Rodzina de Presles/Tom III/XIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
CO BYWA W BUTELCE ARAKU.

Jako sumienny opowiadacz spłaciłem dług prawdopodobieństwu.
Spieszmyż obecnie, powrócić do Gotrana.
Aby przed oczy czytelnika naszego stawić bez zbytniego zagmatwania różnorodne a często sprzeczne z sobą myśli, które następowały po sobie w głowie kolejno, w głowie nieszczęśliwego młodzieńca, aby wreszcie usiłować zaprowadzić ład w nieładzie, wedle malowniczego wyrażenia jednego z prefektów policyi demokratycznej i socyalnej republiki z 1848 roku, wydaje nam się potrzebnem przyjąć tu chwilowo formę, której użylibyśmy, pisząc nie powieść lecz dramat.
Forma ta mieć będzie ten zysk niezmierny, że dozwoli nam uniknąć całego zastępu tłómaczeń i komentarzy i niebezpieczeństwa łatań i zlepień.


∗             ∗

Scena przedstawia pokój sypialny hrabiego Gontrana de Presles. Bogate urządzenie. Obok kominka misterne biurko w stylu Ludwika XV, wykładane, niezmiernie wytwornej roboty. Biurko to stało dawniej w mieszkaniu hrabiny de Presles.


GONTRAN, sam.

(Młody człowiek nawpół rozebrany, rzucił si§ był na łóżko; prawym łokciem wsparł się na poduszce i głowę wsparł na dłoni.)
Zastanowić się!!... łatwo to powiedzieć!... ale czyż podobieństwem jest zastanowienie, kiedy czaszka pęka!... kiedy gorączka smaga swym biczem krew w żyłach!... wreszcie gdy człowiek szaleje, tak, szaleje z wściekłości i niemocy!... Jak on mnie chwycił i trzyma w żelaznych kleszczach ten człowiek!... Jak umiał mnie oplątać w sieć, której żadna siła, moc żadna, żadna zręczność ludzka nie zdołałaby rozerwać!... Więźniowie zamknięci w głębi cel ciemnych, strzeżeni dębowemi, okutemi w żelaza drzwiami, ciężkiemi ryglami i zamkami, przez dozorców na których groźba ni przekupstwo nie mają wpływu, są jeszcze swobodniejsi odemnie!...

(Po chwili milczenia.)

Co robić?... Być posłusznym jego nielitościwym rozkazom?... Ale do czegóż doprowadzi mnie samo to posłuszeństwo nawet?... Nędznik, który mnie może zgubić i zgubi niezawodnie, nie zatrzyma się w swych wymaganiach coraz to nowych! Skoro otrzyma to czego dziś żąda, jutro będzie chciał co innego i zawsze tak, aż do dnia, gdy w jego ręku będę już tylko narzędziem dobrem wyłącznie [do połamania!... a wtedy połamie mnie!...

(Zrywając się z łóżka i przebiegając wielkiemi krokami pokój i pewnego rodzaju żalem.)

W którąkolwiek zwrócę się stronę, nigdzie wyjścia.... Mylę się... jedno tylko... samobójstwo.... Alem ja za młody na to, by umierać....

(Ponowna chwila milczenia.)

A przecież kto wie, czy nie przesadzam sobie w tej chwili niebezpieczeństwa sytuacji, którą mi zgotowano?... Może ten człowiek jest daleko mniej nienasyconym w swych zachceniach niż przypuszczam.... Może, jeśli będę posłusznym jego woli, rozbroję go moją uległością, a wówczas odda mi w zamian za olbrzymią sumę, którą naznaczył, ów przekaz, list i karty, które są okropnemi ogniwami łańcucha, co skuwa moje nogi!...

(Z uśmiechem goryczy.)

A! gdybyż tak było... gdybym rzeczywiście mógł być wolnym!... a! jakże pomściłbym się na tym człowieku za wszystkie męczarnie, które mi zadaje!... jakże opoliczkowkłbym go publicznie, tego podleca!... jakże plwałbym mu w twarz!... jakże umiałbym zmusić go, by się bił ze mną!... i z jakąż bezgraniczną radością, z jakiemż nadludzkiem szczęściem poczułbym ostrze mej broni przebijające pierś jego, szukające i znajdujące w niej jego serce, wytaczające zeń ostatnią krwi kroplę, wypłaszające ostatnią iskierkę życia!

(Radośnie.)

A wtedy byłbym wolny i pomszczony!...

(Po chwili mi lecenia.)

Wolny, pomszczony i bogaty.... ponieważ pozostałby mi majątek... majątek niemal dwa razy tak wielki jak ten, którym już stracił!... ośmkroć pięćdziesiąt tysięcy franków!... Tą sumą któżby mi zabronił zabłysnąć jeszcze w Paryżu?... Dziś mam doświadczenie, nie biegłbym olbrzymieni krokami do ruiny jak niegdyś... Umiałbym strzedz się fałszywych przyjaciół i wyzyskujących kochanek!... Umiałbym korzystać z mego majątku, cieszyć się nim i utrzymać go....

(Przechodząc się szybkim krokiem i zatrzymując się nagle.)

Dla czegóż więc miałbym się wahać właściwie?... Gdybym miał jedną tylko szansę, a mam ich sto, czyż nie należałoby na tę, jedyną postawić bez wahania przyszłość, skoczę z jednej strony widzę tylko przepaść, a po drugiej stoi wolność, zemsta i bogactwo?

(Idąc do kominka i przyglądając alg w lustrze.)

Jakżem ja blady!... Dla czegóż jestem taki blady? miałżebym się lękać?... Przecież właściwie nie chodzi tu o ojcobójstwo... toż szanuję życie mego ojca!... To czego żąda, po mnie baron, tego nie potępia nawet prawo, przeciwnie, sankcyonuje... Żądać kurateli nad starcem zdziecinniałym, cóż w tem strasznego?... Przynajmniej ze dwadzieścia razy w życiu nie cofnąłem się przed gorszeni rzeczami... a dziś lękam się, popełnić rzecz tak obojętną.... Nie, doprawdy wstydzę się własnej słabości!...

(Po chwili milczenia, energicznie.)

A więc nie!... precz z nizką hipokryzą wobec samego siebie!... miejmy przynajmniej odwagę podłości! To, co zamierzam uczynić jest nikczemne!... Ze wszystkich win mego życia ta jest najgodniejsza potępienia i najbardziej hańbiąca!... Wprowadzać w dom mego ojca sądy!... zmuszać jego, starego szlachcica, umysł niegdyś taki dzielny, duszę wielką, serce zawsze szlachetne, aby odpowiadał jak obwiniony na podstępne pytania sędziego!... znaglać go, żeby odsłaniał przed oczyma wszystkich osłabienie inteligencji, która niegdyś świeciła takim blaskiem!... słuchać na moje żądanie orzeczenia, że nie zdolnym jest już zachować nadal ten majątek, którego zawsze używał na szlachetne tylko cele!... wydziedziczyć go, obedrzeć za życia i widzieć, jak w chwili przytomnej umrze z rozpaczy i wstydu!... Nie... nie... to nie czyn obojętny!... To ohydna zbrodnia i cofam się przed nią, na prawdę, cofam!...

(Zgnębiony.)

Zresztą gdybym posłuchał, nie byłbym ocalony!... nikczemnik, który mną owładnął i który zgnieść mię może w swej dłoni, odsłonił przedemną prawdziwe swe zamysły, jakkolwiek próbował wycofać się, zbyt daleko się zapędziwszy, ja czytam jasno w głębi jego pętackich myśli.... Jego cel, jego cel jedyny, wszakże mi to sam powiedział, to wydarcie memu ojcu wszelkich praw jego i władzy nad Blanką! Pewien tego jestem, że w chwili, gdy kuratela zostanie ustanowioną, nędznik przyjdzie do mnie jeszcze więcej niż kiedykolwiek grożący i zawoła: żądam ręki twej siostry... oddaj mi ją, albo cię paszlę na galery!...

(Z ironią i gniewem.)

Rękę mojej siostry!... rękę Blanki de Presles, temu człowiekowi! temu awanturnikowi!... przyodzianemu w skradzione nazwisko i zapożyczony tytuł!... połączenie między tym rozbójnikiem i najznakomitszą z rodzin Prowancyi!... Nie!... rzeczywiście ten mniemany baron Polart jest szalonym, jeżeli może przyprzypuszczać, że ja na to przystanę. A! to prawda, z pewnością żem wart bardzo mało... to prawda, że zeszedłem bardzo nizko!... ale spaść aż tam!... wykupić się za cenę tak nikczemną!... Nie!... nie!... nigdy!... nigdy!...

(Po chwili milczenia, stanowczo.)

Co bądź się stanie, ja odmówię!... stawię czoło groźbom mego prześladowcy!... Nie będę mu posłusznym!...

(Nowa przechadzka wielkimi krokami po pokoju. Stanowczość w wyrazie twarzy Gontrana zaciera się potrosze ustępując miejsca zupełnemu zgnębieniu. Wicehrabia pada na krzesło i ukrywa twarz w dłoniach.)

Ale co zrobić, mój Boże!... co począć?... jak ujść przed straszliwem urzeczywistnieniem gróźb jego?... jak uniknąć tej publicznej i rozgłośnej hańby, którą na mnie wtłaczają?... zanim upłyną trzy dni, piorun ten spadnie na mą głowę!... Brutalne żandarmskie żołdactwo najdzie zamek!... wszystkie wejścia do parku będą strzeżone!... szukać będą wszędzie!... Gdybym opuścił te strony, gdybym uciekł, rysopis rozeszlą wszędy... przywloką mię jak zbiegłego galernika, ścigać będą jak dzikie zwierzę... i wynajdą, pochwycą... przyprowadzą... potem, więzienie... sąd przysięgłych... wyrok!... O! raczej umrzeć... w głowie mi się mąci... nie mogę zebrać myśli! szał mię ogarniał... Co zrobić, żeby już nie myśleć?...

(Wstaje, zbliża się szybko do kominka i dzwoni z niezmierną gwałtownością. W tej samej niemal chwili okazuje nią lokaj.)
JAN.

Jaśnie pan dzwonił?...

GONTRAN.

Tak.

JAN.

Czego jaśnie pan żąda?

GONTRAN.

Przynieś mi... likierów....

JAN.

Jakich likierów mam przynieść Jaśnie Panie?

GONTRAN.

Rumu... ratafii... wódki... wszystko mi jedno... cobądź znajdziesz.

JAN.

Natychmiast Jaśnie Panie... (na stronie, wychodząc.) Czyżby mój pan chciałby zalewać robaka na samotnika?... No, no i to gotów zrobić, słowo daję!...

GONTRAN sam zrozpaczony.

Przynajmniej upiwszy się, człowiek zapomina....

JAN, wracając z tacą pełną butelek.

Proszę Jaśnie Pana, oto rum, ratafia, starka.... Uważałem, że potrzeba dołączyć jeszcze butelkę curaçao i kilka gatunków innych likierów.

GONTRAN.

To dobrze.... Postaw to gdzie....

JAN.

Jaśnie Pan niepotrzebuje nic więcej?...

GONTRAN.

Nic.... Idź... i niepowracaj już dziś wieczór do mego pokoju.

JAN, na stronie, odchodząc.

Jeszcze się to zamknie na ośm spustów... Oj ci panowie!... gdyby tak jaki biedak, sługa, pozwolił sobie czego podobnego, wyleciałby z pewnością za drzwi, choć niema co mówić, że mieliby racyę.... Porządny pijak nie powinien pić jak w towarzystwie!...

GONTRAN, sam.
Zabierajmyż się!...
(Odkorkowuje butelką i rumem i pije kilka kieliszków, jeden za drugim.)

Zdaje mi się, że dosyć.... Albo mylę się bardzo, - albo za pięć minut powinienem być pijany i spać twardym snem ducha i ciała....

(Rzuca się na łóżko z twarzy wciśniętą w poduszki i usiłuje nie myśleć. Nagle tylko i częste drgania dowodzą, że nie zasnuł. Opływa godzina. Noc już nadeszła, Gontran się zrywa.)

Pomyliłem się, doza była niedostateczna... nie mogę się upić.... Muszę pić jeszcze....

(Wstaje. Zapala świece w jednym z kandelabrów ustawionych na kominku. Następnie napełnia kieliszek dwa razy.)

Nie!... Tak to idzie za powoli!...

(Podnosi butelkę i przykłada szyjkę do ust, przechyla głowę w tył i wypija długimi haustami. Butelka wypada mu z ręki pada na dywan a reszta płynu wylewa się.)

A! na ten raz spodziewam się... na ten raz zdaje mi się, że doza była dostateczną.

(Głosem przerywanym i zmienionym do niepoznania.)

Zdaje mi się... że... będę... spał....

(Stawia kilka chwiejnych kroków. Twarz jego staje się purpurową tak jakby fala krwi napływała mu do głowy z serca. Podnosi rękę do czoła i wydaje głuchy okrzyk. Oczy mu się zaćmiewają. Nogi się plączą, daremnie stara się odzyskać równowagę, upada na wpół, podnosi się, chwyta się za biurko, pad bezprzytomny i ciężarem swoim rozbija biurko.)

∗             ∗
(Cała noc przeszła. Dzień nadszedł. Godzina siódma rano. Promienie wschodzącego słońca oświecają nieład pokoju. Świece dogasają w świecznikach jedna po drugiej. Gontran nie poruszył się od wczorajszego wieczora; jest coś trupiego w tej i nieruchomości. Sinawa bladość zastąpiła poprzednią purpurę na jego czole i policzkach. Szeroki czarny krąg, rzekłbyś zakreślimy węglem, rysuje się dokoła ócz jego zamkniętych. Rozmaite przedmioty zawarte w szufladach strzaskanego biurka okrywają dywan dokoła niego w nieopisanym chaosie.)
GONTRAN, otwierając na wpół oczy.

Gdzie ja jestem?... Co to się działo? Jestem cały jak zbity.... Głowa mi płonie....

(Podnosi się na wpół na łokciu i pogląda do koła nieprzytomnie na otaczające go przedmioty.)

A! przypominam sobie.... Wczoraj chciałem uciec przed memi myślami.... Chciałem, bodaj na godzinę, i wygnać wspomnienia... chciałem zasnąć... piłem.... Ten i sen ciężki, ten sen podobny do śmierci, ten sen bez marzeń, ja go szukałem i znalazłem.... Przez jednę noc nie cierpiałem.... Nie, bądź co bądź, upicie się to rzecz dobra....

(Zastanawiając się.)

Ale jakimże Sposobem budzę się na dywanie... pośród tego nieładu, którego niepamiętani przyczyny?...

(Po namyśle.)

Tak... to to... to to zpewnością. Odgaduję teraz: wziąłem butelkę z rumem... wypróżniłem ją prawie jednym haustem i naszło mię upojenie jak uderzenie gromu.... Wtedy co zdołały dosięgnąć zaciśnięte me dłonie, to pochwyciły jak ręce topielca, który chwyta się każdej gałęzi.... Żałuję, żem rozbił to biurko, ale cez wątpienia, jaki zręczny stolarz będzie umiał naprawić tę szkodę.

(Podnosi się z trudem.)

Przedewszystkiem starać się będę zatrzeć ślady tego, co się tu działo tej nocy.... Nie trzeba, ażeby ktokolwiek mógł odgadnąć te ohydne sceny pokryjomego pijaństwa... Niestety, niezawodnie dowiedzą się aż nadto prędko o tem, cobym rad ukryć za cenę życia własnego.

(Gontran podnosi biureczko, które przecież nie może się utrzymać i rozsypuje ponownie. W tym drugim upadku odkrywa się tajemna szuflada wysłana aksamitem, w której znajduje się naszyjnik brylantowy wielkiej wartości, pęk banknotów i koperta zapieczętowana trzema pieczęciami.)

Co to jest?

(Ze zdziwieniem.)

Tajemna szufladka, której się nie domyśliwałem, o której istnieniu może nawet matka moja nie wiedziała.... Zobaczmyż.

(Wyjmuje szufladkę i przypatruje się temu co zawiera.)

Brylanty!... i to brylanty, jak mi się zdaje wspaniałe!... banknoty po tysiąc franków!... jest ich dziesięć... list zapieczętowany trzema herbowemi pieczęciami.... Wszystko to jest tajemnicze, jak czwarty akt melodramatu.

(Czytając napis na liście.)
»Spalić nieotwierając po mojej śmierci.«

Kto też mógł pisać grobowe te słowa?

(Przypatrzywszy się pismu uważnie.)

To pismo przypomina mi rękę mojej matki... ale wszystkie pisma kobiece są do siebie podobne.... Mamże być posłuszny temu rozkazowi z za grobu?... Wola umarłych, jak mówią, jest święta.... Zresztą co mnie obchodzi to, co zawiera ta koperta?... Brylanty i pieniądze tysiąc razy więcej we mnie budzą zajęcia, jak ten list pośmiertny.... Stanowczo, spalę go....

(Zbliża się do świecznika, w którym płonie jeszcze jedna dogasająca świeca. Zbliża do jej płomienia róg koperty, ale papier gruby okopcą się, zwęgla i nie zajmuje płomieniem.)

Nie dojdę nigdy do końca tym sposobem... złamię pieczęcie i zapalę, ale nie będę czytał papierów, włożonych do koperty....

(Łamie pieczęcie i woła ze zdziwieniem.)

Druga koperta!... Pismo Dyanny, a w miejsce adresu te słowa: »List powierzony mojej matce, aby go wręczyła sama panu Jerzemu Herbert.« Przypatrzmyż się pieczęci.... Nietknięta!... Nie, doprawdy, to dziwne!...

(Po chwili zastanowienia.)

Jest w tem wszystkiem tajemnica, która wydaje mi się nierozwikłaną!... Dla czego matka, podjąwszy się wręczyć list ten narzeczonemu czy mężowi Dyanny, zamknęła go trzema pieczęciami z wyraźnym rozkazem, spalenie nie otwarłszy po jej śmierci. Nie mogę wynaleźć wytłómaczenia prawdopodobnego lub choćby tylko przypuszczalnego. Budzi to w mnie ciekawość tem żywszą, że umysł mój daremnie się sili i prawdziwą to będzie ofiarą zrzec się na zawsze po — «łania słowa tej zagadki.

(Chwila milczenia.)

Zrzec się... dla czego?... Tu już nie chodzi przecie o umarłych ale żywych.... Wolą Dyanny było, ażeby ten list oddany był Jerzemu.... Matka postąpiła wbrew woli Dyanny... zawiodła jej ufność... dlaczegóż ja miałbym uszanować matki wolę?... Zresztą, jeżeli ta koperta zawiera jakąś ważną tajemnicę jest więcej niż pewnem, że ja tej tajemnicy nie zdradzę!...

(Łamie pieczęć i przebiega oczyma pierwsze linie.)

Śnię... jestem szalony... źle przeczytałem... to niepodobieństwo....

(Ze zdumieniem.)

Ale nie, ja się nie mylę... nie jestem szalony! nie jestem pijany!... Rozum mój pojmuje to co widzą oczy.... Nie mogę wątpić o świadectwie moich zmysłów,... Ciemności rozpraszają się — prawda staje przedemną jasna, rażąca!...

(Czyta dalej z przejęciem i gniecie list w dłoniach, doszedłszy do ostatniego wiersza.)

Teraz, dzięki Bogu, wiem wszystko! Skończyła się wreszcie rola ofiary, którą grałem od tak dawna.
A! jakże ona zwodziła mię, jak mię oszukiwała ta rodzina, dla której przed chwilą gotów byłem się poświęcić.... Ojciec, matka i siostra podali sobie ręce wszyscy na to, aby mi bękart jakiegoś nieznajomego skradł majątek!... Nikczemność! a ja miałbym się wahać przed oddaniem w kuratelę starca, który z swego rozumu taki czynił użytek!... I wołałem narazić się na galery, niż wydać w ręce barona Polart tę Blankę, którą uważałem za moją siostrę, a która jest dla mnie niczem!... A! ani jedni, ani drudzy nie przewidzieliście tej rewelacyi, którą mi grób zsyła!... Teraz zmienią się role!... teraz dla mnie chwila odwetu!... srogiego odwetu!... Teraz, kiedy mam occy otwarte, znikną wszelkie skrupuły i nie zbraknie mi zręczności do walki, ni potrzebnej broni!...

(Ostatnie ślady upojenia znikają z twarzy Gontrana. Czoło jego jaśnieje okrutną radością i uśmiech tryumfu okrąża blade usta.)


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.