<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
SYN KOMENDANTA.

Od tej chwili życie Marcelego miało już cel.
Nie tracąc ani jednego dnia, ani jednej godziny postarał wywiedzieć się o wszystkiem co dotyczyło pani de Simeusa i jej syna.... Dowiedział że wdowa po komendancie Kaniu posiadała małą wioseczkę w okolicy Poitiers, W mieście tem miał kogoś znajomego, napisał do mego i z odpowiedzi swego korespondenta mógł już wywnioskować co mu należy, sądzić o pozycji majątkowej szlachetnej a nieszczęśliwej kobiety.
Była to pozycya skromna bardzo; osm czy dziewięć tysięcy franków rocznego dochodu, który dawało jej pozostałe po generale dziedzictwo, stanowiło jedyne źródło jej utrzymania.
Syn jej, liczący lat dziewiętnaście i noszący jak ojciec imię Raula, otrzymał wychowanie gruntowne a świetne zarazem. Był on jednym z najlepszych uczniów szkoły prawa w Poitiers, złożył egzamin adwokacki i sposobił się do wstąpienia na drogę urzędowania. Usposobienie ciągnęło go raczej do karyery wojskowej, ale sama myśl zobaczenia go przywdziewającym mundur, boleśnie raziła już matkę, a przez miłość dla niej zrzekł się bez szemrania jeśli nie bez żalu tego budzącego się w nim powołania.
— Dobre w nim serce i dzielny umysł, — powiedział sobie Marceli. — Jeśli majątek dać może szczęście, będzie szczęśliwym, bo będzie bogatym...
Minęło dni kilka.
Marceli nie spotykał już na promenadzie zdrojowiska pani de Simense i jej syna. Wyczerpanie zupełne sił przykuwało ją do łóżka, z którego nie miała już powstać. Syn nie opuszczał jej na chwilę.
Co rano pan de Labardès zapytywał doktora o stan zdrowia chorej.
— Odchodzi... brak już zupełnie oliwy w lampie jej życia!... to też lampa dogasa... Takie były niezmiennie odpowiedzi lekarza.
Ósmego dnia, w chwili gdy Marceli wychodził z domu, posłyszał odgłos dzwonka i zobaczył jak lud przyklęka po drodze.
Przechodził orszak bardzo skromny: dwu chłopców w komeżkach poprzedzało sędziwego białowłosego kapłana, niosącego w drżących dłoniach święty wijatyk.
Marceli pochylił głowę przed namiestnikiem Bożym, potem patrzał za oddalającym się. Ksiądz wraz z chłopcami weszli do domku, zamieszkiwanego przez panią de Simeuse i jej syna. Więc to wdowę po komendancie miał już opatrzyć na drogę wiecznego żywota.
Kilka osób szło za orszakiem, aby dołączyć modły swe do modłów, które sędziwy kapłan odmawiać będzie nad konającą. Marceli miał ochotę przyłączyć się do tych wiernych i iść również zgiąć kolana w domu, który nawiedzali równocześnie Bóg i śmierć....
Ale nie śmiał.
Myśl, że może w jego obecności uleci ostatnie tchnienie tej kobiety, której przedwczesna śmierć była pośrednio jego winą, przejęła go gorączkowym przestrachem.
Pokąd trwała ceremonia krążył koło tego domu, a myśl jego wstecz zwrócona stawiała mu przed oczy obraz innej agonii.
Widział pokój z taflaną posadzką, oświetlony słabo nocną lampą i ogniem torfu nanieconego na kominie, słyszał jak ze dworu dochodził poświst wichru i plusk padającego deszczu... ujrzał łóżko, na którem zasypiał komendant, bledszy niż prześcieradła, krwią zlane.... Słyszał charczenie i tę okropną, tę ostatnią czkawkę, wiernego i nieubłaganego towarzysza konania....
Nakoniec rozległ się dźwięk dzwonka ponownie.
Chłopcy ukazali się znowu, za nimi wyszedł ksiądz, pozostawiając po za sobą duszę pocieszoną i ubłogosławioną, duszę tak piękną, że zamiast powiedzieć jej: »modlić się będę za ciebie do Boga...« miał ochotę zawołać: »módl się ty za mnie!«
Dwie wieśniaczki, wychodzące z domku, które ocierały sobie oczy zaczerwienione wielkiemi kraciastemi chustkami wyminęły pana de Labardès.
Jedna z nich mówiła z cicha:
— Biedna kobieta, taka dobra! umrze....
— Za godzinę o jedną świętą więcej.
— Zanim upłynie godzina o jedną świętą będzie więcej w niebie... — odpowiedziały druga.
Wieczorem Marceli poszedł odszukać lekarza, aby się dowiedzieć co się stało.
— I cóż doktorze! — spytał go, — jakże pani de Simeuse?...
— Umarła przed dwoma godzinami... — odpowiedział doktór. — Byłem tam. Konała bez wielkich męczarni. Na godzinę przed śmiercią nie mogła już nic mówić, ale widziała jeszcze, słyszała i pojmowała wszystko.... Ujęła w obie dłonie ręce swego syna, uśmiechnęła się do niego i zamknęły się jej oczy. Możnaby pomyśleć, że zasnęła tylko.... Biedny chłopiec nie wiedział, że utracił matkę, aż wówczas dopiero, kiedy poczuł, że ciało jej ziębło w jego dłoniach.... Spodziewałem się jakiegoś okropnego wybuchu rozpaczy... alem się omylił. Ten młodzieniec czuje głęboko, ale posiada wielką siłę woli i niezmierne panowanie nad sobą.... Boleść jego jest niema i skoncentrowana w sobie.... Chciałem go zabrać z sobą. Ale odmówił: — »Ja nie opuszczę matki, — powiedział mi, — aż póki mi jej nie zabiorą... aż do ostatniej chwili oczy moje patrzeć będą w te drogie rysy, które pragnę sobie na wieki wyryć w sercu....« Albo się mylę bardzo, albo ten chłopiec zdolnym jest do wielkich rzeczy... Nieszczęściem dla niego jest teraz sierotą, opuszczonym, osamotnionym w życiu, zdanym całkowicie na siebie samego jedynie.... Któż mu dopomoże, kto go podtrzyma? kto będzie mu doradcą? kto go pokieruje?...
— Ja! — szepnął pan Labardès i cicha tak, że go nie posłyszał doktór, — ja, który zabiłem mu ojca, będę dlań ojcem!... ja, co się stałem przyczyną śmierci jego matki, zastąpię mu matkę!
Marceli w tych słowach wyrażał najzupełniej myśl swą całą, niestety wszakże matki nie zastąpić!...


∗             ∗

Nazajutrz rano, drzwi domku, który zamieszkiwała pani de Simeuse obite były kirem, a wewnątrz trumna ustawiona na katafalku i pokryta całunem oczekiwała na chwilę, w której przyjdą ją zabrać i odnieść na miejsce wiecznego już odpocznienia.
Od czasu do czasu kilka osób pobożnych zatrzymywało się, brało w rękę kropidło zanurzone w kropielnicy u drzwi umieszczonej i rzucało kilka kropel wody święconej na zwłoki, żegnając je świętym znakiem krzyża i odchodziły, nie spostrzegłszy nawet Raula de Simeuse, który leżał na stopniach katafalka z twarzą ukrytą w kirze żałobnym.
Przybył wreszcie sędziwy kapłan, w towarzystwie zakrystyana, i żałobników; bo na prowincyi nie ma karawanów a trumnę niosą na brankardach żałobnicy w bramy cmentarza.
Raul podniósł się i ukazał twarz martwą, kamienną, sino bladą, a w niej dwoje oczu suchych i palących.
— Moje dziecię, — przemówił doń kapłan — bądź odważnym...
— Jestem nim, mój ojcze, — odpowiedział młodzieniec. — Cierpię okropnie, ale tego nikt nie zobaczy.
Kiedy żałobnicy podnosili i ustawiali na noszach trumnę, jemu ani jedna łza nie stoczyła się po twarzy. Wypłakał je wszystkie podczas nieskończenie długich godzin ubiegłej nocy.
Żałobnicy postąpili naprzód. Młodzieniec szedł za nimi. Głowa opadła mu na piersi; krok jego był jakiś automatyczny, niepewny, co chwila zdało się, że ugną się pod nim kolana.
Szedł sam jeden za trumną, nikt bowiem w miasteczku nie znał pani de Simeuse, nikt też nie pomyślał o tem, aby ją odprowadzić do ostatniego schronienia.
O jakie dwadzieścia czy trzydzieści kroków, przecież od domu żałoby jakiś mężczyzna, przybrany od stóp do głów w czarne suknie, przyłączył się do szczupłego orszaku i aż do samego kościoła szedł tuż obok Raula, o jakie dwa kroki tylko po za nim.
Człowiekiem tym, czjż potrzebujemy to dodawać! był Marceli de Labardè.
Od kościoła na cmentarz było już bardzo blisko. Marceli tę przestrzeń przebył już obok sieroty. Obok niego też uklęknął nad rozwartym grobem. I był blady, tak niemal jak Raul. widząc jak trumnę na sznurach w grób spuszczano, słysząc jak pierwszo grudy ziemi z łoskotem spadały na jej wieko....
Raul nie bez zdziwienia widział, że ten nieznajomy, ten obcy całkiem człowiek łączy się do jego boleści, że ją z nim dzieli. Wzruszył go do głębi ten niemy hołd, złożony pamięci jego matki....
Kiedy obrzęd był już skończony, kiedy ksiądz wymówił ostatnie słowa nad zawartym grobem, a sierota, przycisnąwszy czoło do świeżej mogiły, którą niebawem może stopy obojętnych zrównają z ziemią, pomodlił się długo, serdecznie, wtedy podniósł się i podszedł do pana de Labardès, co oparty o krzyż kamienny sąsiedniego grobu Stał z oczyma łez pełnemi, zwróconemi w niebo i pochwyciwszy jego rękę uścisnął ją serdecznie.
— Dzięki ci, panie, dzięki z całego serca, — przemówił, — za to coś uczynił dla nieznajomego...
Począwszy dłoń swą w dłoni młodzieńca, Marceli zadrżał całem ciałem. Przypomniał sobie, że ojciec w ostatnią śmierci godzinę ściskał tę dłoń, która mu zadała cios śmiertelny, jak ją teraz syn ujmował w uścisku.
— A! — wybiegło z ust jego w nagłem przerażeniu, — a! gdybyś tam miał ujrzeć krew!...
Ten dziwny obłęd trwał przecież tylko mgnienie oka zaledwie. Pan de Labardès przyszedł zaraz do siebie i zdołał odpowiedzieć wzruszonym głosem:
— Syn hrabiego Raula de Simeuse nie jest dla mnie nieznajomym....
— Pan znałeś mego ojca? — spytał sierota.
— Byłem jego przyjacielem... jego najlepszym przyjacielem.... Kochałem go jak zasługiwał na to, by być kochanym.... On umarł na mojem ręku....
Słuchając słów tych, młodzieniec poczuł jak głośne łkanie z serca wydziera mu się na usta; oczy jego palące a wyschłe od wielu godzin zalały się łez potokiem. Rzucił się na szyję Marcelego i wyjąknął:
— Pan kochałeś mego ojca... kochajże mnie przez miłość dla niego.... Jestem sam na świecie, sam zupełnie, opuszczony... kochaj mnie... ja tak potrzebuję, aby mnie kto kochał!....
I ukrył głowę na piersi pana de Labardès z konwulsyjnem łkaniem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.