Rok 3000-ny/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Paolo Mantegazza
Tytuł Rok 3000-ny
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Powieści i Romansów
Data wyd. 1930
Druk Sz. Sikora
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Melania Łaganowska
Tytuł orygin. L'anno 3000
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.

Podróżni nasi, opuściwszy Wyspą Dynamo wsiedli do swego powietrznego statku, przejęci niecierpliwością ujrzenia stolicy świata i zwrócili się ku Indjom.
Po kilku godzinach ujrzeli z wyżyny Ganges, niegdyś świętą rzekę Hindusów. Zaledwie można było w głębi rozpoznać wielkie miasto, które, od miejsca, gdzie niegdyś leżała Kalkuta, ciągnęło się daleko, aż do brzegów morza.
Stąd skierowali statek na północ, gdzie ciągnął się majestatycznie nieskończony łańcuch Himalajów. Powoli zbliżano się do owych gór, których szczyt wznosił się cały srebrny od wiecznie leżącego tam śniegu. Powietrze przecinało mnóstwo statków. Wyglądały one jak wielkie brunatne ptaki rozmaitej formy i wielkości i ze wszystkich kierunków wiatru, dążyły do tego samego punktu, zupełnie jak naczynia krwionośne naszego ciała zbiegają się ku sercu.
I Antropolis istotnie było sercem naszego globusu, punktem środkowym cywilizacji planetarnej.
Antropolis założone w r. 2500 przez Cosmeta, mieszczanina angielskiego, największego prawodawcy w świecie, człowieka, który położył w 2490 r. na wielkiem zgromadzeniu odbytem w Londynie, fundament pod Stany Zjednoczone kuli ziemskiej.
W zgromadzeniu tem udział wzięli zaproszeni ze wszystkich krajów; po obradach, trwających przeszło miesiąc, postanowiono, że stolica planetarna założoną ma być w Dardżilingu, krainie uznanej za najzdrowszą i najpiękniejszą w całym świecie.
Obrady były długie, ożywione, czasami nawet burzliwe, gdyż wielu Europejczyków chciało, ażeby „Miasto ludzkości“ założone było w Rzymie, który przez tyle wieków był stolicą świata i kolebką trzech cywilizacji.
Amerykanie pragnęli, ażeby stolica planetarna wzniosła się na miejscu Quito, gdzie wulkany wygasły już, gdzie przestały istnieć trzęsienia ziemi i gdzie uśmiechała się wieczna wiosna.
Krańcowo wschodni Azjaci żądali wyboru miejsca w Japonji, Australczycy w Nowej-Zelandji. Afrykanie upierali się przy środkowem płaskowzgórzu swego kontynentu.
W końcu jednak zwyciężyła partja, pragnąca umieścić Antropolis u stóp Himalajów.
Gdy Paweł i Marja dotarli do stolicy, istniała ona dopiero od pięciu wieków, a liczyła już dziesięć milionów mieszkańców.
Miasto owo mogło raczej być nazwane konglomeratem stu, rozpierzchłych po górach, pagórkach i dolinach innych miast, połączonych ze sobą drogami powietrznemi i lądowemi.
Podróżni nasi wysiedli w Antropolis i schronili się tymczasem do jednego z najlepszych hoteli, wskazanego przez przewodnika i znajdującego się w centrum miasta.
Była to jedyna część Antropolisu, zbudowana zupełnie symetrycznie. Od kolistego placu rozchodziło się w kształcie promieni siedm ulic, a na placach wznosiły się: wspaniały pałac rządowy, akademja nauk, akademja sztuk pięknych i świątynia nadziei.
Na ulicach, wychodzących na plac, znajdowały się wielkie hotele, sklepy, archiwa, biblioteki, jak również i wszystkie publiczne budynki, potrzebne do życia każdemu wielkiemu narodowi.
Rzec można było, iż w tej części Antropolisu skupiało się życie publiczne, podczas gdy inne rozgałęzienia domów i ulic chwytały w siebie mieszkańców, którzy tu się skupili ze wszystkich części świata, zwabieni tym niepodobnym do zwalczenia pociągiem, który człowiekowi jest wspólny z mrówką, pszczołą i wszystkiemi zwierzętami, żyjącemi towarzysko.
Wewnętrzna część miasta nie miała żadnej symetrji, tylko ulegała kształtowi powierzchni ziemi. to pnąc się ku wzgórzu, to zapadając w dolinę, to znów ścieląc się na równinie.
Prawa miejskich deputowanych nie zakreślały granic budownictwu, żądając jedynie pozostawienia wolnej drogi między szeregami domów, ażeby mogli się swobodnie ruszać jadący i idący pieszo.
Ulice te były ani proste, ani przecinały się pod kątem prostym, jak na monotonnych szachownicach Ameryki. Wiły się raczej stosownie do terenu, albo do pomysłu budowniczego. Rzeczą obowiązku jedynie była szerokość, która na wszystkich ulicach prawie wynosiła przynajmniej dwadzieścia metrów.
Domy wszystkie były tylko jednopiętrowe, czasem dwu, ale to wliczano w parter. Te zaś, które się składały tylko z parteru należały do ubogich lub nieżonatych, wyższe były własnością bogatych i ożenionych; bo każdy nieżonaty i każda rodzina posiadała domek z ogrodem tylko dla siebie.
Światło, ciepło, siła poruszająca i woda dostarczane były z wielkiego dynamicznego centrum miasta.
Architektura była rozmaita i dość dziwaczna. Wszystkie starożytne style mieszały się tu z najnowszemi, bo codziennie tworzyła coś innego fantazja właściciela i budowniczego. Każdy mógł sobie dom urządzić według własnego gustu i pomysłu, dlatego też można było widzieć obok gotyku, dom pompejański, willę przy greckim pałacu, a minarety w sąsiedztwie domów w stylu baroko, lombardzkim lub Odrodzenia.
Człowiek dziewiętnastego wieku, gdyby widział to miasto, nie uderzyłoby go tyle różnorodnością stylów, ile rozmaitością materjału, z jakiego domy były zbudowane.
W dziewiętnastym wieku domy budowano z drzewa, cegieł, kamieni, rzadko bardzo z żelaza. Budowa ich wymagała długiej, mozolnej pracy i wielkich kosztów, dlatego też masy narodu nie zaznały nigdy przyjemności posiadania własnego domu. W roku 3000-ym jednak najuboższy posiada swój własny domek, który może sobie nawet sam w przeciągu jednego dnia bardzo tanim kosztem postawić.
Ażeby zbudować dom, potrzebny jest mniej więcej ten sam proces, co przy odlewie posągu z gipsu lub bronzu. Istnieją modele domów rozmaitej ceny, składające się z giętkiej i opierającej się wpływom atmosferycznym mieszaniny metali.
Stawia się model na placu, gdzie dom ma się wznieść, poczem wylewa się z pieca, wewnątrz modelu ciecz, która, w przeciągu krótkiego czasu stwardniawszy, wypełnia ściany i główne mury budynku.
Ciecz owa składa się z rozmaitych materjałów i może w cenie podskoczyć z kilku groszy na tysiące.
Dla ubogich ciecz jest mieszaniną gipsu i glinu, twardą jak kamień. Może być również, stosownie do estetycznego gustu właściciela, rozmaitych kolorów.
Są mieszaniny, które po stwardnieniu wyglądają jak marmur, mogący przez politurę doskonały blask otrzymać; dalej imitujące jaspis, agat, lapislazuli, dżet, słowem wszystkie najpiękniejsze i najcenniejsze kamienie.
Najbardziej błyszczące i najładniejsze metale moją być zestawiane przez mieszaniny, przez co unika się niebezpiecznej roboty dobywania kruszców; widać w Antropolis domy zestawione z materji, stanowiących zły przewodnik ciepła, a wyglądających jak ze złota, srebra i bronzu.
Dlatego też piękność idzie tu ręka w rękę ze zdrowiem.
Ludziom 31-go wieku wydaje się to bardzo szczególnem, że ich przodkowie niegdyś tak się męczyli, ażeby cegły i kamienie za pomocą wapna łączyć, podczas gdy dzisiaj domy odlewają się poprostu jak posągi.
Ulice wszystkie mają jedną nazwę, a domy jeden numer, zaś całe miasto podzielone jest w kierunku stron świata na odpowiednie dzielnice.
Place, które przebywali, były kwadratowe, prostokątne, ośmiokątne, sześciokątne, po większej jednak części okrągłe, wszystkie bardzo obszerne, pokryte drzewami, kobiercami z kwiatów, zdobnemi w artystyczne fontanny.
Każdy plac przeznaczony był do ilustrowania sławy każdej osobno epoki historycznej, lub jednego narodu.
Na jednym placu np. widzieć było można pomniki wielkich ludzi starożytnej Grecji, na drugim Imperji rzymskiej; na trzecim znowu genjuszów toskańskiej epoki odrodzenia i te już mogłyby wystarczyć na zaludnienie jednego z największych placów Antropolisu. Na innym jeszcze można było podziwiać posągi angielskich polityków, niemieckich filozofów i t. d. Na cokole widniały jedynie: nazwisko i dwie daty: urodzenia i śmierci.
Paweł i Marja musieli nająć na parę godzin elektryczny tandem, ażeby zwiedzić warsztaty dynamiczne, bardzo daleko od ich hotelu położone.
Zakład ów wznosił się ponad wszystkiemi innemi domami, jak olbrzym wśród karłów.
Podziwienia jednak godnym był ustawiony w centrum budynku kwadrat, na którym zaznaczano wszystkie rozmaite siły, jakie musiały być codziennie wydawane do użytku publicznych i prywatnych gmachów.
Jeden tylko robotnik załatwiał codziennie tę pracę, podczas gdy w sąsiednim pokoju wielu robotników zajętych było przy odbieraniu obstalunków na rozmaite siły; bo rozmaite były żądania: albo więcej światła, albo ciepła, albo wody.
Zatrzymali się tu przeszło pół godziny, ażeby podziwiać zdumiewający porządek, z jakim wpływały zapotrzebowania i szybkość, z jaką były wykonywane Dyrektor pokazał Marji i Pawłowi klika takich depesz.
W zarządzie podziału siły mechanicznej na odgłos dzwonka przywołującego robotnika, można było przeczytać, co następuje:
„Fabryka narzędzi rolniczych. Towarzystwo Edisona. Okręg południowo-wschodni. — Ulica Volty № 37. Jutro liczba robotników powiększona o jednego. Potrzeba więc jednej jeszcze siły mechanicznej.“
Po chwili odgłos dzwonka powołał robotnika do wydziału światła i na ciemnej powierzchni można było przeczytać:
„Okręg północno-wschodni. Ulica Homera № 59. Dziś wieczór uroczystość familijna — bal. Trzeba na całą noc potrójnego światła.“
Na innym oddziale napisane było: „Wypadki“.
Dźwięk powołał robotnika, a czarna tablica przemówiła:
„Okręg centralny. — Pałac akademji sztuk pięknych. — Mały pożar w fabryce modeli.“
Tu dyrektor sam pospieszył do tablicy z pewnym niepokojem, zajął miejsce robotnika i odparł telegraficznie:
„Otworzyć szybko zbiornik kwasu węglowego i skierować przewodnik gazowy na miejsce pożaru. Jeśli natychmiast nie zgaśnie, zawiadomić.“
W kilku minut potem widniało znów na tablicy:

„Ogień zgaszony — serdeczne dzięki.“
Dyrektor usiadł i zwrócił się do podróżnych: Muszę państwu objaśnić, że każdy gmach publiczny posiada swój zbiornik płynnego kwasu węglowego; w przeciągu kilku minut zakłada się elastyczne rury, które wszędzie skierować można. Jeśli na płomień, lub palące się przedmioty puścić prąd gazu, ogień w przeciągu kilku chwil jest stłumiony.



Na drugi dzień podróżni nasi zapragnęli obejrzeć rynek, a raczej rynki, które całkowicie zajmowały wzgórze Antropolisu.
Ponieważ pagórek jest dość stromy, droga uprzystępniona jest przez wehikuły wciągane na linach żelaznych.
Ciągły ten ruch w górę i na dół idących pociągów, wszystkie wozy pełne kwiatów, owoców, jarzyn, ryb i mięsa, tworzyły obraz szczególny, dziwaczny i nader interesujący. Wszystkie wozy z artykułami żywności były zamknięte, ale zawartość ich można było widzieć przez przezroczyste szklane szyby, okalające wozy.
Na wyżynie góry roztaczała się szeroka płaszczyzna, gdzie w rozmaitych budynkach sprzedawano rozmaite artykuły. Wszędzie tu ludzie wchodzą i wychodzą, ładując na wozy kupione i zaopatrzone w adresy towary.
Nikt towaru swego nie nosi sam, bo towarzystwo transportowe odsyła je do odpowiednich domów.
Kucharz, służąca, lub pan domu tylko wybiera, czego mu potrzeba i potem powierza dostawę agentowi.
Paweł i Marja najdłużej zatrzymali się na rynku kwiatowym i owocowym.
Pierwszy przedstawiał istotnie czarujący widok dla oka i roztaczał woń, która równać się tylko mogła z rozkoszami miłości.
W dziewiętnastym już wieku ogrody przedstawiały istne cuda, bo łączyły na małym obszarze kwiaty ze wszystkich stron świata przeniesione, a zimne i ciepłe oranżerje dozwalały w umiarkowanej i zimnej strefie hodować tropikalne rośliny.
Dziś jednak sztuka hodowli kwiatów zrobiła olbrzymie postępy; ogrodnik jest w stanie nietylko w jeden bukiet zwinąć kwiaty z sześciu części świata, ale i za pomocą zawikłanych sztucznych manipulacji, sztucznego zapładniania i chemicznego mierzwienia otrzymać nowe kwiaty. Udało mu się nadto zaprowadzić rozkwitanie kwiatów i dojrzewanie owoców o każdej porze roku.
Udało się również sztuce stworzyć nowe gatunki, które na pierwszy rzut oka nie mają sobie pokrewnych między rodzinami, rosnącemi na polach i lasach.
Na rynku kwiatowym ukazują również żywe rośliny i kwiaty zabalsamowane, łudząco żywe przypominające.
Z rynku kwiatowego podróżni nasi udali się na rynek owocowy.
I tutaj ujrzeli i podziwiali w sklepie: poziomki, truskawki, banany w setkach odmian, orzechy kokosowe, ananasy, gruszki, jabłka i różne inne owoce nieznane jeszcze wiekowi 19-mu. Między nimi znajdował się owoc „pata“, przeniesiony do Europy przez pewnego Argentyńczyka, owoc idący o lepsze w smaku i zapachu z brzoskwinią.. A jednak już przy końcu 19-go stulecia niejaki Mantegazza wskazał na niego, jako zupełnie nieznany dotąd leśny owoc.
Podczas gdy Paweł i Marja zbliżali się do stołu, na którym piętrzyły się góry pomarańcz i mandarynek, zauważyli chłopca, ściągającego jeden z największych i najpiękniejszych owoców; chciał zniknąć, gdy przekupka zauważyła i krzyknęła:
— Trzymajcie złodzieja!
Zaledwie dał się słyszeć ów okrzyk, ze wszystkich stron rynku zawrzało.
— Sprawiedliwości! Sprawiedliwości!
l jednocześnie człowiek jakiś ujął złoczyńcę.
W roku 3000-nym nie istnieje policja, ani straż publicznego bezpieczeństwa, każdy uczciwy obywatel sam stanowi policję, a często też jest i sędzią.
W przeciągu kilku minut zebrało się dokoła chłopca sześciu obywateli, którzy wraz z owym mężczyzną, co go uchwycił, wystarczyli do złożenia sądu, zwanego „Sądem Siedmiu“.
— Dlaczego ukradłeś pomarańczę? — spytał sędzia delikwenta.
— Bo mi się pić chciało.
— Ale ta pomarańcz nie należała do ciebie.
— Nie, ale przekupka miała ich setki i tysiące.
— To niczego nie dowodzi. Pomarańcze wszystkie do niej należą. Powinieneś był ją o jedną poprosić, lub kupić. Ukradłeś i musisz iść do Domu Sprawiedliwości.
— Właśnie schodzę do miasta, — odparł jeden z siedmiu, — i mieszkam w bliskości. Sam go tam zaprowadzę. Proszę mi dać wyrok.
Jeden z siedmiu na kartce napisał:
„Młody chłopiec ukradł pomarańczę.“
Wszyscy siedmiu podpisali, a jeden oddalił się z delikwentem, który poszedł za nim wprawdzie bez oporu, ale z bardzo znękaną miną.
Po chwili uprzedni porządek zapanował.
— Widzisz, Marjo, — rzekł Paweł, — byłaś świadkiem sądu i wydania wyroku i tak się też to odbywa przy wszelkich mniejszych lub większych przewinieniach. W tym wypadku chodziło o kradzież pomarańczy, a gdyby ten chłopiec był ukradł komu brylanty, albo nożem kogo pchnął, tak samo wołanoby zewsząd: „sprawiedliwości!“ Tak samo zebrałoby się siedmiu uczciwych ludzi, wydałoby wspólny sad i odesłało winnego do domu sprawiedliwości.
Dom ten nie jest więzieniem, jak to dawniej bywało, tylko rodzajem szkoły, gdzie winnych starają się poprawić i gdzie studjowane są przyczyny, które mogły skłonić przestępcę do popełnienia zbrodni lub kradzieży.
Tego rodzaju więzienie trwa kilka dni lub tygodni; rzadki wypadek, żeby trwało parę miesięcy.
Ale na tem nie kończy się kara, bo skoro winny wypuszczony jest na wolność, nosi czas jakiś w dziurce od guzika swego tużurka żółtą wstążkę, jako oznakę kary i wszyscy wówczas patrzą nań z nieufnością.
Złodzieje noszą żółtą; mordercy czerwoną.
Oznakę tę nie prędzej zdejmują mu, aż winny postępowaniem swojem dowiedzie, że może powrócić pomiędzy uczciwych ludzi.
— A jeśli zbrodnię powtórnie popełni? — zapytała Marja.
— O, wówczas kara zamknięcia jest podwojona lub potrojona, stosownie do wypadku, a winny po opuszczeniu Domu Sprawiedliwości nosi dwie wstążki zamiast jednej. To jednakże zdarza się nader rzadko i tylko u urodzonych zbrodniarzy.

· · · · · · · · · · · · · · · · · ·
W kilka minut później Paweł i Marja, nakupiwszy kwiatów i owoców, opuścili rynek i powrócili do hotelu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paolo Mantegazza i tłumacza: Melania Łaganowska.