Rodzina de Presles/Tom I/XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.
NOC W AFRYCE.

W chwili kiedy kapitan i Prowansalczyk zapuszczali się w dolinę Backbé-Derre, księżyc w pełni, okrągły a czerwony jak miedziana tarcza, zawisł na wierzchołku jednego ze szczytów Atlasu, rozlewając blade swe światło po wszystkich wydatniejszych częściach malowniczego krajobrazu, a pogrążając resztę w zupełnej ciemności i nadając drzewom i skałom dziwaczne i fantastyczne kształty.
Dwaj przyjaciele podążali ścieżyną nadzwyczaj wązką, wiodącą pośród istnego szpaleru krzaków jałowcu i różanych krzewów. Idąc tak nie rozmawiali z sobą, od czasu do czasu tylko rzucając sobie krótkie, urywane słowa.
Nakoniec dotarli do płotu agawy, stanowiącego odgrodzenie opustoszałego domku Marabuta. Tu zwrócili się na lewo i niebawem znaleźli się pośród pola kukurydzy, celu nocnej ich wycieczki.
Jeden bok tego pola biegł wzdłuż ścieżki. Drugi dochodził do krawędzi lasku, którego drzewa nie były wprawdzie zbyt wyniosłe, ale który za to zarosły był gęstwą krzaków ciernistych, tworzących wał nieprzebyty niemal. Kilka klombów takichże samych krzaków wznosiło się tu i owdzie pośród pola niby wysepki zieleni.
Wspaniałe drzewo cytrynowe rozrastało s>ę na skraju drogi.
— Stój! — szepnął kapitan niezmiernie ściszonym głosem. — Przybyliśmy już, teraz chodzi o zajęcie posterunków....
— Umieść mnie, gdzie zechcesz... — odpowie dział mu Jerzy.
Marcel poprowadził swego przyjaciela do jednej z tych kępek zieleni, o których wspominaliśmy przed chwilą i powiedział mu:
— Wśliźnij się między te krzaki, przykucnij i czekaj....
— Dobrze....
— Ja zajmę pozycyę o sto pięćdziesiąt kroków ztąd, w cieniu tego drzewa cytrynowego, które tam widzisz.... Jeżeli dziki przybędą, jak to jest prawdopodobnem, nie strzelaj inaczej jak na pewno i staraj się mierzyć twe strzały przez ramię.... Wystrzeliwszy nie opuszczaj twego posterunku i natychmiast nabijaj broń ponownie.... Na te zwierzęta nikt tu nie polował, możliwem jest przeto, że wprędce przyjdą do siebie po pierwszej porażce i powrócą, aby dać się zabijać znowu....
— Bądź spokojny, nie zapomnę twych wskazówek.
Jerzy przykucnął w krzakach. Marceli oddalił się i tak jak był powiedział, oparł się o pień cytrynowego drzewa, nabiwszy poprzednio karabin i spojrzawszy na zegarek.
W tej chwili było właśnie wpół do dziewiątej wieczór.
O dziesiątej bębny blokhauzu ozwały się na capstrzyk; potem wszelki odgłos ucichł i nic nie słychać było prócz szmeru morskiego, wietrzyku, szeleszczącego pośród gałęzi lasku i wycia szakalów gdzieś w oddali.
Dwie godziny tak minęły. Marceli począł obawiać się, że rezultat nocy spędzonej niezbyt wygodnie, pod gołem niebem gotów nie odpowiedzieć zupełnie oczekiwaniom.
Nakoniec jednak, cokolwiek przed północą, szmer rozsuwanych gałęzi podczas pospiesznego, rączego jakiegoś biegu, ozwał się od strony lasu, w tym samym zaś czasie stado złożone z siedmiu czy ośmiu dzików, na których czele szedł stary dzik olbrzymich rozmiarów, puściło się ku polu kukurudzy minąwszy tuż obok Jerzego, a natomiast podążając wprost w stronę, w której stał Marceli.
Prowansalczyk był dobrym strzelcem. Dał ognia z obu luf; maciora i jeden z młodych dzików padły martwe.
Reszta stada rzuciła się w zupełnym popłochu przez łodygi kukurudzy na oślep.
Przed podbiciem Algieru, dziki nie znały z doświadczenia strasznych skutków palnej broni, ponieważ bowiem użycie ich mięsa zakazanem jest prawami Mahometa tak samo jak mięsa wieprzowego, przeto też Arabi nie bawili się w psucie prochu na tępienie bezużytecznej zwierzyny.
Marceli z kolei wymierzył za uciekającem stadem z swego karabina; nowy huk się rozległ.
Stary dzik, wzięty na cel przez kapitana, skoczył tylko, skręcił się i rozszalały z bólu, który mu sprawiała rana, rzucił się ku ścieżynie i upadł o pięćdziesiąt kroków dalej, aby już nie powstać, tak wszakże daleko, że Marceli nie mógł tego już dojrzeć i tym sposobem nie wiedział nic o śmiertelnym postrzale, którym go ugodził, wierny zaś wskazówkom danym Jerzemu nie opuścił jeszcze swego posterunku i nabiwszy świeżo swój karabin w nadziei, że jeszcze może później nieco nowe stado spóźnione nadejdzie na toż samo pole stawić się za cel kulom dwóch myśliwców.
Było to mocno nieprawdopodobne, ale jednak zawsze możliwe.
Po trzech kwadransach takiego wyczekiwania kapitan nagle zadrżał i naraz ukrył się po za pniem drzewa, które mu służyło za schronienie, tu przykląkł na oba kolana na ziemi i przyłożywszy do niej ucho, i słuchał.
Po upływie kilku sekund podniósł się pewien już, że się nic pomylił.
W niewielkiej odległości w kierunku doliny Bakhe-Derre, posłyszał kroki i głosy zbliżającego się oddziałku ludzi.
Trudno było powątpiewać, że to był oddział Beduinów, gotujący się bez wątpienia na walką ze strażami blokhauzu, jak to czynili lub przynajmniej czynić usiłowali dwa razy tygodniowo.
Nie było już tyle nawet czasu, ile go potrzeba było na przebiegnięcie przestrzeni od miejsca gdzie stał Marceli do krzaków, u których zajął posterunek Jerzy.
Trzeba było przeto czekać w odosobnieniu, myśleć o bliskiem niebezpieczeństwie, zgubie może, z zimną krwią, o ile jej tylko zdobyć się zdoła i szukać sposobów najlepszego wyjścia z tej sytuacyi.
Ścieżka była za wąską, aby nią Beduini inaczej iść mogli jak jeden za drugim; może oczy ich olśnione jasnym blaskiem księżyca nie dostrzegną ukrytego w cieniu kapitana...
Przypuszczenie to raz zrobiwszy, na niem osnuł młodzieniec plan swój, prosty a skombinowany zarazem, jak to zobaczymy niebawem.
Jeżeli Beduini nie są zbyt liczni, w takim Marceli postanowił dozwolić im przejść, a następnie ostatniego położyć trupem pchnięciem swego kordelasa, potem posłać dwie kule swych pistoletów za temi, którzy szli za nim, czwartego zaś powalić z karabina, a potem już wywinąć się jakoś pozostałym, oczywiście wielce przerażonym i spłoszonym tak niespodziewaną napaścią....
Gdyby zaś liczba Beduinów zmniejszała szanse powodzenia dlań w tej walce, Marceli zdecydowany był nie zaczepiać ich i przeczekać spokojnie aż przejdą, nie odkrywszy go zupełnie.
Na wypadek, gdyby przeciw jego oczekiwaniu, miał zostać odkrytym, trzeba mu było poddać się nierównej walce, zabijając trzech ludzi naprzód a następnie nie było innego już wyjścia, jak rzucić się jak lew na resztę oddziału z nadzieją tylko w pomoc Boga i obronę Jerzego, który prędzej czy później musiał mu podążyć na pomoc!
Wszystkie te przewidywania z błyskawiczną szybkością mignęły w umyśle Marcelego.
Beduini zbliżali się a przewodnik i przywódzca ich oddziałku był już zaledwie o jakie dwadzieścia pięć lub trzydzieści kroków od cytrynowego drzewa. Marceli policzył ich; było ich dziesięciu.
— To nadto na jednego człowieka, — pomyślał kapitan; — trzeba im pozwolić przejść spokojnie....
I zamiast pozostać w postawie stojącej, wsparty o pień drzewa, położył się, kładąc obok siebie karabin w trawie.
Doszedłszy do Marcelego o trzy kroki od niego zaledwie, przewodnik oddziałku zatrzymał się i zwrócił do swych towarzyszy, którzy wraz z nim się zatrzymali i począł przemawiać do nich coś głosem gardłowym, z żywą gestykulacyą. Młodzieniec, któremu całkowicie nieznanym był język arabski nie mógł zrozumieć co do nich mówił, przemowa ta wszakże wydawała mu się tem bardziej nieskończoną, że w ciągu niej przywódzca od czasu do czasu zatrzymywał zda się wzrok swój na oczach Marcelego, który wciąż zadawał sobie pytanie: — czy on mnie też widzi?...
Była nawet chwila, w której Beduin pochwycił długi swój karabin, który dotąd niósł na ramieniu i opatrzył jego zamek.
Marceli zdecydowany drogo sprzedać swe życie, położył obie ręce na kurkach swych pistoletów i był w pogotowiu do strzału.
Ale Beduin nic nie widział; zarzucił napowrót broń na ramię, przestał mówić i napowrót puścił się w drogę. Po upływie kilku sekund, dziesięciu Beduinów w białych swych burnusach przeszło tuż koło niego.
Kłamalibyśmy utrzymując, że Marceli nie doznał dziwnej ulgi na ten widok i że spadł mu ciężar z serca, które natychmiast też poczęło bić swobodniej...
Ta chwila odetchnienia po przerażeniu tak wysoce dramatycznej sytuacyi trwała zaledwie jedno mgnienie oka.
Przywódzca oddziałku niebawem potknął się o leżącego na drodze dzika, który raniony przez Marcelego legł właśnie na samym środku ścieżki.
Pochylił się nad tem ciałem, poczuł, że jeszcze było ciepłe, najlepszy dowód, że przed chwilą zaledwie zabitem zostało. Wtedy wydał nagle okrzyk chrypliwy i wymówił słów kilka nadzwyczaj donośnie i groźnie.
Słowa te musiały być jakimś rozkazem widocznie, bo natychmiast Beduini rozbiegli się po kukurudzowem polu, które poczęli przebiegać je we wszystkich kierunkach jak myśliwiec tropiący zwierzynę.
Dwukrotnie przechodzili obok krzaków, w których ukryty był Jerzy a ani raz nie przyszło im na myśl je przeszukać. I ponownie wydawali dzikie okrzyki spostrzegłszy zabitego dzika i maciorę.
Przybywszy do drugiego końca pola naradzali się przez chwilę a następnie zawrócili.
Sądząc z giestów Beduina, który wydawał się ich przywódzcą, Marcelemu wydało się, że poleca on starannie przeszukanie krzaków. I nie mylił się bynajmniej. Dwóch łudzi z karabinami na ramieniu skierowało się ku kępce, która służyła za schronienie Prowansalczykowi.
Marceli podniósł się. Teraz już nie ukrywał się po za pniem drzewa; sposobił się na to by jednym skokiem rzucić się na pomoc przyjacielowi, dławiło go gwałtowne bicie serca....
Kilka sekund jeszcze a lufy broni beduińskiej dotkną Jerzego.... Nie mieli jeszcze czasu dojścia do wskazanych im krzaków, kiedy... w górę wzniósł się mały obłoczek dymu, dwa strzały padły jeden za drugim i obaj Arabi legli przeszyci kulą....
— Brawo, Jerzyl! — krzyknął Marceli. — A teraz do mnie, do mnie!!...
Dał ognia z swego karabinu do przywódzcy Beduinów, który padł ugodzony strzałem; potem z pistoletem w każdej dłoni rzucił się w kukurudzę i powalił dwóch innych Arabów, kiedy tymczasem Jerzy ze swej strony z tymże samym skutkiem posłał obie kule swych pistoletów.
Siedmiu łudzi było już niezdolnych do walki; pozostawało przeto tylko trzech przeciwników, którzy z całych sił poczęli uciekać zapominając nawet w zapale ucieczki o wystrzeleniu broni swej na Francuzów. I nie biegli już, ale zda się, wyrosły im skrzydła!...
Jerzy i Marceli spotkali się w pośrodku kuku rydzowego pola. Rzucili się sobie w objęcia i uścisnęli się z radością dwu przyjaciół co się po długiem witają niewidzeniu. I witali się też po cudownem uniknięciu śmierci....
— A co, drogi mój, — spytał kapitan po chwili, — czyż ci nie przyrzekłem pysznego polowania... Nie dotrzymałżem ci słowa?... cóż na to mówisz?...
— Mówię, — odpowiedział śmiejąc się Jerzy, — żeś nie myślał prawdopodobnie, o ile rzeczywistość przewyższy twe spodziewanie....
— To prawda... Gdybym był mógł przeczuć to co się stanie, nie byłbym cię tu zaciągnął....
— A czemużby nie, skoro takeśmy się dzielnie wywinęli z niebezpieczeństwa i to bez jednego zadraśnięcia?...
— Czybyś się podjął rozpocząć jutro toż samo?
— Tego nie mówię.... To byłoby kusić Boga! mogłaby odwrócić się karta, a nic głupszego nie ma chyba jak dać się zabijać bez żadnej korzyści dla nikogo.... Ale bądźcobądź winien ci jestem jedną z nocy najbardziej wzruszających w mojem życiu.... jedną z takich nocy, których nie zapomina się nigdy i których dzieje opowiada się potem małym dzieciom....
— A więc, aby ci było podobnem opowiadać o tem wszystkie w przyszłości, nie możem pozostać tutaj.
— Czegóż się lękasz?
— Tego po prostu, żeby Ci trzej zbóje, których zostawiliśmy przy życiu nie powrócili i z po za płotu nie strzelili gdzie znów do nas jak do królików...
— A! do licha!! — zawołał Jerzy, — masz słuszność... nie pomyślałem o tych panach.... Chodźmyż prędko, bo nie mam bynajmniej ochoty służyć im za tarczę....
I obaj młodzi ludzie puścili się szybko drogą ku blokhauzowi, do którego doszli też w przeciągu dwudziestu minut.
Pomimo ostrzeżenia Marcelego mała załoga blokhauzu było kompletnie wzburzoną żywą strzelaniną, która zdała im się dowodem, że ich kapitan z innym walczy nieprzyjacielem jak z dzikami.
Opowieść o tem, co zaszło wywołało okrzyki entuzyazmu i zachwytu z ust wszystkich żołnierzy.
O świcie Marceli i Jerzy, eskortowani przez oddziałek złożony z piętnastu żołnierzy, udali się na widownię wczorajszej walki. Koń prowadzony luzem miał zwieść dziki do blokhauzu.
Bez trudności znaleziono zabite dziki, ale trupów beduińskich nie było i śladu, zniknęły, pozostawiwszy tylko szerokie strugi krwi zaschłej na piasku. Oprócz tego na polu kukurudzowem i na pyle ścieżyny widoczne były ślady kopyt kilku koni.
Jerzy wyraził swe zdziwienie z powodu zniknięcia trupów.
— Spodziewałem się tego, — odpowiedział mu Marceli. — Niezawodnie ludzie, należący do tego pokolenia, przyszli zabrać ciała po naszem odejściu... to charakterystyczny rys arabskich zwyczajów. Jak tylko Beduin zostaje zabitym lub ranny w jakiejś potyczce lub w bitwie, towarzysze jego zahaczają hakami jego ciało za pomocą lin zwiniętych, przymocowanych do siodła lub uździennicy i unoszą go z sobą całym pędem konia.... Jak widzisz, dobrześmy zrobili, żeśmy podążyli prędzej do domu....
Dzień ten oraz dzień następujący nie przyniosły z sobą żadnego nowego zdarzenia.
Ponieważ trzeciego dnia przechodził konwój, wysyłany z Sidi-Ferruch do Algieru, Jerzy przyłączył się doń a Marceli zapragnął towarzyszyć przyjacielowi do miasta, ryzykując, że za powrotem może zostać zabity przez Beduinów.
Szczęśliwym trafem, statek francuski tego dnia właśnie odpływał do Tulonu.
Marceli wsiadł w łódź, która miała odstawić jego przyjaciela na pokład statku i pozostał z nim na pokładzie aż do chwili rozwinięcia żaglów.
— Pisz do mnie... — powiedział, ściskając mu po raz ostatni rękę, kiedy nadeszła już chwila rozstania, — opowiadaj mi wszystko o sobie jak najszczegółowiej i o tej, którą kochasz.... Wiesz dobrze, że jeśli jest na święcie człowiek co ci gorąco życzy szczęścia, to tym człowiekiem ja niezawodnie jestem....
— A ty, mój przyjacielu? — spytał Jerzy, — kiedyż przybędziesz do Prowancyi? kiedy cię zobaczę?...
— Bóg to wie! — odpowiedział Marceli.
A po cichu dodał:
— Nigdy, prawdopodobnie.... Ale mylił się w tem Marceli.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.