Rodzina de Presles/Tom III/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Rodzina de Presles
Data wyd. 1884-1885
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Amours de province
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
BLANKA I GONTRAN.

O zwykłej godzinie śniadania, Gontran zszedł do sali, jadalnej, gdzie Dyanna; Jerzy i Blanka byli już zebrani. Wszystko troje zwrócili uwagę na dziwną zmianę rysów twarzy wicehrabiego a przedewszystkiem na niezwykły jakiś wyraz jego fizyonomi.
— Byłeś wczoraj wieczorem cierpiący, Gontranie?... — spytała go Dyanna z zajęciem.
— Jesteś niezmiernie dobra, że przypominasz sobie o tem rano, moja kochana siostro... — odparł wicehrabia z wyrazem ironicznej wdzięczności.
— Jeśli chcesz mię oskarżać o obojętność względem ciebie, nie masz słuszności.... Wczoraj o dziewiątej, chciałam wejść do twego pokoju, żeby cię zobaczyć i dowiedzieć się z twoich ust własnych o tem, co ci jest.... Kazałam zawołać Jana i spytałam go, czy idąc do ciebie nie przerwę ci snu, odpowiedział mi, że wyraźną twoją wolą było, aby nikt nie wchodził do twego pokoju i należałoż nie uszanować tej wskazówki....
— Dziękuję ci, żeś to uczyniła... byłabyś zbudziła mnie rzeczywiście dziwnie nie w porę. Nie pamiętam już od kiedy nie spałem snem tak twardym i mniej nieprzerywanym jak tej nocy.... To też wraz z nadejściem rana, słabość moja minęła całkowicie i jestem dziś szalenie wesołym, jak widzisz... tem więcej, że....
Gontran urwał.
— Tem więcej, że?... — powtórzyła Dyanna pytająco.
— Tem więcej, że zbudziwszy się otrzymałem dobrą wiadomość....
— Która obchodzi ciebie tylko?
— Nie... nie — obchodzi ona nas wszystkich....
— Czy wolno nam ją wiedzieć?...
— Z pewnością, że się dowiecie o niej... ale nieco później....
Słaby uśmiech prześliznął się po ustach pani Herbert.
— Wybornie, — podjęła, — bądźże tajemniczym, ile ci się podoba... my cię nie będziemy dręczyć o powierzenie nam twego sekretu.
— I zrobicie dobrze, bo nie powiedziałbym go zanim właściwa nie nadejdzie godzina.
Wicehrabia zmieniając ton, zapytał:
— A cóż ojciec.. czy nie zejdzie dziś z nami na śniadanie?
— Nie, dziś nie.
— Czy mu gorzej?...
— Szczęściem nie.., stan jego jest zawsze jednakim.
— Ależ, — ozwał się Gontran swobodnym tonem, — to już rzecz skończona, nasz pan ojciec stanowczo popadł w zdziecinnienie.
Jerzy, Dyanna i Blanki popatrzyli na wicehrabiego ze zdziwieniem, łatwiejszem do odgadnienia niż do opisania.
Po raz pierwszy słyszeli go; odzywającego się w ten sposób lekkomyślny, z brakiem wszelkiego poszanowania o rozpaczliwem położeniu hrabiego Presles.
— Gontranie... bracie... — zawołała Dyanna — co ty mówisz?
— A cóż! prawdę, nic więcej! Ojciec niema już dziś głowy, to pewna... to jasne jak dzień i obcy ludzie spostrzegają to nawet!.. Przyznaję wraz z wami, że to rzecz wielce smutna i pierwszy gotów jestem to opłakiwać, ale cóż mogę przeciw temu, jak chcesz abym zaradził temu! Po cóż więc dla tego, że konstatuję fakt niezaprzeczony, patrzeć na mnie takim pełnym zgrozy wzrokiem, jak gdybym to ja wnosił w dom rozpacz?...
Nikt nie uznał za właściwe przeciągać dalej rozmowy zaczętej w ten sposób, wszyscy zasiedli w milczeniu do stołu i przez cały czas niedługi trwania jedzenia, wszyscy czworo zamieniali z rzadka tylko z sobą słowa.
Kiedy wreszcie podano herbatę, Jerzy ozwał się do wicehrabiego:
— Czy zamierzasz, Gontranie, pojechać dziś do Tulonu?...
— Nie sądzę.. Zkąd to pytanie, mój szwagrze?...
— Ponieważ ja sam jadę właśnie do miasta i byłbym ci zaproponował, abyś mi towarzyszył....
— Zrobiłbym to z wielką przyjemnością, ale powtarzam, nie mam zamiaru dziś wyjeżdżać z domu.... Poprosiłbym cię tylko o oddanie mi pewnej przysługi...
— Jakiejże?...
— Bądź tak dobrym zajdź do ujeżdżalni i ułóż się tam, o ile będzie można jak najlepiej, o cenę, jaką mi wypadnie zapłacić za nieszczęsną klacz dychawiczną, która mi wczoraj padła w drodze.... Masz tu dwadzieścia luidorów.... Nie skąp, ale to ci wiedzieć należy, że szkapa ta nie była wartą i trzeciej części tej sumy, którą ci daję....
— Będę się starał jak najlepiej dla ciebie załatwić tę sprawę... — odpowiedział Jerzy.
— Dziękuję....
Śniadanie kończyło się.
Dyanna powróciła do pokojów generała.
Jerzy wyszedł wydać swemu stangretowi rozkaz zaprzężenia do powozu.
Blanka i Gontran przeszli razem do salonu, gdzie i pozostali sami.
Wicehrabia rad był, że będzie mógł zdać sobie sprawę z wrażenia, które sprawi na nim młoda dziewczyna obecnie, kiedy już nie była prawą jego siostrą ale obcą mu niemal, podstępnie wprowadzoną w rodzinę po to, by go obedrzeć ze znacznej części majątku, który doń należał już obecnie i który miał należeć jeszcze w mniej więcej niedalekiej przyszłości.
Ciekaw był studyować własne swe serce i upewnić się, czy nienawiść do wydzierczyni zastąpi w nim bez wszelkiego przejścia braterską czułość, którą dotychczas czuł dla tej, którą jak sądził, winien był kochać.
Wicehrabia, należy nam to dodać, pobudzał się z całych sił do tej nienawiści.
Ale daremnie się silił, niepodobieństwem mu było ustrzedz się wpływu tej twarzy czystej, niewinnej a tak słodkiej, tych oczu uroczych, tego dziewiczego wdzięku.
— Biedne dziecko, — pomyślał, — przecież ona temu niewinna, nie wie o niczem, nie umaczała ręki w tym spisku, nie brała współudziału w żadnem oszustwie, czemuż moje interesa muszą być jej zgubą? Jak jestem Gontranem de Presles, gdyby to nie było nieodzownie potrzebnem do zapewnienia mi spokoju, nie tykałbym jej szczęścia, nie rozdarłbym zasłony, która ukrywając przed nią przeszłość, okrywa zarazem przyszłość.
Podczas gdy Gontran oddawał się tym myślom, zapanowała na chwilę między obojgiem cisza.
— Mój bracie, — ozwała się nagle Blanka, — może się mylę, ale zdaje mi się, że teraz bardzo rzadko bywasz w willi Labardès...
— Nie, nie mylisz się... — odpowiedział Gontran z uśmiechem; — ale z jakiego powodu ta uwaga?
— Po prostu z tego, że dawniej, jak mi się zdawało, lubiłeś bardzo barona Labardès... a prócz tego zdawało mi się jeszcze, że jego syn przybrany, pan Raul de Simeuse, był twoim przyjacielem... przynajmniej odwiedzałeś ich często.
— To prawda.
— Dlaczegóż więc nagle zaniechałeś tych wizyt?
— Sam nie wiem. Nowe stosunki trochę mnie od tych odciągnęły.
— A! tak... twoja znajomość z tym wielkim, grubym jegomością takim wyorderowanym, który tu któregoś dnia był u nas na obiedzie... tym baronem... tym Paryżaninem....
Czy nie miał szczęścia ci się podobać ten wielki i gruby jegomość tak wyorderowany, jak go nazywasz?
— A! nie, jeszcze czego! — zawołała Blanka z wyrazem naiwnym. — Co nie to nie, nie podoba mi się strasznie!
— I zkądże to taka odraza wyraźna?
— Gdybyś chciał być szczerym, kochany Gontranie, przyznałbyś, że odgadujesz jej powód i że ci tego mówić nie potrzebuję.... Ten pan nie podoba mi się, bo się podobać nie może.... Alboż to nie najlepszy ze wszystkich powodów?
— Nie podoba ci się, bo Dyanna i Jerzy mówili o nim wiele złego wobec ciebie.
— Nie.
— Czy dałabyś mi ha to słowo honoru?
— Daję ci słowo honoru, że nawet nie słyszałam od Jerzego i Dyanny jego nazwiska.
— Wreszcie, przenosisz nad niego barona Labardès.
— A! spodziewam się!... On jest tak dobry, tak szlachetny, taki pełen otwartości i poświęcenia dla swych przyjaciół!...
— Co za zapał! — wymówił, śmiejąc się Contran.
— Zapał szczery, zapewniam cię.
— I Raul de Simense należy do liczby twych przyjaciół?
Blanka przez chwilę stała zaczerwieniona jak nawpół dojrzała wiśnia. To dziecko, które w swej miłości czerpało potrzebną siłę do walki z Dyanną, walki energicznej a stanowczej, dziecko, którego nic nie mogło ugiąć ani złamać, nie umiało odpowiedzieć Gontranowi bez widocznego pomięszania:
— Ależ tak, bezwątpienia, pan de Simense należy do moich przyjaciół... dla czegóż miałoby być inaczej?.... To dzielny młodzieniec ten pan Raul i zapewniam cię, że nasz ojciec lubi go bardzo....
Dziewczęta, strzeżcie się wzruszenia, które was ogarnia, kiedy posłyszycie wymówione głośno jakieś imię, które wy szepczecie sobie same często.
Strzeżcie się rumieńca, który was zdradza.
Strzeżcie się westchnienia, które was wydaje.
Zdaje wam się, że tajemnica wasza ukrytą jest dobrze w najgłębszej tajni waszego serduszka, a przez ten czas, kiedy wy nad nią czuwacie, nad nią z całych sił waszej czujności i zapału, ona już uleciała mimo waszej woli i każdy naokół was zna ją i komentuje.
Pomięszanie Blanki było promieniem światła dla Gontrana.
— A! a! — pomyślał, — jak się zdaje wiatr miłosny. No proszę, nie spodziewałem się! Zresztą to prawdopodobnie niewinne jakieś dzieciństwo i gdyby się okazało nieodzownem odwrócić ten wiatr, z pewnością nie potrzebowałbym zbyt wielkiego trudu.
Potem ozwał się głośno:
— Uznaję moją winę i postaram się o naprawienie jej jutro zaraz. Pojadę jutro odwiedzić Marcelego Labardès i Raula i jeśli zechcesz tylko, mogę ich przywieść z sobą na obiad.
— Ol mój bracie, — zawołała żywo Blanka, z pewnym rodzajem przerażenia, — o! mój bracie, nie czyń tego.
— Nie trzeba przywozić tych panów? — spytał Gontran zdziwiony niezmiernie, — sądzę, że nie dobrze zrozumiałem chyba.
— Nie, nie trzeba.
— A z jakiego powodu, czy z czyjego powodu?
— Z powodu Dyanny, — odpowiedziała młoda dziewczyna pod wpływem pierwszego wrażenia.
— Co to ma znaczyć? Czyżby Dyanna miała być nieprzyjaciółką twoich przyjaciół?
— Ona nienawidzi pana de Simense.
— Czyś tego pewną?
— Niestety aż nazbyt pewną!... i więcej jeszcze... Dyanna, która tak mnie kochała.... Dyanna, która miała dla mnie serce siostry i matki zarazem.... Dyanna teraz odbiera mi swe uczucie.
Gontran dziwił się, zdumiewał coraz więcej.
— Ależ to niepodobna! — zawołał, myśląc o okropnej tajemnicy, której się dowiedział, — tak, to niepodobna!... — powtórzył.
— A jednak to smutna prawda.
— Dla czegóżby Dyanna miała cię przestać kochać?...
— Z jego powodu, — wyszeptała Blanka, spuszczając głowę i rumieniąc się ponownie.
— Jeśli chcesz, abym cię zrozumiał, nie mów tak tajemniczo. Jego powiadasz. Przypuszczam, że ten on ma jakieś imię.
— Pana Raula.
— Rozumiem cokolwiek lepiej, ale jeszcze nie zupełnie, jednakże....
Blanka pociągnięta jakąś mimowolną i nieusprawiedliwioną chęcią zwierzeń, zarzuciła na szyję wicehrabiego ręce i ukrywszy twarz na jego piersi, wyszeptała:
— Mój bracie, mój kochany Gontranie, ty mnie kochasz, jestem tego pewną... Będę mieć zaufanie do ciebie... nic przed tobą nie ukryję... Ty mnie poprzesz... ty mnie będziesz bronił... ty się mną będziesz opiekował....
Gontran mimowolnie poczuł się do łez wzruszonym.
Ta nienawiść, której przyzywał, nie tylko nie nadchodziła, ale oddalała się odeń coraz więcej.
Jak tu nienawidzieć to dziecko, takie urocze i tak serdeczne?... Czy to jej wina, że urodzenie było wynikiem nieszczęścia i zbrodni?
Blanka poczęła pobieżną opowieść niektórych nam już znanych faktów, wyznała mu głęboką a niewinną swą miłość dla Raula i opowiedziała o nieubłaganym nienawistnym oporze, który stawiała Dyanna tej miłości.
Zakończyła zaś tym okrzykiem.
— Nie, nie mogę w to uwierzyć, aby ojca naszego rozum miał odbiedz na zawsze, jak ty sam to utrzymywałeś przed godziną... gdyby jednak to nie — naprawione nieszczęście miało dotknąć nas wszystkich, wtedy ty, mój bracie, zostałbyś głową naszej rodziny... Ty wówczas miałbyś litość nad. biedną Blanką i nie stanąłbyś po stronie Dyanny, nie połączyłbyś się z nią, aby mnie przywieść do rozpaczy.... Wszakże mi to przyrzekasz... nieprawdaż, Gontranie?
Wicehrabia, podczas opowiadania Blanki miał czas zabezpieczyć się przeciw samemu sobie i przeciw niespodziankom tego mimowolnego wzruszenia, które go ogarnęło.
Rozumiał, do jakiego stopnia byłoby nieostrożnem krępować się jakąśkolwiek obietnicą nieopatrzną, której później nie chciałby może lub nie mógł dotrzymać.
— Moje kochane dziecko, — odpowiedział, — masz słuszność licząc na to, że cię kocham i szczerze martwi mnie twój smutek... Ale cóż mogę ci po wiedzieć, jakąż wolno mi dać ci nadzieję?... Gdybym rzeczywiście miał zostać głową rodziny, miałbym do spełnienia w tym charakterze obowiązki, a nie wiem jeszcze, czego obowiązki te wymagałyby po mnie i czy dałyby się pogodzić ze spełnieniem twych życzeń.
Blanka puściła rękę brata, którą trzymała dotąd w swoich i cofnęła się zasmucona i milcząca.
— Co ci jest? — spytał ją Gontran.
— O! widzę dobrze, że i ty opuszczasz mnie, mój bracie....
— Mylisz się. Tylko, że widzisz, rzeczy, o których mi mówiłaś, zbyt są poważne, aby podobna było wiązać się lekkomyślnie wobec ciebie jakiemś przyrzeczeniem....
— Niech i tak bidzie, — odpowiedziała dziewczyna z tym błyskiem stanowczości, który już nieraz zdarzyło nam się w niej spostrzedz... — niech i tak będzie!... liczyć więc będę tylko na siebie samą... a chociaż jestem słabą, wiem, że w tym razie mieć będę dość siły!
I wyrzekłszy te słowa, opuściła salon z miną obrażonej monarchini.
— Dziwne dziecko!... — powiedział sobie Gontran sam pozostawszy, — jakaż niespodziana godność w jej zachowaniu!.»..jaka stanowczość błysnęła w tych oczach błękitnych i tak słodkich!... A więc tak, wolę ją widzieć taką, niż błagającą i ufną jak przed chwilą... To pewna, że jej wybaczam, iż jest niewinną współuczestniczką tej niezmiernej krzywdy, której dopuszczono się na mnie, tego nikczemnego wydzierstwa, którego chcą mnie uczynić ofiarą!... to pewna, że nie uczynię jej nic złego, jeśli to będzie możliwem tylko... ale któż mi dowiedzie, że nie nadejdzie dzień, w którym znaglonym będę poświęcić ją ku uprawnionej obronie własnej?... Kto mi dowiedzie, że biedne dziecko nie zostanie zasypanem gruzami budowy, której nie lękało się wznieść śmiałe i zbrodnicze szaleństwo na swoją korzyść a moją szkodę?... Jeśli tak stać się musi, przynajmniej nie będzie mogła mnie obwiniać, żem ją łudził fałszywem udawaniem braterskiej serdeczności i nieszczeremi obietnicami po to, by ją zdradzić następnie!...
Tak sformułowawszy swe uwagi, Gontran począł łamać sobie głowę nad tajemniczemi powodami, które czyniły z Dyanny zażartego wroga i przeciwnika związku Blanki z Raulem, związku tak doskonale odpowiedniego, który winienby był jak się zdało, urzeczywistnić wszystkie jej marzenia, zadowolnić wszystkie macierzyńskie nadzieje....
Wiemy już, że nie mógł znaleźć rozwiązania tego problematu.
— Morałem tego wszystkiego, — rzekł sobie wreszcie, — jest zasada: każdy dla siebie.
I dokończył niewydaną dotąd waryantą:
A dyabeł za wszystkich!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.