Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część pierwsza/Księga druga/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rok dziewięćdziesiąty trzeci |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Granowski i Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Quatrevingt-treize |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Podróżny, nie schodząc z pokładu, przypatrywał się wszystkiemu obojętnie.
Boisberthelot zbliżył się do niego.
— Panie — rzekł — już wszystko gotowe. Uczepiliśmy się naszego grobu i już się go nie puścimy. Jesteśmy więźniami eskadry i skał. Nie mamy nic innego do wyboru, jak poddać się nieprzyjacielowi lub rozbić się o skały. Jedyny ratunek nasz: umrzeć. Walka lepsza jest od rozbicia. Wolę być skartaczowanym niż utonąć; w kwestyi śmierci, przekładam ogień nad wodę. Lecz umrzeć, to dobre dla takich jak my, ale nie dla ciebie, panie. Jesteś wybrańcem książąt; posłannictwo masz wielkie: kierunek wojną w Wandei. Gdy ciebie nie stanie, zginąć może monarchia; więc ty żyć powinieneś. Nasz honor każe nam tu pozostać, twój nakazuje ci ujść ztąd. Opuść, generale, ten statek. Dam ci łódź i człowieka. Przemknąć się do brzegu nie jest niepodobieństwem. Nie rozwidniło się jeszcze, bałwany wysokie, morze ciemne, ujdziesz. Bywają wypadki, że uciec, jest to zwyciężyć.
Starzec poważnem skinieniem głowy dał znak zezwolenia.
— Żołnierze i majtkowie! — zawołał Boisberthelot głosem donośnym.
Wszelki ruch ustał nagle na statku i ze wszystkich stron twarze zwróciły się ku kapitanowi.
— Mąż, który jest pośród nas — rzekł Boisberthelot — przedstawia króla. — Został nam powierzony, powinniśmy go ocalić. Potrzebnym jest tronowi Francyi; w braku księcia krwi, będzie on, mamy przynajmniej tę nadzieję, naczelnikiem Wandei. Jest to wielki wódz. Miał wylądować we Francyi z nami, trzeba, by wylądował beŁ-nas. Ocalić głowę, jest to ocalić wszystko.
— Tak! tak! tak! — zagrzmiały głosy całej osady.
Kapitan mówił dalej:
— I on też wystawia się na groźne niebezpieczeństwa. Nie łatwo dotrzeć do brzegu. Łódź, aby mogła się oprzeć wysokim falom, powinnaby być wielką, a musi być małą, by umknąć przed flotylą. Idzie o to, aby przybić w bezpiecznem miejscu, raczej od strony Fougères niż Coutances. Potrzeba majtka dzielnego, dobrego wioślarza i dobrego pływaka, krajowca, znającego przesmyki między skałami. Jest jeszcze dość ciemno, by łódka mogła niepostrzeżenie oddalić się od korwety. Potem ją dym, który tu będziemy mieli, osłoni. Mała, przemknie się na mieliznach. Gdzie chwytają panterę, tam się łasica wymyka. Niema wyjścia dla nas, jest dla niej. Łódź oddali się z pomocą wiosła, statki nieprzyjacielskie jej nie dostrzegą, a zresztą przez ten czas będziemy je tu zabawiać. Nieprawdaż?
— Tak! tak! tak! — krzyknęła osada.
— Niema chwili do stracenia! — zawołał kapitan. — Kto na ochotnika?
Wpośród ciemności wystąpił z szeregu majtek i rzek!:
— Ja!