Romeo i Julia (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt drugi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Romeo i Julia |
Rozdział | Akt drugi |
Pochodzenie | Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom V |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1895 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Leon Ulrich |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Romeo. Mogęż iść dalej, gdy tu serce moje?
Idź, ciężka ziemio, środka swego szukaj!
Benvolio. Romeo! bracie!
Merkucyo. Mędrszy on jest od nas,
I, stawiam głowę, oddawna już w łóżku.
Benvolio. Biegł ku tej stronie i mur ten przeskoczył.
Wołaj, Merkucyo!
Merkucyo. Będę go zaklinał.
Hola, Romeo! szaleńcze! kochanku!
Pokaż się, wzywam, w postaci westchnienia,
Dwa powiedz rymy, a dosyć mi będzie.
Ach, wymów, rymuj o droga! o sroga!
Znajdź chociaż słówko miłe dla Wenery,
I dla jej synka, Adama Kupida,
Ślepego synka, co strzelił tak sławnie,
Gdy król Kofetua pokochał żebraczkę. —
Lecz on nie słyszy, lecz on się nie rusza —
Zdechła małpeczka — więc zaklnę inaczej.
Więc cię zaklinam na wzrok Rozaliny,
Wysokie czoło, lica jej szkarłatne,
Nogę toczoną, łydki elastyczne,
I wszystkie miejsc tych ziemie pograniczne,
Pokaż się w twojej właściwej postaci!
Benvolio. Jeśli cię słyszy, gotów się rozgniewać.
Merkucyo. Temu nie wierzę. Mógłby się rozgniewać,
Gdybym w kochanki jego stawił kole
Strasznego ducha, i stać mu tam kazał,
Ażby go ona zwabiła zaklęciem;
To byłby powód; lecz ja go przyzywam
Prosto, uczciwie, w lubej jego imię
Zaklinam tylko, ażeby sam stanął.
Benvolio. Darmo, on widzę, w drzew tych skrył się cieniu
W nocy wilgotnej szuka towarzystwa,
Bo miłość ślepa kocha się w ciemności.
Merkucyo. Miłość, jeżeli ślepa, celu chybi.
On gotów teraz usiąść pod jabłonią
I noc przemarzyć o rajskich jabłuszkach.
A ja spać idę. Dobranoc, Romeo!
Polne to łoże zbyt zimne do spania.
Czy mamy odejść?
Benvolio. Próżno tego szukać,
Co nie chce, żeby ludzie go znaleźli. (Wychodzą).
Romeo. Może z ran szydzić, kto nie był raniony.
Lecz cicho! Jakież światło z okna błyska?
Widzę, to wschód jest, a Julia jest słońcem.
Zejdź, piękne słońce, zabij blask księżyca,
Który już pobladł z zazdrości i gniewu,
Że piękniej jego jaśnieje kapłanka;
Odrzuć odzienie zazdrosnego bóstwa,
Tę chorowitą, westalską zieloność,
Szaleńcom tylko przystojną, o, odrzuć! —
To pani moja, to miłość jest moja!
Ach, gdyby o tem, ach, gdyby wiedziała!
Mówi, choć milczy, bo i cóż, choć milczy?
Oczy jej mówią, ja oczom odpowiem.
Lecz skąd ta śmiałość? Słowa ich nie dla mnie.
Dwie najpiękniejsze gwiazdy na błękicie,
Gdzieś biedz zmuszone, proszą, by jej oczy
Tlały w ich sferze, aż do ich powrotu.
Gdyby te gwiazdy świeciły w jej czole,
Jasne jej lica ich blaskby zgasiły,
Jak dzień blask lampy; oczy jej na niebie
Takąby strugę światłości rozlały,
Żeby się ptactwo zbudziło, jak we dnie.
Patrz, patrz, jak lica oparła na dłoni!
Czemuż nie jestem, czemuż rękawiczką,
By lic tych dotknąć!
Julia. Niestety!
Romeo Coś mówi.
Jasny aniele, mów jeszcze! mów jeszcze!
Bo ty nad głową mą świecisz tak jasno,
Jak świeci niebios posłaniec skrzydlaty
W osłupiałego oczach śmiertelnika,
Który upada i patrzy do góry,
Gdy anioł stąpa po leniwych chmurach,
I po niebieskich żegluje przestworzach.
Julia. Romeo, czemuż ty jesteś Romeem!
Wyrzecz się ojca, wyrzecz się nazwiska!
Lub, jeśli nie chcesz, miłość mi przysięgnij,
A ja się zrzeknę rodu Kapuletów.
Romeo (na str.). Jeszczeż mam słuchać? Mamże odpowiedzieć
Julia. Wszak tylko imię twe moim jest wrogiem,
A tyś jest tobą, chociaż nie Monteki.
Cóż jest Monteki? Ni ręka, ni noga,
Ramię ni lica, ani żadna cząstka
Ludzkiego ciała. Inne weź nazwisko!
Cóż jest w nazwisku? Co różą zowiemy,
Pod innem mianem dawną woń zachowa;
Tak i Romeo, inaczej nazwany,
Zatrzyma całą drogą doskonałość.
Romeo porzuć, twoje przemień imię,
Za miano, które nie jest cząstką ciebie,
Weź, weź mnie całą!
Romeo. Przyjmuję ofiarę!
Zwij mnie kochankiem, a przez ten chrzest nowy,
Odtąd na zawsze Romeem nie będę!
Julia. Nocą odziany, kto moje marzenia
Śmie podsłuchiwać?
Romeo. Jakie imię moje,
Nie wiem, i nie wiem, jak ci odpowiedzieć.
Święta, me imię jest mi nienawistne,
Gdy twoim, twoich jest nieprzyjacielem.
Zdarłbym je, gdybym miał je napisane!
Julia. Zaledwie uszy me słów sto wypiły
Z twych ust płynących, znam przecie ich dźwięki;
Tyś jest Romeo, syn domu Monteków.
Romeo. Piękna dziewico, jeśli cię to gniewa,
Ani Romeem, ni jestem Montekiem.
Julia. Powiedz mi, jak tu przybyłeś i po co?
Mury ogrodu wysokie i ślizkie;
Pomnij, kim jesteś; miejsce śmiercią grozi,
Gdyby cię który z krewnych moich spotkał.
Romeo. Miłości skrzydłem mury przeleciałem,
Bo kamień żaden miłości nie wstrzyma;
Co miłość może, miłość śmie wykonać —
Miecz twoich krewnych nie jest mi zaporą!
Julia. Jeśli cię ujrzą, zabiją cię srogo!
Romeo. Ach, w twej źrenicy więcej niebezpieczeństw,
Niż w stu ich szablach! tylko ty spójrz słodko,
A tarczę znajdę przeciw ich orężom.
Julia. O, za świat nie chcę, by cię tu ujrzeli!
Romeo. Płaszcz nocy przed ich skryje mnie oczyma.
Kochaj mnie tylko, a niechaj mnie znajdą:
Przez ich nienawiść lepiej życie skończyć,
Niż śmierć przewlekać bez twojej miłości.
Julia. Kto ci pokazał drogę do ogrodu?
Romeo. Miłość mi pierwsza poleciła szukać,
Dodała rady, jam dał jej me oczy.
Nie jestem majtkiem, przecież, gdybyś żyła
Na brzegach mytych przez najdalsze fale,
Po skarb tak drogi żeglowałbym śmiało.
Julia. Gdyby mi nocy maska lic nie kryła,
Ujrzałbyś na nich dziewiczy rumieniec
Za słowa, które z moich ust wypadły.
Chętniebym chciała, wedle form zwyczajnych,
Chętnie odwołać; ale precz czcze formy!
Czy mnie ty kochasz? Wiem, że tak odpowiesz,
A ja uwierzę. Lecz, jeśli przysięgniesz,
Zdradzić mnie możesz; na kochanków zdrady
Jowisz się śmieje. Piękny mój Romeo,
Jeśli mnie kochasz szczerze, wyznaj miłość,
Lub, jeśli sądzisz, żem zbyt łatwą była,
Będę się marszczyć, gniewać, nie powtarzać,
Żebyś mnie błagał; lecz nigdy inaczej.
Piękny Monteki, zbyt, o zbyt cię kocham,
A ty mnie może nazwiesz lekkomyślną,
Choć wierzaj, znajdziesz we mnie więcej wiary,
Niż w tych, co zręczniej skłonność grać umieją.
I ja, wyznaję, mniej byłabym śmiałą,
Gdybyś podstępem nie schwytał wyrazów
Mej namiętności. Więc przebacz, mój drogi!
Lekkomyślnością nie nazywaj wyznań,
Tylko przez ciemną noc z piersi wydartych.
Romeo. Pani, przysięgam na ten piękny księżyc,
Który wierzchołki drzew srebrem powleka —
Julia. O, nie przysięgaj na niestały księżyc,
Który co miesiąc koło swe odmienia,
Lub miłość twoja równie zmienną będzie!
Romeo. Na cóż mam przysiądz?
Julia. Nie przysięgaj wcale,
Albo przysięgnij na własną twą postać,
Która jedynem jest czci mojej bóstwem,
A ja uwierzę.
Romeo. Droga, gdy me serce —
Julia. Nie, nie przysięgaj! choć chętnie cię widzę,
Niechętnie widzę nocne te umowy;
Zbyt są gwałtowne, nierozważne, nagłe,
Jak błyskawica na niebie, co gaśnie,
Nim rzekniesz: błysło. Słodki mój, dobranoc!
Pączek miłości ciepłe tchnienie lata,
Gdy się znów ujrzym, w kwiat może rozwinie.
Bądź zdrów! dobranoc! Niech twą pierś owionie
Ten słodki pokój, co gości w mem łonie!
Romeo. I chcesz mnie rzucić bez żadnej pamiątki?
Julia. Jakąż ci mogę dać pamiątkę dzisiaj?
Romeo. Wieczną twą wiarę za wiarę mą zamień!
Julia. Tę ci już dałam, wprzód nim zażądałeś,
Choćbym ją szczerze pragnęła odebrać.
Romeo. Czemu, o droga, pragniesz mi ją wydrzeć?
Julia. Tylko, ażeby dać ci ją na nowo.
Lecz o rzecz proszę, którą już posiadam;
Bo miłość moja, jak morze bez granic
I niezgłębione; im więcej ci daję,
Tem silniej czuję, że jest nieskończoną.
Głos jakiś słyszę; bądź zdrów, mój kochanku!
Idę już, mamko! — Romeo, bądź wierny!
Zaczekaj chwilkę, bez zwłoki powrócę (oddala się).
Romeo. Błogosławiona nocy, jak się lękam,
Aby to wszystko marzeniem nie było,
Zbyt słodkiem, pięknem, by miało być jawem!
Julia (wraca). Trzy słowa, drogi, a potem dobranoc!
Jeśli uczciwe miłości twej cele,
Myślą małżeństwo, odpowiedz mi jutro
Przez posła, który w mem przyjdzie imieniu,
I jak i kiedy ślub chcesz zawrzeć święty;
Ja losy moje u stóp twoich złożę,
I w świat za tobą rzucę się odważnie.
Mamka (za sceną). Pani!
Julia. Już idę. — Gdy inaczej myślisz —
Błagam cię —
Mamka (za sceną). Pani!
Julia. Już idę, już idę!
Opuść mnie, zostaw mnie mojej boleści!
Pamiętaj, jutro!
Romeo. Niech tak dusza moja —
Julia. Dobranoc! drogi, dobranoc! bez końca (oddala się).
Romeo. Jak ciężko odejść od ócz twoich słońca!
Kochanek spieszy do lubej wesoły,
Jak student ze szkół, od niej, jak do szkoły.
Julia (wracając). Pst! pst! Romeo! O daj mi, daj, Boże,
Głos sokolnika, by sokół mój wrócił!
Cichy niewoli jest głos i chrapliwy,
Inaczej echo zbudziłabym w skałach,
Ażby mu język bardziej niż mój ochrypł,
Mego Romea powtarzając imię.
Romeo. To dusza moja woła me nazwisko.
Jak głos kochanki brzmi srebrno śród nocy!
To dźwięk najsłodszy dla chciwego ucha.
Julia. Romeo!
Romeo. Pani —
Julia. O której godzinie
Mam jutro przysłać?
Romeo. O dziewiątej rano.
Julia. Dobrze. Dwadzieścia lat do tej dziewiątej!
Już zapomniałam, co chciałam powiedzieć.
Romeo. Dozwól mi czekać, aż sobie przypomnisz.
Julia. Byś został wiecznie, o wszystkiem zapomnę,
Tak mi jest drogie twoje towarzystwo.
Romeo. A ja stać będę, żebyś zapomniała,
Jak jam zapomniał, o domu i ludziach.
Julia. Już prawie ranek, pragnę, żebyś odszedł,
Tylko nie dalej jak ptaszek dziecięcia,
Które czasami biednemu więźniowi
Dozwoli skoczyć w nicianych okowach,
Lecz go jedwabnym przyciąga wnet sznurkiem,
Zazdrosne więźnia chwilowej swobodzie.
Romeo. Chciałbym być ptakiem twoim!
Julia. Jabym chciała!
Lecz bym cię zbytkiem pieszczot mych zabiła.
Dobranoc, drogi! Żegnając kochanka,
Powtarzałabym dobranoc do ranka. (Wychodzi).
Romeo. Niech sen twe oczy, pokój pierś owieje!
Któż mnie w ten pokój, kto w sen ten przemieni!
A teraz mnicha śród klasztornych cieni
Wezwę pomocy, wyznam mu nadzieje. (Wychodzi).
Brat Laur. Szydzi z ciemności ranek sinooki,
Na wschodzie złotem haftując obłoki;
Noc, zataczając się jakby pijana,
Przed jasnym wozem ucieka Tytana.
Zanim się słońce na firmament wzbije,
A rosę okiem ognistem wypije,
Idę ziół szukać po łąkach i lesie,
Z których śmierć jedno, drugie życie niesie.
Natury matką i grobem jest ziemia.
Na starych grobach młody świat rozplemia;
Licznych form dzieci z świętego jej łona
Ssą słodki pokarm, którym przepełniona.
Wszystko jak różne! A wszystko to przecie
Śmiertelnych nowem dobrodziejstwem wita:
Jakaż to siła spoczywa ukryta
W każdym kamieniu, roślinie i kwiecie!
Wszystko, co widzi hydnego źrenica,
Do wielkich celów natury się przyda;
Wszystko, co ziemię dobrocią zachwyca,
W niezręcznej dłoni tylko jady wyda.
Bo są występkiem cnoty źle użyte,
Uczynek wadom blasku dodać może.
W cieniuchnej tkance kwiatów tych owite
Jad i lekarstwo jedno mają łoże.
Gdy powonienie żywot z nich wypije,
Smak zdurzy zmysły i serce zabije.
W kwiatach, jak ludziach, dwaj panują króle
Śród wiecznej wojny — dobroć i swawole,
A gdzie król złego górę brać zaczyna,
Robaka śmierci łupem jest roślina. (Wchodzi Romeo).
Romeo. Dzień dobry, ojcze!
Brat Laur. Błogosław ci Boże!
Kto mnie wczesnemi witać przyszedł słowy?
Synu mój, chorej dowodem jest głowy
Tak rano twoje miękkie rzucać łoże.
Troska nad starą ulata źrenicą
I czarnym skrzydłem snom przystępu broni,
Ale wezgłowie twojej młodej skroni
Snów jasnych, złotych winno być stolicą,
Twoje więc wczesne zbudzenie dowodzi,
Że coś ważnego z domu cię wygnało,
Lub, jeśli to mnie przypuszczenie zwodzi,
Bez snu Romeo noc przepędził całą.
Romeo. Zgadłeś, choć słodsze były me marzenia.
Brat Laur. Odpuść ci, Boże! Co? czy z Rozaliną?
Romeo. O nie, mój ojcze! w pamięci mej giną
Z imieniem wszystkie dawnych łez wspomnienia.
Brat Laur. Dobrze więc, synu, gdzie byłeś? mów przecie.
Romeo. Opowiem wszystko jak posłuszne dziecię.
Z nieprzyjacioły memi ucztowałem,
Chociaż raniony sam, ranę zadałem;
Przyszedłem szukać lekarstwa u ciebie;
Zbawić nas mogą święte twoje dłonie;
Lecz nienawiści niema w mojem łonie,
Przychodzę błagać za wroga i siebie.
Brat Laur. Synu, mów jasno; gdzie zagadką spowiedź,
Kapłańskie sądy zagadką być muszą.
Romeo. Więc słuchaj, oto jest moja odpowiedź:
Wrogów mych córkę całą kocham duszą.
Namiętność równa pierś jej rozpłomienia;
Złączona duszą, rąk pragnie złączenia
Świętem małżeństwem. Gdzie, jak ją widziałem,
Jakem pokochał, jak miłość wyznałem,
W drodze opowiem, lecz, ojcze kochany,
Niech dłoń twa dzisiaj związek nasz poświęci.
Brat Laur. Święty Franciszku! jak dziwne przemiany!
Czy Rozalinę wygnałeś z pamięci
Tak drogą wprzódy? Więc miłość młodzieży
Nie w serc ich głębi, lecz w oczach ich leży.
Jezu Marya! jaka łez krynica
Dla Rozaliny twe skrapiała lica!
Więc zaprawiałeś darmo łez twych solą
Miłość, gdy dzisiaj nic z niej nie zostało.
Jeszcze mnie uszy od skarg twoich bolą,
Chmur twoich westchnień słońce nie zegnało,
Jeszcześ plam nie zmył, któremi twarz twoję
Starych łez twoich oszpeciły zdroje;
Gdy żal twój twoim, ty sam sobą byłeś,
Dla Rozaliny płakałeś i żyłeś;
Dziś, jak zmieniony! W słabych mężów świecie
Niech będzie wolno upaść i kobiecie.
Romeo. Sam potępiałeś moje przywiązanie.
Brat Laur. Zbytek kochania, ale nie kochanie.
Romeo. Rzuć w grób twą miłość, powtarzałeś nieraz.
Brat Laur. Lecz nie siej nowej na mogile starej.
Romeo. Nie gań mnie! dziewczę, które kocham teraz,
Serce dla serca, wiarę ma dla wiary,
Gdy pierwsza —
Brat Laur. Pierwsza znała doskonale,
Żeś plótł z pamięci, na miłości karcie
Sylabizować nie umiałeś wcale.
Lecz, zmienny synu, rachuj na me wsparcie;
Może przemieni święty związek dzieci
Na czystą miłość gniew ojców głęboki.
Romeo. Idźmy więc, sprawa nie cierpi przewłoki.
Brat Laur. Roztropnie, zwolna! Upadnie, kto leci. (Wychodzą).
Merkucyo. Gdzie u szatana Romeo się podział?
Czy nie powrócił dziś w nocy do domu?
Benvolio. Nie, właśnie z jego mówiłem służącym.
Merkucyo. Ta Rozalina, blada, z zimnem sercem
W końcu gotowa odebrać mu rozum.
Benvolio. Krewny starego Kapuleta, Tybalt,
Do ojca jego domu przysłał pismo.
Merkucyo. Wyzwanie, na honor.
Benvolio. Romeo mu odpisze.
Merkucyo. Ktokolwiek umie pisać, może na list odpowiedzieć.
Benvolio. Nie, ale on odpisze pisarzowi, jak wyzywającemu wyzwany.
Merkucyo. Niestety, biedny Romeo! On już umarły, zakłuty czarnem okiem białej dziewki; przestrzelony przez ucho miłosną piosneczką; sam środek jego serca rozdarty strzałą ślepego łucznika; jestże to człowiek zdolny stawić czoło Tybaltowi?
Benvolio. A czemu nie? Któż to jest ten Tybalt?
Merkucyo. Trochę więcej niż księciem kotów[1], możesz mi
wierzyć. Tybalt jest to waleczny kapitan punktu honoru; bije się jak ty śpiewasz z nut piosneczkę; zachowuje miarę, odległość i wszystkie prawidła sztuki; naprzód powoli, piano, raz, dwa! a za trzeciem pchnięciem, w samo serce! czysty rzeźnik jedwabnego guzika; duelista! duelista! Szlachcic pierwszego domu; wysypie ci jak z rękawa wszystkie powody, dla których wolno jest zabić człowieka. O, nieśmiertelne pchnięcie! punto reverso! raz, dwa, ha!
Benvolio. Co?
Merkucyo. Niech choroba tłucze tych śmiesznych, szepleniących, wymuszonych fantastyków, tych nowych przeobrazicieli akcentu! Na Jezusa, wyśmienita klinga! a to mi dryblas! a to mi kortezanka! Nie opłakanaż to rzecz, mój dziaduniu, że musimy dać się dręczyć tym cudzoziemskim muchom, tym handlarzom nowej mody, tym pardonnez-moi, którzy tak się zakochali w nowych prawidłach, że nawet butów nie chcą wkładać na stare. O ich bons! ich bons! (Wchodzi Romeo).
Benvolio. Otóż i Romeo! otóż i Romeo!
Merkucyo. Bez mleczu, jak śledź suszony. O ciało, ciało, jakżeś przerybione! Wszystkiem teraz dla niego, rymy w których płynęły uczucia Petrarki! ale Laura przy jego kochance byłaby pomywaczką, choć na swoje szczęście znalazła wierszokletę, który ją obrymował. Dydo, to kopciuszek; Kleopatra, to cyganka; Helena i Hero, to wytłuki; Tysbe, to sinooka dziewka do niczego. Signior Romeo, bon jour! Masz francuskie pozdrowienie twoim francuskim szarawarom. Pięknego wywinąłeś nam kominka.
Romeo. Dzień dobry wam! Jakiego wywinąłem wam kominka?
Merkucyo. Wywinąłeś się bardzo zgrabnie; czy nie rozumiesz?
Romeo. Przebacz mi, dobry Merkucyo, ważne miałem do tego powody, a w takich razach wolno uchybić grzeczności.
Merkucyo. To jakbyś powiedział, że w takich razach wolno zginać kolana.
Romeo. Rozumie się, na znak grzeczności.
Merkucyo. Trafiłeś; dziękuję.
Romeo. Sam dałeś wyrazom najgrzeczniejsze tłomaczenie.
Merkucyo. Bo też jestem różą grzeczności.
Romeo. Różą czy różyczką?
Merkucyo. Wybieraj.
Romeo. Więc różyczką, jakich mam całą kępę na moich trzewikach.
Merkucyo. Co za dowcip! Idź tylko dalej, aż podrzesz twoje trzewiczki; jak odleci podeszwa, może na boso zostanie ci sam dowcip.
Romeo. Koncept nie kuty, sam przyznaj.
Merkucyo. Przybądź mi na pomoc, Benvolio, mój dowcip chromieje!
Romeo. To mu dodaj ostrogi i bata; albo inaczej zawołam: wygrana!
Merkucyo. Jeśli mamy konceptami polować za szarą gęsią po niebie, skończyłem, bo więcej masz dzikich gęsi w jednym twoim zmyśle, niż ja we wszystkich moich pięciu. Czy ganiałem kiedy z tobą za gęsiami.
Romeo. Nie ganiałeś ze mną za niczem, jeśli nie ganiałeś za gęsiami.
Merkucyo. Za żart ten w ucho się uszczypnę.
Romeo. Nie szczyp, dobra gąsko!
Merkucyo. Twój dowcip, jak leśne jabłko, ostrym zaprawny sokiem.
Romeo. Czy to nie najlepsza przyprawa do tłustej gęsi?
Merkucyo. A to mi dowcip! Podobny do koźlej skóry, która, wprzód na cal szeroka, da się rozciągnąć na sążeń.
Romeo. Więc go rozciągnę do twojego przymiotnika, który dodany do gąski, zrobi cię sążnistą gąską.
Merkucyo. Czy to nie lepiej, jak stękać z miłości? Towarzyski teraz z ciebie człowiek; teraz jesteś Romeem; teraz jesteś tem, czem jesteś przez sztukę, jak przez naturę, gdy ta miłość, trzy po trzy plotąca, coś bardzo podobna do wielkiego prostaka, co to z wyciągniętym językiem tam i sam biega, żeby schować swoje cacko w jakiej jamie.
Benvolio. Stój! stój!
Merkucyo. Chcesz więc, żebym zatrzymał moją powieść w najpiękniejszem jej miejscu?
Benvolio. Inaczej będzie bez końca.
Merkucyo. Mylisz się, bo skrócić ją było moim zamiarem; dotarłem już do samego jej gruntu, i nie miałem chęci, na uczciwość, szermierzyć z wami dłużej.
Romeo. A to co za straszydło? (Wchodzą: Mamka i Piotr).
Merkucyo. Żagiel! żagiel! żagiel!
Benvolio. Dwa nie jeden; spódnica i spodnie.
Mamka. Pietrze!
Piotr. Słucham!
Mamka. Mój wachlarz, Pietrze!
Merkucyo. Daj jej, Pietrze! niech sobie wachlarzem twarz zakryje, bo wachlarz jej piękniejszy jest od jej twarzy.
Mamka. Dzień dobry, panowie!
Merkucyo. Dobry wieczór, piękna pani!
Mamka. Co? Czy to już wieczór?
Merkucyo. Niewąpliwie. Jakto, czy nie spostrzegłaś się jeszcze, że się już dobrze pochyliłaś ku wieczorowi?
Mamka. A to mi impertynent! Co to za człowiek?
Romeo. Człowiek to, pani, którego Pan Bóg na wstyd swój stworzył.
Mamka. Na uczciwość, dobrze powiedziałeś. Którego Pan Bóg na wstyd swój stworzył, powiedziałeś; wielka prawda! Panowie, czy nie może z was który powiedzieć mi, gdziebym znalazła młodego Romea?
Romeo. Ja ci mogę powiedzieć. Lecz młody Romeo, gdy go znajdziesz, będzie starszy, niż był, gdyś go zaczęła szukać. Jestem najmłodszy tego imienia, w braku gorszego.
Mamka. Dobrze mówisz.
Merkucyo. Jakto? Czy gorsze staje się dobrem dla braku gorszego? Dobrze trafione, na honor, mądrze, mądrze!
Mamka. Jeśliś jest Romeo, panie, chciałabym pomówić z tobą sam na sam.
Benvolio. Zaprosi go na jaki lusztyk.
Merkucyo. Rajfurka, rajfurka, rajfurka! hyża ho!
Benvolio. Na jakąż to trafiłeś zwierzynę?
Merkucyo. Myślę, że na słomkę. Romeo, czy wrócisz do ojcowskiego domu? Idziemy tam na obiad.
Romeo. Pośpieszę za wami.
Merkucyo. Żegnam cię, starożytna pani, żegnam cię, pani, pani, pani! (Wychodzą: Merkucyo i Benvolio).
Mamka. Hm, żegnam! Powiedz mi, panie, co to za niesmaczny kupczyk, tak pełny grubych żartów?
Romeo. Jest to panicz, mamko, który chętnie słucha własnych powieści, a który mówi więcej przez minutę, niż słucha przez miesiąc.
Mamka. Niech się tylko poważy ze mnie drwinkować, a ja go nauczę; potrafię ja go powalić, choćby był stateczniejszy niż jest, ba! i dwudziestu takich, jak on, ichmościów; a jeśli sama nie potrafię, znajdę takich, co potrafią. Łotr przeklęty! Alboż to ja jego rajfurka? A i ty hultaju, stoisz jak drąg i pozwalasz, żeby lada łotr traktował mnie wedle upodobania!
Piotr. Nie widziałem, żeby kto panią wedle upodobania traktował, bo gdybym widział, dobyłbym szabli co prędzej, możesz mi pani wierzyć. Dobywam szabli nie leniwiej od innego, byłem tylko widział powód dobrej sprzeczki, a miał prawo po mojej stronie.
Mamka. Teraz, Bóg widzi, od złości trzęsę się cała. Łotr przebrzydły! Pozwól, panie, jedno słowo. A jak już powiedziałam, pani moja poleciła mi wyszukać cię; co mi poleciła powiedzieć ci, to zachowam dla siebie; ale naprzód pozwól mi powiedzieć ci, że jeśli masz ją poprowadzić do raju głupców, jak to mówią, to postąpisz sobie nieuczciwie, jak to mówią, bo to panienka młoda, a przeto, jeśli chcesz ją oszukać, lichy to prezent dla młodej szlachcianki i bardzo grzeszne postępowanie.
Romeo. Mamko, poleć mnie twojej młodej pani. Przysięgam —
Mamka. Co za poczciwe serce! Na uczciwość, powiem jej to wszystko; panie, panie, co tam będzie za radość!
Romeo. Cóż jej powiesz, mamko? Jeszcze ci nic nie powiedziałem.
Mamka. Powiem jej, panie, że przysięgasz, co, jak rozumiem, jest szlachecką propozycyą.
Romeo. Powiedz, niech znajdzie jakikolwiek sposób
Iść do spowiedzi dzisiaj po południu,
A w swojej celi da nam brat Laurenty
Ślub z rozgrzeszeniem.
Przyjmij to za fatygę.
Mamka. Nie, nie, panie, nie przyjmę ani szeląga!
Romeo. Ba, ba, musisz!
Mamka. Dziś popołudniu, panie? Dobrze, stawi się.
Romeo. Ty mamko, czekaj za opactwa murem,
A tam służący mój przyjdzie do ciebie,
Przyniesie z sznurów plecioną drabinę,
Po której wbiegnę, pośród nocy cieniów,
Do szczytu mego wesela i szczęścia.
Bądź zdrowa! Wierność twą hojnie zapłacę.
Bądź zdrowa! Poleć mnie młodej twej pani.
Mamka. Bóg ci błogosław! Słyszysz, mój paniczu —
Romeo. Co chcesz powiedzieć, droga moja mamko?
Mamka. Wiernyż twój sługa? Wszakże znasz przysłowie:
Dwóch skryje sekret, gdy go nie wie jeden.
Romeo. Sługa mój, mamko, wierny jak żelazo.
Mamka. Więc dobrze, panie. Moja pani jest to najrozkoszniejsza dziewczyna, Boże! Boże! kiedy jeszcze była malutkim, szczebioczącym błazenkiem — O, jest tu w mieście szlachcic, niejaki Parys, który już zagiął na nią parol, ale ona, poczciwa dusza, wolałaby raczej zobaczyć ropuchę, prawdziwą ropuchę, niż jego. Czasem, żeby drażnić, mówię: Parys, piękny to mężczyzna! a kiedy to mówię, możesz mi wierzyć, ona blednieje, jak najbielsza chusta na tym biednym świecie. Czy rozmaryn i Romeo nie zaczynają się od tej samej litery?
Romeo. Tak jest, mamko. Dlaczego? Oba od R.
Mamka. A, figlarzu! to psia litera. R, to dla psa dobre. Nie, to musi się zaczynać od jakiejś innej litery; ona też zrobiła najśliczniejszą przypowieść o tobie i rozmarynie, żeby ci się serce rozpłynęło, gdybyś ją słyszał.
Romeo. Poleć mnie twojej pani.
Mamka. Po tysiąc razy. — Pietrze!
Piotr. Słucham.
Mamka. Weź mój wachlarz i idź przodem, a powoli!
Julia. Biła dziewiąta, gdym wysłała mamkę;
Za pół godziny przyrzekła mi wrócić.
Czy go nie może znaleźć? Nie, kulawa!
Miłości posłem myśli być powinny,
Które się chyżej ślizgają niż światło,
Po gór krawędziach cienie spędzające.
Wóz też miłości gołębi cug ciągnie,
A Kupid szybkie jak wiatr skrzydła nosi.
Słońce stanęło na najwyższej górze
Dziennej wędrówki; trzy długie godziny
Jak mamka wyszła, a jeszcze nie wraca!
O, gdyby miała młodą krew i czucie,
Byłaby szybką w polocie jak piłka,
Meby ją słowa podbiły ku niemu,
A ku mnie jego!
Starość jest śmiercią, przysłowie powiada,
Powolna, ciężka i jak ołów blada.
Boże! to ona! Droga, słodka mamko,
Czyś go widziała? Odpraw twego sługę.
Mamka. Pietrze, czekaj na mnie u bramy. (Piotr wychodzi).
Julia. No, dobra mamko? Boże! skąd ten smutek?
Choć wieści smutne, praw o nich wesoło;
Gdy dobre, psujesz słodką ich muzykę,
Śpiewając o nich tak kwaśnem obliczem.
Mamka. Jakżem zmęczona! Pozwól chwilę wytchnąć.
Ach, moje kości! Piękny miałam spacer!
Julia. Weź moje kości, a daj twe nowiny.
No, mówże, mamko, droga mamko, mówże!
Mamka. Jakże ci pilno! Czy nie możesz czekać?
Alboż nie widzisz, że mi tchu nie staje?
Julia. Tchu ci nie staje? Tchu ci przecie stało,
By mi powiedzieć, że ci tchu nie staje.
Twoje wymówki więcej kradną czasu,
Niźli na całą potrzeba ci powieść.
Powiedz, czy dobre, czy złe masz nowiny?
Tak lub nie; odłóż na potem szczegóły.
Niechaj wiem tylko, czy złe są, czy dobre.
Mamka. Słuchaj więc, lichy zrobiłaś wybór; bo to wy panienki nie umiecie wybierać mężczyzn. Romeo! nie, nie, to nie dla ciebie; choć twarz jego piękniejsza od innych, to za to noga piękniej od wszystkich nóg utoczona; a co do ręki i stopy i ciała, choć niema co o nich mówić, to przecie nieporównane. Nie jest on kwiatem grzeczności, ale ręczę, jest słodki jak baranek. Idź dalej, jakeś zaczęła, dzieweczko, a chwal Pana Boga! A czy już w domu po obiedzie?
Julia. Nie, nie. O wszystkiem tem wiedziałam wprzódy;
Lecz co Romeo o małżeństwie mówi?
Mamka. Ach, Boże, głowa! co ja mam za głowę!
Patrz, bije, jakby młotem mnie kto walił;
A znowu krzyż mój, o mój krzyż, o krzyż mój!
Serduszko, niech ci pan Bóg nie pamięta,
Że mi za śmiercią każesz galopować.
Julia. Smutno mi, mamko, że czujesz się chorą,
Lecz, słodka mamko, co Romeo mówi?
Mamka. Jak pan uczciwy, twój mówi Romeo,
Jak szlachcic grzeczny, stateczny i piękny,
A i cnotliwy. A gdzie twoja matka?
Julia. Gdzie matka moja? W swoim jest pokoju;
Gdzieżby być miała? Dziwnie odpowiadasz:
Jak pan uczciwy twój mówi Romeo,
Gdzie matka twoja?
Mamka. O Najświętsza Panno,
Co za gorączka! Taki to kataplazm
Przykładasz, rybko, na stare me kości?
Od dziś dnia sama rób twoje poselstwa.
Julia. Dość ceregieli! Co Romeo mówi?
Mamka. Masz pozwolenie dziś iść do spowiedzi?
Julia. Mam.
Mamka. Więc do celi śpiesz się Laurentego,
Tam już mąż młody na żonę swą czeka.
A, krew ci teraz na policzki tryska,
Lada nowina w szkarłat cię maluje!
Śpiesz do kościoła, ja znowu pobiegnę
Drabiny szukać, po której kochanek
W nocy do gniazda ptaszyny się wdrapie.
Dziś ciężar mojem tylko jest strapieniem,
Lecz i na ciebie spadnie z nocy cieniem.
Idę do kuchni, przegryść mi co trzeba,
Ty idź do mnicha.
Julia. Do mojego nieba! (Wychodzą).
Brat Laur. Niech ten akt święty błogosławi niebo,
Aby nam przyszłość żalu nie przyniosła.
Romeo. Amen! Lecz wszystkie niech przyjdą boleści,
Nigdy, nie, nigdy nie zatrą rozkoszy,
Którą mi jedno spojrzenie jej daje!
Ty świętem słowem połącz dłonie nasze,
Niech potem przyjdzie śmierć wszystko trawiąca,
Dla mnie dość, że ją mogę moją nazwać.
Brat Laur. Gwałtowna rozkosz gwałtownie się kończy,
W tryumfie kona, jako proch i ogień
Giną w całunku; i miód nazbyt słodki
Odrazę budzi zbytkiem przyjemności,
Zbytkiem słodyczy odbiera apetyt.
Więc kochaj w miarę, będziesz kochał długo:
Równo się późnią tak pośpiech jak zwłoka.
Otóż i panna, o, lekka jej stopa,
Zda się, że twardych nie trąca kamieni!
Kochanek może bezpieczną iść nogą
Po pajęczyny nitce, z którą wiatry
Letnie igrają: tak lekką jest próżność!
Julia. O, dobry wieczór, święty spowiedniku!
Brat Laur. Romeo dzięki za obu ci złoży.
Julia. By mógł dziękować, pozdrawiam go pierwsza.
Romeo. O Julio, jeśli miara twej rozkoszy
Jak moja pełną, lecz ją odmalować
Ty lepiej umiesz, to słodkim oddechem
Napełń powietrze, bogatą ust pieśnią
Rozwiń obrazy rozkoszy bez granic,
Którą w tem błogiem znajdujem spotkaniu!
Julia. Dusza bogatsza w uczucia niż słowa,
Z uczuć się chełpi, nie z ich wyrażenia:
Żebrak, kto może skarby swoje zliczyć,
Lecz miłość moja tak w skarby urosła,
Że ich połowy zliczyć nie wydołam.
Brat Laur. Więc idźmy; krótce zakończymy wszystko,
Bo chwil samotnych nie będziecie mieli,
Dopóki w jedno kościół dwóch nie wcieli.