie zbrzydła, umiała wypiekać smaczne ciasteczka. Paquetta — demonstrowała dar dłubania igiełką haftów. Nawet braciszek Giroflée starał się być pożytecznym, jako ludzki stolarz i porządny człowiek.
Co widząc, rzekł Pangloss do Kandyda: „Wszystkie zjawy są jak ogniwa, tworzące w najlepszym z światów nieprzerwany łańcuch porządku. Gdybyś dzięki twej miłości do Kunegundy nie dostał kolanem w tyłek i nie był wygnany z zamku, gdyby cię kat nie brał na spytki, gdybyś nie wędrował pieszo do Ameryki, nie pchnął szpadą barona i nie wytracił wszystkich baranów w kraju Eldorado, nie jadłbyś teraz konfitury pistacyowej“.
— „Święta prawda!“ rzekł Kandyd, „muszę pomyśleć o owocowym sadzie.“

(ibid.)
== W czasach króla Moabdara żył w Babilonie młody człowiek, zwan Zadig — natura szlachetna, wyszlachetniona i udo5konalona jeszcze przez staranne wychowanie. Człowiek młody i bogaty, umiejący opanowywać swoje namiętności, należy do wyjątków. Zadig był tym wyjątkiem, był zbtorowiskiem wszystkich cnót! Była to istota szczera, naturalna, wolna od zaciekłości i apodyktyzmu. Dziwiono się też powszechnie, że tak towarzyski i wykształcony młodzieniec nie brał nigdy udziału w wyśmiechach, mających za cel — Niewiadome i w tem wszystkiem, co się w Babilonie zwało „rozmową“ — a co było nieokrzesanem gadulstwem brudnego tłumu. Zadig tłumów unikał, i nie był próżnym. W pierwszej księdze Zoroastra wyczytał, że miłość własna jest balonikiem, któremu dość zadać jedno ukłucie szpilką, aby się ulotniła cała jego treść. Zdobiła go jeszcze jedna rzadka, niesłychana cnota męska: będąc kochanym przez wszystkie kobiety, nigdy się tem powodzeniem nie chełpił i nie nadawał swoim kochankom wzgardliwych przezwisk. Umiał być szczodrym, nie dbając o wdzięczność. Albowiem w księdze Zoroastra wyczytał: „gdy spożywasz dary boże, daj też psom do jedzenia, chociażby cię miały gryźć“.

A mądrym był Zadig ponad wiek, czas i zwyczaj — i jako człowiek, mądrości swej świadom (aczkolwiek — skromny) szukał towarzystwa mądrych i światłych mężów. Obeznany z wiedzą starych Chaldejczyków, znał wszystkie tajemnice natury i stojąc na wysokości swego czasu, nie gardził i metafizyką.
Taki oto człowiek, władający wielkiemi bogactwy, a przeto i przyjaciółmi, dalej — doskonałem zdrowiem, dalej — ujmującą powierzchownością, umiarkowanymi zmysłami, uczciwem i szlachetnem sercem i t. d. i t. d. i t. d. — mógł, zda się, pragnąć a nawet żądać szczęścia.
I powziął zamiar poślubienia jednej z najpiękniejszej dziewic Babylonu — Semiry. Wnet młodzi rozkochali się w sobie na śmierć i życie. Głębokiem i wyłącznem było uczucie Semiry dla Zadiga, głębokiem i wyłącznem było uczucie Zadiga dla Semiry. Kochali się z blizka i z daleka, w dzień i w nocy, o słocie i pogodzie, w smutku i radości, stojąc, siedząc i leżąc. — Ale niewinnie, w stanie narzeczeństwa, w stanie przedbytu bytu, w przedchwili chwili, w przedczynie czynu. I sprzyjać im się zdawało nie tylko jedno bóstwo, ale wszystkie bogi harmonii — ładu — miłości.
Już mieli się z sobą na wieczność i nieskończoność połączyć, już był wyznaczony dzień on, dzień ziszczenia, gdy którejś nocy podczas wspólnej przechadzki pod palmami Eufratu, u jednej z bram Babylonu ujrzeli dwóch mężów, zbrojnych w łuki i miecze, zbliżających się do nich pilnym pośpiesznym krokiem.
Byli to satelici młodego Orkana, bratanka ministra dworu, niegodziwca, w którego dworacy stryja wmówili, że on „może wszystko“. Nie posiadał on ani jednej cnoty Zadiga, wyzut mądrości, wdzięku i wstydu, ale temniemniej uważał się za coś nierównie odeń lepszego — dlatego chyba, że Semira ze wstrętem odrzuciła jego miłość. Ślepy i głuchy na wołania rozumu i księgi Zoroastra, zdał się cały nikczemnej zazdrości i przez próżność uwierzył, że kocha ją namiętnie, (choć jej nie kochał) i pożąda, (choć jej nie pożądał).
Przeto nakazał służbie dziewicę porwać i przyprowadzić.
I porwali kochanków... A uczynili to tak okrutnie, że zadali im ból i rany. I przelali krew istoty, której słodkie spojrzenie wzruszyłoby (i nieraz wzruszało) tygrysów z góry Emaus... Tako się nagradza cnotę.

(Zadig ou la Destinée.)

== Co nazywacie „szczęściem“?
Pewną sumę rozkoszy? Takiego szczęścia zaznał niejeden. Ale jeśli mianem tem objąć trwale niezmienne zadowolenie i nieskończony szereg różnorodnych, ale błogich wzruszeń, to dla tego szczęścia zbraknie wam ziemi, — szukajcie go gdzie indziej.
Nie jest przecież absolutnem szczęściem przewaga środków i stanowiska. Nędzarz, wyrobnik może być szczęśliwszym od księcia, najbrzydsza kobieta może być szczęśliwszą od Heleny i Kleopatry.
Zresztą kładziemy na te prawdy, jak na struny — tłumik: prawdopodobieństwo.
Jest np. prawdopodobnem, że zdrowy młody pachołek będzie szczęśliwszym od cesarza Karola V., chorego na pedagrę, Ale być może stary Karol V., chodząc o kuli, przemyśliwa nad rozkoszą, jaką mu dało uwięzienie króla Francyi i papieża i gardzi jaknajdalej nizkim losem pachołka?
Jednak w spółzawodnictwie, wobec faktu zwycięstwa, wolno nam myśleć, żeśmy szczęśliwsi od sąsiadów. O, wysoka to radość!

(D. Ph.)

== Każdy znajduje swe najwyższe szczęście, kędy może, zażywając go tyle, ile na swój sposób może, ale zawsze w skąpej mierze.
Najwyższe szczęście napełnia nas taką wyłącznością, że wyklucza ono wzruszenia inne.
Podobnie się dzieje z wielkiem nieszczęściem.
Oto dwa najskrajniejsze napięcia natury ludzkiej: jedno i drugie przejściowe. Bo ani radość najżywsza ni najgłębszy smutek nie mogą wypełnić całego życia. Są to chimery — upiory mózgu.

(D. Ph.)

== Pytano mnie pewnego razu: czy wierzę w przemiany charakteru. „Tak“ — odrzekłem — „ale przedtem należy zmienić ciało“.
Owszem, bywa, że człowiek gwałtownego usposobienia, namiętny, burzliwy — w starości, dotknięty paraliżem, staje się naraz lękliwym i pokornym, jak dziecko. Takiem jest — ciało jego. — Ale póki nerwy, krew i mlecz pacierzowy nie doznały uszkodzenia, póty natura jego pozostaje niezmienną i wierną sobie, jak natura wilka. Charakter jest tworem naszych myśli i wzruszeń.
Przyjmując za pewnik, że myśli i wzruszenia są od nas niezależne, to samo musimy przyznać i co do charakteru; nie jest on doskonalszym od dłuta, które go rzeźbi. Nie możemy nadawać sobie żadnych darów, których nie posiadamy. Tak samo nie możemy zmieniać właściwości naszego charakteru. Wolnoć tu każdemu przyznawać sobie mistrzowstwo w każdej rzeczy; gdy nadejdzie chwila poznania, zrozumiemy, że nie opanowujemy żadnej.
Ale ku eksperymentom — droga otwarta. Najskuteczniejszym środkiem na charaktery byłyby środki przeczyszczające: codziennie groźniejsza dawka aż do kresu.
Karol XII. w drodze do Benderów, gdy popadł w gorączkę naskutek otrzymanych ran, przestał być Karolem XII.: eksperymentowano nad nim dowoli.
Mając krzywy nos i kocie oczy, ukryć je mogę pod maską. Nie pozostaje mi nic innego czynić i z charakterem.
Religia i morał mogą naturę człowieka poskramiać, nigdy — zniszczyć.
Z wiekiem charakter słabnie. Stare drzewo wydaje coraz lichsze owoce i tylko rodzaj pozostaje niezmiennym. Pozostając jodłą lub gruszą, pochyla się drzewo ku ziemi, okrywa się mchem, rozgałęzia się ze szkodą dla własnej mocy.
Ach, gdybyśmy mogli przetwarzać nasze charaktery!.. Małostka! Bylibyśmy panami natury.
Spróbujcie! Dajcie gnuśnym dzielność i sprawność twórcy, zagaście ducha w naturach płomiennych i niecierpliwych, w ludzi, nie mających artystycznego smaku ni słuchu, spróbujcie tchnąć dar poezyi i muzyki, a ślepym przywróćcie wzrok...
Możemy w pewnych dość ciasnych granicach się doskonalić, ukrywać i pomniejszać braki — nie tworzymy jednak siebie od nowa.

(D. Ph.)

== Dyalog filozofa z Naturą.
Filozof. Witaj, Naturo! Żyję w Tobie. Szukam Cię oto przez pół wieku i jeszczem Cię dotąd nie znalazł.
Natura. Starzy Egipcyanie, o których mówią, że żyli po 1.200 lat, czynili mi ten sam zarzut.
F. Dlatego przychodzę do Cię! Wymierzyłem niektóre światy Twoje, ale nie mogłem dociec: kto jesteś?
N. Jestem Wielkie Wszystko. Nic nadto nie wiem. Nie jestem matematyczką — o nie! Ale w królestwie mojem, zdaje się, rządzą prawa waszej matematyki. No... zgadnij, jak się to stało... Haha...
F. Jak się to stało... Poczekaj... Skoro Wielkie Wszystko nie zna matematyki, a jednak wykłada się zapomocą geometryi, to ktoś musi być tych praw prawodawcę.
N. Być może... — Rozum, Ducha czuję w sobie! Są dla mnie niewidzialne, równie jak i dla ciebie. Jakże chcesz ty, maleńka cząsteczka mojego „Ja“ — ty, biedne ziarenko prochu, wiedzieć, czego nie wiem Cała?
F. Jesteśmy ciekawi. Chciałbym wiedzieć, Kochana, czem się to dzieje, żeś jest tak ruchliwą w zwierzęcych i roślinnych objawach życia — Ty, której góry i stepy są tak dzikie i martwe?
N. Dzieciaku! Tak żądny jesteś prawdy! A gdybym ci powiedziała, że przedewszystkiem nazywasz mnie opacznie, jak najbłędniej. Nie jestem wcale Panią Naturą — Sztuką jestem!
F. Co! Sztuką? Odwracasz wszystkie moje wyobrażenia, cały świat. Natura jest sztuką — Natura!
N. A jednak tak jest. Czy nie poznałeś mnie w „martwych“ — jak mówisz — górach i stepach? Czy nie odczułeś mnie w budowie każdego owadu, kłosa, rudy złota — miedzi. Postrzegaj, maleńki, postrzegaj. Odbudujesz świat cały, jako widomy cud mój, cud sztuki.
F. Tak, tak... przychodziło mi niekiedy na myśl...
N. Jestem — Wszystko! Nie rozumiesz mnie, mrówko, nie zdołasz, nie ogarniesz, atomie atomów... Dość wam kilku kropelek mego mleka, dość, że kilka mgnień przeżyjesz na mojej piersi — i zaśniesz, nie znając Matki-Żywicielki.
F. O Matko! — potężna Matko! Powiedz mi jedno, o jedno wołam u stóp Twoich. Oświeć mnie, i powiedz, powiedz: dlaczego jesteś, dlaczego jest, co jest?
N. Zabawny!... Nie wiem...
F. Więc poco — poco to wszystko?
N. Idź, pytaj Tego, który mnie stworzył...

(D. Ph.)

== Wyznaję szczerze, że to pojęcie o Nieskończonem, które posiadam, nie olśniewa mnie zbytnią jasnością. Sam bowiem jestem niezwykle skończony.
Wogóle Nieskończoność tkwi w tem, co nie jest, n. p. w głębi danaidowych beczek.
Co gorsza, nie da się wcale pomyśleć, że Nieskończoność — nie istnieje.
Dla mnie czas się poczyna, czas się kończy. Ale samo jego trwanie jest nieskończone. Krom czasu mówimy jeszcze o Nieskończoności przestrzeni.
Czemże Przestrzeń? Coś, — czy Nic? Jeżeli coś — proszę o szczegóły, zaś Nic ucieka od wszelkich określeń. I dalej nazywasz to „Nic“ bezmiernem i przenikalnem. Cóż dalej?... Zakłopotanie nie jest odpowiedzią. Ex nihilo nihil. Myśl lepiej o własnem zdrowiu, niż o przestrzeni i jej nieskończoności.
Ale jesteśmy ciekawi — przeto jest Przestrzeń. Duch nasz nie umie poznać granic własnych, poznać siebie. Przeto nazywamy go nieskończonym, nie mogąc go wymierzyć. A wszystko to znaczy, że stworzyliśmy... słowa, słowa, słowa...

(D. Ph.)

== Nieskończoność cyfry może być również dowodem naszej nieumiejętności znalezienia jej kresu...

(D. Ph.)

== O nieskończonej podzielności materyi.
Podzieliłem ostatni atom — więc nie podzieliłem ostatniego atomu, gdyż daje się jeszcze przepołowić i t. d. Gdyby był jeszcze i jeszcze podzielny — gdzież są zarodowe pierwiastki rzeczy? Ad absurdum.
Są jeszcze inne bałamutne zagadnienia — n. p. świat — jestli skończony, czy nieskończony...

(D. Ph.)
· · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Nieskończonością operuje też geometrya. Ale jest to jeno, właściwy geometryi sposób operowania. Nieskończoność służy tu — za pozory.

(D. Ph.)

== Dworny dyalog pomiędzy zelotem a filozofem.
Zelot. Co tą jest Duch?
Filozof. Nie pytaj.. Nie wiem.
Z. Gadaj: co to jest materya?
F. Rozciągalność... oporność... ważkość... podzielność... prężność... Mógł jednak Bóg obdarzyć materyę innemi jeszcze zaletami. I jest ich może — tysiące.
Z. Tysiące! Podły zdrajco! Już widzę dokąd zmierzasz. „Tysiące“. Chcesz powiedzieć przez to, że Bóg może materyę rozbudzić, przeduchowić. że dał on instynkt zwierzętom i jest Panem świata...
F. Jednak nie jest wykluczonem, że Bóg udzielił materyi mnóstwo nieuchwytnych dla nas właściwości.
Z. Nieuchwytnych... Dla nas... Przewrotny zdrajco!
F. Wybacz. Powiedzieć chciałem, że moc Jego góruje nad naszym rozumem.
Z. Moc jego! — moc jego! Tak mówi ateista.
F. Mógłbym na poparcie swego zdania przytoczyć opinie wielu świętych doktorów kościoła...
Z. Milcz! Bluźnisz! Ni Bóg ni wszyscy święci nie zbawią cię od stosu... Spłoniesz żywcem, jak ojcobójca i filozofowie podobnego kroju i wyznania!
Fil. Kto wynalazł ten gatunek argumentowania: szatan — czy ty?
Z. Plwocino piekła! Imputujesz mi obsessyę.
Fil. Ty...
Z. Ty...
(W tem miejscu Zelot wymierza filozofowi tęgi policzek. Filozof oddaje mu z lichwą).
Fil. Do mnie — śmiałe duchy!
Z. Do mnie św. Hermandado!
(Po stronie filozofa staje tuzin jego braci, po stronie Zelota 100 Dominikanów, 100 wiernych i 100 katów. poczyna się nierówna walka).

(D. Ph.)

== Zapytajcie mędrca o Duszę, zapytajcie o materyę — usłyszycie taką oto smętną odpowiedź. Ale uczniowie i szkolarze wiedzą wszystko najdokładniej, podczas gdy ich mistrze konają u źródeł poznania.
Na szczęście — systemy filozoficzne są bądź co bądź nieszkodliwe.
Bo jakimkolwiek prawom i układom podlega materya — Bóg jest naszym mistrzem absolutnym.

(D. Ph.)

== Ciało i materya są równoznaczne, chociaż, ściśle mówiąc, jednoznaczniki są niedopuszczalne. Również mało wiemy o istocie ciał, jak o istocie dusz.
Znamy niektóre ich właściwości.
Ale istota ich pozostaje zagadką.
„Są jeno ciała“ — rzekł Dernokryt i Epikur. „Niema ciał“ — rzekli uczniowie Zenona i Eleaci.
... Ostatecznie, jesteśmy jak większość dam paryskich, które połykają wszelakie potrawy, nie wiedząc, jak się te potrawy przyrządza.
Nie inaczej my, czyniąc użytek z ciał fizycznych, nie wiemy, z czego się one składają.
O — wiemy: z cząstek a cząstki te znowu — z cząstek, atomów. Mamy dla nich nazwę.
Dzielisz i rozkładasz w nieskończoność — otoć wszystko.

(D. Ph.)

== Co wiesz o kierowniku energii? Jakato siła żywa porusza ramię, członki twoje? Gdzie jest jej źródło? Jak twierdzić możesz, że po śmierci siła ta nie przestaje istnieć? Więc obiera sobie tylko inne siedlisko?
Myślisz, że zachodzi tu prosta zmiana miejsca? Gdy ci zburzono dom stary, szukasz nowego. Co wiesz o ruchu, o zachowaniu siły? Wznieść się ku szczytom, których sięgają prawa siły, ruchu, ciał, znaczy wziąć na się odpowiedzialność za głębsze jeszczezagadnienie: „dlaczego istnieje wogóle Coś?“

(D. Ph.)

== W młodości mojej wierzyłem, że Newton szczęście swoje zawdzięcza wyjątkowej, nieśmiertelnej zasłudze. Wyobraziłem sobie, że dwór i miasto ofiarowały mu stanowisko kanclerza mennicy państwowej w uznaniu jego wiekopomnych prac w dziedzinie matematyki, mechaniki, astronomii. Cóż, zda się, prostszego. Stało się to jednak zupełnie inaczej. Newton miał bardzo miłą siostrzenicę: panią Conduit, która wpadła w oko wielkiemu kanclerzowi skarbu — Halifaksowi. Prawo ciążenia Halifaksa do pani Conduit okazało się potężniejszem od prawa ciążenia Newtona.

(D. Ph.)
== Należałoby wyzbyć się zdrowego rozsądku, by módz zaprzeczyć, że to coś, co wiemy, wiemy tylko na podstawie doświadczenia. Rzeczywistość szydzi z teoryi Kartezyusza. Bo skoro tylko przez szereg dotykalnych eksperymentów i długich doświadczeń zdołaliśmy wytworzyć sobie powierzchowne wyobrażenie o ciałach, przestrzeni, czasie, nieskończoności, a bodaj o istocie Boga, to rola przyrody, polegająca jakoby na wszczepianiu w człowieka idei poznania, byłaby nad wyraz lichą i ułamkową, zwłaszcza że poznanie staje się udziałem niewielu jednostek.
(Le Philosophe ignorant.)

== Niezmienne prawa optyczne dają nam bądź pozory bezruchu, bądź — cofania się planet. Ale planety ani stoją na jednem miejscu, ani się też cofają. Gdybyśmy żyli na słońcu, widzielibyśmy wszystkie planety i komety, jak prawidłowo zakreślają wskazane im przez Boga drogi elipsoidalne.
Ale żyjemy na planecie Ziemi, w kącie, skąd nie możemy tej wielkiej gry postrzegać tak, jakbyśmy tego pragnęli.
Nie skarżmy się jednak, jak Malebranche, na zwodniczość zmysłów. Odwieczne prawa natury, stosowane do naszych organów, nie mogą dawać nieskończoności złudzeń.
Ale to pewna, że widzimy jeno odbicie rzeczy, nie zas rzecz samą.

(D. Ph.)
== Rodzaj gruntu i warunki klimatyczne wyżłabiają głębokie piętno na wszystkich tworach, poczynając od ludzi, kończąc na grzybach. Umiejmy wszakże w ocenie tych wpływów zachować miarę.

W one czasy cesarz Julian Apostata w swojem „Misopogon“ chwalił Paryżan jako mężów o poważnym i statecznym charakterze. Dzisiejsi Paryżanie[4], w tych samych warunkach klimatycznych, przypominają gromadę rozpuszczonych dzieci, którym rząd, śmiejąc się, grozi zdala różdżką. Oni zaś po bulwarach układają nań piosnki, szansony i satyry...

(D. Ph.)

== Znany jest wpływ klimatu na religię. Rytualny zakaz jadania wieprzowiny na Wschodzie tłómaczy się tem, że w gorącym klimacie szybciej rozkładają się tłuszcze. Podobny zakaz w krainie szynek — Westfalii, wywołałby chyba rewolucyę.

(D. Ph.)

== Pod każdą szerokością geograficzną uprawiano kulty politeistyczne. Dziś w jednego Boga wierzy zarówno Tatar z Krymu, jak mieszkaniec Mekki.

(D. Ph.)

== Sprawy na pozór nieznaczne, lecz pierwszorzędne w następstwach, wytworzyły taki stan rzeczy, że całe Niemcy północne, Dania, trzy czwarte Szwajcaryi, Holandya, Anglia, Szkocya, Irlandya odpadły od rzymskiego kościoła.
Nędza była początkiem reformacyi. Odpusty grzechów i królestwo niebieskie sprzedawano po nazbyt wygórowanych cenach. Zbawienie utraciło swoją wartość dla dusz, których ciała nie rozporządzały odpowiednim brzęczącym równoważnikiem.
Prałaci i mnisi pochłaniali dochody całych prowincyi.
Chwycono się mniej kosztownej religii.

(D. Ph.)

== Ostrygi posiadają dwa zmysły, krety — cztery, inne zwierzęta, jak człowiek, — pięć...
Nie jest tedy wykluczone — owszem, leży na linii możliwości, że inne światy znają doskonalszą wielość i odmianę zmysłów.
Starożytni badacze prawdy wierzyli słusznie, że „czego nie było w przedbycie zmysłów, tego niema w bycie intellektu“, (Nihil est in intellectu quod non fuerit in sensu). Kartezyusz usiłował wywrócić tę zasadę i, jak to wiadomo, twierdził, że idee metafizyczne są nam przyrodzone. Błąd ten został zburzony i prawda odbudowaną przez Lockea.

(D. Ph.)
== Sensualizm jest jednak od nich starszy. Mówi nam o tem wyraz: „zdrowy rozsądek“ (bon sens). Widzimy w nim przyznanie tej właśnie zasady, że wszystko, co jest w duszy, zawdzięcza swoje istnienie zmysłom. Nie używanoby słowa „zmysł“ (sens) — dla oznaczenia zwykłej sprawności organicznej[5].
(D. Ph.)

== O instynkcie powiedziałbym, że jest nim każde czucie. Kojarzenie organów poznawczych z rzeczami tworzy instynkt. Powoduje on całe bogactwo bezwiednych ruchów — jest regulatorem, poskromicielem i obrońcą.
Czemże jest ten instynkt, kierownik zwierząt, w człowieku wzmożony przez rozwagę lub osłabiony przyzwyczajeniem? „Cząstką boskiego oddechu?“ Wszystko jest boskie. Wszystko jest działaniem niezgłębionych czynników...
Otrzymujemy wszystko, a mówiąc o wszystkiem, nie stwarzamy w sobie absolutnych wartości.

(D. Ph.)

== Bogu dzięki, nie byłem nigdy w Judei i za tą obiecaną ziemią nie tęsknię. Ale słyszałem od pielgrzymów, że stan Jerozolimy jest opłakany a kraj dokoła nieciekawy.
Oto — „obiecana ziemia“.
„Twoją będzie — rzekł Bóg do Abrahama — od rzeki Egiptu do Eufratu“.
Obietnica ta nigdy nie została ziszczona. Nigdy nie posiadaliście żyznego ujścia Eufratu, ani Nilu. Natomiast choć nie obiecana, ale ziszczona była prawda, że byliście na przemian niewolnikami panów Eufratu i panów Nilu.

(D. Ph.)

== Miłością wiedzion, przychodzę do was ze słowem. Słuchajcie! Wieszaliśmy was przez stulecia z psami i jako psy. Wyrywaliśmy wam zęby. Chciwość nasza (i wasza) nie znała granic. Ścigano was, szczuto, dzień i noc bez miary i litości. Jednego dnia wypędzano z miasta i kraju, aby zagarnąć wasze majątki, nazajutrz, gdy kiesa była pusta, zawracano was z drogi. A wyście wracali!
Za prawo oddychania powietrzem w tej kloace wybieraliśmy od was, szczury, — haracz.
Bywało gorzej. Tu i owdzie, o każdej porze, dla błahych powodów i bez powodu płonęliście na stosach, jak suche drewna. Tu i owdzie wycinano was w pień.
Widzicie, że nie przeczę — raczej twierdzę, że chrześcijaństwo przynosiło Bogu ofiary w ludziach. I cała różnica między nami była ta, że nasi kapłani, zachowując nabożne pozory, smażyli was na wolnym ogniu rękoma świeckich pachołów, taś kapłani wasi czynili niegdyś to samo — własnoręcznie. Byliście w Palestynie wybranym ludem okrucieństwa i fanatyzmu. Byliśmy wam podobni... w Europie.
Przyjaciele, puśćmy wszystkie okropności w niepamięć. Czyńcie, jako czynią dziś Parsowie. Starsi są od was, ale jak wy — paryasi, jak wy — bezdomni i niewolni. Ci milczą... Czyńcie to samo.
Byliście stadem wyrachowanych, spróbujcie być stadem — myślących.

(D. Ph.)

== Przywiedźmy jeno sobie na pamięć wszystkie nawalne klęski, którym ulegli Żydzi, rzezie żydowskie za rzymskiego cesarstwa, powtarzane stokrotnie przez chrześcijan. Wieki katuszy — mordów — wzgardy — zniszczenia.
Dziwny, niepojęty lud! Enigma bytu i kształtu!
Nie zagubił się w dziejowej pomroce, nie zatonął na wściekłem morzu swej krwawej historyi. Ale rósł jeszcze w liczbę i wytrwałość.
Rzekłbyś, że są niezniszczalni.
Ale to pewna, że zawdzięczają swoją odporność i rozrost nie tylko niewoli, lecz także niektórym właściwościom odrębnym: jak płodność, zwyczaj wczesnego zawierania małżeństw, prawo rozwodowe, trzeźwość — umiarkowanie — praca.
Niemniej zdumiewająca jest ich stateczność religijna, zwłaszcza gdy przypomnimy, jak częste były przykłady odstępstwa od wiary wśród ich króli i sędziów. Handel i lichwa były jedynem źródłem ich bytu w czasach barbarzyństwa.
Dawano im stąd najplugawsze przezwiska. Króle i książęta, którzy nie mogli sięgnąć (z dzisiejszą łatwością) do kieszeni poddanych, łupili i katowali Żydów, nigdzie nie uważanych za obywateli.
We Francyi obchodzono się z nimi nie gorzej i nie lepiej, jak wszędzie. Byli przedmiotem kupna i sprzedaży. Dla Jada kaprysu zapychano nimi więzienia.
Pomawiano ich o wszelakie zbrodnie i heretyckie praktyki, czarownictwo, dzieciobójstwo, używanie krwi chrześcijańskiej, zatruwanie studni, a nawet w czasach względnej tolerancyi upokarzano piętnem zewnętrznem, jak zbrodniarzy lub błaznów.
Pod działaniem tak niszczących jadów znikłby z oblicza ziemi każdy lud.
Oni — z wyogromnionym zmysłem ostrożności i lisiego wyrachowania umieli wśród pożogi ostać się ze swojemi bogactwami, żyjąc każdej chwili jak na postojach, bez jutra, w wiecznej trwodze i gotowości pełzania i okupując taką podłą parodyę bytu tą samą siłą, którą im co chwila wydzierano, — złotem. W podziemiach tego ucisku wylągł się szczęśliwy wynalazek — „weksel“.
I tak uszedł przemocy i zaguby handel, odtąd szybko-wekslotny, zabezpieczony od niebezpieczeństwa bezpośredniej wymiany.

(D. Ph.)

== Oddajmy Żydom jedną sprawiedliwość: ich proroctwa są jedynie prawdziwe. Oddajmy im drugą: pychę w upokorzeniu.
Oddajmy i trzecią: bądź co bądź, religia żydowska wydała dwie religie potężne: chrześcijaństwo i islamizm.
Osobliwato matka, którą się darzy szacunkiem i wzgardą.

(D. Ph.)

== Wszystko, co nam opowiadają o Chrystusie jest godne niedorzeczności starego testamentu lub domu obłąkanych. Był on synem Boga i Żydówki. Jeszcze nie sam Bóg, ale istota wyższa z lewego loża, mogąca tworzyć cudy. Nasi kuglarze jarmarczni czynią jeszcze ciekawsze.
Ale koniec jego jest naturalny. Los wszystkich przedwczesnych budzicieli ludu, naturalna pomsta za wzgardzenie tymi, którym on dawał imię „pobielanych grobów“. Dla przykładu publicznie stracony, wstał podobno którejś nocy w ukryciu z martwych...
Kto nie wierzy, że schodził on w piekła,... nie jest chrześcijaninem.

(Ex. imp. de M. Bol.)

== Na przekor fanatykom, łotrom, głupcom — historya Chrystusa, jak zresztą wszystko, może być przedmiotem badania.

(Dieu et les hommes.)

Nie znajdujemy u Rzymian dokumentu, któryby stwierdził, że Chrystus został przez nich ukrzyżowany. Musimy więc (wiarę temi czasy biorąc za nawias) poprzestać na takim domyśle:
„Nieznany Żyd, zwan Jezusem, za panowania cesarza Tyberyusza (roku nie możemy ustalić) został jako bluźnierca, ukrzyżowany“.

== Że nauka, którą Jezus po wsiach i miasteczkach opowiadał, była dobra, chętnie wierzymy. Morał jego był dobry — inne morały nie istnieją. Miał zresztą licznych słuchaczów i uczniów...
Nie wolno nam jednak twierdzić z pewnością, że Chrystus to właśnie mówił, co mu przypisują i że takie właśnie nadawał znaczenie swoim parabolom i przypowieściom, jakie im chcieli nadać późniejsi. Należy to przedewszystkiem zastosować do onego przykazania, w którem zaleca „znienawidzieć ojca i matki“ (ku ukochaniu wszystkich) i do tego, w którym mówi o mieczu (wiary). Ale gdy z pośród przypisanych mu przypowieści wybierzemy najprostsze, to znajdziemy w nich wysoką miłość Boga, świata, ludzi — morał najogólniejszy, a w czynach jego, prócz wypędzenia z świątyni kramarzy, nie znajdziemy jednego czynu, któryby wskazywał nań jako na burzyciela i warchoła. Całe dzieło jego życia, postawione w świetle rozumu, mówi o człowieku dobrym, prawym, płomiennym...
I jeszcze o dwóch słabostkach: człowiek ten kochał sławę i nienawidził kapłanów swego czasu.

(Dieu et les hommes.)
== Obrońcy Chrystusa. nazywają go sprawiedliwym. Przeciwnicy nie mogą mu zarzucić innej „zbrodni“, jak tę, że zbuntował 2.000 ludzi. Ale i to oskarżenie mieści się w książce, pełnej sprzeczności.

Nie był on „złoczyńcą“ i nie zasługiwał na śmierć męczeńską.
Zgotowali mu ją kapłani — szalbierze i oprawce wszystkich czasów.

(Dieu et le hommes.)

— Ale za cóż Go czcić — wołają duchy wolne — czy za to, że dał on początek sekcie, która przelała więcej krwi, niż wszystkie wojny?
Sądzę, że w błędzie trwają ci, którzy widzą w Chrystusie „założyciela sekty“. Przeciwnie, słuszność nakazuje widzieć w nim człowieka wolnego od sekciarstwa. A pamiętajmy zawsze o tem, że chrystyanizm od czasów Konstantyna dalej zapewne odbiegł od Chrystusa, niż od Brahmy lub Zoroastra. Jest to „zasługa“ czasu.

(Dieu et les hommes.)

Najzaciętsi wrogowie Chrystusa przyznać mu muszą rzadki dar przykuwania do siebie ludzi. Władztwa nad duchem nie zdobywa się bez talentu i charakteru. Przywódca musi wzbudzać, jeśli nie uwielbienie, to bezwzględny szacunek. W człowieka wzgardzonego nikt nie uwierzy i nie będzie go słuchać. Nie da się więc zaprzeczyć, że posiadał on niepowszednią dzielność, wiarę, siłę, dobroć, umiarkowanie i sztukę porywania ludzi, zaś przedewszystkiem — czystość obyczajów. Nazwałbym go chłopskim Sokratesem. Obadwaj uczą bezinteresownie morału, mają licznych uczniów i wrogów, ściągają na swoją głowę gniewy kapłanów, skazani są na śmierć i apoteozowani.

(ibid.)

Przez trzy następne stulecia chrześcijanie spłodzili nie mniej jak 54 ewangelie! Rzecz dziwna, że nie powstało ich jeszcze więcej, gdyż o to, zdaje się, najpilniej dbali, aby wznieść potężny gmach kłamstwa na podstawie niezliczonych bajek, legend, proroctw, sfałszowanych ksiąg i równie autentycznych cudów.
Oszustwa te były w każdym razie zbożne.
Nadewszystko ciekawe są cudy męczeństwa. By ustalić cud, należy nieco inaczej myśleć i postępować, niźli to się dzieje w Rzymie z kanonizacyą świętych kościoła.
Na początku czekają tam, rychło święty przestanie żyć. Czekanie to trwa najmniej sto lat. Po stu latach, gdy rodzina świętego trupa lub prowincya, ojczyzna jego ciała, która proteguje swego ziomka, wyłoży bitych 100.000 talarów w gotówce na koszty św. procesu, kościół nakazuje badanie świadków cudu. którzy przed 50 laty słyszeli od dewotek. które słyszały przez 50 laty od dewotek innych z przed 50 laty..., że w mowie będący i aspirujący do świętości święty uleczył jedną kumę od tasiemca.
Metoda, acz dość ścisła, nie może się ubiegać o pierwszą nagrodę naukowości.

(ibid.)

Dlatego — obieramy za przewodnika — historyę.
Za czasów Nerona chrześcijanie plemią się już w Rzymie, gdzie ich nie odróżniano od Żydów z pochodzenia, ni z mowy.
Wszyscy uczeni zgodnie utrzymują że Simon Barjone, zwan Piotrem, nigdy do Rzymu nie zawitał.
Wyzywającym po prostu jest fakt, że ani dzieje apostolskie, ani listy Pawła żadnem słowem nie potrącają o tak ciekawą sprawę przybycia św. Piotra do Rzymu — późniejszej stolicy Piotrowej.
Dalej nie bez wartości dla tych, co nizką prawdę przenoszą nad wysokie fałsze, jest inna jeszcze małostka.
Oto senat rzymski nigdy nie prześladował ludzi za to lub owo wyznanie wiary i nigdy rząd nie zmuszał Żydów do zmiany religii.
Wogóle przed Domicyanem żaden z cezarów nie ścigał chrześcijańskiej gromady. Marek Aureliusz nakazał pozostawić im swobodę kultu.
Karakalla, Heliogabal, Aleksander, Filip, Gallien — byli raczej obrońcami, niż wrogami chrześcijan i mieli oni czas kościół swój ugruntować.
To też, mimo dookolną wrzawę i opór wrogów, używali chrześcijanie wolności i w wielu prowincyach, na ruinach świątyń zapadłych i zburzonych wznosili swoje kościoły.
Już Origines i św. Cypryan gromią swoich spółczesnych za zbytek, zniewieściałość, upadek obyczajów, i słowa ich najwymowniej podkreślają pomyślność warunków, w jakich się dokonywało przeobrażenie starego świata, gdyż nadużywanie jakiejś rzeczy dowodzi jej — istnienia.
Jeżeli późniejsi imperatorowie jak Decyusz, Maksymilian, Deoklecyan, są prześladowcami chrześcijaństwa, to — dzieje się to ze względów politycznych.
Nie wolno też nam przemilczać fałszów, do których się uciekali pierwsi chrześcijanie dla utrwalenia kościoła.
Fałszywe listy Piłata do Tyberyusza, zmyślony edykt tego cesarza, podnoszący Chrystusa do potęgi Boga, fałszywe listy od Seneki do Pawła, od Pawła do Seneki. Wszystkie te fałsze, którymi karmiono ludzkość przez tyle, tyle wieków nie zadusiły jednak religii chrześcijańskiej, choć dusiły — łudzi...
Dowodzi to, że, mimo całą późniejszą potworność nadbudowy, zawiera ona w sobie prawdy tem głębsze, im sztuczniejsze są jej osłony.

Rzecz osobliwa, że bajkom o strąconych aniołach czyli szatanach Stary Testament i księgi kanoniczne tak mało udzielają miejsca.
Szatan w księdze Hioba jawi się, jako władca świata, zależny jednak od Boga. Słowo „szatan“ jest pochodzenia chaldejskiego i odpowiada perskiemu Arymanowi, którego Chaldejczycy zaszczycili adoptacyą i wzięli na własność; zaś boleściwy Hiob, pasterz arabski, żył, jeśli żył, na granicy persko-chaldejskich mitów...
Demonologia została nam przekazana z odleglejszych jeszcze czasów — het! — od pierwocin kultury indyjskiej, przechowanej w księgach braminów.
Niektórzy komentatorowie wywodzą kosmogonię aniołów i ich zniebazstąpienie z księgi Jezajasza, gdzie powiedziane jest: „jakżeto, o Lucyferze, światłonośco, strącono cię z nieba“, co starczy za dowód, że ten właśnie szatan, wziąwszy na się postać węża, kusił Ewę poznaniem.
Prócz księgi Hioba jeszcze podanie o Tobiaszu napomyka o szatanie i złych duchach.
Mimo to, Żydzi nie uznawali piekła, ani szatanów.

(Es. s. l. M..)

Dopiero znacznie później, w czasy rozwielmożnienia się faryzeuszów poczęli oni wierzyć w dusz nieśmiertelność i instytucye piekła.
Spotykamy sławne imiona: Belzebuba, Belfagora, Asztaroth, bogów notorycznie syryjskich. Fakt zapożyczenia szatana od strony pogańskiej byłby dla religii, uwzględniającej sataniczne byty, dość kłopotliwy, gdyby nie dał się z taką łatwością wytłómaczyć:
Oto Pan Bóg tak chciał i tak dopuścił, ażeby wiara w duchy dobre i złe, w nieśmiertelność, wieczną nagrodę i wieczne potępienie, przesiana była wpierw przez przetak dwudziestu ludów i wieków, zanim doszła do świadomości żydowskiej.
Nasza religia uświęciła tę długą, żmudną naukę: wszystko, co inne ludy zaledwie przeczuwały, ona wyniosła ponad wszelkie wątpienia, zaś wszystko, co w starożytności było zaledwie widzeniem, obrazem, symbolem, stało się przez objawienie prawdą boskiej potęgi.

(Es. s. l. M.)

Dla starożytnych piekło było objawieniem — Wesołości. Nie dla wszystkich... O każdym czasie, o każdej dobie nieśmiertelności głupstwa, palono kadzidła. Byli więc i w one czasy, którym na samą myśl potępienia latały zęby, jak w febrze.
Jako dziś, jako zawżdy...

(D. Ph.)

I jako dziś, byli mędrce, którzy sami nie wierząc, żądali, aby wiarą zarażono pospólstwo.
Np. Tymeusz z Lokri (III. w. po N. Chr.). Bowiem istnieje gawiedź bezmyślna nieukształconych łotrów i opojów. I jedynym jakoby dla nich biczem była wiara. Powiedźcie że dusza jest śmiertelna a piekła wcale a wcale niema, świat zadrży w posadach.
I słusznie. Niech wizye piekła ścigają złodzieja, rabusia, oszusta. Własność — suprema lex!
Gdyby mi dano pouczać gromadzką hołotę, uczyniłbym jak pewien ksiądz, co okradzion przez wierne baranki, tak przemówił podczas kazania:
„Nie rozumiem doprawdy, jak mogło przyjść Chrystusowi do głowy dać się za taką, jak wy, kanalię ukrzyżować“...

(D. Ph.)

Muszę jednak bronić mnichów przeciw zarzutom, jakoby wynaleźli piekło.
Jest to fałsz! Wynaleźli oni tylko sposób wyłudzania pieniędzy od żywych i dali kawał patetycznego piekła na ziemi.

(D. Ph.)

Kościół katolicki uposażony w dzikość przez Hunnów, Gotów, Wandalów, wypiastował na swojem łonie taką mnogość nieokrzesanych nałogów, ciemnoty i nieuctwa, że wszelka próba przywrócenia mu godności, równałaby się zaprzeczeniu istocie jego bytu.
Gatunek ludzi, poczuwających się do kapłaństwa, (mówię o wszystkich kultach), zawsze i wszędzie gardził cnotą umiarkowania, świecąc przykładem zbrodni i wybryków.

(D. Ph.)

Ale sekta, żądająca od swoich kapłanów celibatu, w biegu o nagrodę rozpusty pierwsza dotarła do mety... Tu powściąganie cugli prowadziło do dróg, na których rynkokrężna Wenera i Pederastya walczyły o prawo posiadania grzesznego ciała świątobliwych i wielebnych.

(D. Ph.)
== Wiemy, że pierwsze wieki chrześcijaństwa nie znały hierarchii kościelnej.

Nie znajdujemy też w księgach tej epoki wyrazu: „papież“.
Sfałszowaną listę pierwszych papieży wyjęto z apokryficznej księgi św. Damazego... Pierwsi chrześcijanie byli biedni... Za Konstantyna I. tworzył już kler chrześcijański korporacye. Od świeckiego władania bodaj skromnym folwarkiem trzymano jeszcze świętych biskupów na odległość dobrej mili... Dopiero w czasach anarchii politycznej udało się papieżom posiąść kilka rezydencyj i kilka nieznacznych domenów...
Zasadą całego średniowiecza są nieustanne pretensye papieży do władztwa, supremacyj i patronatu nad ówczesnym światem z tytułu i racyi zastępstwa Chrystusa na ziemi.
I oto przez długie wieki obierano papieży ręką orężną. Byli oni zgorszeniem, hańbą i bożyszczem katolickiej Europy. Od Karola Wielkiego świat chrześcijański stawał się pod jedną naczelną zasadą walki cesarza z papieżem, — zasadą wszelkich przewrotów i nicią Aryadny, która prowadzi nas w nowe dzieje.

(E. s. l. M.)

== Krucyaty służyły papieżom, ich mocy i pysze. W interesach papiestwa dokonano wielkich, niesłychanych mordów...
Rozlała się naonczas nieobjęta, rwąca rzeka głupstwa, po której papieże chadzali, jak Chrystus po morzach.
Rzecz pozornie dziwna, że niektórzy gnuśni i znienawidzeni namiestnicy Chrystusowi nie zachwiali potęgą kościoła... Instytucya przeżywa niedołężnych kierowników, przeżywa sama siebie... Pozostała ona świętą, wspierana w rozroście czasu przez możny kler i możniejszą jeszcze liczebnie bezimienną trzodę głupców, tworzących po wszystkie czasy to, co się zowie „opinią Europy“.

(Es. s. l. M.)

== Chcemy być czyści, szczerzy, bezinteresowni. Niech kościół mówi sam: dajemy wyjątki z pięknego dzieła, które śpiewa o początkach i złotym wieku św. Inkwizycyi a które Ludwik Paramo, inkwizytor z królestwa Sycylii, nakazał w królewskiej drukarni w Madrycie ku oświeceniu niewiedzących Roku Pańskiego 1598. po łacinie drukiem ogłosić.
Początek Inkwizycyi sięga stworzenia świata. Pierwszymi kacerzami byli Adam i Ewa, pierwszą zasłużoną karą było wygnanie z raju. W Testamencie Nowym pierwszym Inkwizytorem był Chrystus, potem św. Piotr i Paweł, potem apostołowie inni, którzy urzędy swoje przekazali w prostej linii i naturalnem prawem spadku — papieżom i biskupom. Od nich znowu łaska spadła na św. Dominika, tępiciela Albigensów. W samym Laval spalono ich na jednem posiedzeniu 200.
Roku 1229. hrabia Tuluzy przyjął Inkwizycyę w swoje progi, a papież Grzegorz polecił ją pieczy zakonu Dominikanów.
Inkwizytorowie pracowali pospołu z biskupami, którzy użyczali braciszkom lochów i kaźni.
Koncylium 1229 r. w Tuluzie wypracowało dla biskupów instrukcyę, rozkazując im w każdej parafii kościelnej wybierać jednego księdza, dwóch — trzech pewnych i dobrych religiantów, i zobowiązać ich solenną przysięgą, że będą tropili heretyków po wszystkich domach, podziemiach, piwnicach, każdej chwili i w każdej potrzebie.
Roku 1473. papież Sykstus IV. ustanowił urząd Wielkiego Inkwizytora dla Hiszpanii.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Na skutek rozkazu Wielkiego Inkwizytora — braciszka Turrecrematy (zw. Torkwemadą) — Ferdynand V., zwan Katolickim, wypędził z kraju wszystkich Żydów, dając im trzy miesiące czasu na rozmyślanie i wyrnijście z granic państwa. Wolno im było wziąć z sobą „wszystko“ co posiadali — prócz złota i srebra...
Braciszek Turrecremata zaostrzył jeszcze ten edykt banicyjny w dyecezyi Toledo przez rozkaz obowiązujący wszystkich chrześcijan pod groźbą ekskomuniki i wzbraniający dostarczania Żydom niezbędnych środków do życia.
Po wydaniu tych praw koło pół miliona żydów opuściło kraje, rządzone przez Ferdynanda V. większość ich zaginęła w nędzy....
Czyny tej miary znalazły najwyższe uznanie u wszystkich władców chrześcijańskich.
Co prawda, niektórzy filozofowie, krytykując edykty Ferdynanda Katolickiego, usiłowali dowieść, że religia chrześcijańska zakazuje prozelityzmu w postaci gwałtu, ognia i miecza i że hańbą jest myśleć inaczej...
„Są to jednak argumenty liche“ — twierdzi Paramo — „i ja sądzę, że edykt króla Ferdynanda był tem jeszcze sprawiedliwszy, że pozostawiał Żydom swobodę wyboru pomiędzy chrztem św. a dobrowolnem opuszczeniem kraju. Co do sekwestracyi ich majątku, to — przecież zdobyli go lichwą na ludności chrześcijańskiej...
Zresztą i wreszcie — popadli Żydzi przez śmierć Zbawiciela w niewolę wieczną, zaś własność niewolnika jest własnością pana“.
... Zaprowadzenie Inkwizycyi w Toledo otworzyło dla kościoła źródła bogactwa... Popłynęła krew, ale i złoto. W pierwszym dwuletnim okresie spalono 52 zapamiętałych (i zamożnych) heretyków, a 220 skazano in contumacia.
Można więc sądzić o pożytkach św. Machiny, która w tak krótkim czasie tak pozytywne osiągnęła zdobycze.
Niestety, od początku XV. wieku papież Bonifacy IX. daremne czynił zabiegi dokoła wprowadzenia Inkwizycyi w Portugalii.
„Lecz niezbadane są ścieżki Boga Pana“ — mówi Paramo... Bo czego nie zdołali, mimo najgorętsze wysiłki, uzyskać papieże, — uczynił sam król Jan III., powierzając to dzieło zręcznemu łotrzykowi, którego mu poddał Bóg, jako narzędzie...
... I szła Inkwizycya, jak cień, za każdą zdobyczą terytoryalną, wędrując za Hiszpanami do Ameryki i za Portugalczykami do Indyi.

(D. Ph.)

== Kto chce nabrać szacunku względem Inkwizycyi a zwłaszcza jej odrębnej, prawom świeckim nieznanej procedurze, niech sięgnie do podręcznego słownika Inkwizytorów, którego autorem jest Mikołaj Eymeric — Wielki Inkwizytor królewstwa Aragonii (połowa XIV. wieku):
§. 58. Wykluczona niech będzie litość dla dzieci, obecnych przy torturach ojca. Albowiem dzieci prawem boskiem i ludzkiem odpowiadają za grzechy rodziców.
§. 123. Żadnych doniesień chociażby i bezpodstawnych nie wolno inkwizytorowi wykreślać z księgi... Prawda może wyjść na jaw znacznie później...
§. 296. Przy odczytaniu protokołu w obecności oskarżonego wolno i godzi się opuścić nazwisko szpiega i indykatora... Oskarżony niech błądzi w domysłach...
§. 313. Dla stosowania tortury wystarczy zwykła chwiejność w zeznaniach oskarżonego.
§. 319. Przy uwolnieniu oskarżonego od odpowiedzialności należy wystrzegać się uznania go za niewinnego... Dość jest powołać się na brak dostatecznych dowodów winy.
§. 331. Odstępcy od kościoła, którym ta zbrodnia została wykazaną, mimo wszystkie obietnice i przyrzeczenia na przyszłość, będą wydani świeckiej sprawiedliwości dla wydania i wykonania wyroku. Inkwizycya ogłasza, że w oznaczonem miejscu i czasie zbrodniarz będzie oddany w ręce władzy świeckiej i obwieszcza ludowi, aby mógł być uroczystości obecnym, wysłuchał kazania inkwizytora i uzyskał przez to zwykłe odpusty (40 dni dla widzów i słuchaczy, trzy lata dla tych, którzy przyjmowali udział w tropieniu, sądzeniu i skazaniu heretyka i również trzy lata odpustu dla tych, którzy wskażą nowych kacerzy).
§. 332. Winny, nad którym już zapadł wyrok, przyprowadzonym będzie na miejsce męki. Towarzyszy mu tłum pobożnych, którzy się za niego modlą i nie opuszczają go, dopóki nie odda duszy Panu Bogu.
§. 335. Gdyby kacerz, już przywiązany do ofiarnego słupa na stosie, wyraźnie ujawniał żal i skruchę, to w drodze wyjątkowej łaski może być do kościoła przyłączony (tem niemniej spalony).
Wreszcie w §. 369. żąda Eymeric, aby postępowanie odbywało się bez gadulstwa adwokatów — w nieprzerwanem posiedzeniu, bezapelacyjnie, z ograniczeniem liczby świadków i t. d.

Oburzającą tę procedurę katów i idyotów stosowano z nieznacznemi zmianami w Hiszpanii i Portugalii.
(D. Ph.)

== Zbliżamy się do równostanu. Każdy człowiek rozumny i szczery odrzuca sektę chrześcijańską, jako absurdum. Pozostaje nam wysoka godność teizmu. Jedyną autentyczną ewangelią jest wielka księga natury, pisana ręką Boga i zaopatrzona w jego pieczęć.

(Ex. imp. de M. Bol.)

Kościół bojujący daje obraz potężnych wysiłków ludzkiego ducha i zawsze będzie przedmiotem wysokiego podziwu, ale też i mroźnego badania.
Zdawałoby się na rzut oka, że o Jezusowem Zgromadzeniu powiedzianem już zostało wszystko w kierunku dobra i zła.
Mimo to wierzę, że przypisywany tak często św. Ignacemu Lojoli szatański zamysł podboju całego świata zapomocą poddania swojej władzy króli i ich sumieniu nie leżał na surowych, lecz dość skromnych liniach Ignacowych chceń, — przynajmniej nie leżał na samym ich początku.

(Es. S. L. M.)

Lojola, człek, co prawda, w dostatecznej mierze namiętny i opętany żarliwą chucią ambicyi i czynu, tak daleko jednak nie sięgał — sięgać nie mógł. Chudopachołek, nędzny szlachetka biskajski, bez wykształcenia, stosunków, donkiszoteryjnie po uszy zatopiony w rycerskich romansidłach, duch mistyczny, romantyczny, patetyczny, ascetyczny, zdolny do całopalnych natchnień o wysokiem napięciu i propagandy, szukał siebie przez większą połowę życia, aże — znalazł.

(ibid.)

Zawiła głębsza pieśń jego żywota wyłania się z nicości dość późno — w 30. roku życia, gdy ranny przy oblężeniu Pampelony, leżał przyszły wódz Ecclesiae Militantis na łożu boleści, czytając „Złotą Legendę“ (Jacques de Voragine — XV. wiek) i nawiedziony przez wizyę ślubował, jak wielu innych spółczesnych, pielgrzymkę do Jerozolimy. Odtąd poddaje się wszystkim praktykom askezy. Sam nic nie wiedzący, rycersko ciemny, wędruje od sioła do sioła chwaląc Boga, i Madonnę, której się ofiaruje za rycerza, obrońcę i służkę, siebie zbawia, Maurów siecze, przeżywa w duszy nieomylnie głodnej czynu bohaterstwa, poświęcenia za wszelką wysoką cenę, twórcze niepokoje...
Wszystkim tym porywom stoi na przeszkodzie nieznajomość łaciny. Boga chwalić — to umiejętność. Religia była i jest sztuką.
I oto nie pierwsza w jego życiu, ale jedna z najtwardszych prób charakteru, rozkazodawczej woli, której ten człowiek był mistrzem.
W 33. roku życia staje żołnierz Madonny, Ignacy Lojola w Salamance na przedprożu abecadlanej wiedzy czyli gramatyki.
Śmiech... Biją weń gromy śmiechu, nie pierwsze, nie ostatnie.
Więzi go Inkwizycya — więzi coś groźniejszego. W trzydziestym trzecim roku życia Ignacy Lojola, który pragnie opanować panujących nad ówczesnym światem, nie opanowuje początków gramatyki ani w Salamance, ani w Alkali!
Więc klęska i nicość?
Tak, dla każdego innego.
Dla Lojoli płyną stąd konsekwencye zdumiewające, szalone.
Udaje się do Paryża, wstępuje do szóstej klasy Collège Montaign, gdzie, na równi z chłopięcymi towarzyszami niedoli łacińskiej, odbiera prawidłowe chłosty za swoje nieludzkie zamiary i niewczesną gorliwość z pokorą chrześcijańską i uśmiechem filozofa...
Powoli — opornie skroś ciężkie twarde zwoje cerebralne sączy się w łeb rycerski łacina.
Nigdy jej nie poznał gruntownie.
Nic to! Wola góruje nad zdolnością. Błądzi po Paryżu biedny, nieznany, śmieszny, znajduje kilku nędznych rodaków i Francuzów, którzy się doń przyłączają i o strasznie spóźnionej porze — około 1537. roku — a więc w czterdziestym szóstym roku życia udają się wszyscy do Rzymu, aby uzyskać audyencyę u papieża Pawła III., jako pielgrzymi pragnący w Ziemi św. założyć swój własny zakon.
Zdobiły tych ludzi cnoty niezwykłe: byli dobranem stowarzyszeniem charakterów, bezwzględnie mężnych, żarliwych, stawiających czoło wszystkim niebezpieczeństwom i ofiarom.
Wśród nich, pierwszym płomienną — uzasadnioną ambicyą był — Lojola.
Ziszczenie, jak wiadomo, przyszło nie od razu. Droga do Jerozolimy była podówczas niepewna. Uzyskać od papieża bullę, tworzącą nowy zakon, należało do trudniejszych jeszcze rzeczy. Wypadło znowu czekać i wyglądać szczęśliwszych okoliczności.
Nastąpiły smutne wczasy. Lojola, który coś niecoś wreszcie z nieprzemożonej gramatyki łacińskiej był liznął, dzięki poważnym studyom w Salamance, a zwłaszcza paryskiej chłoście, poświęcił się wychowaniu dzieci. Wyznawcy jego poprowadzili to dzieło z rzetelnem znawstwem i powodzeniem. Jezuici poczęli zagarniać pod swoje berło szkoły, uniwersytety, zwycięsko zwalczając świeckie spółzawodnictwo.
Zabłysł dla nich jasny dzionek tryumfu. Do trzech zwykłych obowiązujących każdy zakon ślubów dorzucono jeszcze jeden, który miał dla nich znaczenie rozstrzygające — bezwzględne posłuszeństwo papieżowi i zakon, powołany wreszcie do życia, wydał z siebie misyonarzy; bojowników wiary, którzy obiegli świat cały z żagwią w ręku, głosząc dogmaty wiary, posłuszeństwa, pokory i absolutyzmu papieży...
Powoli wkradli się na wszystkie dwory europejskie, zdobyli głośną sławę, jako wychowawcy, przenikli do Chin, Japonii, Paragwaju. W czasach ich wygnania z Portugalii zgromadzenie liczyło 18.000 zrzeszonych, skupionych pod nieograniczoną władzą jednego dożywotniego generała, zdyscyplinowanych kornem posłuszeństwem i solidarnością.
Rządy tych zelotów były wzorem despotycznej monarchii.

(ibid.)

Byli jak młodzi zdobywcy nowego świata płomienni trudem, energią i pewnością siebie. Męstwo ich równało się waleczności witezi. Pokonali każdego z osobna i wszystkich wrogów i wygrali do ostatka wielką grę...
Zmierzch tych bogów był równie ciekawy, jak okres ich władztwa.

(ibid.)

Losy każdej przeżytej instytucyi i organizacyi!
Pierwszą przyczyną upadku Jezuitów było mimo ich dalekosiężnych wpływów, środków i ducha przedsiębiorczości — ich wrogi, odśrodkowy stosunek do społeczeństwa i narodu.
Żaden możny zakon nie uprawiał jeszcze takie tyranii, nietolerancyi i polityki prześladowczej.
Żaden też nie był tak znienawidzony.
17. kwietnia 1764. r. pierwszy ksiądz Chaudelin ogłosił ich statuty za przeciwpaństwowe i antispołeczne, czem wyświadczył ojczyźnie niepożytą, niezapomnianą zasługę.
Jeden parlament za drugim oświadczał się przeciw zgromadzeniu Jezuitów; podkreślając działalność ich, jako zagrażającą instytucyom państwowym, jako niedopuszczalny status in statu.
Wreszcie edykt królewski w listopadzie 1764 r., pod naporem parlamentu i opinii społeczeństwa nakazał nieodwołalnie rozwiązanie zgromadzenie O. O. Jezuitów.

(Hist. de Parlem. de Paris.)

Kastowa pycha i zarozumiałość potomstwa Lojoli doszła z biegiem czasu do bezkresu niedorzeczności. W jednym wypadku uzyskali rozkaz uwięzienia księdza za to, że dał im przezwisko — „mnichów“.
Tworzyli oni rzeczywiście nad-rząd, narzucając się w każdej społeczno-politycznej dziedzinie na kierowników, pretendujących na wyłączność władzy i kultu.
Niesłychana była pogarda, jaką żywili dla uniwersytetów, do których nie należeli, dla ksiąg, których nie napisali, dla księży i ludzi bez wybitnego stanowiska.
Od czasów ks. jezuity Garassea (XVI. i XVII. wiek) pisma polemiczne Jezuitów mogą służyć za wzór maniacznej ciasnoty i zarozumienia. Mieli oni szczególny, wyjątkowy dar jątrzenia ludzi absolutną arbitralnością swoich sądów.
Popadali przytem coraz częściej w śmieszność, gdy wysokości ich tonu przestało odpowiadać realne stanowisko wychowawców i nauczycieli.
Z narodzinami nowych kierunków poczęły się im wymykać z pod ręki co ważniejsze placówki.
Świat przebacza wszystko — krom pychy. Dlategoto parlamenty, których członkowie należeli przeważnie do ich uczniów, skorzystały z pierwszej sposobności, by ich zdruzgotać ku prawdziwej radości całej myślącej Europy.

(D. Ph.)

Troska o ostatnie chwile wielkich tego świata, o ich bezgrzeszne konanie stanowiła pierwsze zadanie tych wielkich aktorów.
Odźwierni zaworów niebieskich z własnej łaski stawali u wezgłowia konających i ułatwiali koronowanym duszom wjazd do raju przez główne wrota najkrótszą niepiekielną i nieczyśćcową drogą. Drugą troską — było tworzenie po miastach misyi, tak jakby tu chodziło o nawracanie Indyan lub Japończyków...
... — O mnichy! mnichy! — zaprawdę wam mówię: nie wtrącajcie nosa w sprawy tego świata, albowiem drzwi się przed wami nie bez szkody dla tego organu kiedyś zatrzasną bezpowrotnie.

(D. Ph.)

Antiteza.
Jan Meslier — proboszcz z Etrepigny i But de Champagne, był synem drwala. Wychowany na wsi, przeszedł przez surową szkołę życia. Ukończył jednak studya i został księdzem. Z biblii i ojców kościoła czerpał on swoje myśli i pozostawił je w trzech odpisach.
Oto co pisał 1. Meslier na grubej, starej okładce z szarego papieru.
„Poznałem błędy, nadużycia, próżność, złość i głupotę ludzką, Przyznaję, że za życia nie miałem odwagi słowa, nie wypowiadając się tak, jak tego pragnęła dusza.
Czynię to, umierając, aby wiedziano, w testamencie“.
Na czele tego testamentu znajdujemy rodzaj przedmowy, w której on prosi swoich parafian, aby wybaczyli mu wszystkie kazania, w których nie było słowa prawdy, chociaż mówił do nich, jak inni księża z urzędu — t. j. powtarzał wiekowe, górne i nienawistne fałsze.
Meslier umarł w 1733 r., w 55 roku życia. Powszechnie mówiono, że syt życia, zagłodził się dobrowolnie, przynajmniej odmawiał przyjęcia pokarmu... Skromny swój majątek zapisał parafianom z prośbą, aby go pochowano w ogrodzie.

(Extrait des Sentiments de Jean Meslier.)

Luter — mąż gwałtowny i burzliwy w słowie, piśmie i czynach — w życiu codziennem, u siebie w domu, wszystkim się jawił, jako dobry, pogodny, towarzyski człowiek.
Cała jego nienawiść, którą darzył dogmatyków sakramentu, sprowadzała się do tego, że starał się ich usuwać z uniwersytetów i służby Bożej.
Na one czasy było to stanowczo mało.

(Es. s. l. M.)

Wyobraźcie sobie olbrzymią budowę pod kopułą — Pantheon o tysiącu ołtarzy i pośrodku mieszany tłum przedstawicieli wszystkich sekt i wierzeń.
Oto przyjęli w siebie Boga, każdy na swój sposób i idą szerzyć swoje wiary...
Naraz — nie wiedzieć czemu — świat gore, podpalony od wszystkich stron.
Ludy wstrzymały dech... Drżą króle. Drży ziemia cała...
Czy was nie zdumiewa to widowisko?
Czemu ta obłędna myśl przebłagania niebios, obłędna zasada ofiary zaraziła wszystkie kulty i religię, jako konieczność?
Lwy ryczące szukały kogo by pożreć, mnożąc błahość powodów dla mordu, zniszczenia.
„Ofiary! ofiary!“ ryczała ludzkość — „ofiary z wrogów, ofiary z sprawiedliwych, ofiary z szlachetnych, ofiary z dzieci!“
Ofiary!
Następuje gra najdziksza, najszaleńsza z szalonych.
Opętaną, nawalną hordą wdziera się Europa do Azyi, posoką Żydów użyźniając drogi.
Obłęd ten wyludnia połowę świata. Królowie, papieże, kobiety, starce, dzieci — wszyscy porwani świętym szałem żądają — ofiary, ofiary!
Dwa stulecia trwa ten szał, nie mający sobie równych.
Na grobie Boga miłości i pokory dokonano rzezi, której nie znały kulty czarnych, okrutnych bogów pogańskich.

(D. Ph.)

Mówiąc o fanatyzmie zapominamy o starodawnem znaczeniu tego słowa. Fanaticus było zaszczytnem mianem oznaczającem służkę lub dobrodzieja świątyni.
Dziś rozumiemy pod tem słowem — nizki obłęd sekciarski, godzien mroków średniowiecza. W stosunku do zwykłych przesądów jest fanatyzm tem czem delirya w stosunku do gorączki lub wściekłość w stosunku do gniewu.

(D. Ph.)

Doskonałą próbkę i wieczystą hańbę fanatyzmu daliśmy... sami, my — Francya w noc św. Bartłomieja...
O jasna wiaro! Czemże jest niewiara?

(D. Ph.)

Ale co powiecie o cichym, mroźnym fanatyzmie sędziów, skazujących nas za myślenie w odmiennych kategoryach.
Znam jedyny środek odtruwający — wiedzę. Lecz ci wybrani, którzy ją spożywają są tak nieliczni i tak bezsilni...
Religia natomiast jest nietylko bezsilną, ale posiada właściwości wybitnie trujące dla zadżumionych. Imię wam: miliony.
Prawa! Czytajcie wyroki nad głowami furyatów...
Jakież macie mosty do człowieka, który wierzy, że mądrzej jest słuchać Boga, niż człowieka — i „dlatego“ zarżnie cię, jak barana?

(D. Ph.)

Prawo głupoty jest tak absolutne, jak ostrze noża.
A nóż ten dali do ręki głupcom namaszczone, historyczne łotry i szalbierze.
Fanatyzm zna wszelkie odmiany bydlęcego gatunku: tygrysów, psów, małp, ale i lisów; tych bodaj najwięcej. Dość przywieść na pamięć ogromy fałszu i potwarze zwalone przez fanatyków rzymskiego kościoła na głowy fanatyków kalwinizmu, lub Jezuitów przeciw Jansenistom i odwrotnie.
Nad całą tą kloaką góruje larwa dwójśmiechu, duch nawracający „błądzących“ na prawdziwą wiarę przy pomocy fałszu.
Obmierzłość ludzkiego nałogu narzucania jasnym oczom ciemnych okularów pchnęła dwóch Jezuitów w dom Monteskiusza, gdy był już na łożu śmierci... Najsprośniejszy mniszek wyrwie się z ramion kochanki, gdy mu powiedzą, że na drugim końcu miasta zdecha jakaś wysoka, warta nawrócenia dusza.
Więc dzień i noc prośmy Boga, by nas wybawił od fanatyzmu, tak jak pielgrzymujący do Mekki proszą Go, aby w drodze nie napotkali ludzi o posępnem obliczu.

(D. Ph.)

== „Wara od krytyki, wara od encyklopedyi Diderota, od mordu nad Jeanem Calasem, obywatelem Tuluzy!... Wszystko to fałsze, zmyślone przez wrogów kościoła, których dosięgnie ręka boża tu jeszcze na ziemi lub po tamtej stronie brzegu.
Słuchaj, człowieku! Ty, który ku uciesze wszystkich szatanów płonąć będziesz mniej więcej wieczność i który abyś spłonął czem rychlej z ręki bliźniego twego wraz z księgami Baylea i de Thou, na których spoczęła klątwa Rzymu! Ty — Izaaku Newtonie!... Ty... Johnie Lockeu... Ty Miltonie... Ty Szekspirze, Leibnizu — angielski parlamencie — wy wszyscy, ksiąg św. Teologii nie czytający — poganie, bluźnierce, celniki, antychrysty — zaprawdę, zaiste wam mówię: kędy nie ginie robak, zasię ginie dusza, kędy wieczne w infernalnej kuchni płoną znicze — pójdziecie wszyscy“...
Czemużto, panie?
I tak wam odpowie klecha: „fałszem jest, co jest fałszem i grzechem jest, co jest grzechem“.
I tak jeszcze powie: „Ja i Wy! Jestem, który każdodziennie spowiadam kury własnej parafii, — jesteście, z nią tworzycie sprośność; jestem który was czytam — jesteście, którzy nie zaszczycacie mnie spojrzeniem; ponad te różnice odprawuję jeszcze za 12 sou mszę św...
Czarcie plemię! Pompejusz, Cezar, Horacy, Wirgiliusz — iluż was jest, mięsiwa wieków i piekieł, bez czci, mszy, ideału i sumienia?“
Żart na bok... Nieinaczej mówią i głoszą Chrystusa augury dzisiejsze, nie innym jest język teologicznych pismaków...
— Spółżycie z takiem ść... daje już zawczasu cząstkę piekła na ziemi...

(D. Ph.)

Interesy ludzkości — interesy człowieka wymagają wolności sądu, sumienia, wyznania. Bez tolerancyi niepodobna sobie dziś wyobrazić wielkiego państwa, wielkiego ludu. Ale „wolność myśli prowadzi do moralnej zguby“. Od wieków wypisanotę niedorzeczną zasadę na bramach instytucyi państwowych i kościelnych.
Należałoby stąd sądzić, że zaledwie człowiek poczyna myśleć, — wnet opadają go węże grzechu.
Znaczyłoby to również, że t. zw. cnota, poczucie prawa i odpowiedzialności są czemś zbudowanem na piaskach ruchomych i dość tych morałów dotknąć, aby jak mumie, rozpadły się w proch.
Rzeczywistość na każdym kroku zaprzecza tej prawdzie: wśród zbrodniarzy widzimy więcej ludzi ciemnych, niż myślicieli...
Zdawałoby się, co więcej, że właśnie ludzie wielkiej wiary powinni wołać o tolerancyę najszczerzej i najbezwzględniej: ażeby w krajach, gdzie tworzą mniejszość, mogli swobodnie wykonywać prawo swego kultu, uławiać dusze na lojalne wędy prawdziwych wierzeń, tak iżby prawda wyskoczyła z chaosu, jak wszechorężna Minerwa z Jowiszowego mózgowia i zajaśniała, jako nowa, nieznana jeszcze gwiazda pierwszej potęgi na niebie ciemnych powiek naszych.
Nic z tego...
Mówią dalej — mówią a raczej gadają, że wolni myśliciele zagrażają całości społeczeństwa, jako sekta.
Mówi się tu o jednostkach, których wyznanie wiary polegało zawsze na pierwszej, niezłomnej zasadzie swobody i dostojeństwa myśli. Występować zaś solidarnie przeciw sekciarzom i prześladowcom nie znaczy jeszcze tworzyć sekty, tak samo jak gnębić gnębiciela nie znaczy prawdy uszczuplać, ale bronić najświętszych praw, jakie człowiekowi nakazuje — świadomość...

(D. Ph.)

Drży mi na ustach inna prawda: „niech będą pochwalone ludy starożytne nieprześwietlone łaską... chrześcijaństwa“.
Zacóż was czcić, bracia chrześcijanie? Czy za to, że wydaliście najkrwawszych, najwymyślniejszych oprawców, jakich nie znały czasy pogaństwa?
O — wy odwieczni, co chwila chwytani na falszach... szalbierze!
W bojaźni Bożej to mówię i skrusze... Być może się mylę... Być może, wypuszczając trzewia z opornych kacerzy, siedzieliśmy po prawicy Boga? Być może... Być może stolica Piotrowa, zbudowaną została na głowach, ściętych w noc św. Bartłomieja... Być może wszelki mord i grzech, i nikczemność tyranom papieskim przysporzyły blasku i — nieomylności?

(D. Ph.)

== Chcecie naśladować Chrystusa? Idźcie na męki. Ale sami, bez towarzyszy. Tak przystało żarliwym naśladowcom. Czemużto dotąd z niepojętą koniecznością działo się wręcz przeciwnie: czyżby rola sędziów i katów nęciła was względnem... bezpieczeństwem?
Gdzież są obiecani w przypowieściach ojcowie synów marnotrawnych, robotnicy wynagradzani za jedną godzinę dnia — jak za dzień cały, miłosierni samarytanie i im podobni?
Trwoniciele ducha, — pytam: gdzie Chrystus wzbraniający łotrowi — miecza?
Milczą. Na to niema odpowiedzi. To była — legenda...
Oczywiście chrześcijaństwo jest tem przedewszystkiem szczęśliwe, że wyklucza wszelką odpowiedzialność za słowa... No... i za czyny... Na ten przykład — (znowu!) — Noc św. Bartłomieja czyli stukrotne umęczenie i zabicie Chrystusa.

(D. Ph.)

== Dysputa człowieka konającego z barbarzyńcą.
Gość (do konającego):
„Puchu marny! Trupie! Do cię gadam. Podpisz ten oto weksel: jeżeli tego nie uczynisz, ciało twoje nie spocznie na poświęconym cmentarzu, żona i dzieci twoje — żona i dzieci człowieka niepogodzonego z życiem i śmiercią — będą od gromady poniechane.
Konający (słabo... szeptem):
Och... Nie dobrze słyszę co mówisz... Groźby twoje, które wyrzucasz z siebie z taką łatwością... chwilom moim ostatnim odbierają... wszelką rozkosz... Na Boga... odejdź... miej litość... Och...
Gość. Litości... Haha... A ty czy „masz litość“ nie słuchając mego rozkazu...
Konający. Nie... nie mogę... się z tobą... spierać...
Gość. Nie możesz, ale trwasz w błędzie, zapamiętaniu... Słuchaj! Dla takich jak ty konających istnieje procedura skrócona: wierzysz — nie wierzysz — powiedz, że wierzysz... Wtedy odejdę...
Konający. Nie wiem... nie wiem, doprawdy, czy się godzi... Mówię, że nie wiem... czy się godzi... przysięgę... w ostatniej... chwili... kłamać... łamać...
Gość. Cóż ci szkodzi? W zamian będziesz miał przyjemność...
Konający. Przy-jem-ność!
Gość. No tak... Pochowają cię na cmentarzu żona i dzieci.
Konający. Ach... ty gardzisz Bogiem... nie rozumiesz Boga... nie kochasz Boga...
Gość (szyderczo). Ty go „kochasz!“
Konający. Odpuść mi — bracie,.. Ale ty bluźnisz... Czyń z ciałem mojem... co chcesz... jak chcesz... Ale zaklinam: odejdź, odejdź...
Gość. Rozkazuję podpisać list od szatana do Boga...
Konający (z bladym, gasnącym uśmiechem)... Poco... rajfurzysz...
Gość (do siebie). Może dadzą kanonię, probostwo... pelerynkę...
Konający. Umie-ram... Będę... Boga prosił... o tę... pelerynkę... Żegnaj...
Gość. Poczekaj... Jeszcze chwilę... Umarł!
(Chwyta rękę trupa i podpisuje nią akt skruchy i pokory).

(Tr. de Taler.)

== List pewnego beneficyanta do O. Jezuity Letelliera — z dnia 6. maja 1714 roku.

(Parodya).

Przewielebny Ojcze!
Powolny rozkazom Waszej Dostojności ośmielam się tu przedłożyć sposób wytracenia wrogów Społeczności Jezusowej.
Obliczając żyjących dziś, niestety, w państwie Hugenotów na pół miliona głów, — zresztą niezależnie od tej cyfry mającej jeno znaczenie przykładu, uważałbym za wskazane i ze wszech miar pożyteczne:
1. Wszystkich łży-księży mieniących się „kapłanami“, jako schyzmatyków i kacerzy, któregoś dnia czy nocy w jednym czasie schwytać i ku zbudowaniu i umocnieniu w wierze — obwiesić.
2. Ojce i matki, wyznające schyzmę, wygładzić we śnie, w łóżku, sprawnie i w nabożnej ciszy, by uniknąć zbiegowiska tłumów, a przeto i zgorszenia.
3. Dziewki — schyzmatyczki, aczkolwiek godne losu rodziców, darować jednak na życiu i wydać za mąż za młodzieńców katolickich ku chwale Bożej; natomiast wyrostki od 14 lat, w błędach kacerstwa zrodzone, wykastrować doszczętnie, jako że płód od nich jest podły i paskudny. Najmłodszy pomiot heretycki przygarnąć, dać w szkoły jezuickie i póty ćwiczyć, pokąd nie wyuczą się na pamięć sz. dzieł de Sancheza i de Moliny.
4. To samo godziłoby się uczynić z lutrami w Elzasie.
5. Co dotyczy Jansenistów, to — ci — będąc dość liczni (do 6,000.000) mogliby nam stawić niepożądany opór. Wszelako tak kalkuluję, że Duch, opromieniający Waszą Dostojność, wolnym jest od trwogi, — więc i z owym wrogiem, do którego wliczam wszystkie parlamenty, broniące „wolności“ gallikańskiego kościoła, da Bóg — wiktoryę. (36 tonn prochu na każdy parlament — razem na 12 parlamentów 12 ✕ 36 = 432 tonn, po 9 talarów tonna 129.600 franków; co dla Przewielebnego O. Generała mniej niż małostką być winno i jest).
6. Również otrucie kardynała Noailles pójdzie jak z płatka, jest to bowiem prostak i poczciwiec, do podejrzeń i polityki niezdatny.
Podobne środki pozwalam sobie zalecić dla wyzbycia się niektórych biskupów, których dyecezye dostałyby się w takim razie O. O. Jezuitom“.

Plan ten, w zasadzie przyjęty i pochwalony, nie mógł być wprowadzony w „życie“ a raczej w śmierć, gdyż Jego Dostojność w roku następnym popadła w niełaskę i skazaną została na banicyę.

(Tr. de Tolér.)

== Historya sądów ludzkich (opinii publicznej) nie jest niczem innem jak protokołem błędów.

(D. Ph.)

== Każda historya jest względnie „nowożytną“, gdy zważymy bezmiary czasów przedhistorycznych.

(D. Ph.)

== Żaden pewnik, nieosiągnięty w drodze matematycznego rozwoju faktów, nie może być poczytany za prawdę, ale może być jej przybliżeniem, prawdopodobieństwem. Innych pewników historya nie zna.

(D. Ph.)

== Za prawdę uchodzi np., że pomnik, wzniesiony przez naród ku uczczeniu jakiegoś zdarzenia, jest tego zdarzenia świadectwem.
Ale i pomniki często mylą. Bo jeśli zostały wzniesione nie przez spółczesnych świadków zdarzenia, ku upamiętnieniu nie zawsze prawdopodobnych zdarzeń, to mówią nam tylko o chęci utrwalenia czegoś, co będąc w one czasy tylko wierzeniem powszechnem, nie zasługuje na wiarę bezwzględną.
Równą miarę wątpliwości powinniśmy stosować i do świąt narodowych dorocznych, które nie rozstrzygają jeszcze o pewności źródeł, przyczyny, początku.
Nawet medal, wybity na cześć osoby lub zdarzenia, nie ustala jeszcze ani osoby, ani faktu, jako taki, bez świadectwa spółczesnych.

(D. Ph.)

Pierwowzorem dziejopisów są Tytus Liwiusz i Tacyt. Biorąc ich jednak za wzór, ma historyk nowych czasów do przełamania poważne trudności. Żądamy od niego bogactwa szczegółów, rzetelniej uzasadnionych faktów, dokładnych źródeł, bibliografii, wielostronności i szerokiej perspektywy, uwzględniającej prawa, obyczaje, stosunki ekonomiczne (handel — przemysł — finanse — gospodarstwo —demografię).
Historyę, w miarę posuwania się jej w głąb życia, obowiązuje cnota matematyków: ścisłość.

(D. Ph.)
Pra-początki historyi leżą na kresach bytu narodów.

Kilka ogólnikowych kronikarskich zapisków, przechowywanych w świątyniach i grodach warownych dają początek starej umiejętności dziejopisania.
Każda nieszczęśliwa wojna groziła jej zagładą. Podobna do rozdeptanego mrowiska, powstawała i ginęła po stokroć kronika — wzór syzyfowej pracy, wystawionej na wszystkie katastrofy żywiołowej przemocy i przypadku, które przekazać potomnym było troską pierwszych kronikarzy.
I trzeba było lawiny wieków i wielozmiennego bogactwa losów, aby wreszcie doszedł nas ten napoły ludzki, niemowlęcy bełkot pierwszej opowieści.

(Es. s. l. M.)

Ostatecznie, pierwotną krew i mózg użycza historyi — bajka.
I gdy filozofia przedziera się skróś te przepastne mroki minionych czasów, przychodzi jej w drodze obcować z chimerą człowieka, tak nieskończenie oślepionego trwałością wiekowych błędów, że wyprowadzić tego „ducha czasu“ na światło dzienne jest niekiedy daremnem zadaniem tytanów.
Odbudowa prawdy! Słowa... Odbudowę poprzedzać musi zburzenie całego lasu faktów, zmyślonych dla tryumfu — kłamstwa.
Ale puszczę dziewiczą wyciąć w pień lub spalić nie jest to samo, co dotrzeć do jej wnętrza.
Cóż pozostanie po takiej straszliwej młódce? Plewy... Ziarno przy „odbudowie“, zmełło się kędyś niepostrzeżenie na proch i perz.

(ibidem.)

== Mniej dlatego dbałem o gromadzenie faktów, często sprzecznych i zasłaniających perspektywę, niż o wybór najważniejszych i najgłębiej ukrytych, od których snuje się przewodnia nić, pozwalająca na stopniowanie dziejowego rytmu ludzkości, poznawalnej w instytucyach i zwyczajach.
Zadaniem mojem było dać historyę opinii publicznej i tą objęty i skuty chaos przewrotów, rozłamów i historycznych zbrodni uczynić godnym spojrzenia mądrych.

(Rem. de l’Es. s. l. M.)

Tragedyą jest historyą. Jak Melpomena, kieruje Klio — sztyletem.

(L’ Inqeéu.)

Rzekł człowiek do oprawcy: — my, chrześcijanie powinniśmy się wzajem...
— kochać. Wiem. Umrzesz tej jeszcze nocy...
— ...powiedzieć chciałem — bełkotała jeszcze ofiara — że powinni się nie kochać, ani nie czcić, ale przynajmniej nie zjadać.
A gdy skazańcowi rozwiązano ręce: rzekł pełnym głosem: — ktokolwiek jesteś, człowiekiem jesteś, bratem moim...
— w Bogu — zakończył oprawca — więc już na pewno umrzesz.
I ku zdumieniu człowieka, ściął go oprawca w jednej chwili.

(D. Ph.)

Być mądrym znaczy przedewszystkiem unikać gromady głupców. Mędrzec niech żyje z mędrcami, — inaczej go rozkradną i dadzą imię jego na przypowiesc.
Chłopu przystało ubić kłonicą napastującą go żmiję, mędrca zadaniem — uprzedzić, udaremnić jej ukąszenie.

(D. Ph.)

Jasnem jest, że wszyscy ludzie są prawem naturalnem równi, i wtedy, gdy wykonują swoje funkcye zwierzęce i gdy czynią użytek ze swej zdolności myślenia.
Oto przyszli do mnie cesarz chiński, Wielki Mogoł i carzyk tatarski, i krzyknęli chórem: „Zakazujemy tobie trawić, zakazujemy...... i myśleć.“
Haha! Strawiłem króle, wyekspedyowałem je z wnętrza i myślę, że ich wielkość jest łajnem czasu.
Toć równe są zwierzęta jednego gatunku, tę nad nami mając jeszcze przewagę, że są wolne i niezależne.
Gdyby ziemia była tem, czem być powinna, t. j. gdyby ludzie wszędy znajdowali dla siebie łatwe i wystarczające pożywienie, nie byłoby ucisku.
W tak szczęśliwym, naturalnym stanie władztwo byłoby chimerą, niedorzecznością, któreby wygnano precz z mózgu i życia.
Pocóż mam szukać sługi, bez potrzeby posługiwania się jego pracą? Tedy głód jest ojcem niewoli, zaś trądem jej jest nie nierówność, lecz zależność.
Jeżeli jedna rodzina uprawia włókę dobrego gruntu a dwie inne tuż obok biedzą się nad uprawą kilku morgów nieużytku, to z takiego sąsiedztwa wynikały zawsze dwie tylko możliwości: albo te dwie rodziny paryasów na jednym morgu zamordują rodzinę siedzącą na całej włóce ziemi, — albo popadną w niewolę tamtej.
Tertium non datur.
Nie dał się więc dotąd pomyśleć na tym padole śmiechu żaden byt społeczny poza klasą możnych, biednych i odmianą tych klas.

(D. Ph.)

Żądza panowania nad ludźmi musi tkwić dość głęboko, skoro tyle się rąk wycięgało ku władzy. Posiadamy więcej ksiąg o sztuce rządzenia ludźmi, niż władców na ziemi.
„Dobro ludu“ mówi się górnie, niech będzie pierwszem prawem ludów.
To znaczy: w wojnach domowych jedna klasa i partya wymordowuje drugą, a w wojnach niedomowych napastujemy dom ludów obcych. Idealną zasadą spółżycia ludzi na ziemi zdaje się być zwada, jak w klasztorach i „domowych ogniskach“.

(D. Ph.)
Każdy gatunek zwierząt po to jakby żywie, by w miarę sił i możności zjadał wszystkie inne.

Żyjemy w stanie wiecznej wojny, my — i owieczki, a nawet gołębie, dobre gołębie, pochłaniające niezliczoną mnogość niewidzialnych żyjątek...
Z wyjątkiem dwóch — trzech ludów, historyę wszystkich wypełnia mord, skrytobójstwo, zniszczenie — pożoga.
Zresztą hekatomba z 40 — do 100.000 ludzi rocznie nie należy do zdarzeń, nad któremi warto się zastanawiać.
Ciekawsze w owej piekielnej robocie jest to, że każdy kierownik band morderczych nakazywał poświęcać swoje sztandary wodą święconą i każdy przywoływał na głowy wrogów swoich — samego Pana Boga.
Tak każdy z nas wesoło kroczy pod swoją świętą chorągiewką ku zbrodni.

(D. Ph.)

Jedyną postacią wiecznego pokoju byłaby wieczna, niewymuszona tolerancya. Pokój wieczny, nieoparty na tej wewnętrznej swobodzie, byłby marzeniem równie nieziszczalnem, jak pokój między słoniem a nosorożcem, wilkiem a psem. Przeznaczeniem ich jest szarpaś się wzajem.

(De la paix perpétuelle.)
Chrześcijaństwo uwiło stryk i wykuło sztylet na bliźnich w Chrystusie...
· · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

By zaprowadzić wieczny pokój należałoby na początku zburzyć dogmaty niewoli i odbudować prawdę. Taki spokój nie byłby chimerą — leży on zachwaszczony głęboko w sercach wszystkich ludzi, na ugorach niedartych jeszcze pługiem myśli...

(De la paix perpétuelle.)

Despotyzm dojrzewał powoli, nieznacznie, na gruncie walki z duchem niepodległości. Zawsze wódz posiadał więcej środków ujarzmiających, aniżeli jego podwładni — charakteru.
Walkę. jak dziś, rozstrzygał zbawczy osieł, naładowany zlotem.

(Es. s. l. M.)

Stan despotyzmu, stan ostrej deliryi nie może trwać wiecznie.
I chory albo zdecha, albo powraca do zdrowia.

(Es. s. l. M.)

Despotyzm wliczam między słuszne plagi za głupstwo i niezdarność. Jeśli cała społeczność idzie w niewolę, dzieje się to oczywiście dlatego, że nie posiada ona dość odwagi, mocy, przemyślności, by być niepodległą.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Oto prawo: gdzie wół, tam jarzmo i wszelakie troski o jego dobrobyt. Będę cię, wole, żywił, iżbyś na mnie pracował. Będę cię, wole, na pieczeń tuczył, będę cię w chorobie lekkiej piastował, w chorobie ciężkiej, — wybacz, żgnę żegadłem pod gardziołek. Wszystko co jest twoje, mojem będzie. Ale bez prawa wzajemności — rozumiesz? Lubię korność i karność, a zwłaszcza lubię grzeczne rzemyki ze skóry wolej. One bowiem łączą pokolenia wołów i sprzęgają pług z oraczem. Tako i po śmierci, mimo woli, służysz niewoli, wole mojej woli.

(Idées republicaines par un citoyen de Genève.)

Za najdzikszą postać despotyzmu poczytuję jednak despotyzm klechów.
Jest on kamieniem obrazy boskiej, gdyż Chrystus rzekł po stokroć, po tysiąckroć tysięcy razy: nie masz tu pierwszych, ani ostatnich, królewstwo moje nie z tego świata, syn Boży przyszedł nie po to, by mu służono, jedno iżby służył i t. d. i t. d. w nieśkończoność cnót, przywalonych ciężarem wieków...

(Idées republicaines par un citoyen de Genève.)

Powinniśmy pobłogosławić tej prawdzie, iż nie wszyscy biedni odzyskują świadomość, dumę i żądzę przemiany tego co jest. Większość, zrodzona w chlewnej nędzy, głuchnie na glosy buntu.
Ciągłość niewoli — to wróg nad wrogi niewolnika, szpieg i sprzymierzeniec na żołdzie ciemięzcy.
Najbliższe jutro zasłania inne wszystko, każdy dzień głodny pogłębia gnuśną mogiłę, w którą się zapada duch człowieka.
Biada światom, gdy się heloty budzą. Wszystkie wszakże rewolucye, jak dotąd, nie przyniosły wolności upragnionej.
Mocarz mocarzy, ciołek złoty, z wszystkich prób ogniowych wychodzi cało, co gorzej — zwycięsko.

(D. Ph.)

Polityka ma za podłoże potrzeby organiczne, zwierzęce: zdobyć możliwie najwyższą sumę dobrobytu przy najmniejszych wysiłkach. Oto cały człowiek. Tak górnych szczytów nie posiądzie jednostka samowtór z marzeniem, twierdzę się bierze gromadą, stadem, naporem. Społeczność jest przeto stara, jako ród ludzki.

(D. Ph.)

Wszelki wynalazek, zaczem służy ludzkości, służy niewoli. Lud, który odkrył metalurgię będzie bił i gnębił ludy, które jej jeszcze nie znają. Wiecznego mordu wzbrania prawo znużenia. Zawieramy więc pokój w imię człowieczeństwa. W państwach, dotkniętych cywilizacyą, dzieje się jak w Ezopowej bajce: lew zawiera z sąsiedniemi zwierzętami traktaty pokojowe dla spokojnego podziału zdobyczy. Trzy części zabiera na zasadzie ugody, czwartą przytrzymuje pazurem, grożąc każdemu ktoby ją ruszył, ukręceniem łba... Pars leonina czy canina, odpowiednio do zaborczej siły, — tak czy inaczej — polityka — to rzecz dość nikczemna.

(D. Ph.)

Polityką króli było zawsze szczwanie sąsiada na sąsiada. W tem cała dostojność stosowanej sztuki spółżycia w gromadzie i z gromadą.

(Es. s. l. M.)

Wszystkie ewangelie przezornie milczą o wolności politycznej, społecznej, ekonomicznej.
Miłość chrześcijańska nietylko nie rozkuła człowieka, ale jeszcze oddaliła dzień wyzwolenia na długie wieki.
Książęta chrześcijańscy wyzwalali swoich poddanych za złoto. Wolność była przedmiotem targu, kupna i sprzedaży. Ten argument rynku jest argumentem pierwszej wagi. Snadź wolność po wszystkie czasy była wartością bezwzględną. Zapytaj nędznego wyrobnika czy zamieniłby swój byt na sytość niewolnego trwania. Zapytaj... Niektórych pytać — zbraknie ci odwagi... Zapytaj inaczej: czy chce być wolnym?
Odpowiedź, którą usłyszysz, tworzy historyę.

(D. Ph.)

Sielanka.
Za czasów Ludwika XIV. pisała pani de Maintenon do bratowej swojej — pani d’Aubigné:
... „Przyznasz, że znam Paryż lepiej od ciebie. Otóż, moja droga, pozwól, że ustalę wasz budżet domowy w Paryżu tak, jakbym obliczała swój własny gdybym nie mieszkała przy dworze.
Jest was razem — dwanaście osób: pan, pani (t. j. pan i pani d’Aubigné), trzy panny służące, czterech lokai, dwóch stangretów, jeden kamerdyner:

15 funtów mięsa po 5 sou. 
 3 fr. 15
2 pieczenie 
 2 „ 10
Chleb 
 1 „ 10
Wino 
 2 „ 10
Drzewo 
 2 „ —
Owoce 
 1 „ 10
Świece woskowe 
 — „ 10
Świece łojowe 
 — „   8
Razem 
 14 fr. 13

Obliczam 4 sou na wino dla czterech lokai i 4 stangretów — tyle, ile daje pani de Montespan swojej służbie. Jeżeli macie wino w beczkach piwnicznych, kosztowałoby ono was dziennie tylko 3 sou. Liczę po 6 sou dla kamerdynera i 20 sou dla was, którzy nie pijacie przecież wina za trzech. Dalej — liczę funt świec łojowych, choć wystarczy połowa, i za 6 sou świec woskowych, są sześć na funt i starczą na 3 dni. Liczę po 2 franki na drzewo, opala się tu mieszkanie tylko przez 3 miesiące w roku w dwóch piecach; 1 fr. 10 sou na owoce. Cukier kosztuje 11 sou funt, i ćwierć funta wystarczy na kompot.
Dwie pieczenie. Jeżeli jesteście zaproszeni ty lub mąż, — zaoszczędzicie jedną. Ach, zapomniałam kury do zupy. Znamy się przecież i na tem. Nie przekraczając budżetu, możesz sobie pozwolić na przekąskę z kiełbasy lub ozoru i żołądka. Do tego baraniej pieczeni i kompotu. Gdybyście się trzymali ściśle tego budżetu, nie wynosiłyby wasze wydatki więcej niż 100 franków tygodniowo — 400 franków miesięcznie, — powiedzmy 500, uwzględniając wydatki nadzwyczajne:

Życie 
 6.000 fr.
Ubranie 
 1.000  „ 
Czynsz 
 1.000  „ 
Służba i jej ubranie 
 1.000  „ 
Wydatki twego męza, opera i wydatki twoje 
 3.000  „ 
Razem 
 12.000 fr.

Czyż nie jest to sielanka?

(D. Ph.)

Gdy zaczepicie autorytet władzy, wnet, jak za pociągnięciem sznurka, wkracza morał i krytyka obyczajów.

(Es. s. l. M.)

W Europie po dziś dzień losy ludów zależą od tak błahego zdarzenia, jak związki małżeńskie panujących.

(ibid.)

Kulty religijne uprawiają panujący, jako interes. Dlatego też tak niewymownie rzadko zdobywają się na męczeństwo.

(ibid.)

Tyranem w dni one, dni bajkowe, nazywano strasznego władcę o tysiącu i jednej atrybucyi boskich, wywłaszczyciela poddanych, okrutnika prawem wojny i dzieńnocnego rabunku.
Europa zna dziś odmiany inne.
Odróżniamy nasampierw tyranię zbiorową od jednostkowej.
Gdyby mi dano do wyboru, — zgodziłbym się raczej na jednego, niż wielu tyranów. Despota jest bądź co bądź człowiekiem i, jako bądź co bądź człowiek, miewa chwile bądź co bądź ludzkie; nigdy — zwierzyniec despotów.

(D. Ph.)

Byłoby sprawą pierwszego znaczenia ustalić moment przełamania cierpliwości ludu... Mówię o 90 prc. wszystkich mieszkańców ziemi. Powiedzmy inaczej: jak dalece można bezkarnie eksperymentować nad ludem?
Nigdy partye oszustów politycznych nie zgruntowały jeszcze tak drażliwego zagadnienia i zapewne z obawy pomyłek starano się zawsze wpierać w łby ludzkie jak najobfitszą ilość głupstw i fałszów.

(„Jusqu’à quel point on doit tromper le peuple.“)

== Prawo świeckie „z laski bożej“ — prawo bluźnierców i szalbierzy.
Ale nie wszyscy prawodawcy byli łotrami. Nie wszystkie też prawa wydane bez pośrednictwa Jowisza lub Minerwy były koniecznie złe. To pewna, że Themis prawdziwa nie znosi konkurencyi innych bogów.

(Es. s. l. M.)

Inne czasy — więc niech będą też i nowe prawa!

(Idées républicaines.)

Biedni — niech będą wolni od podatków! Cóż wam mają dać: kawałek chleba — albo kroplę mleka z bezmlecznych piersi kobiet?
Możni! nie odbierajcie nędzarzom nadziei, że kiedyś — kiedyś jeszcze będą tak opaśli, jak obywatele szczęśliwie opodatkowani.

(Un philosophe et un Contrôleur général des finances.)

Nie mogę wyrozumieć: dlaczego „celnicy“ taką szczególną się cieszą nienawiścią w ewangeliach.
Na Merkurego! Za przyjemność uspołecznienia ktoś musi przecież płacić i ktoś musi srebrniki odbierać...
Kapłani i dostojnicy kościelni płacą tak dyablo mało, że nazwa celnika powinna brzmieć dla nich, jako pieszczota...

(Fragment sur quelques revolutions dans l’Inde.)
Jedynie rozumnym byłby rząd, zabezpieczający wszystkim jednakowe gwarancye prawa.

Małżonka człowieka o 40 talarach rocznego dochodu a więc pana na kawałku ziemi, była krawczynią i pochodziła z opactwa, które przynosiło właścicielowi 100.000 franków rocznej renty.
Pewnego dnia, gdy człowiek o 40 talarach został ojcem syna o 40 talarach, przyszło mu do głowy zadać mu kilka zuchwałych pytań.
— Czemuto — pytał — ci panowie (z opactwa) pochłaniają tylu czterdziestotalarowych ludzi: czy przynoszą oni państwu jakąś znaczniejszą korzyść lub pożytek?
— O, nie, miły sąsiedzie.
— Czy więcej dbają o swoje potomstwo?
— Tak... to jest, nie...
— A więc dzielniej uprawiają ziemię, mężniej bronią Ojczyzny?
— Ależ nie, nie... Nic nie czynią, ale odprawują za nas modły.
— Tak? — rzekł człowiek ułamkowy — to i ja potrafię: niechże się ze mną podzielą...

(L’ Homme aux Ouarante Écus.)

Niewola jest tak stara, jak wojna, wojna — jak ludzkość.
Żaden z prawodawców starożytnych nie podnosił ręki przeciw tej hańbie człowieczej. Przeciwnie, ludy, które nadewszystko ceniły swoią wolność: Ateńczycy i Spartanie, byli najtwardsi względem niewolników.
Nie znam też świętszej wojny nad bunt Spartaka.

(D. Ph.)

== Kartka z dziejów pańszczyzny.
(Petycya Voltairea).
Kanonicy z St. Claude we Franche Comté, u podnóża gór Jura, należeli niegdyś do Zakonu Benedyktynów i zostali sekularyzowani w 1742 r. Nie mają tedy większych praw ciemiężenia poddanych Jego Kr. Mości nad te, które przysługiwały ich poprzednikom.
Książęta Burgundyi, króle Francyi przez liczne edykty uwłaszczali swoich poddanych, przywracając im wolność, prawo boskie i naturalne każdego człowieka, — jedynie dziatki św. Benedykta traktują swoje owieczki niby jasyr zdobyty prawem wojny i korsarstwa.
Gminy, uciekające się dziś pod opiekę króla — popadły z czasem w trojaką niewolę: poddaństwo osobiste, poddaństwo rzeczowe — poddaństwo osoby i rzeczy.
Poddaństwo osobiste polega na zakazie rozrządzania swoim majątkiem na korzyść dzieci, niedzielących z ojcem stołu i domu.
W tych razach wszystko przypada w udziale mnichom.
Poddaństwo rzeczowe przywiązane jest do miejsca zamieszkania: kto w tym dystrykcie zamieszkał dom przez rok i dzień jeden, staje się poddanym mnichów na długość żywota.
Połączone formy niewoli — stanowią coś, co ucieka od wyrazu i jest hańbą wszystkich czasów i ludów.

(Au roi en son Conseil pour les sujets du Roi, qui reclament la liberté en France.)

Czy Żyd może... kochać ojczyznę? Np. gdy jest zrodzony w Zapiecku i żyje wśród głupców, którzy mu ojczyzny odmówią?
Niech się legitymuje z sentymentów ojczyźnianych.
Ale może kocha — swoją Jeruzalem? Miłość przez legendę — przypomnienie! Więc i ta ziemia obiecana, ale niedana ojczyzną jego nie jest.

(D. Ph.)

— Cóż jest ojczyzną? Kawał dobrej ziemi — idyllyczny dworek, gdzie ciepło, swojo, syto? Tę glebę uprawiam — moją jest! Zbudowałem na niej dom, żyję pod opiekuńczem skrzydłem prawa. Tę ziemię kocham, kocham sąsiadów dobrej ziemi, dobrego domu, dobrej gminy. W gromadzie takich szczęśliwych, w gminie i parafii mam swój głos... Ojczyzną moją — jest ta parafia, gmina — gromada!

(D. Ph.)
— Ojczyznę tworzy rodzina, rodziny, — i na dobrze pojętym obronno-zaczepnym egoizmie spoczywa ich miłość ojczyzny. Wieś rodzinną nazywają ludziska „ojczyzną“. Dlatego też im większa jest ta ojczyzna, tem mniej ją kochamy: miłość nie znosi nazbyt wielkich przestrzeni.
(D. Ph.)

— Pierwszym, który wyraźnie powiedział, że ojczyzna jest tam, gdzie jest nam dobrze, był, zda się, Eurypides w swoim „Faetonie“. Ale pierwszy człowiek, który opuściwszy swój kraj, gdzie indziej znalazł swoje szczęście, powiedział to jeszcze wcześniej.

(D. Ph.)

— Miłość ojczyzny równa się miłości własnej, plus przesądy. „Dobro powszechne“ nadaje temu sentymentowi znaczenie wielkiej, niezrównanej cnoty. Wyraz „powszechny“ odgrywa tu rolę harfy, usypiającej wszelkie wątpliwości.

(Pensée sur l’administration publique.)

Patryotyzm republikanina sięga głębiej, aniżeli lojalność poddanych.

(Pensée sur l’administration publique.)

Wyniszczyć kraj złą gospodarką — doszczętnie — to rzecz nie tak łatwa. Francyi nie zniszczył ani tak poważny głupiec, jak Law, ani tak wesoły, — jak kardynał Dubois i inni mężowie, o których można powiedzieć to, co powiedział jeden wenecki senator do Ludwika XII., gdy ten uniesiony gniewem zagroził, że doprowadzi Wenecyę do upadku.
— Zobaczymy! — rzekł senator — my nad tem pracujemy w dwudziestu — rzeczpospolita wszakże żyje!

(D. Ph.)

Francyę i Anglię kosztowała wojna każdą: po 3 miliardy franków — czyli więcej, niż było w tych krajach gotówki. Ale w ostatniem stuleciu posiedliśmy jedną niepoślednią tajemnicę: żyć tak, jakby się długów nie miało.

(Remarques de l’Essai sur les Moeurs.)

Ludzkiego morza nie ima się głód ni dżuma — ni wojna. Jesteśmy! Jesteśmy odprężni. Jesteśmy — mocni. Chwałać za mnogość i uwielokrotnienie. Czyń z nami co chcesz — na zarybek zawsze się coś ostanie, pokąd się ikrzyć będą On i Ona.
Śpijmy spokojnie. Czuwa nad nami Wielki Demiurgos przy łaskawym udziale i za pomocą chuci tworzenia nieomylnie podobnych tworów.
Ale pocóż... pocóż tyle, tyle niedorzecznych jestestw na ziemi, poco płodzić kształty, co potrafią jeno żreć, żłopać juchę własną i bliźnich?
Poco?
Zapewniano mnie, że zagadkę nieskończonej wielości bytów rozwiążę jeszcze przed śmiercią, jeżeli jest ona rozwiązalna i jest zagadką...

(D. Ph.)

Natura — Prządka niestrudzona, nie zapomniała o nożycach. Rzekłbyś — jedyną troską tej pani jest rodzić i uśmiercać. Cóż za monotonia grabarzy! Nie bądźmy jednak głupsi od tego „coś“ i nie ułatwiajmy mu roboty. Co prawda, za- i wyludnianie Ziemi odbywa się nieco chaotycznie.
Kierownikiem naszym na tej drodze, jak na wszystkich innych, są tylko pozory — przybliżenie prawdy.

(D. Ph.)

Słowo jest odbiciem wzruszeń i daje obraz, przybliżenie rzeczy.
Wszędy dusza promienieje, serce płonie, duch widzi. Czego niema w zmysłach, niema w słowie.
O doskonałości języka świadczy minimum dowolnych odpowiedników.

(D. Ph.)

Glebą oporną jest język, artystą — kto potrafi ją wykarczować i uczynić kwitnącą.

(D. Ph.)

Wy, których życie upływa w nicości, w pogoni za przyjemnostką, zasługą, zaszczytem, wy — pychą własną ciężarni, wy — gnuśne, ślepe gońce chwili — gardzicie książką!
Jakże nie wiecie, że dziś świat cały jest rządzony przez książkę!
Życie, mienie, spokój, najistotniejsze interesy twoje, poczciwcze, zależą od powszechnie znienawidzonej, przenazbyt mądrej książki!
Np. w procesach — od wykładni kodeksu zależą losy twojej sprawy.
Tak, tak... ale książki inne, które nie są kodeksem, ustawą — zbiorem praw — poco one są, jaka konieczność powołała je do życia?
Masz słuszność. Z książkami dzieje się jak z ludźmi. Znakomita mniejszość zabiera dla siebie co przedniejsze role, reszta ginie niesławnie porwana przez żałosne prądy czasu.

(D. Ph.)

Z zawrotną szybkością pędzimy naprzód: dziś, by prowadzić za sobą ludność, trzeba być człowiekiem piśmiennym.
Mówię, że bystrość nasza nie zna sobie równej.
Ale książki pisać... Nieludzka to rzecz! Zaś w każdym razie bohaterska i mało bezpieczna.
Jeżeli cię jednak nie wyszpieguje i nie zaskarży któryś z klechów lub braciszków lub szkolarzy, lub ktoś sztuką czytania gardzący, jako króle; jeżeli cię nie wyzują z ognia, wody — ziemi — chleba — kraju i nie schowają w lochu; jeżeli cię nie wyśmieje publiczność, nie odda na pożarcie losom i ludziom własny twój wydawca i nie utracisz kredytu w tawernie — o! wtedy nie człowiekiem, pisarzem jesteś!
„Ojcze nasz! Zbaw mnie od maniacznej furyi pisania książek.“ Tako wzywam co rano, zanurzając pióro w inkauście.

(D. Ph.)

Są, którzy mówią: „dziś zbrakłoby życia na przeczytanie wszystkiego, co się drukuje i pisze.“ Dlatego — nie czytają wcale. Inni poprzestają na utworach celniejszych. Ja się tobie, czytelniku, nie dziwię...

(D. Ph.)

Gdzieindziej — po śmierci, w Anglii zaś — już za życia dostępują uczeni i artyści — raju. Przykładem Jego Mość Newtońska, intendent mennicy państwowej, przykładem Prior — minister pełnomocny, przykładem Swift, dziekan Irlandyi itd. itd.
Popeowi wyznanie jego stanęło na przeszkodzie w drodze do karyery. Ale, zda się, wybrał on lepszą część, otrzymawszy za tłómaczenie Homera 200.000 franków.
Pójdźcie do Westminsteru.
Podziwiać tam będziecie nie groby królewskie, lecz pomniki, które naród wzniósł tym, co przysporzyli mu sławy.
Ecce populus!
Co więcej — z tą samą czcią, z jaką chowano Newtona, oddano ziemi znakomitą aktorką p. Oldham.
Niektórzy sądzą, że chciano w ten sposób upokorzyć Francyą, aby wreszcie zrozumiano u nas, że popełniliśmy ohydne barbarzyństwo, wyrzucając prochy pani Lecouvreur na ulicę.

(Lettres sur les Anglais).

Na geniusz pasowano wielkie talenty, które posiadły dar wynalazczo-twórczy, w mniemaniu ówczesnych — dar bogów, dar natchnienia.

(D. Ph.)

De gustibus non est...
Ale gdzie i w czem?
W rzeczach grubo zmysłowych. Lecz w sztuce istnieją piękności absolutne, wszechmogące, bezsprzeczne.
Nie widzieć ich — znaczy być odartym ze smaku.
Ludzie o wytwornych formach ducha należą jakby do odrębnej rasy.
Czuję się zgnębionym, myśląc o wielomilionowej gromadzie ludzkiej, w której nie rozniecono jeszcze zmysłu dla Piękna.
T o straszne. Półbyt — półtrwanie człowieka, który raz na miesiąc przesylabizuje starą gazetę i z równymi sobie prostakami rozprawia o tem wszystkiem, co w jego półświadomości nabierać musi wprost potwornych kształtów.
I tak całe życie!
Jest to hańbą całej ludzkości, — że kult sztuki stanowi przywilej klas bogatych.

(D. Ph.)
Tytuł do wieczności przysługuje tylko artystom dobrego smaku...
(D. Ph.)

Z czasem nie wiedzieć jak i kiedy powstał ród krytyków.
To coś, co nie jest — czyli krytyka zawodowa i zagadka bytu, w rzeczy samej odpowiada procederowi konowała, weterynarza, znachora, dozorcy rynku, badacza nierogacizny.
Co dwa, trzy miesiące, dowiadujemy się z ich łaski o wszystkich aktualnych chorobach, wszystkich kiepskich wierszach, romansach, powieściach, ukazujących się w stolicy i prowincyi wraz z nowymi środkami na pluskwy.
Robota tak pożyteczna przynosi niekiedy poważne zyski, zwłaszcza gdy się racyonalnie (jak to jest od dawna w zwyczaju) unicestwia dobrą i pochwala złą książkę.
To..... plugawstwo rozwłóczy po całym świecie własne uniwersalne jady, zarażając niemi wszystko, czego się tylko dotknie ryjem.

Jakże to, kupcze, się stało, że rzecz niepotrzebna, Poezya, zajęła tak wysokie krzesło w zgromadzeniu Muz?
Z tem samem pytaniem zwróć się i do Muzyki.
Poezya jest muzyką duszy, a przedewszystkiem muzyką dusz wielkich a czułych.
Przewaga poezyi nad prozą — to oczywistość, mniej słów, więcej rytmu i mocy.
Pytasz: czy poeta może być... niemądry?
Zapewne, gdy jest poetą miernym.

(D. Ph.)

Geniuszem języka nazywam tę jego szczęśliwą właściwość, która pozwala w krótkiej i dźwięcznej formie z łatwością wyrazić to, co w językach niewyrobionych wymaga zawiłych okresów i komentarzy.

(D. Ph.)

Gdyby kret umiał, jako filozof, gadać o prawdziwie Pięknem, określiłby τὁ χαλὁν obrazem i podobieństwem swojem.
Jakże inaczej? Tak samo murzyn najwyższe objawienie Piękna upatrywać musi w czarnej, przetłuszczonej skórze, kędzierzawych włosach, spłaszczonym nosie i t. d.
Wezwijmy wreszcie na naradę istotę tak ułomną, jak „filozof“.
Ten będzie wam plótł górne absurdy o prawzorach Piękna i jego odbiciach.

(D. Ph.)

Właśnie jednego wieczora byłem z takim mędrcem w teatrze. Dawano tragedyę.
„Piękna jest ta sztuka“ — wyrzekł filozof kategorycznie, afirmatywnie, niby po spożytym obiedzie.
— Cóż w niej pięknego? — zapytałem na sokratesowską modłę.
— To, że twórca osiągnął cele swoje.
Nazajutrz filozof zasłabł i użył z pożądanym skutkiem przeczyszczającego środka, czyli „osiągnął cele.“
— O, teraz, wiem — rzekłem radośnie — co pan nazywa Pięknem: wszystko, co skutkuje.
Filozof czuł się nieco moim cynizmem urażony i wytłómaczył mi odkrywczo, że istnieją rzeczy poziome (acz ludzkie), którym nazwa „pięknych“ nie przysługuje, że prawdziwe Piękno jest to, które wywołuje efekt zdumienia, podziwu, rozkoszy i że takich właśnie doznał wzruszeń podczas wczorajszego przedstawienia w teatrze i dlatego przyznaje sztuce tytuł i znaczenie słowa: τὁ χαλὁν.
Wkrótce udaliśmy się z nim w podróż do Anglii, kędy widzieliśmy tę samą sztukę w doskonałem tłómaczeniu, jak upadła przy jednogłośnem ziewaniu całego teatru.
— Patrz pan — rzekł filozof — oto dowód, że τὁ χαλὁν jest czemś innem dla nas, Francuzów, zaś zgoła czemś innem dla Anglików.
I znowu zasłabł.
Ale po dłuższym namyśle vJykombinował „nową“ prawdę: tę mianowicie, że Piękno jest pojęciem bezwzględnie względnem, jak obyczaje, zależne od szerokości geograficznej i sprawnego żołądka.

(D. Ph.)
Trzy miecze uprawniają do władania mową jak branką: prawidłowość, jasność, wytworność.

Brak jasnych odpowiedników myśli znamionują złe książki.

(D. Ph.)

Mimo wszystkie pozory bogactwa i siły jesteśmy biedni. Nikt nie potrafi w sposób wyczerpujący dać cały wulkaniczny patos uczucia, zawarty w klatce piersi i mózgu.
Musimy się posługiwać takimi liczmanami, jak miłość, gniew, nienawiść, uderzając wciąż w jeden i ten sam klawisz, trącając jedną i tę samą strunę.
Mowa ludzka z prawdziwie oślim uporem pozostaje zawsze w tyle nowej potrzeby, myśl zawsze wyprzedza słowo o milę.
Pierwszym bezwiednym gramatykiem był instynkt. Z równą koniecznością Lapończyk czy Murzyn, rozróżniać musiał przeszłość od teraźniejszości i przyszłości.
Więc jeżeli chodzi o zasadniczą marność ludzkiej specyi, to powiedzmy sobie po cichu, że każdy człowiek jest lichym artystą i każde słowo jest lichą metaforą.

(D. Ph.)

Zdaje się... pozwalam tak sobie mniemać, że naturalnem prawem jest na własne ryzyko, pod groźbą niesławy — posługiwać się słowem i piórem. Poznałem całą armię ksiąg zbrodniczo-nudnych, ale niebezpiecznych nie znam, nie czytałem.
Czyń jako ja: ciśnij precz książkę szpetną, z nudną zerwij już na początku wszelkie stosunki miłosne.
Nie wierzcie, jakoby legendę o wszechpotędze Rzymu rozwiały księgi. Pani Europa uczyniła to znacznie wcześniej, a jeszcze wcześniej uczynił to występek przeciw ludzkiej cierpliwości: chciwość księży i wyprzedaż odpustów.

(D. Ph.)

Chcesz poznać miłość?
Ucz się u wróbli, gołębi, psa, buhaja, ogiera.
Ale zawiść powściągnij. Nie zajrzyj zwierzętom bystrości i mocy w miłosnem upojeniu. Tu przewaga bujności i wielostronności człowieka święci tryumfy.
Żadne zwierzę nie zna... pocałunku, tej długiej, przeciągłej rozkoszy.\
Ani cię związano, jak inne zwierzęta, porą roku.

(D. Ph.)

Kobieta potrafi w przedziwną związać całość; miłość — bigoteryę — politykę — obłudę.

(Siècle de Louis XIV.)

Rozwód jest zapewne tak stary, jak związek mężczyzny i kobiety, jeżeli zaś jest młodszym, to nie więcej jak o kilka tygodni.
Po dwóch tygodniach nastąpiła pierwsza sprzeczka, po czterech — bójka, po sześciu — rozwód.
Kościół, który przywłaszczył sobie prawo łączenia, musiał też zagarnąć w ręce prawo rozwodowe. Żaden władca chrześcijański nie mógł wyzbyć się żony bez przyzwolenia papieża. Tak przynajmniej było do Henryka VIII, króla Anglii. Ale i ten król wtedy dopiero samowładnie rozstrzygnął sprawę swego łoża, gdy mu się nie udało uzyskać rozwodu w Rzymie.

(D. Ph.)

Któryś z Hugenotów zadziwił się srodze, słysząc od znajomej damy, katoliczki, że ma ona spowiednika, który ją rozgrzesza i „kierownika sumienia“, który ją od grzechów strzeże.
„Dziwnato łódź“ — zauważył — „co mając na sobie dwóch sterników, została tyle razy uszkodzona...“
Nie słyszałem jeszcze o męskich „kierownikach sumienia“, zapewne dla tej samej przyczyny, dla jakiej pani de la Vallieru wstąpiła do klasztoru Karmelitanek, gdy ją król opuścił — zaś pan de Turenue nie wstąpił do klasztoru, gdy go zdradziła pani de Coetquen.

(D. Ph.)

Cóż nad to prostszego, że mężczyzna opanował kobietę? Świat stoi na pancernej pięści. Nie czulmy się zbytnio nad tą prawdą. Równowadze ducha odpowiada zawsze równowaga ciała czyli że zabór ten został uświęcony prawem naturalnem.
Dość — że jest. Wzamian mężczyzna nie pretenduje ani o tak wyjątkowo szeroką miednicę, ani o siedzenie o tak poważnych i skończonych kształtach, jak te, które zdobią niewiastę.

(D. Ph.)

Kardynał Mazarin mawiał często, że kobietom można byłoby powierzyć losy państwa, gdyby nie obawa, że podścielą się pod nogi jurnych a głupich samców, niezdolnych do rządzenia — kurnikiem. Ale kobieta, jako taka, sama przez się, panować potrafi.
Zresztą historya połknęła i strawiła niejedną dynastyę złych króli masculini generis.

(D. Ph.)

Pani de Grancey, żona marszałka Francyi, należała pono do najciekawszych kobiet swej epoki.
Opowiadał mi o niej ksiądz de Chateauneuf.[6]
Nigdy pani de Grancey nie poniżała się do kłamstwa, nigdy też nie popełniła czynu, który musiałaby przepłacić zakłopotaniem, rumieńcem, rozdarciem.
Kochankowie marszałkowej wielbili ją jako wzór kobiety i kochanki, przyjaciele otaczali ją najczulszą troskliwością, mąż — zadawalał się szacunkiem.
Czterdzieści lat upłynęło pięknej i wyniosłej pani na przyjemnostkach i rozrywkach, którym się tak poważnie oddają kobiety.
Gdy nastąpił dla niej on wiek, kiedy niewiasty mądre zmieniają tron miłości na tron powagi, zapragnęła p. de Grancey — czytać...
Pierwszy wprawił ją w zachwyt młodzieńczy — Racine, znany jej dotąd tylko z teatru. Potem przyszła kolej na Montaignea, który ją podbił czarem wątpienia... Czytając Wielkich Ludzi Plutarcha, dziwiła się p. Grancey, że nie napisał on historyi wielkich kobiet...
Ale pewnego razu zastał ją ks. de Chateauneuf przy tualecie w purpurze gniewu i złości.
A gdy ją dwornie zapytał o powody, usłyszał co następuje:
— Czytałam — mówiła podniesionym głosem rzecz straszną... W pokoju moim od kilku dni leżała książka, zdaje się listy — zbiór listów... Otwieram i czytam: „niewiasto! bądź poddanką twego męża.“ Czy pan rozumie; „poddanką!“
— Listy Pawła z Tarsu — rzekł ks. de Chateauneuf z uśmiechem — takażto bezecna książka?
— Nie wiem... Ale wiem, że autor jest brutalem. Nigdy w tym tonie nie pisał do mnie mój mąż, marszałek. Czy on był żonaty, ten... Paweł?
— Tak jest.
— Wyobrażam sobie katusze jego żony. Gdybym miała takiego męża, skruszyłby na mnie zęby. Poddanka! Gdyby jeszcze powiedział: „bądźcie dobre, oszczędne, słodkie“ — znamionowałoby to bądź co bądź mężczyznę, który wie czego chce... Ale „poddanką!“ Być może dlatego mam być „poddanką“, że — jak mówi p. Moliére „du coté de la barbe est la toute puissance.“ Piękny zaiste wzgląd! Więc dlatego, że wam dano brodatą twarz ludożercy, którą musicie golić, mnie zaś dano gładką, mam być podnóżkiem mężczyzny?“
Ks. de Chateauneuf, który był wytwornym, dobrze wychowanym i ułożonym światowcem, nie podniósł tak groźnie rzuconej rękawicy.
— Niewiasto! bądź poddanką twego męża — cedziła przez zęby marszałkowa, — pański Paweł był parobkiem!
— Był to człowiek nieco twardy — rzekł p. de Chateauneuf — i żądny władzy. Z góry przemawiał nie tylko do kobiet, ale i do św. Piotra, którego uważał za prostaka. Nie należy jednak brać wszystkiego, co mówi, dosłownie... Toż dzisiejsi zarzucali mu nawet skłonność do jansenizmu...
— Widzi pan — rzekła zwycięsko p. de Grancey, przystępując do rannej tualety — od razu pomyślełam sobie, że musiał to być heretyk.

(Femmes, soyer soumises à vos maris.)

Dziewczęta wcześniej czują, niż chłopcy — myślą...

(L’ Inqénu).

Dwa słowa o niedorzecznem wychowaniu naszych córek.
Od wczesnych lat wpajamy w nie żądzę podobania się mężczyznom. Czyni się z tego kunszt, umiejętność...
W tym samym kierunku, nierównie jednak skuteczniej i potężniej pracuje natura, wobec której nasza korektywa wydaje się zbędną.
Gdy wszakże dziewczyna posiadła już w całej pełni umiejętność wyzyskania każdego wdzięku, każdej przeguby i kształtu i szuka realnego zastosowania i „wcielenia“ długiej nauki, zaczynamy jej prawić morały, śledzić ją, karcić i psować jej ścieżki.
Cóżby powiedziano o mistrzu tańcu, który ćwicząc swego ucznia przez dziesięć lat w tym kunszcie, roztrzaskałby mu nogi i ramiona za to, że go schwytał na gorącym uczynku pląsów z kim innym...

(D. Ph.)

Miłości niepodobna ująć w karby definicyi.
Oto miłość: kilkodniowe rozkochanie się w sobie dwojga, stosunek ściśle płciowy, tylko uczucie, z szacunkiem i bez szacunku, komedya wdzięczących się małp, czułostka, nałóg, wspomnienie, tęsknota, romantyczne obsessye, — żądza, chuć i. t. d.

(D. Ph.)

Przed sąd pozwana, tak mówi niewiasta cudzołożna do swego męża: — Jeżeliś bez grzechu, panie, wtrąć mnie do wieży, weź chudobę moją, każ ściąć mi włosy... Szalbierzu! policz grzechy męskie — policz, ileśto razy cudzołożył słowem i czynem! Dlatego nie będziesz sądził niewiasty swojej, gdyż miecz sprawiedliwości służy nam w równej mierze.
Ale mężczyzna rzekł:
— Panem i mistrzem twoim jestem! Taceat mulier przed tymi, co o kilka calów wyżsi i upierzeni na licach, jako małpy i niedźwiedzie, mogą... to, co mogą.“
Na to ona znowu:
— Królowej angielskiej Anny zapytaj, czy nie jest panią — pana swego?
I zamilkł rogacz, jako mocarny, wierny pies domowego ogniska.
Tak przeto wnioskuję, że nie masz prawdy na świecie: gdzie grzech, gdzie cnota — gdzie zbrodnia — gdzie kara?
Strzeżmy się, bracia, prawodawstwa kobiet: prawo, jak bicz, wpaść może w niepowołane ręce.

(D. Ph.)

W sprawach cudzołóstwa za moment drażliwy i godny potępienia uważam tę, niestety tak powszechną, zabawną okoliczność, że kobieta pozwala sobie często na krzywdzące męża wyśmiechy, oczywiście do spółki z kochankiem i w nieobecności za plecyma pana domu.
Nikt nie chce być śmiesznym.
Również często się zdarza, że żona niewierna okrada męża, aby sprawić przyjemność kochankowi.
Nikt nie chce być okradany. Ale co mnie pozbawia snu i z czem się nie mogę pogodzić — to zwyczaj płodzenia dzieci „na rachunek męża.“
Nikt nie chce piastować obcych dzieci.

(D. Ph.)

Występni nie mają przyjaciół. Wyrachowani łączą się z podobnymi sobie lub z ofiarami wyrachowania, politycy mają za towarzyszy ciurów i sługi, — do wysokiego kultu przyjaźni zdolni są tylko ludzie prawi i dostojni.

(D. Ph.)

„Kochaj bliźniego“ — ale nie dawaj posłuchu nudnym głupcom, nie powierzaj gadatliwym tajemnicy, nie pożyczaj pieniędzy trwonicielom. Przyjaźń jest ślubem duszy, ale i ślub jest rozerwalny.

(D. Ph.)


Memnon.
(„Memnon ou la Sagesse Humaine.“)

Któregoś dnia...
Ale bądźmy ściśli. Któregoś wieczora, zaświtała w głowie Memnona myśl równie blizka — równie daleka, równie świeża — równie stara, równie skromna — równie zuchwała.
...Co jest szczęście?
...Co znaczy być szczęśliwym?
Zapytał Duszy — dusza milczała.
Zapytał Rozumu — ten zastrzegł sobie dziesięć lat do namysłu. Zapytał Rozsądku. Ten zaraz odpowiedział:
— Szczęście służy rozsądkowi, rozsądek szczęściu. Szczęście to doskonałość, doskonały rozsądek to również doskonałość. By szczęśliwym być, należy rozsądnym być.
— Oczywiście — rzekł do siebie Memnon — rzecz tak prosta! — —
— Ale co uczynisz? Bo coś trzeba uczynić.
— Uczynię dwa śluby. Po pierwsze: nigdy nie kochać kobiety.
— Dobrze! — pochwalił Rozsądek — i pamiętaj... dam ci talizman. Gdy ci się jawi piękna, w tej samej chwili pomyśl tak: tych cienistych rzęs firanka, te oczy-gwiazdy wypłowieją, blask ich zgaśnie w czerwonej otęczy nabrzmiałych powiek, ta szyja łabędzia, te piersi białośnieżne, te lice świeże, jak brzoskwinie, okryte lekkim puszkiem, obwisną jak szmata, jak łachman i wyłysieje czerep, dziś z trudem unoszący warkocze... Pamiętaj, nie zapomnij, gdy ci się jawi młoda...
— Ależ wiem, wiem...
— Będziesz pamiętał?
— Będę.
— Ale cóż ci wzbrania już dziś, zanim tę młodą i piękną spotkasz na ulicy, stawić przed oczy wizyę przemiany młodości w próchno? Jak sądzisz, czy coś ci wzbrania w tej chwili widzieć przyszłość?
— Nie — odrzekł Memnon — wszystko jest marność.
— Widzę, żeś prawdziwie rozsądny — rzekł Rozsądek.
— Powtóre — mówił Memnon — ślubuję trzeźwość.
— Kocham cię, synu.
— Ilekroć kuszon będę czarem wesela, uczty, towarzystwa, przysięgam... i dziś na takową wizyę zaginam parol... że dość mi będzie uprzytomnić sobie skutki rozwiązłości: ciężką głowę, przeładowany żołądek, utratę rozumu, zdrowia, czasu, wreszcie hańbę upojeń, abym chuci te w sobie poskromił. Tak zachować czystość, prężność, swobodę myśli, nakazuje „prosty rozsądek...“
— A cóż dopiero „doskonały“! — rzekł tamten, zacierając ręce. Łatwość tego wszystkiego jest tak zdumiewająca, że w umiarkowaniu niema żadnej zasługi...
— No... to nieprawda — rzekł Memnon — zasługa jest w samej walce. Ale mówmy lepiej o fortunie...
— Rzecz ważna, powiedziałbym: pierwsza. Kto nie ma pieniędzy, nie powinien żyć...
— Potrzeby moje — obliczał Memnon — są skromne, majątek swój ulokowałem u podskarbiego finansów Ninewii, mogę więc być niezależny. O, nie korzystać z prawa miłości bliźniego, to nieodzowny warunek szczęścia!
— I ty go masz, masz wszystkie zdolności do życia. Ale strzeż się przyjaciół, zachowaj w przyjaźni miarę: tyle — ile.
Dalszą rozmowę przerwały jakieś krzyki na dworze.
Memnon wstał, doszedł do okna i wychylił głowę.
Pod wielkim, rozłożystym platanem spostrzegł dwie kobiety: jedną starą i zapewne rozsądną, jak owa wizya zniszczenia, chroniąca od upadku, drugą — młodą i tak śliczną, że Memnon, pomny na wszystkie śluby, przysłonił na chwilę oczy i chciał nawet odejść od okna.
Słyszał jednak wyraźnie, jak mała zanosiła się od płaczu, opowiadając starej o swojem nieszczęściu i zaciekawiony patrzał dalej — jak mówi gmin — „na własne oczy“.
Wypada jednak stwierdzić, że nie wzruszyła go młodość, ani krągłe biodra, ani soczyste, kąśliwe usta i zęby młodej damy, ale wzruszył go smutek młodej i nieszczęście pięknej.
Jakoż Memnon nie zbiega, ale schodzi na dół, nie krzyczy, ale mówi do młodej, jako człowiek i mężczyzna, mający nad wszelką rozpaczą i kobietą przewagę rozsądku i stateczności.
Historya dziewczyny była rzeczywiście niezwykła. Każda opowieść młodej jest niezwykła, a zwłaszcza gdy ją słyszy człowiek, który przed chwilą doskonalił się w praktykach kształcenia woli i rozsądku i wyostrzywszy miecz, szuka. kogoby nim przebił. „Szkoda bowiem męstwa, gdy nie przyjdzie do starcia.“
Cóż opowiada zawżdy mądra samiczka zawsze dość patetycznemu samcowi?
Rzecz niesłychana. Oto istnieje wuj, opiekun, smok, wróg, łotr, gwałciciel. Oczywiście — zagarnął cały majątek dziewczynki i teraz nastawa na ostatni skarb — cnotę.
Memnon inny u siebie w mieszkaniu, inny — na dworze, nie wie, czy ze stanowiska rozsądku wypadek zasługuje na wiarę, ale ona o nin Innego me prosi, jak o radę i wlot chwyta zakłopotanie kawalera....
—... Wydaje się pan energicznym, roztropnym, tak rzadkiej rozwagi i dobroci człowiekiem, że Opatrzność nie mogła mi posłać lepszego... Panie! niech pan mnie nauczy, jak żyć, jak się bronić, co dalej., czynić...
Memnon nie wie. Memnon już żałuje, że zstąpił na ulicę... Ona zaś nie ustaje podziwiać jego słodycz, jego rozsądek, jego rycerskość, z tą czarującą, żywiołową prostotą, z jaką umieją kłamać kobiety... Nie daje mu przyjść do słowa... — Chciałam się zabić. Ani jednej żywej duszy, która... — Płacze... Memnon przyznaje, że ta kobieta czyta w jego duszy, jak w książce do nabożeństwa, to chwaląc, co sam uważał w sobie za najszczytniejsze. Idą więc ramię do ramienia, do domu dziewczyny, gdzie ma nastąpić spokojne i wyczerpujące rozważanie czynów wuja i powzięcie odnośnej uchwały.
Po chwili wprowadza go do wonnej świetlicy i sadowi obok siebie na wygodnej otomanie.
Tak siedząc, podjęli znowu sprawę wuja, który okradł pannę z wiana i chciał jeszcze (co najżywiej bolało rycerza) uszczknąć cnotę świeżego kwiatuszka.
Memnon przysięgał, że na to nie pozwoli, że nie dostanie się staremu wujowi rzecz, godna młodszej ręki i serca.
Sierota mówiła teraz ciszej, piękniej, drżącym, zdyszanym szeptem, ze spuszczonemi na lice oczyma i tylko kiedy niekiedy podnosi je na Memnona...
Były one wtedy głębokie, pełne łez, wołające o litość. Memnon nie spuszczał z niej oka, nie strawił jednego słowa, jednego szlochu ni westchnienia. Chciał bowiem przedtem wysłuchać, potem stanowić, jak to się godzi w potrzebie. Kilkakrotnie, gdy się to biedne dziecko zapamiętywało w rozpaczy, z konieczności łatwo dla każdego kawalera zrozumiałej, dotykał lekko jej sukienki. Był nadto rozsądny, by nie zrozumieć, że można ostrożność pogodzić z wykwintem. Być rozsądnym nie znaczy być koniecznie drewnem. Zresztą, w interesach samej sprawy, należało uciszyć żałość ujęciem za rączkę, za obie rączki, rączek tych łaskotliwych w swojem ręku badaniem... Jestże ktoś, ktohy postąpił inaczej? Więc... więc już w jakiejś chwili wielkiego na wuja gniewu i pasyi, z przekleństwem całunku na uściech, odebrał Memnon wujowi to, co się tamtemu, jako i furtuna gładkiej dziewki, cale nie należało...
Gdy tako jednak młodzi dają sobie wzajem rady, raptem wpada do świetlicy on, wuj, czy zbój, z niekłamaną intencyą uśmiercenia bratanicy i gościa.
Dama — oczywiście (dlaczego: „oczywiście?“) zrywa się w te czasy z miejsca, jak kuropatwa, i ucieka od „napastnika“ tak przerażona, jakby była przerażona...
Na placu ostaje się Memnon i „wuj“, który zabiera rycerzowi metodycznie całą gotówkę i co kosztowniejsze rzeczy, pod groźbą noża i utraty życia.
Kopnięty w serce, z pohańbionym rozsądkiem, ale z szczęśliwie całą głową, słysząc jeszcze na progu młody śmiech kobiecy, odbiega Memnon ten dziwny dom, gdzie rozkosz i występek, dusza i przewrotność lężą się bez troski na otomanie.

...A więc to tak — myśli Memnon i spada z gwiazdy prosto w błoto — a więc to tak?
— Tak — potwierdza Rozsądek.
...Nie wolno wyzierać za okno swego pokoju, nie wolno wierzyć, nie wolno słuchać i na dnie każdego kielicha spoczywa fałsz, hańba, nikczemność.
Obity, oskubany powraca do domu i zastaje bilet, zapraszający go na obiad z przyjaciółmi.
Co o tem nowem kuszeniu sądzić, Rozsądek nie wie, wiedzieć nie chce.
Ale przyciśnięty do muru, pytany co chwila: iść — nie iść — iść — nie iść — rzecze niechętnie, nieszczerze, jak człowiek z podwiązaną gębą: — Mój drogi, gdy zostaniesz w domu, opadną cię furye rozdarcia; zaczniesz zwyczajem ludzi kopniętych przemyśliwać nad tem, co się już nie odstanie, zachorujesz, zamartwisz się.
Idź, spożyj skromny obiadek w towarzystwie. Zapomnisz, obrócimy wszystko w żart, a nazajutrz, pogadamy o wszystkiem, albo i nie pogadamy, jak chcesz. Idź, kochanie, pozwól sobie...
... Czy tylko tak? — pyta Memnon, już wychodząc z domu na „skromny obiadek“ — i czy ja nie popełniam znowu głupstwa?“
Memnon wchodzi w koło przyjaciół. Witają go życzliwie, radośnie, ale znajdują, że jest nieco smutny i musi się do nich, „którzy nie tracili czasu“ „dostroić.“ ...Nieco wina — myśli Memnon — nieco wina; to wzmacnia duszę i ciało. I nieco jeszcze dla towarzyszy. Memnon, dobry kompan, jest z tych — co „nie umieją się wymówić“ i w miarę przedłużania się skromnego obiadku, nieznacznie się upija. Wuj, sztylet, łotrzyca, kiesa złota, przygoda dudka, wszystko, jak to przepowiedział Rozsądek, odeszło kędyś za chmury i nabrało kształtów równie wesołych i lekkich, jak rozmowa z przyjaciółmi...
Po obiedzie zasiadają do gry. Grają wszyscy, gra i Memnon, stoczywszy tym razem z Rozsądkiem krótką batalię na swoją korzyść... Czy grać? — Nie graj — rzekł ten sam głos, który nakazywał mu w każdej młodej widzieć stare pudło. Zaś drugi, podobny trochę z uśmiechu do „Wuja“, rzekł ze łzą w oku: — „Kochany! nie hartuje się woli swojej, niszcząc wszystkie zamiary i chęci.“
Memnon pijany gra i pijany przegrywa tego dnia po raz wtóry całą treść portmonetki i prócz tego, znaczną sumę „na kredkę.“ Stąd powstaje wśród pijaków burda, bójka na pięści i krzesła — i Memnonowi — Boże! — któryś z zamroczonych awanturników, niechcący... wybija... oko!...

Nazajutrz...

O, nazajutrz! Wolej się nie budzić... Nazajutrz zbudził się Memnon jakby w trumnie, z śmiercią w oku i sercu, płacący niemniej przeto długi honorowe...

I gna swego lokaja do podskarbiego Ninewii po pieniądze.
Ale snadź obraził ten człowiek któryś z majestatów boskich — snadź obrały go sobie za ofiarę i wydały na pośmiewisko kobiet, ich wujów, przyjaciół i podskarbich.
Bo oto podskarbi grodu Ninewii sprzeniewierzył depozyty stu rodzin, a między innymi kapitał Memnona!
Memnon głuchnie, Memnon niemieje, Memnon krzyżem leży i próbuje głową grubości muru...
Cóż nakazuje w takich razach zdziesiątkowany, na pal wbity, o całe jedno oko biedniejszy — Rozsądek?
Ach, droga prosta i smutna... W cmentarze. Nie! Bez oka żyć można, ale bez pieniędzy, strzeżonych, jak oko w głowie, żyć mogą tylko obuocznie ślepi.
Ta myśl, a raczej instynkt (rozsądek! rozsądek!) prowadzi Memnona o kiju do królewskiego pałacu. Podobny do cyklopa — nie tyle z mocy, ile z kalectwa, z plastrem na jamie ocznej, z której wyłuskano słońce, odbywa pielgrzymkę do dworu, by u źródła sprawiedliwości szukać zadośćuczynienia.
O śmiechu!
Wczora jeszcze z wyglądu, majątku i rozsądku innym równy, dziś — żebrak, pozbawiony najpiękniejszej, najsłoneczniejszej ozdoby, jawi się w przybytku blasków i dumy, jako Łazarz nad Łazarze.
Już w pierwszej sali wpada w wir rozbawionych dam pałacowych.
Otaczają go, jak osy, jak zbóje, jak — „wuje“ nierządnicy.
Okiem zdrowem chłonie pogardę, wstręt, złośliwą ciekawość:
— Okropność!
— Dobry wieczór, mr. Memnon — jak się pan czuje, mr. Memnon?
— Doprawdy, mr. Memnon, tak dawno nie widziałam pana w pałacu.
— Hahaha... hahaha...
— A propos, mr. Memnon, co się stało z okiem pańskiem? Co znaczy ten plaster, kochany panie Memnonie?
Memnon otwiera usta. Ale nikt nie jest ciekaw odpowiedzi. Odwracają się doń plecyma. Nie są to bowiem „pytania“, ale ciernie, jak obojętne, „co słychać“ wkrzyczane do ucha skazanemu na śmierć.
Sto ostrzy pod skórę — sto policzków w pysk, sto szałów zdumienia i nienawiści — i to się, o Rozsądku, nazywa życiem?
A tak... I Memnon, cichy i korny, jak płaz rozdeptany, chroni się chyłkiem do psiego kąta, gdzie czeka, rychło będzie mógł paść do nóg monarchy.
Chwila ta się iści.
Memnon wychodzi z ukrycia i padając plackiem, po trzykroć zcałowawszy proch z królewskiej posadzki, czołobitnie wręcza majestatowi swoją skargę na rzeczy porządek, kędy podskarbiowie Jego Kr. M. zagarniają szczęście jednookich Jego Kr. M. poddanych.
Majestat z wrodzoną wszystkim majestatom dobrotliwością przyjmuje łaskawie zwitek, wołający o sprawiedliwość i rozkazuje jednemu z obecnych satrapów przedłożyć sobie podanie we właściwym czasie, poczem odpływa jak opatrznościowa łódź ocalenia. Niestety, w tej samej chwili, ów satrapa, rządzący królem, który rządzi ludem, w krótkiej lecz stanowczej rozmowie, z więcej niż królewską wzgardą poucza Memnona o tem, czego p. Memnon nie wiedział od urodzenia: że jest głupi, jako plaster na oku lub jak błazen, wybiegający na wysokość tronu z pominięciem wszystkich stopni, i że szukając broni przeciw podskarbiemu u jego przyjaciół, popełnia nietakt i nieprzyzwoitość.
Memnon jeszcze nie rozumie.
Memnona zdroje zdumienia są jak truchla, jak jama oczna, nie mają dna, ni miary.
... Więc to tak?
... Więc król nie może nic, satrapa może wszystko?
— Któż jest podskarbi, że mu wolno przywłaszczać majątek?
— Rzekłeś. W pytaniu odpowiedź: „Kto jest podskarbi?“
— Pytam: kto on jest, że jest nietykalny?
— Jest siostrzeńcem ochmistrzyni dworu, kochanki ochmistrza dworu, satrapy dworu Jego Kró1ewskiej Mości.
Jest brzuchem, w który runęło sto wiecznych depozytów, sto Memnonów, sto jednookich egzystencyi.
Jest głuchym workiem, który może wchłonąć jeszcze znacznie więcej ludzi i rzeczy.
Jest królewskim od- i do-chodowym kanałem niezwykłej grubości i średnicy.
Jest tryumfatorem tego, co już jest, co się już stało, czego nie trza odzyskiwać obijaniem progów królewskich.
Kto tu jednooki, płaszczący się, wzgardzony, wyśmiany szuka sprawiedliwości?
— Ja, Memnon.
— Kto złodziej, ździerca, wisielec, napełnił skrzynię swoją złotem?
— Podskarbi.
— Czyja skrzynia pusta?
— Memnona.
— Dość! Powiedziałem wszystko. Ciemny jesteś na jedno oko.
Bacz, ażebyś nie utracił tę jedną, co ci się ostała, źrenicę...

A temi czasy w domu Memnona już gospodarzy robactwo ludzkie: komisarze, egzekutorzy woźni, w imię Jego Królewskiej Mości — spełniający wolę wierzycieli.
— Więc to tak? — po raz ostatni zapytał Memnon. — Więc tu nade mną, kto żyw, komu przyjdzie ochota, może ciosać kolki na głowie, na oku, na duszy, więc ja jestem rzecz powszechnego użytku?
— Tak jest — rzekł Rozsądek — jednego dnia i nocy przegraliśmy cześć, wiarę, oko i co ważniejsze: majątek, jednem słowem — życie.
— Tak jest — rzekł woźny sądowy. — Wzbraniam panu mieszkania, wzbraniam wszystkich rzeczy... I w imię Jego Kr. Mości sekwestruję te ruchomości i opieczęt.....
Ale Memnon już nie słuchał i nie pytał.
Ogromny — przeogromny głaz stoczył się z góry i przywalił sobą na zawsze źródlisko gniewu i zdumienia.

Zaszło już słońce. Śmiertelnie znużony, zwalił się na ziemię pod platanem i przymknął powieki.
Wczorajsza dziewczyna przechodzi tędy z swoim kochankiem.
... Wyszli znowu na łowy — myśli Memnon — z dziwnym nieznanym mu dotąd spokojem.
Ona spogląda przez ramię na leżącego pod drzewem człowieka... Poznaje... Coś szepcą i szybko odchodzą... Ale w drodze przystają na chwilę...
I Memnon słyszy dwugłos śmiechu oddalającej się pary łotrów...
Bezwład, obojętność na cały świat, który się złamał jakby w dwie połowy, skuły mu ręce i nogi.
Zda mu się, że umarł, że to, co przeżył, było opowieścią, bajką o innym czasie i innym człowieku... Być może — snem tylko...

Jawi mu się postać, jakiej jeszcze nie widział we śnie.
Widzi jaśń wielką, gniazdo promieni, przepojone światłem, jarzące jak kometa.
Duch...
On miał sześć skrzydeł, ociekających blaskiem, jako krwią... Ale nie miał ni nóg, ni głowy, ni ogona...
I nie był podobny do żadnej istoty ludzkiej, ani zwierzęcej.
— Kto jesteś — lub czem jesteś? — pytał Memnon.
— Jestem Duch — Moc — Zbawienie.
— Więc zwróć mi wszystko, com utracił: zdrowie, mienie, wiarę.
— Klęsk twoich — rzekło górnie Widmo — nie rozumiem.
— Skąd jesteś?
— Ojczyzną moją, odległą o 5 miliardów mil, mała gwiazda w sąsiedztwie Syryusza.
— Piękna ojczyzna — rzekł Memnon, aby coś powiedzieć — jak widzę, oskubali was z wszelkiego kształtu.
— Masz słuszność — rzekł z cicha sześcioskrzydly stały mieszkaniec gwiazdy. — Nas nigdy nie okłamią kobiety — kobiet nie znamy. Obywamy się bez jadła i napoju i dlatego nie możemy nadużywać tych darów bożych. Nie znajdziesz u nas złota, ni srebra, nie zdobywamy i nie tracimy. Jesteśmy bezcieleśni i nie obawiamy się króli, wierzycieli, poborców podatkowych, a nawet i satrapów.
— Jakże spędzacie czas — bez kobiet i uczty? Wielkie, ciężkie obłoki nudy muszą się unosić nad waszą gwiazdą.
— Czuwamy — rzekł Duch bez uśmiechu. — Czuwamy na innych globach. Przychodzę do cię z pociechą...
— Głupcze! Astralny głupcze! — krzyknął Memnon w pasyi. — Czemuś nie przyszedł ubiegłej nocy i nie uchronił mnie od szaleństwa?
— Nie mogłem — rzekła kornie istota bez głowy, nóg i ogona. Czuwałem gdzie indziej... Byłem... u łoża brata twego — Hassana.
Zaprawdę, wart jest większej litości. Król Indyi wtrącił go do lochu i kazał wyłupić mu oczy... I kona ciemny, w ciemnym lochu — śród ciemnych ludzi.
— Ale tyś jest jasny, — przejasny, ty, — bezcielesny mędrku... ty za kotarą każdej męki czuwający głuchoniemy świadku oprawców! Ty na rozstajach życia, szalu i śmierci ukazująca się zmarłym, zgaszonym, ciemniejsza od ciemnych i zbędna prawdo Poznania!
Gadaj mi, prawdo sześcioskrzydła poco jesteśmy. Ty, jasne, krwawe oko, co wszystko chłonie, wszystko pożera, wszystko przetapia na oczywistość — poco jesteś... komu ty służysz?

· · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Jeżeli poznanie jest szczęściem, czemu się jawisz spóźniony o całe życie?
Jeżeli jeszcze leżę na progu poznania, weź mnie w bramy słoneczne...
Jeżeli nie możesz, jesteś katem, mściwszym od ludzi.
Jesteś, który postrzegasz, który czuwasz przy chorym, nie czuwając nad chorym. Dałeś mi oto dowody wielkiej łaski. Wesołą mi zwiastowałeś nowinę. Brat mój kona ślepy, w kajdanach, na obczyźnie! Ale spojrzyj na mnie: Kto byłem — kto jestem!
Cóż ty potrafisz? Zbiornik światła i mądrości, — nie umiesz przeniknąć cielesnej powłoki; nic nie umiesz, nie jesteś, Duchu, zdolny...
— Bluźnisz... rzekł obywatel gwiazdy — i szałem twoim — doskonałość, zaprzeczenie biegu świata i nieskończonej przemiany jego form. Pieśń się wspina po szczeblach piękna, ale czy znasz ją, zanim dobiegła końca? Doskonałe są jeno groby — i skończonej pieśni milczenie. Widzisz — i my nie jesteśmy skończeni, choć wolni od twoich szałów: wszystko jest względne...
— Poznaję cię — rzekł Memnon przed śmiercią — jesteś beznadzieją me-ta-fi-zy-ki!



Fragmenty.
Kandyd.

Kandyd kochał wszystkich i wszystko, i łaską młodości przepromieniał cały świat, jak Helios.
Piękną — najpiękniejszą z pięknych była panna Kunegunda, piękną każda chwila spotkania, każdy świt i wieczór, i noc, i sam baron Tun-der-ten-tronckh, i Pangloss, pierwszy filozof prowincyi, parafii — przeto i ziemi.
Na taką wiośnianą glebę — Panglosowe brednie o najlepszym z światów, padały jako „ciepłe deszcze“...
Pewnego pięknego dnia Kunegunda przechadzając się w małym lasku, zwanym — „parkiem“ — postrzegła mistrza Panglossa w krzakach, udzielającego lekcyę fizyki doświadczalnej pannie z fraucymeru baronowej-matki, — małej, jurnej brunetce. Eksperyment, jak to mogła Kunegunda sprawdzić naocznie, udał się w zupełności. Były przyczyny — były skutki — był powód dostateczny, — i baronówna odeszła zamyślona, z dziwnem pragnieniem poznania i niepokojem w piersi... Myśl, kształcona metafizycznie doprowadziła ją wkrótce do wniosku, że podobnie jak czarniawa służąca dla Panglossa, mogłaby i ona być dla Kandyda powodem dostatecznym, on zaś — dla niej. W tej chwili na skręcie ścieżki ukazał się Kandyd, powracający o porze obiadowej do zamku i pozdrowiony przez Kunegundę, ujawnia ten sam nadmiar wzruszenia i ten sam, choć milczący, nieśmiały sposób odczuwania świata pod Panglossowym punktem widzenia w krzakach... Nie było miejsca ni czasu, ni — wprawy: miłość jest sztuką...
— Ale nazajutrz, po obiedzie znaleźli się bez porozumienia, siłą instynktu wiedzeni — za parawanem.
Ach, poczęło się od koronkowej chusteczki, od tej małej, niewinnej chusteczki upadku na ziemię i od tej chusteczki z ziemi podniesienia. Poczęło się od pierwszego — świeżego, jak westchnienie róży zroszonej, pocałunku... Kłonią się same ku sobie zwilgłe wargi, drżą niewprawnym kochankom kolana i w pościgu za nieznaną rozkoszą błądzą ich rozpalone dłonie... Teraz był czas i miejsce... i gdyby nie baron Thunder-der-then-tronckh, który odkrywa ich za parawanem, gdyby nie młot, co spada na głowy w chwili najmniej upragnionej, gdyby nie ręka, co nam odbiera od ust niespełnioną czarę rozkoszy — gdyby nie głupstwo i przemoc ludzka...
— W chwilę potem Kandyd, porwany za kołnierz — wybiega z najpiękniejszego zamku, jak z procy, i w chwilę potem Kunegunda otrzymuje w pokoju pani matki okład z kilku policzków, zadanych krzepką, mięsistą dłonią...
Tak się niweczy pierwszy sen młodości w tym najlepszym z światów.

(Candide ou l’Optimisme.)
Vanitas.
.

Cytofil — mędrzec bogaty w przykłady historyczne, pocieszał pewnego razu niewiastę, będącą w żałobie:
— O pani — mówił — boleść twoja nie jest pierwsza ani ostatnia. Historya zna cierpienia wyższe i głębsze od Twoich:
Królowa angielska — córka Henryka IV. była nie mniej nieszczęśliwą. Ścigały ją losy i wichry na morzach tego życia i morzach prawdziwych, w których omal nie zatonęła. I widziała jeszcze, jak mąż jej — umierał na szafocie!...
— Tak — odrzekła dama pogrążona w smutku.
... Albowiem Marya Stuart — ciągnął dalej Cytofil — ...czy pani nie zna tej żałosnej historyi? Jakto! Nie słyszała pani o śpiewnym Rizziu zabitym w jej oczach przez męża... Czy pani rozumie — co to znaczy stracić kochanka — i jak stracić!
...Ach, a potem — ośmnaście lat w więzieniu! Królowa, której zabito kochanka, królowa, więziona przez królowę zazdrosną o wdzięki rywalki!
I śmierć z ręki kata!
— Tak — tak — to straszne — powtarzała dama i znowu popadła w melankolię.
— Są przykłady inne, — że tu wspomnę Joanną Neapolitańską schwytaną i zaduszoną...
— Zapewne — rzekła dama, bębniąc palcami po stole...
— I jeszcze jedną historyę...
— Tę znam — ku zdumieniu Cytofila przerwała dama.
— Zajrzyjmy teraz w starsze dzieje: Hekuba, Niobe...

Kobiety są pono mściwe i kategoryi porównawczych nie znoszą. Gdy Cytofilowi zmarło dziecko, — dama sporządziła listę wszystkich królów, którzy kiedykolwiek utracili potomstwo, posłała mu ten dokument — łącząc szczere wyrazy spółczucia i życzliwości...



Sprawa Calasa.
Fizyognomia duchowa Voltaire’a nie byłaby pełna, gdybyśmy nie uwzględnili tej sfery jego działalności, w której piórem posługiwał się jak orężem, występując czynnie w obronie pokrzywdzonych zasad humanitaryzmu i tolerancyi. Pod tym względem ostatni zwłaszcza okres jego życia zaznaczył się kilku męskimi czynami, które świadcząc o głęboko tkwiącem w nim poczuciu sprawiedliwości, były dojrzałymi, celowo obmyślonymi aktami jego sumienia obywatelskiego, reagującego w latach sędziwych z niestępioną wrażliwością, temperamentem, werwą i zapałem młodzieńca. Wystąpienia jego w tej epoce w roli nieustraszonego orędownika wszystkich niewinnie prześladowanych stanowią znamienny rys jego charakteru i przedstawiają harmonijne dopełnienie całego kierunku i usposobienia tych ostatnich dwudziestu z osiemdziesięciu pięciu lat życia, które w dobrach swych na pograniczu Francyi i Szwajcaryi jako „patryarcha z Ferney“ wśród owocnych zabiegów opiekuńczych około podniesienia dobrobytu sąsiedniego miasteczka i okolicznej ludności spędził, nie przestając żywą przytem i płodną twórczość literacką rozwijać.

Kulminacyjnym momentem altruistycznej tej i dobroczynnej pieczołowitości Voltaire’a był gorliwy udział, jaki brał w sprawie niewinnie na śmierć zasądzonego Jana Calasa i stąd uważamy za właściwe w tomie, którego zadaniem jest uprzytomnić czytelnikowi świat voltaireowskich myśli i uczuć, przebieg tej sprawy przedstawić, o ile możności ściśle na podstawie pisma Voltaire’a „Sur la tolérance à cause de la mort de Jean Calas“, w którem ją przed opinią publiczną poruszył, europejski rozgłos jej nadał i tak powagą swej światowej sławy zażywającego nazwiska poparłszy, osobistem następnie orędownictwem rewizyę całego procesu spowodował.
Kreśląc poniżej ciekawą historyę tego dramatu, w którym Voltaire odegrał zwycięsko rolę opiekuna i zbawcy niewinnie prześladowanych ofiar religijnego fanatyzmu, posługujemy się bądźto przekładem oryginalnego tekstu Voltaire’a, bądźto jego streszczeniem tylko, koniecznemi wyjaśnieniami uzupełnianem. Dla odróżnienia obu tych tekstów drukujemy je odmiennem pismem, własne opowiadanie, tudzież wyjaśnienia tłómacza odznaczając kursywą.


9. marca 1762 r. nec ante sed post Christum Natum mieczem sprawiedliwości i kata dokonany nad Janem Calasem w Tuluzie mord należy do zdarzeń osobliwych, przeto na uwagę potomności zasługujących.
Rychłą niepamięcią okrywamy zazwyczaj śmierć poległych w bitewnej potrzebie. Bowiem kto mieczem działa, od miecza też ginie i jest to wojny fatalność zwykła. Tam, gdzie krok w krok za śmiercią idzie wiktorya, głuchnie nasza litość i zdumienie.
Lecz gdy człowiek cichy a cnotliwy, mąż, ojciec, obywatel, który nie orężem, jeno niewinnością się zasłania, wydanym być może na łaskę błędu, prywaty i fanatyzmu, głos sumienia publicznego się zrywa i woła o zadośćuczynienie, prawdę, pomstę.
W dziwnej tej sprawie ważyły się zagadnienia religii, synobójstwa, samobójstwa. Należało wykazać, należało wiedzieć, zali być to mogło, ażeby ojciec i matka ku chwale Bożej zamordowali syna, brat zadusił brata, przyjaciel przyjaciela; czy winni byli sędziowie, co żadnej nie ponosząc ofiary, na śmierć męczeńską wydali niewinnego ojca, czy też zbłądzili, darując żywot matce, bratu, przyjacielowi?
Jan Calas, w przededniu procesu 68-letni starzec, przez lat trzydzieści był kupcem w Tuluzie. Cała rodzina wyznawała protestantyzm, prócz jednego z dzieci — Ludwika, który się na katolicyzm nawrócił i otrzymał od ojca skromną pensyę roczną.
Ustala się więc na początku stosunek wolny od zaciekłości, prosty, ludzki[7]. Zresztą w domu Calasów od lat trzydziestu żyje i mieszka stara służąca — katoliczka (Joanna Vignière), która wszystkie dzieci Calasów wypiastowała.
Najstarszy z synów Jana Calasa — Marek Antoniusz, literat, uchodził za „niespokojnego ducha“.
Młody ten człowiek, nie mogąc znaleźć dla siebie odpowiedniego stanowiska ani w handlu, do którego nie miał powołania, ani w adwokaturze, do której mu brakło świadectwa katolicyzmu, postanowił odebrać sobie życie i zwierzył się z swych zamiarów jednemu z przyjaciół[8]. Wreszcie któregoś dnia przegrawszy dość znaczną sumę w karty, wybrał miejsce i chwilę.
O tym właśnie czasy zjeżdża do Tuluzy z Bordeaux i obiaduje u Calasów przyjaciel rodziny i Marka Antoniusza, dziewiętnastoletni Gober Lavaisse, syn sławnego adwokata, młodzieniec znany z czystości obyczajów.
Zasiadają do stołu: ojciec, matka, M. Antoniusz, syn młodszy Piotr i — młody gość Gober Lavaisse.
Po obiedzie wszyscy przechodzą do obocznego salonu. M. Antoniusz opuszcza towarzystwo. Wkrótce odchodzi i Lavaisse, który dąży na wieś za Tuluzę, do rodziców. Odprowadza go z świecą w ręku Piotr Calas. Schodzą razem i na dole, obok sklepu widzą... M. Antoniusza wiszącego na drzwiach, w bieli...
Ubranie leżało na biurku, koszula była niezmięta, włosy gładko przyczesane. Żadnych śladów walki, gwałtu. Oczywistość samobójstwa była oczywistością słońca.
Opuszcza się tu wszystkie szczegóły, dostatecznie opracowane przez obrońców, ból i rozpacz rodziców, których krzyki słyszano w sąsiedztwie.
Lavaisse i Piotr Calas biegną po lekarzy i policyę. Tymczasem już tłumy otaczają dom Calasów. Ktoś urabia niedorzeczną plotkę, że Jan Calas zadusił swego syna. Inni głoszą, że M. Antoniusz miał nazajutrz wyrzec się schyzmy w kościele, że jest u protestantów w zwyczaju tych, którzyby się chcieli nawrócić, — zabijać i że młodego Calasa zadusiła rodzina przy pomocy Lavaisse’a, który umyślnie po to przybył z Bordeaux.
Dzieje się w Tuluzie, gdzie dziękowanu Bogu Panu za śmierć Henryka III. i gdzie lud przysięgał po kościołach, że uśmierci każdego, kto się oświadczy przy jednym z najświatlejszych króli — Henryku IV.
— Tuluza święciła dorocznemi procesyami i iluminacyą święciła dzień ów, dzień wymordowania przed dwoma stuleciami 4.000 heretyków.
Uporu ludności nie mogło złamać sześć urzędowych nakazów, wzbraniających tego święta.
Zwabiony głosem bożym, głosem gminu zjawia się na miejscu zbrodni sieur Dawid, capitoul Tuluzy, człek gorliwszy od gorliwych i przeprowadza wstępne śledztwo — wbrew i naprzekór wszystkim zwyczajom i ordonansom króla jegomości; z pogwałceniem prawa, rozumu — zwykłego rozsądku[9].
Ten nakazuje rodzinę Calasów, Lavaisse’a i służącą zakuć w kajdany i wtrącić do więzienia. Wnet wydano dekret urzędowy, błędny i fałszywy, jak cała procedura w tej sprawie.
Posunięto się jeszcze dalej:
M. Antoniusz zmarł w kalwińskim błędzie i grzechu, nadto był samobójcą, który nie mógł być pogrzebion w obrębie cmentarzy. Przeto... pochowany został w kościele św. Szczepana — w samym środku świątyni!
Stało się za sprawą bractwa penitentów, których Langwedocya posiada czworo: białe, błękitne, szare i czarne. Braciszkowie chadzają w długiej kapucy, o dwóch otworach na ślepia...
Z tych płaczków żałobnych — bractwo białe sprawia M. Antoniuszowi pogrzeb należny męczennikom. Nigdy kościół nie celebrował posępniejszej uroczystości. Nad wyniosłym katafalkiem umieszczono ruchomy szkielet, wyobrażający M. Antoniusza z palmą — w jednem, i z piórem, którem zmarły miał podpisać akt odwołania herezyi — w drugiem kościotrupiem ręku.
Pióro to podpisało wyrok śmierci na ojca.
Owoż brakło tylko jeszcze kanonizacyi... Istotnie, ludność już wlicza M. Antoniusza — między świętych. Przychodzą nad mogiłę — z modlitwą, z żądaniem cudów, a są już i tacy, co je słyszeli na własne słuchy. Mniszek quidam wyrywa świętemu kilka zębów, — relikwie stałe o wartości niezmiennej. Przygłucha dewota słyszy naraz dzwony. Kaplan paralityczny uleczon jest, po zażyciu środka na womity. Cudy te i podobne wytłoczono drukiem ku prześwietleniu wątpiących.
Do bractwa białośnieżnych penitentów należało kilku urzędników. Los Jana Calasa był od tej chwili rozstrzygnięty...
Ukazują się też inne znamiona, i zapowiedzi gniewu Pańskiego. Zbliża się owo doroczne święto dane na pamiątkę wygładzenia 4.000 braci schyzmatyków. Rok 1762 był rokiem jubileuszowym. Mówiono już na wszech rynkach, że szafot, na którym będą Calasów kołowali, ma być pierwszą widowiska ozdobą, numerem pierwszym programu. Opatrzność (gadano) upatrzyła sobie te ofiary, wybrała je z pośród tysiąca.
I to się działo w naszych czasach, tak gwałtownego postępu filozofii, gdy sto akademii — pisze sto rozpraw na temat poprawy obyczajów!
Tymczasem sędziowie parlamentu w liczbie trzynastu kraczą codziennie nad głowami niewinnych. Nie mają w ręku żadnych dowodów, ani jednej poszlaki, — śladu, cienia zbrodni.
Mimo to sześciu żąda skazania Jana Calasa, jego syna — Piotra i Lavaisse’a na śmierć przez katowanie, zaś matki — Calasowej — na stos. Siedmiu innych, oględniejszych, obstaje przy badaniu oskarżonych.
Znalazł się jednak w Tuluzie jeden mąż cnotliwy sędzia śmiały, bystry a niezależny. Był to p. de la Salle, radca parlamentu. On to pierwszy wskazał na pogwałcenie prawa, nicość wstępnego śledztwa. On też pierwszy potępił i niesłychany pośpiech, z jakim oddano hold samobójcy z oczywistym zamiarem narzucenia opinii gminu parlamentowi. Z bystrością, przynoszącą zaszczyt prawnikowi każdego czasu, w lot pochwycił de La Salle przyczynę sprawy, wykazał niedorzeczność oskarżenia. Zaś przedewszystkiem zażądał zbadania niektórych oskarżonych, jako świadków. Żądanie to dotyczyło głównie Lavaisse’a i służącej Joanny Vignière, stojących poza rodziną Calasów.
„Niema w całej sprawie (myślał de La Salle) tak silnej presumpcyi, która mogłaby podważyć zasadnicze domniemanie prawne, które zgodnie z działającem w Langwedocyi prawem rzymskiem i prawem naturalnem broni ojca rodziny od podejrzenia o dzieciobójstwo“...
... Uważając sprawę za przegraną, zniechęcony oporem dwunastu towarzyszy, de La Salle składa mandat sędziowski i odchodzi. Z chwilą tą traci Jan Calas jedynego swojego obrońcę.
Ustąpienie de La Sallea wywołuje nadto powrót innego sędziego La Bordea, który się przedtem był z sądu wycofał i wyjechał na wieś. Ten zaś reprezentuje w sądzie grupę głosów bezwzględnych[10]. Gdy przyszła kolej na głosowanie, referent, rozważając na początku winę Jana Calasa — ojca, żąda, ażeby Jan Calas był poddany torturom zwykłym i wyjątkowym (iżby wymienił spółwinnych zbrodni), następnie był łamany kołem, przez dwie godziny na kole leżał i wyglądał śmierci, wreszcie po śmierci spłonął na stosie.
Wniosek ten został uchwalony przez sześciu sędziów, trzech głosowało tylko za torturą, dwa głosy żądały dodatkowego śledztwa, jeden przemawiał za uwolnieniem Calasa od odpowiedzialności sądowej[11]. Po długich debatach większość przystała na dwojaką torturę i łamanie kołem.
Nieszczęśliwy ten ojciec, który nigdy nie podniósł ręki na żadne z dzieci, słaby, schorzały 68-letni starzec skazany został na wymyślne męki za to, iż... zadusił dwudziestoośmioletniego syna!
Wzięty na spytki, w katuszach, które złamałyby niejednego z młodszych, odpowiada z godnością i spokojem: „gdzie niema zbrodni, niema winnych“.
... W drodze z kaźni na egzekucyę nie opuszcza go ów dziwny, dostojny, niewinności przyrodzony majestat.
Widząc, jak stary obywatel Tuluzy wstępuje na wóz, którym kołowano włamywaczy i rabusiów, milczą posępnie widzowie, wzruszeni do najpłytszej głębi.
Czuwający nad wykonaniem wyroku komisarz odbiera od Jana Calasa ostatnie zeznanie. Zawiera wciąż jedną i tę samą prawdę: „nie było winy, nie było zbrodni“.
Dawa mu się teraz na drogi niebieskie dwóch księży benedyktynów-teologów, o.o. Bourges i Caldagues. Towarzyszą mu do ostatniej chwili. Nie mają dla niego potem dość pochwały. „Tak“ — mówią — „umierali niegdyś nasi męczennicy“. Nie przestaje i przed nimi głosić do ostatka niewinności swojej i spółoskarżonych.
... Pierwszy straszliwy cios zadany ręką kata wydziera z piersi starca krzyk słaby, zduszony, wstrzymany w piersi. Następne nie wywołują już ni jęku — ni skargi.
... Po torturach zwykłych i wyjątkowych położony na koło, gdzie przez dwie godziny miał „oddawać ducha“ — toczy jeszcze z mnichami nabożne dyskursy.
Mówi roztropnie, z przedziwną słodyczą. Znajduje w sobie dość jeszcze mocy, aby sędziom-katom swoim odpuścić grzechy. „Gdyż zostali wprowadzeni w błąd przez fałszywe świadki“.
„Jezus Chrystus, który był niewinnością wcieloną w sroższych jeszcze konał mękach... Żal mi żony, dzieci... Lecz ten obcy, młody człowiek, któremu chciałem wtedy wyświadczyć zwykłą grzeczność — syn p. Lavaisse’a — którego wmieszano w sprawę, powiększa jeszcze moje cierpienia“...
Gdy tak mówił, — sieur Dawid, z własnej woli obecny katuszom, nie był tu bowiem ani komisarzem, ani osobą urzędową, zbliżył się do konającego:
— Nędzniku! — krzyknął — patrz, oto stos, na którym za chwilę zmienisz się w popioły, wyznaj prawdę!
— Zamiast odpowiedzi, sieur Calas odwrócił zlekka głowę i w tej chwili wykonawca wyroku odebrał mu życie.

(Traité sur la Tolérance à l’occasion de la mort de Jean Calas).
∗                            ∗

Spodziewano się teraz, że skoro poniósł śmierć męczeńską ojciec, który, jak to rozumiało w Tuluzie każde dziecko, nie mógł contra naturam zabić dwudziestoośmioletniego syna — ten sam los dosięgnie więźniów pozostałych. Tak sądził Piotr Calas, tak samo Lavaisse, tak samo inni, mierzący sprawiedliwość na własną dobrą wiarę.
Bo gdy was kto posąd o czyn niepopełniony, hańbiący lub niebezpieczny, wnet przenosicie się w jego kraje żądając, aby były rządzone ślepo, z całą bezwzględnością błędu i całą za błędy odpowiedzialność. Chwiejność, połowiczność przeciwnika upoważnia w takich razach do posądzenia go o oszustwo, wyrachowanie kata.
Ale sąd parlamentu nie mógł się składać z samych tylko łotrów.
I dlatego spodziewali się śmierci.
Nie mogli sobie poprostu wyobrazić, że i nikczemność ulega prawom zawściągu, że sąd trzynastu, których większość była niewątpliwie ciemna, tchórzliwa, zależna od gminu, mając do wyboru uratowanie zasady albo własnej egzystencyi, rozumować zechce trzeźwiej, w każdym razie — samolubniej.
To jedno było pewne, ale już po sprawie, że męstwo Jana Calasa uratowało życie jego rodzinie i Lavaisse’owi. Dalsze wypadki i sposób wyrokowania parlamentu nie pozwalają wątpić, że całą sprawą od początku do końca kierowało duchowieństwo.
„Dominikanin o. Bourges wszedł do mojej celi i groził mi taką śmiercią (ojca), jeżeli herezyi nie odwołam, na co wobec Boga przysięgam. Przyznaję, że opanował mnie mroźny „lęk na myśl o tak okropnym końcu“ (Dekl. P. Calasa)“.
Podobnie postępuje sąd, wzywając Piotra Calasa i grożąc mu śmiercią, jeżeli nie wyzna prawdy.
Że parlament nie mógł wykonać swej groźby, to już nie stanowiło zasługi ani parlamentu, ani duchowieństwa.
Jedyna cena, za jaką można było się teraz, po zakatowaniu starego obywatela, utrzymać na powierzchni prawdopodobieństwa motywu, prawnopaństwowego interesu, — wymordowanie całej rodziny Calasów, a bodaj i Lavaisse’a — nie dała się teraz pomyśleć i była nie do przyjęcia — chyba w deliryi i paroksyzmach ostrego szału.
Położenie było bez wyjścia. Nie mógł parlament trwać przy starej konstrukcyi oskarżenia, nie mógł tworzyć i nowej. Na pierwsze brakło już odwagi, na drugie — materyału. Nie wyłamano kotem ani jednego faktu. Parlament poświęcił, wydał na rzeź Jana Calasa. Tak wyglądała sprawa i to jedno prawdziwe miała oblicze.
Wreszcie, gdy czas naglił, sąd, jak na torturze, z rozpaczliwej konieczności wydania jakiegoś wyroku, popełnia akty dzikie, nierozważne, pełne fałszu i trwogi.
Więc feruje na początku wyrok, uwalniający wszystkich oskarżonych.
Ale jeden z sędziów przypomina innym, że wszyscy oskarżeni, nie wyłączając straconego ojca, byli w godzinę śmierci M. Antoniusza nierozłączeni. To stwierdziło śledztwo. Są tedy albo wszyscy winni, albo wszyscy niewinni: Zaklęty krąg, nakreślony ręką Capitoula Dawida! Logiczna figura takiego wyroku w prostej linii podkreśla przedewszystkiem niewinność Jana Calasa. Sąd przyznaje się do zbrodni i bezrozumu.
Wtedy parlament postanawia wyrok drugi, mający wszakże to samo znaczenie. Więc zwalnia wdowę Calasa, Lavaisse’a, uniewinnia służącą Joannę Vignière, jako katoliczkę, wypuszcza na wolność wszystkich, prócz Piotra Calasa, którego skazuje na wygnanie.
Znalazła się po długiem szukaniu licha, niska furta i przez nią — a nie symbolicznie — przez jedną z bram Tuluzy idzie Piotr Calas na wygnanie.
Towarzyszy mu ksiądz missyonarz, nakazuje powrócić do miasta i odprowadza do klasztoru Benedyktynów.
„Przy furcie klasztornej czekał na mnie znowu o. Bourges. Zapewniał, że wyrok nie będzie wykonany, jeśli się nawrócę. Cztery miesiące byłem w klasztorze. Wreszcie uciekłem i dziś gotów jestem wrócić do celi więziennej, którą mi wskaże mój król, gotów jestem przelać krew swoją za świętą pamięć ojca i nieszczęśliwą matkę“.
Nie koniec na tem. Mnichy porywają dwie córki pani Calas, w procesie nie figurujące, nawet nieobecne w Tuluzie i zamykają je w klasztorze.
Dopełnia się miara. Dopisano książkę do ostatniej karty, słowa, punktu.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Walka dokoła procesu trwała trzy lata.
Z małego zakątka Szwajcaryi, pomiędzy górą Jura a Alpami, z cichej samotni, gdzie odwiedzają Voltairea książęta, dumniejsi od króli, generalicya, co wykształceńsze czasu lekkoduchy — wyszło pierwsze słowo.
Jeden sam, samowtór, z ostrą myślą powstaje człowiek, któremu nie służy żadna organizacya, ani stronnictwo, a przecież służą wszystkie ówczesne pany życia i śmierci.
Nie odrazu, nie konwulsyjnie bierze się do roboty. Ostrożnie na własną rękę prowadzi śledztwo prawdy. Pisze listy do Longwedocyi, Prowansalii, do znajomych komendantów prowincyi, do Paryża.
Pierwsi korespondenci dają mu do zrozumienia, że Calasowie są winni, że dosięgła ich sprawiedliwa kara. Wszyscy i sam Voltaire w pierwszym inkubacyjnym okresie zajęcia się sprawą, ulegają tej samej gromadzkiej suggestyi, polegającej na łatwej i wygodnej myśli o małem prawdopodobieństwie omyłki w czynach pierwszej wagi, czynach odpowiedzialnych, dokonanych przez reprezentatywną instytucyę parlamentu.
Ale Voltaire nie należy do ludzi, którzy się dają łatwo ująć, ani też łatwo zniechęcić. Duch przenikliwy, znający doskonale swój kraj, jego historyę, obyczaje, prawo i ludzi, po dokładnem rozpatrzeniu się w szczegółach procesu, bada Calasów, żąda od nich przysięgi, kilkakrotnych opowieści, dowodów, nabiera powoli, obcując z nimi bezpośrednio, zaciekawienia, sympatyi, pewności — i już entuzyazmu dla dobrej, wielkiej sprawy.
Wiązała się zresztą z dziełem całego jego życia. Była potwierdzeniem jego domysłów, wierzeń, dawała mu wysokie, twórcze zadowolenie.
Narodziła się wtedy nowa potęga: wartość literackiej sławy, idealna realizacya sławy, podnosząca urok każdego słowa i wysiłku.
Następuje po raz pierwszy wprzężenie tego czynnika do konstruktywnej społeczno-politycznej roboty.
Tak wspaniała siklawa przenosi siłę swoją na fabryczną martwotę koła.
Być może, ta imperatywna „świecka“ potencya sztuki, jako trybuna, jako medyatora i rozjemcy — jest najszlachetniejszym i najbardziej twórczym — jeżeli nie jedynym przywilejem talentu.
Być może, uratowanie niewolnych kilku ludzi od ucisku, od powszechnej gnuśności i nawały mikro-wrogów życia, być może taki oto jeden czyn, pewna naprawa śmiertelnej krzywdy i o tę naprawę stoczony z światem bój — dłuższem, górniejszem roznosi się po cmentarzyskach echem, niż skamieniałe, samolubne sławy muzeów.
Aktywnym, zdobywczym temperamentem, tak rzadką zwłaszcza dla artysty przemyślnością praktyczną, poruszył i uruchomił Voltaire niezliczoną armię ludzi, od których zależały losy sprawy, wyświetlenie prawdy, przywrócenie shańbionym, wypartym z wszelkich granic bytu Calasom dobrego imienia.
Z niezwykłą skromnością ukrywa się później za plecyma „szlachetnych, cnotliwych, pięknych i kochanych ludzi“, traktuje wielkie wysiłki czasu i pracy bezosobowo, nijako. „Uczynione należało uczynić“ — z trudem sprowadzono panią Calas z schroniska, gdzie już wyglądała śmierci, karmiąc się własnemi łzami“ — co znaczy: uczynił to Voltaire. Voltaire z trudem sprowadził panią Calas do Paryża, Voltaire poruszył niebo i ziemię, aby jej zwrócono córki, za jego radą, naleganiem chodziły trzy okryte żałobą rozszlochane kobiety po ministeryach, urzędach, trybunałach, on je skierował do gwiazd paryskiej adwokatury — Mariette’a, de Beaumonta, Loiseau, którzy wydają w sprawie obszerny, wyczerpujący memoryał, do których czarujący „uniżony sługa“ — mądry-przemądry pochlebca, wirtuoz, gdy trzeba, na jednej strunie bezmiernej ludzkiej próżności — pisze żarne wezwania i listy. To Voltaire stara się dla rodziny o środki pieniężne, dzienno-nocnie kowa w Ferney pioruny, redaguje memoryały, deklaracye, listy, broszury, gońce gniewu, żalu, wstydu, miłosierdzia, to znowu ciche, protokolarne, pancerne, jak jego Minerwa, proste, lotne, klasyczne, jak niedoścignione słowo wielkich pisarzy XVIII. wieku.
Krążą te pisma po całej Europie z rąk do rak, do rączek niewieścich, do ócz i serc łzawego ukochania, łatwiejszej jeszcze niepamięci, do serc bardzo próżnych, bardzo czułych i raz i na zawsze przezachwyconych wszystkiem, co pan Voltaire, intelektualnej mody jeden z imperatorów, napisze — i co prawodawczyni dobrego smaku, Francya, wraz z artykułami „ostatniego krzyku“ nadeśle.
„Biada prześladowcom“, kreśli własnoręcznie do Voltaire’a Katarzyna II. z powodu sprawy Sirvenów. Ty — śmiechu! Biada...
W. Fryderyk ofiarowuje Sirvenom gościnność w swoich krajach. Nadsyłali królewskie dary król szwedzki, król polski (na ręce pani de Geoffrin w Warszawie), landgraf heski, księżna Sachsen-Gotha, księżna Nassau-Saarbrück, ks. Darmstadt, margrafini Badeńska i t. d. i t. d. We Francyi pozyskuje dla sprawy Calasów i potem Sirvenów księżnę d’Enville, marszałka de Richelieu, księcia de Villars, którym przedstawił młodych Calasów, generala-margr. d’Argence, który trzy miesiące spędza u Voltaire’a i broni go publicznie od paszkwilów niejakiego Frérona, w „Année Litteraire“, gadzinowem piśmidle półurzędowych wrogów pana z Ferney.
Parantela zaledwie zaznaczona a niezbyt szeroka, aby Paryż-dwór, towarzystwo rządowe, zazdrośne o światową hegemonię kultury wytwórczości, dobrych obyczajów chciało i mogło ukręcić łeb obu niezmiernie przykrym, kłopotliwym sprawom Calasów i Sirvenów, jak o to teraz z wszystkich sił zabiegało duchowieństwo, jezuici i dostojnicy zakonów, parlament, Tuluza, a przez ich stosunki i część wyższej administracyi.
Zmobilizował Voltaire przyjaciół, ale też wrogów starych i nowych, tylko zawistnych i przekonaniowych, możnych i nieznacznych, działających naporem, cyfrą, plotką i potwarzą.
W Tuluzie odgrażają się panu Voltaire’owi bractwa, capitoule, kopnięci w samo serce serc. Odbiera od przyjaciół listy, zapowiadające spalenie pism, wydanych w obronie Calasów i Sirvenów.
„Pięknie“ odpisuje Voltaire „każdemu wolno palić książki, które mu się nie podobają“.
Wcześniej jeszcze na rozkaz parlamentu spłonęła na stosie jedyna publikacya obronna, jaka się ukazała podczas procesu. Zniszczono ją w oczach Jana Calasa w chwili, gdy go prowadzono na tortury.
Sprawa była doświadczalnem polem powszechnego nierządu, powszechnej samowoli i wyuzdania: tacy na starem rzymskiem prawie — capitoule, silniejsi od parlamentu, taki parlament silniejszy od rady stanu, przez rok cały opierający się jej rozkazom, księża, bractwa i zakony, silniejsze od państwa, instytucyi prawa pisanego, od zwyczaju, pasożytujące dowoli na karkach ludu — próbną wieszczą rewolucyę, jedną z wielu przed wielką 1789 r., wywołała sprawa Calasów.
Na tym niesłychanym ekscesie uczył Voltaire, mimowoli, jak na trupie, operacyi nad starym rozpustnym, oszalałym porządkiem.
Głębiej, niż to mogło piśmiennictwo, podejmujące zagadnienia dalsze, w niedostępniejszej dla wielu postaci, uderzył fakt na wezbraną dostatecznie świadomość gromady.
Nóż zatopiono po trzon. Dano czyn ohydny, nie znajdujący dla siebie żadnego usprawiedliwienia. Cała ulewa zdumień spadła na głowy nic nigdy nie wiedzących, zawsze niewiernych Tomaszów i zawsze głodnych cudu, cudu, objawień, widowiska, które można byłoby nakryć pięcioma palcami, pięcioma mackami, całą garścią.
A oto właśnie wypiekło życie taki cud żywej, świeżej jeszcze, niezastygłej męki, wolno było go oglądać, wierzyć, warzyć, pomniejszać i powiększać, jeno trudno go było zabić. Przesączyła się nienawistna posępna dusza odchodzących zbyt wyraźnie w formie bezpowrotnej, skończonej. Zdeptano ludzkie Wszystko. Samobójstwo, którem się brzydzi człowiek, przekłamali na męczeństwo, męczeństwo na zbrodnię. Shańbioną została świętość ogniska, powaga jej twórcy, opiekuna i ofiarnika, prawo matki, prawo młodości, prawo gościa.
Wyrok dał zarys niedołęstwa ludzi wołanych do przewodnictwa gromadzie. Przesadne, gburowate pasye prowincyi, która przespała historyę, omszone urządzenia, podobne do ciężkich zardzewiałych mieczy, podpadły pod klątwę śmiechu. Paryż ówczesny umiał nie gorzej od dzisiejszych bulwarów zabijać śmiechem, nicować napuszone autorytety i zapalać się do pięknej pozy i głośnej sprawy.
Kraje, tolerujące u siebie doma — barbarzyństwo o niemniejszym blasku, znajdowały przyjemny upust w wyzwalaniu liberalizmu na zewnątrz. Na Europę protestancką sprawa Calasa spadła jak ciepłe deszcze wiosenne. Proces głośny z początku — imieniem Voltaire’a — zajął publiczną uwagę swoją wybitną, wyjątkową szpetotą.
Zniewieściały duch czasu skory był do niewczesnej paljatywy, lokalnego leczenia peryferyi, do aktów „zdrowego rozsądku“...
Niemocny już zstąpić w piekła, być Herkulem najzawilszej kloaki, jaką dały wieki, mógł wszystko rozumieć w granicach umiarkowania, przyćmionych świateł, w kategoryi Przyjemnego i pod jednym warunkiem, ażeby nie sięgano podstaw lub ukazywano światy w perspektywie dalekiej, obojętnej.
Stąd, konieczności posłuszny, Voltaire pisze książkę o tolerancyi z powodu śmierci Jana Calasa, historyę ciemnoty, fanatyzmu i fałszywych legend od Kaina po czasy Ludwika XV.

∗                            ∗

7. marca 1763 r. w Wersalu zebrała się rada stanu przy udziale ministrów pod przewodnictwem kanclerza.
Referował sprawę p. de Crosne z rzeczową bezstronnością sędziego, wymową prostą, jasną, jedynie dopuszczalną w tak wysokiem zgromadzeniu.
Tłumy ludzi wszelkiej rangi i konduity obległy galeryę zamku, czekając na uchwałę rady.
Zawiadomiono wkrótce króla, że wszystkiemi głosami przeciw jednemu rada stanu zażądała od parlamentu Tuluzy przesłania aktów procesu i motywów wyroku, skazującego Jana Calasa na łamanie kołem i syna jego, Piotra, na wygnanie. — Jego kro mość uchwałę rady zatwierdzić raczył.
Ale od 7. marca 1763 r. do ostatniego wyroku przeszło jeszcze dwa lata.
Snadź łatwiej odebrać komu życie, niżeli przywrócić sprawiedliwość. Wolnoć było parlamentowi zlekceważyć formy proceduralne, — z tem pilniejszą surowością musiały być odbudowane przez radę stanu. Cały rok czasu nie wystarczał, aby zmusić parlament do posłuchu. Po raz wtóry p. de Crosne został upoważniony do wygotowania referatu. Zgromadzenie ośmdziesięciu sędziów zniosło wyrok parlamentu, nakazało rewizyę całego procesu i aż do wyroku uwięziło Calasów i Lavaisse’a.
Inne wielkie sprawy zepchnęły na pewien czas sprawę Calasów ze sceny. Wygnano jezuitów z Francyi. Prześladowcy zaznali losu prześladowanych[12].
Ale gdy król przekazał sprawę najwyższemu trybunałowi (Chambre de requêtes de l’hôtel) — publiczność, co z taką łatwością przechodzi od nowiny do nowiny, zapomniała o jezuitach i nawróciła się ku Calasom. Trudno było wybrać sąd, bardziej obeznany ze sprawą. Byli to przeważnie ci sami dygnitarze, którzy już po dwakroć sądzili preliminaria rewizyi. Trybunał rozważał akty parlamentu, będące podstawą procesu i wyroku. Pojawiły się w tym czasie dwa memoryały — p. de Beaumonta i Gobera Lavaisse’a. Młody ten człowiek stworzył prawdziwe dzieło sztuki. Przemawiał za całą rodzinę, przyjaciół, z którymi dzielił więzienie i kajdany. Mógł już być dawno wolny. Dość było jednego słowa, dość było powiedzieć, że u Calasów w dzień śmierci M. Antoniusza nie był. Groził mu parlament śmiercią, stawiał przed oczy tortury. Przeniósł niepewność dnia i godziny nad kłamstwo.
Co przedniejsze osoby z towarzystwa odwiedzały teraz w więzieniu panią Calas i dwie jej córki, które się dobrowolnie z nią zawarły w celi. Rozczulano się pono do szlochów. Nadszedł dzień zupełnego tryumfu. Po szczególnym referacie p. de Baquancourt trybunał ogłosił wyrok parlamentu w sprawie sądzonej oprawczo, z nadużyciem — za nieważny, oskarżonych uniewinnił i oczyścił pamięć Jana Calasa od wszelkiego zarzutu zbrodni. Oskarżonym przyznał trybunał prawo poszukiwania szkód i strat na sędziach parlamentu, winnych niesprawiedliwego wyroku — z własnej inicyatywy wyjednał u króla dla Calasów 36.000 liwrów — z tych 3.000 liwrów dla owej cnotliwej służącej, która nie przestawała głosić niewinności swoich chlebodawców.
Dzień ten był w Paryżu świętem powszechnej radości. Tłumy wyległy na place, spacery. Przybiegano zewsząd, aby uścisnąć ręce rodzinie, której odmierzono po latach sprawiedliwość. Publiczność oklaskiwała sędziów, przywoływała na ich głowy błogosławieństwo. Dzień zwycięstwa, 9. marca, był dniem stracenia Jana Calasa w r. 1762 i to podnosiło jeszcze rzewny nastrój ludności.

∗                            ∗

Bogi podziemne nie ustawały jednak w robocie.
W dwa lata potem poczęło się znowu kurzyć na pogorzeli. By uniemożliwić Voltaire’owi obronę Sirvenów, rozplemiono pogłoskę, że Joanna Vignière na łożu śmierci cofnęła wszystkie swoje zeznania i oskarżyła Calasów o morderstwo.
Szerzyły ten fakt w Langwedocyi bractwa penitentów, a w Paryżu w swoim „Roczniku literackim“ niesławny paszkwilant — Fréron.
29. marca 1767 r. radca królewski i komisarz przy Châtelet-Hugues — udaje się do pani Calas mieszkającej podówczas w Paryżu przy ul. Neuve niedaleko ul. Montmartre, w parafii św. Eustachego i spisuje z Joanny Vignière, leżącej w łóżku, dalej z chirurga Bottentuit starszego, który ją leczy na frakturę kości i jej spowiednika, Augustyna o. Ireneusza od św. Teresy — protokół po stokroć łamanej i sklejanej prawdy, dokument śmiechu nad śmiechy.





  1. Sprawie Calasów i udziałowi w niej Voltaire’a poświęcamy ostatni rozdział książki ze względów na stronie 166 wyłuszczonych.
  2. Wszystko to na własnej skórze i duchu doświadczył sam Franciszek Marya Arouet — p. de Voltaire.
  3. Człowiek zrodzon z niewiasty, żyje krótko, cierpi wiele nędzy — jest jak kwiat, który powstaje i niknie jak cień.
  4. T. j. za czasów Voltairea — zresztą bezbłędnie ujęci i dla spółczesności.
  5. Por. z polskiem: zdrowe zmysły — przy zdrowych zmysłach — dla określenia normalnego stanu duszy.
  6. Ojciec chrzestny Voltairea.
  7. Dalsze losy Ludwika Calasa sprawy Calasów nie dotyczą. Ważne są tylko dwa fakty ogłoszone podczas rewizyi procesu: list jego brata — Marka Antoniusza, w którym nazywa go odstępcą („nobre déserteur nous tracasse“) i akt, zgłoszony przez ojca Jana Calasa przed radcą parlamentu De la Notte, w którym ojciec nawrócenia synowskiego nie tylko nie potępia, zaś przeciwnie, sądzi, że ingerencya rodziców jest w sprawach wolności sumienia niedopuszczalna.
  8. Protestantom wzbraniało prawo zawodów lekarza, adwokata — nie mówiąc o urzędach państwowych. Jak wiadomo, jeszcze za czasów Ludwika XVI. nie mógł dla tej racyi minister Necker zasiadać w radzie królewskiej. Niektórzy wyznawali protestantyzm w skrytości, uchodząc formalnie za katolików. Stąd żądanie od aspirujących do adwokatury — bakalaureatów prawa — świadectwa katolicyzmu (cértificat de catholicité),
  9. Sieur Dawid de Beaudrigues, któremu Voltaire, podjąwszy wielki trud ku wyjaśnieniu sprawy i rehabilitacyi rodziny Calasów, nakreślił potem drogę do samobójstwa. Capitouls — (capitularii) — urzędnicy miejscy średniowiecza o rozległej kompetencyi policyjnej, śledczej i administracyjnej. Znała ich tylko Tuluza, a zniosła dopiero Rewolucya 1789 r. Po dziś dzień we Francyi zowie się Tuluza ironicznie „miastem capitoulów“.
  10. O tym samym czasie wykwita w Langwedocyi podobna sprawa. Rozbojnem prawem na propozycyę gospodyni księżej nakazuje biskup w Gastres zamknąć w klasztornym domu młodą dziewczynę, protestantkę, córkę Sirvenów. Doprowadzona biczowaniem do obłędu, rzuca się do studni. Powstaje identyczne oskarżenie całej rodziny o morderstwo. Dwie te sprawy oddziaływają na siebie jak dwie sąsiednie rany, zarażając się wzajem, naprzemian, tworzą nieskończone piekło przelotów od przyczyny do skutku. Sąd jakiegoś zapiecka, sąd wioski Mazametu powołuje się na parlament tuluzki i sprawę Calasów, parlament zgania Calasów na Sirvenów. Generalizuje się fałsz: protestanci uśmiercają swoje dzieci odpadające od herezyi do apost. rzym. katolickiego kościoła. Przeciw fałszywym legendom głoszonym urzędownie przez parlament, kościół genewski zanosi w Tuluzie uroczysty protest, zresztą nadaremnie.
    W mroźną noc, uciekając od losu Calasów, przechodzą Sirvenowie lodowe wirchy w kierunku Szwajcaryi. Wloką za sobą ciężarną konającą córkę. Rodzi w górach... Umiera potem w Szwajcaryi. Zapada w głuchej prowincyi in contumatio wyrok, skazujący rodziców na śmierć, córki na wygnanie. Sąd wykonywa wyrok in effigie i uchwala konfiskatę majątku zbiegłych. Sprawę podniósł i zwycięsko przeprowadził Voltaire. Miała ona za granicą nie mniejszy rozgłos od sprawy Calasów.
  11. W oryginale „mettre hors de cour“ — uwolnienie dla braku dowodów, odróżniane od „élargissement“, uniewinnienia dla braku winy. Nie tylko do moralnego faktu nierehabilitacyi i rehabilitacyi sprowadzały się te różnice. Pociągały one za sobą następstwa realne, w danym razie w sprawie Calasów przy rewizyi procesu względem wszystkich oskarżonych prócz uniewinnionej Joanny Vignière.
  12. Jednemu z wygnanych jezuitów udzielił Voltaire u siebie azylu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Franciszek Maria Arouet i tłumacza: Grzegorz Glass.