<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
SPOTKANIE

Wypadki, których opowieść zajęła nam tom pierwszy tej książki, miały miejsce w ciągu 1830 roku. Te, które zajść mają później i których historykiem być nam przyjdzie jeszcze, dziać się będą o lat siedmnaście później.
Prosimy tedy naszego czytelnika, aby zechciał, po-. mijając ten przeciąg Czasu, podążyć za nami do Prowancyi pod koniec lipca 1847 roku.
Poprowadzimy go do willi Labardès. Do pokoju już mu znanego, tej samej komnaty, która była niegdyś pokojem nieboszczyka barona Antyda de Labardès, zamordowanego przez Cocodrille’a i dwu jego wspólników.
Wnętrze tego pokoju, od śmierci jego poprzedniego właściciela nie uległo wielkiej zmianie. Też same stały w nim meble, też same portyer i firanek draperye, też same obrazy; tylko posadzkę całą okrywała prześliczna mata chińska, a boazerye świeżo były odmalowane z prawdziwą elegancyą wykwintnego gustu; obrazy mistrzów nie były pokryte już gazą, a zegar na kominku wskazywał godzinę z przepyszną dokładnością.
Może przypomnimy sobie, że biedny Antyd nie nakręcał nigdy tego zegara z obawy, aby nie zużywać jego sprężyny!...
Wielka strzałka złocona przebiegała cyferblat emaliowany o błękitnych cyfrach i dochodziła już do dziesiątej. Był ranek. Wesołe promienie prowansalskiego słońca wpadały strumieniami po przez dwa, nawpół otwarte okna.
Mężczyzna, mogący liczyć z czterdzieści dwa lat wieku, ale wyglądający na pięćdziesiąt przynajmniej, przechadzał się wielkiemi kroki z jednego końca pokoju w drugi z miną zamyśloną i pochmurnem czołem; ilekroć mijał jedno z okien zatrzymywał się na parę sekund przed niem i wzrok roztargniony rzucał na krajobraz, roztaczający się przed nim, potem znów rozpoczynał chodzić.
Mężczyzna ten, przybrany w ubiór z żaglowego płótna, niewarowego koloru z wstążeczką orderu Legii honorowej, owiązaną niedbale u dziurki guzika, jest to dawna nasza znajomość, niegdy porucznik, następnie były kapitan piechoty, Marceli de Labardès.
Jakże on się zmienił, mój Boże! niepodobna by go chyba poznać....
Bo w twarzy tej jakiż rys przypomniałby owego smukłego, rosłego młodzieńca o połyskającem oku, czarnych włosach i ruchach swobodnych, żywych?...
Włosy, siwiejące przerzedły już na skroni, czoło pokrajały zmarszczki i bruzdy głębokie; oczy straciły blask dawny i nawpół zniknęły w głębokich zaklęsłościach orbitów, które otaczał krąg żółtawy, twarz przybrała ten odcień sinawej bladości, ten ołowiany koloryt, który zdradza nieustające jakieś cierpienie, niezmierne wychudzenie całego ciała sprawiało, że zdał się daleko wyższym jeszcze.
Nie należy sądzić wszakże, aby widok tak przeistoczonego Marcel ago miał w sobie coś odstraszającego lub przykrego.
Ten człowiek, młody jeszcze, a jednak wydający się starcem niemal, nie utracił nic z dawnej dystynkcyi swej postaci. Znać w nim było zawsze skończony typ arystokraty. Rysy jego, zawsze piękne jeszcze choć sterane, zwracały na siebie uwagę każdego a spojrzenie zawsze niemal bolesne jakieś i smutne sprawiało, że mimowolne budził zajęcie.
W chwili, w której zegar uderzył dziesiątą, Marrceli zatrzymał się i pocisnął dzwonek.
Służący w półliberyi stanął natychmiast niemal na progu.
— Czy pan Rani jest w swoim pokoju? — spytał Marceli.
— Nie, panie baronie. Pan Raul od dwóch godzin już opuścił willę; polecił mi zawiadomić pana barona, że prawdopodobnie nie powróci prędzej, aż na śniadanie...
— Czy wyjechał konno, czy też powozem?
— Konno. Pań Raul kazał sobie osiodłać Warerley’a.
— Czy sam był?
— Pan Gontran de Presles przyjechał po niego...
Brwi Marcelego ściągnęły się zlekka.
— Nie wiesz czy ci panowie pojechali do Tulonu? — spytał następie.
— Nie zdaje mi się. Słyszałem jak pan Gontran mówił coś o zamku Presles.
— To dobrze.
W chwili, w której służący wyjść już zamierzał, posłyszano turkot pojazdu, zajeżdżającego przed peron willi.
— Zobaczno kto to przyjechał... — przemówił Marceli.
Służący wyszedł z pokoju....
— Panie baronie, — ozwał się, powracając po chwili, — to pan Jerzy Herbert wysiada z powozu.
— Wprowadź go tu natychmiast....
W minutę później dwaj starzy przyjaciele podawali sobie dłonie w serdecznym uścisku, a Marceli mówił:
— Jak się masz, Jerzy. Jakże twoja kochana Dianna czy zdrowa?....


∗             ∗

Zanim zapuścimy się w dalszy tok opowiadania, nieodzownem nam jest zregulować rachunki nasze z przeszłością i zawiadomić czytelnika o zmianach, które zaszły w losach głównych osobistości, występujących w naszej powieści.
Co Cezara, Cezarowi oddać należy.... Ponieważ dotychczas Marceli był bohaterem naszego opowiadania, zacznijmyż przeto od niego. Potem na innych przyjdzie kolej.
Ci, którym przypadło po jakich latach piętnastu lub dwudziestu powracać w rodzinne strony, wiedzą z doświadczenia ile to bolesnych wrażeń łączy się do radosnej powrotu chwili.
Kiedy wędrownik zasiadłszy u ogniska, co oglądało dzień jego urodzin, co patrzało jak podrastał zwolna, spojrzy dokoła, szukając śladów dawnych wspomnień serdecznych, szukając tych wszystkich, których znał tu niegdyś, w którąbądź stronę zwróci oczy, znajduje wszędy miejsce opróżnione. Daremnie przyzywa nieobecnych... nieubłagana śmierć kosiła tu bez wytchnienia,... Starce odeszli niemal wszyscy, a i młodych egzystencyj niemało złamanych zostało przed czasem....
Tak było i z Marcelim. Straszliwa klęska cholery w 1832 roku zabrała mu matkę i siostrę.
W cztery lata po tej śmierci podwójnej zapalenie płuc pozbawiło go ojca i zostawiło panem wielkiej fortuny, ale natomiast zupełnie osamotnionym, ze zdrowiem zrujnowanem, na nieszczęście bowiem lekarze w szpitalu algierskim nie pomylili się zupełnie. Marceli nie miał już nigdy przyjść do zupełnego zdrowia, ani wyleczyć się ze skutków straszliwej rany, zadanej mu podczas ataku na Biały dom; corocznie też po kilka razy nachodziły go bóle dotkliwe, które czyniły istnienie ex-oficera prawdziwą torturą.
Marceli szukał wszelkich sposobów, które mogły przynieść mu ulgę w cierpieniach. Nie było chyba ani jednego z potentatów nauki, którego rady on by nie wzywał; nie było jednego z leczniczych źródeł w Europie, u którego on by nie szukał jeśli już nie uzdrowienia to przynajmniej kilku miesięcy spokoju i odpoczynku.
Acz nie zupełnie, nic nieznaczne rezultaty jego starań nigdy jednak nie spełniały jego oczekiwań, ni nadziei.
W 1841 roku zaszedł wypadek wielkiego znaczenia, który musimy tu opowiedzieć zaraz, pobieżna bowiem ta opowieść oszczędzi nam na przyszłość długich wyjaśnień.
Marceli bawił u wód w Pyreneach i czuł znaczne polepszenie, nietyle może z powodu skuteczności samychże wód, ile z powodu ruchu i rozrywki, które go otaczały.
Mimo znaczny swój majątek żył on tam skromnie, bez wszelkiej wystawy, powozów, koni, liberyi, używając do swych wycieczek w góry podjezdków miejscowych i jadając u table d’hôte’u na równi z wszystkimi kąpielowymi gośćmi.
Pewnego rana, pochłonąwszy cztery wielkie szklannice wody u źródła, przechadzał się wedle przepisu lekarza pod drzewami, rozsadzonemi w czworoboki przed miejscowem kasynem, kiedy spotkał kobietę, która natychmiast ściągnęła na siebie jego uwagę.
Kobieta ubrana całkiem czarno, jakby nosiła grubą żałobę miała około lat czterdziestu, a twarz jej łagodna i blada zachowała zaledwie niejakie ślady niepospolitej widocznie niegdyś piękności. Postać jej uginała się niemal za każdym krokiem. Chód złamany, niepewny świadczył o zupełnem wyczerpaniu sił. Na każdym rysie śmierć zdało się położyła już swe piętno. Rzekłbyś widmo, co na chwilę wyszło jeszcze z grobu i napowrót doń dążyło.
W koło nabrzmiałych powiek widoczne były ślady łez. Smutny uśmiech anielskiej rezygnacyi okrążał chwilami blade, niemal sine jej usta.
Nie podobieństwem było, patrząc na tę kobietę nie zrozumieć, że czując się z góry skazaną na śmierć schyla przed nią głowę bez skargi, bez szemrania i bohatersko czyni z życia swego ofiarę.
Niemniej jawnem było dla każdego baczniejszego obserwatora, że ta nieznajoma, przybrana w żałobę, doszła do ostatecznego stadyum cielesnego cierpienia drogą długich, bolesnych cierpień duchowych. Zmartwienia tylko, moralna boleść mogły doprowadzić do tak kompletnego zmartwienia naturę silną i dumną tej kobiety, co umierała męczennicą.
Marceli pojął to wszystko. Poczuł się zmięszanym, przejętym tym widokiem, poczuł głęboki jakiś szacunek, rozrzewnienie serdeczne, kiedy mu przyszło przejść obok tej nieznajomej sobie kobiety i mimowolnie pochylił się przed nią jak się pochyla mimowolnie przed szlachetną ofiarą.
Nazajutrz o tej samej godzinie i na temże samem miejscu pan de Labardès spotkał znów panią w żałobie i poznał ją z daleka.
Na ten raz nie była samą.
Szła krokiem powolnym i ociążęłym, opierając się na ramieniu młodzieńca, syna swego prawdopodobnie, który tulił w uścisku swych dłoni jedną z rąk umierającej.
Matka i syn znajdowali się na drugim końcu długiej alei. Szli z przeciwnej strony i musieli skrzyżować się sobą za kilka minut.
W miarę jak zmniejszał się odstęp, dzielący Marcelego od idącej naprzeciw niego pary, w miarę jak rysy matki i syna dokładniej dojrzeć było można, Marceli mimowolnie zwalniał kroku. Dziwna bladość powlokła twarz jego, wzrok wyrażał zdziwienie, które niemal wyglądało na przestrach...
Bo też tyły oficer ujrzał przed sobą widmo, widmo komendanta Raula, swego przyjaciela, swego protektora, zabitego przezeń w okropnych okolicznościach, których czytelnik nasz nie zapomniał zapewnie!
Nie było to bynajmniej jedno z owych podobieństw nieokreślonych, przypuszczalnych tylko, których dopatruje się jeden, którym przeczy drugi. Nie, to był hrabia Raul w własnej swej osobie, młodszy o lat kilka niż w chwili swej śmierci... też same oczy, i to samo spojrzenie, te same usta... takaż sama postawa, taka sama figura, ruchy i podniesienie głowy takież samo zupełnie....
Syn i matka byli już zaledwie o kilka kroków od Marcelego.
Młodzieniec mówił.
Marceli czuł, że serce przestaje mu bić w piersi...
Posłyszał najwyraźniej głos komendanta!
— Skoro chcesz wyjechać, kochana moja mateczko, — mówił głos ten, — możemy wyjechać jutro.... Wiesz dobrze przecie, że nie mam nigdy innej woli nad twoją wolę... wiesz dobrze, że pragnąłbym módz odgadywać twe życzenia, aby im zadośćuczynić zanim jeszcze wypowiedziane zostaną....
— Dziecko moje ukochane, — odpowiedziała umierająca, — ja wiem, że ty masz serce twego ojca... to jedno słowo wystarczy, w niem mieści się wszystko....
Matka wraz z synem przeszli a Marceli pozostał przybity, złamany i rzucił się na ławeczkę, stojącą w pobliżu.
Nie będziemy próbowali opowiadać uraganu wspomnień bolesnych, żalu zgryzoty, wyrzutów sumienia, które zahuczały w duszy jego pod wpływem tego spotkania.
Kiedy wreszcie wyszedł ze stanu zupełnego osłupienia, które go naszło w pierwszej chwili, chora i towarzyszący jej młodzieniec byli już zdała od niego, na drodze do miasta. Jednakże dojrzał ich jeszcze.
Wstał i podążył za nimi, starając się iść o ile można spiesznie, aby nie stracić ich z oczu.
W chwili, w której mieli już wejść do jednego z tych małych domków, które wynajmują się umeblowane kąpielowym gościom, przystąpił do nich człowiek poważny wiekiem, w którym Marceli poznał jednego z kąpielowych lekarzy, znanego sobie.
Skoro się skończyła ich rozmowa, on znów z kolei przystąpił do lekarza i starając się zapanować nad swem wzruszeniem, spytał go tonem najswobodniejszym na jaki mógł się zdobyć i najobojętniejszym zarazem:
— Doktorze, co to za kobieta w żałobie, z którą rozmawiałeś przed chwilą?...
— Nieszczęśliwa kobieta, bardzo zajmująca, zapewniam pana....
— Niebezpiecznie chora?...
— O! więcej jak niebezpiecznie... życie jej rzeczywiście jakimś chyba tylko trwa cudem, którego ja, wyznaję to w pokorze, pojąć zupełnie nie mogę.... Była ona tego roku kolejno u trzech czy czterech zdrojowisk, a koledzy moi radzi byli, że unikną, pogrzebu, wysyłając ją by tu umarła.... Teraz pozostaje jej już kilka dni zaledwie. Maszyna zdezorganizowana w niej najzupełniej, nic już nie funkcyonuje w nieszczęśliwem tem ciele i mam przeświadczenia, że gdyby nie miłość macierzyńska, która przedłuża walkę między życiem a śmiercią i która poniekąd galwanizuje trupa, dusza jej od dawna już byłaby opuściła ciało.... Dowiedziałem się całej jej smutnej historyi od jednej z moich pacyentek, pochodzącej z tych samych stron co ona.... Żałoba, którą jak pan widzisz nosi, a której nie zdjęła ani na chwilę, jest żałobą po mężu, który zabitym został skutkiem wypadku przed dziesięciu czy dwunastu łaty i ta to właśnie nieuleczalna rozpacz, spowodowana tem nieszczęściem doprowadziła ją do stanu, w którym jest dzisiaj.... Otóż — to, przyznaj pan, piękny przykład, miłości małżeńskiej, wierności wspomnieniu a piękniejszy jeszcze o tyle, o ile jest rzadszym na świecie! Gdzież szukać w tym wieku kobiet, któreby strata męża kochanego wiodła do grobu jak powolna trucizna?....
Słuchając tych szczegółów Marceli ulegał niezmiernemu wzruszeniu; od chwili do chwili przesuwał ręką po czole, z którego ściekał pot zimny.
— A, — spytał drżącym głosem, skoro tylko doktór mówić przestał, — a... jakże się nazywa ta pani?...
— Nazywa się hrabina de Simeuse....
Lekarz przerwał sobie nagle:
— A! — zawołał, — ale co panu jest? Czy ci nie dobrze?... Pan upadniesz chyba? Proszę, wesprzej się na mnie... i powąchaj tego eteru....
Marceli w samej rzeczy chwiał się na nogach jak pijany, a bladość zmienionej jego twarzy była przeraźliwą.
Oparł się na ramieniu, które mu podawał doktór i niebawem zdołał owładnąć chwilową słabością.
— Dziękuję panu serdecznie, doktorze, — rzekł wówczas — już mi teraz zupełnie dobrze.... To nic... zawrót głowy tylko po prostu....
— Czy pan podlegasz napadom takiego rodzaju?
— O nie, broń Boże... nigdy w życiu.
— Trzebaby być ostrożnym... Gdybyś pan tak sam był na ulicy, wiesz pan, że byłbyś upadł na bruk z pewnością.
Rozmowa w tym przedmiocie trwała przez chwalę jeszcze między doktorem a panem de Labardè; poczem ten ostatni uwolniony wreszcie. podążył do swego mieszkania, aby się oddać1 swobodnie bolesnemu wzruszeniu, które go przejęło.
Ta umierająca i ten młodzieniec, to była żona i dziecko jego ofiary!... małżonka, którą uczynił wdową!.. syn, którego wydal na sieroctwo!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.