Rozbitki (Verne, 1911)/Część druga/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Michel Verne
Tytuł Rozbitki
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Ilustrator George Roux
Tytuł orygin. Les naufragés du Jonathan
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III. Niebezpieczeństwo.

— Tak dalej być nie może! — rzekł z gniewem Levis do swych towarzyszy.
Słowa powyższe poparł energicznym ruchem ręki, skierowanym z pogróżką w stronę nowopowstającego miasta i rozpoczętych prac około budowy portu i mostu przez rzekę, nazwaną przez Kaw-diera Liberją.
— Nie możemy pozwolić na to — powtórzył z siłą i wzrastającym gniewem — aby rządy w dalszym ciągu spoczywały w ręku nawpół dzikich włóczęgów!.. Ten Kaw-dier, człowiek, którego nazwiska ani narodowości nikt nie zna; ten Karro, ten Halg, toż to ludzie dzicy, których słuchać i którym ulegać dłużej nie podobna... Kres temu stanowczo położyć trzeba!..
Towarzysze Levisa, dwaj bracia Moor i Sirdey, słuchali tych słów, zaciskając pięści. Lubili się oni upijać, próżnować i o byle co kłótnie i bójki wszczynać. Kaw-diera nienawidzili, gdyż nie pozwolił im na prowadzenie życia hulaszczego i próżniaczego, o co już nieraz napomniał ich surowo.
— Dlaczego jakiś Kaw-dier ma tutaj panować? — mówił Sirdey. — Jeśli komu, to tylko Lewisowi, jako prezydentowi wyspy, rządy się należą.
— A Beauval? — zapytał jeden z braci Moor.
— Beauval — to nikczemnik, który zginął już z pewnością gdzieś w głębi wyspy...
— Niewiadomo, — odrzekł z powątpiewaniem Moor — to człowiek bardzo zręczny i przebiegły...
— Ale co nam do niego w tej chwili? — krzyknął Lewis. — Nam chodzi o Kaw-diera... Ten nikczemny bandyta ośmiela się rozkazywać wolnym obywatelom naszej wyspy, jak stadu baranów... Od rana do nocy rozlega się jego głos rozkazujący:
— «Ty zrób to!» — «Ty buduj to!» — «Ty ucz dzieci!» — «Ty idź uprawiać rolę, siać zboże!» Do pioruna! co to jest?.. Jakiem prawem ma on tu rozkazywać? Jakiem prawem zabijać naszą wolność?..
— Nędznik! — zawołał groźnie Sirdey — nędznik, który siłą brutalną zawładnął większością tchórzliwych wychodźców i rządzi nimi, jak bydłem roboczem...
Dokoła Lewisa zgromadziło się więcej jeszcze niezadowolonych z rządów Kaw-diera próżniaków i wtórowało mu, żądając, ażeby przemocą usunąć Kaw-diera z wyspy.
— Dość słów i pogróżek, które w niczem nie szkodzą życiu tego uzurpatora! — rzekł Lewis. — Trzeba działać!
— A więc cóż robić mamy? — zapytali obecni prawie jednogłośnie.
— Choćby wraz z życiem pozbawić władzy tego przybłędę!
Straszliwe te słowa wyrzekł Lewis z taką wściekłością, że towarzysze jego mimowolnie odsunęli się od niego.
— Nie tak to łatwo! — szepnął Sirdey. — Kaw-dier silniejszym jest nietylko od każdego z nas pojedynczo, lecz od wszystkich razem...
— Dopóki tu rządzi, dopóty go słuchają... Niech jednak władza przejdzie do rąk innych, a natychmiast wszyscy odwrócą się od niego... Nic nie pomogą mu nawet jego dwaj dzicy towarzysze... Ach, z jaką rozkoszą zobaczę go powalonego u nóg moich!.. Z jaką rozkoszą każę go, jak psa rozstrzelać...
Wykrzykując to, aż dyszał z gniewu. Wyjął z kieszeni butelkę z wódką, odkorkował, przyłożył do ust i pić zaczął.
— Dosyć! — zawołał Sirdey — daj i nam!..
— Daj i nam się napić! — wołali dwaj bracia Moor, a wraz z nimi Johan Rame, niemiec, chłop rosły jak dąb, o złośliwym wyrazie czerwono-brunatnej twarzy.
— Macie, pijcie! — zawołał Lewis, oddając im butelkę.
Zaczęli pić kolejno, poczem Lewis mówił zniżonym chrapliwym głosem:
— Słuchajcie... z nim trzeba skończyć... On, albo my!.. rozumiecie?.. Dotychczas jest nas pięciu, gotowych do walki na śmierć i życie...
— Pięciu to mało! — rzekł Sirdey.
— Ale znajdą się i inni... Możemy liczyć na to, że w chwili napadu na Kaw-diera pójdzie z nami Jakson, pójdzie Miroff, Blimfeldman, Reed, pójdzie Chińczyk olbrzym...
— Sun?
— Tak, Sun, który drzewa łamie!...
— Będzie więc już dziesięciu...
— I to nielada zuchów...
— Ale wierzcie, znajdzie się przy nas dwa razy, trzy razy tyle, niech tylko zbraknie tego przeklętego włóczęgi... Do pioruna! czas działać!... Nie słowa teraz, lecz czyny dadzą znać światu, żeśmy nie stado baranów, nad którem taki Kaw-dier przewodzić może!... Precz z nim!
— Niech ginie! — powtórzyli z wściekłością wszyscy jednogłośnie.
Ucichli na chwilę, spojrzeli uważnie dookoła, a Widząc, że sami są na skraju lasu, dalej zaczęli się naradzać i snuć plany zguby dla Kaw-diera i nowopowstającego grodu.
Przed oczami spiskujących rozszerzała się wspaniała panorama nadmorska. Ale oni nie zwracali uwagi na otaczające ich pola uprawne, łąki z pasącemi się na nich trzodami, na wznoszące się coraz nowe liczne gmachy powstającego miasta, miejsca pracy i pomyślności tysiąca wychodźców. Na to wszystko w chwili tej nie patrzyli ci ludzie, nie podziwiali, co może w krótkim czasie zdziałać rozumna praca i silna wola.
Ludzi tych w tej chwili ogarnęło całkowicie jedno z najstraszliwszych uczuć — nienawiść. Jeżeli teraz nie przetną nici dobroczynnej działalności Kaw-diera, to z dniem każdym będzie to trudniej uczynić.
Już teraz prawie wszyscy szanowali i kochali tego wyjątkowego człowieka, który więcej dbał o ich szczęście i dobro, niż o własne.
Postanowili więc działać niezwłocznie.
W czasie tym wrócił Henry Rodes, przywożąc na pokładzie statku argentyńskiego kilkanaście rodzin kupieckich z Buenos Ayres. Kupcy ci natychmiast założyli w kilku punktach nowego grodu okazałe sklepy i przyczynili się wielce do jego ożywienia. W jednym z tych sklepów Tulia i Graciella Ceroni znalazły zajęcie, jako sklepowe, z czego niezmiernie były ucieszone. Halg zwolna przychodził do zdrowia. Już teraz nie było wątpliwości, że dzięki umiejętności lekarskiej Kaw-diera, niebawem odzyska je całkowicie.
Stała komunikacja między miastami Chili, Argentyny a wyspą Hoste, staraniem p. Hartlepoola, została zaprowadzona. Pierwszy okręt, który przybył do grodu Kaw-diera z Valparaiso, przywiózł lekarza i aptekarza. Było to wielkiem dobrodziejstwem dla wychodźców, wśród których nie brakowało chorych i cierpiących.
Pewnego wieczoru, może tydzień po pierwszej rozmowie ze spiskowcami, rzekł Lewis do Sirdey’a:
— Ilu już mamy ludzi, na których możemy liczyć?...
— Mniej więcej około stu dziesięciu...
— Stu przeciw tysiąca... to zbyt mało!.. Czy nie udało ci się więcej niechętnych dzisiejszym rządom przeciągnąć na naszą stronę?..
— Szło bardzo opornie i z tymi, którzy ostatecznie zgodzili się iść z nami przeciw tyranowi... Dopiero przeważyła obietnica, że każdy otrzyma sutą nagrodę w złocie i towarach, obficie teraz w mieście nagromadzonych.
— Przytem nie zapominajmy — rzekł starszy z braci Moor — że przeciw stu naszym zuchom Kaw-dier wśród swoich tysiąca baranów, bo tak nazwać muszę jego ludzi, nie znajdzie nawet połowy zdolnych do walki na śmierć i życie...
— Słuszna uwaga! — rzekł Lewis. — Ludzi zdolnych i gotowych do krwawej rozprawy po stronie Kaw-diera na palcach by policzyć można...
— Tak — mruknął Sirdey, — ale zechcijcie nie zapominać o tem, że sam Kaw-dier za stu starczy...
— O ile nóż nie obezwładni go nazawsze — mruknął groźnie drugi z braci Moor.
— Ach, gdybyśmy mieli broń palną! — westchnął Moor starszy.
— Gdyby choć jedną strzelbę!... jeden pistolet!... — dokończył Sirdey.
— I nóż jest dobry!... Nóż nie zawiedzie nigdy!... — rzekł szczerząc zęby olbrzymi Sun.
— Wierzaj mi — przerwał mu Lewis, — nożem niewiele zrobisz Kaw-dierowi... Człowiek to tak silny i zręczny, że podejść go i ugodzić znienacka będzie rzeczą prawie niepodobną!...
Nastąpiła chwila milczenia, które przerwał Sirdey:
— Nie sztylet przetnie pasmo dni tyrana Kaw-diera, lecz proch...
— Proch? — zapytali naraz wszyscy spiskujący.
— Tak!... Dom jego podminujemy!...
— Ale w jaki sposób?
— I kto tego dokona? — dały się słyszeć szybkie pytania.
— Ja! — odrzekł na pozór spokojnie Lewis Dorick. — Ja podłożę bombę pod dom Kawdiera, a uczynię to wtedy, kiedy odbywać będzie swe zwykłe z zaufanymi tylko przyjaciółmi narady... W ten sposób nietylko Kaw-dier, ale i jego główni doradcy pójdą w powietrze... Tak, w powietrze! — dodał z mocą, — ani z domu, ani z Kaw-diera, ani z jego przyjaciół śladu nie zostanie!
Wszyscy z podziwem patrzyli na straszliwego przywódcę.
— Do licha! — oburknął z gorzkim uśmiechem Sirdey, — tak mówimy o tem, jakbyśmy choć szczyptę prochu posiadali...
Zapanowało znowu głuche milczenie. Wśród krzewów poblizkich przeleciał ptak jakiś, zaszeleścił liśćmi i trawami powiew wiatru.
— To prawda, że dziś nie posiadamy — rzekł Lewis, — ale jutro możemy go mieć, ile będzie potrzeba.
— A skąd?...
— Z magazynów, których strzeże straż Kaw-diera.
— Będzie to trudno... To sprawa niełatwa!...
— Ale się powiedzie — odrzekł tajemniczo Lewis. — Wśród tych, którzy pilnują magazynu z bronią i prochem, znalazł się ktoś, kto nam sprzyja.. Za dobrą zapłatę wyda nam prochu tyle, ile go będzie potrzeba do wysadzenia na księżyc Kaw-diera i jego druhów...
— Któż to taki?
— Nazwiska jego nie pozwolił wymieniać Kennedy, który tą sprawą kieruje — odparł Lewis.
— A więc wybornie się wszystko składa!... — zawołał Sirdey.
— Zatem do widzenia!... Czas się rozejść!... Jutro o tej samej porze czekam na was tutaj. Niechaj wszyscy będą w pogotowiu do walki!.. — nakazywał Lewis.
W kwandrans potem spiskowcy, jeden za drugim, skradali się do miasta i rozchodzili pojedynczo w różne strony, aby, nie budząc podejrzenia, przygotować wszystko do nieuniknionej zguby Kaw-diera.
Wieczorem na drugi dzień pięciu spiskowych z Lewisem Dorickiem na czele skradało się wśród ciemności do miasta. Postanowili działać stanowczo i jak najszybciej. Wśród zarośli nadrzecznych czas jakiś się zatrzymali, pragnąc, aby noc ciemna zupełnie ukryła ich przed oczami mieszkańców miasta.
Gdy wreszcie przekonali się, że w mieście zapanowała cisza, że wszyscy udali się na spoczynek, szybko opuścili swoją kryjówkę, i ostrożnie skradając się, weszli niepostrzeżeni do miasta.
Najpierw zatrzymali się przed nowowzniesionym gmachem zarządu miejskiego, czyli ratuszem. Na placu i na sąsiadujących z nim ulicach nie było nikogo.
Kennedy dał znak i znanemi sobie dobrze bocznemi drzwiami, przy których stał tej nocy na straży jeden z przekupionych marynarzy, wszedł z towarzyszami na niewielki dziedziniec, skąd łatwo się było dostać do magazynów z bronią i prochem. Stojący na straży marynarz dał mu klucz, mówiąc:
— Bierzcie czemprędzej... A śpieszcie się, bo ten zły duch Kaw-dier lubi niespodziewanie sprawdzać wśród nocy, czy straże czuwają nad magazynami...
— Nie bój się! — szepnął złowrogo Lewis, — gdyby się tu zjawił, zginie!
Mówiąc to, wyjął nóż z za pasa, mocno ściskając rękojeść jego.
Tymczasem bracia Moorowie i chińczyk Sun już pochwycili jedną baryłkę z prochem i wynieśli na zewnątrz.
— Wybornie! — rzekł Lewis — to jedna... Teraz przynieście drugą...
— A to poco? — zapytał Sirdey, — toć i tej wystarczy, ażeby całe miasto wysadzić w powietrze?
— Tak, tej jednej wystarczy, ale ta druga potrzebna nam będzie na przyszłość... Już mam bezpieczne miejsce, w którem ją ukryjemy.
W milczeniu spełniono żądanie Lewisa i wytoczono drugą beczułkę.
Nagle wszyscy obejrzeli się trwożnie, gdyż wiatr powiał i poruszył otwartemi dzwiami, przy których stał strażnik.
— To wiatr... nie bójcie się! — uspokoił towarzyszów Lewis, spoglądając na niebo, które zasnuło się ciemnemi mglistemi chmurami.
— Wybornie! — szepnął z radością — los nam sprzyja, noc dzisiejsza jest wyjątkowo ciemna.
I na dany znak rozpoczęli wszyscy pracę, która polegała na zabraniu jednej beczki z sobą, a na zatoczeniu drugiej do sali posiedzeń w gmachu ratusza i ukryciu jej pod jednym ze stołów, gdzie zwykle odbywały się narady starszyzny miejskiej z Kaw-dierem na czele. Pod tę beczkę, do otworu w niej zrobionego, Lewis położył lont, który przekupiony strażnik miał zapalić przed samem rozpoczęciem posiedzenia i uciec. Lont był tak urządzony, że potrzeba było kilkunastu minut czasu od chwili zapalenia go, aby proch w baryłce zapalił się i aby nastąpił straszliwy wybuch, od którego gmach do fundamentów miał być zburzony, a wszyscy, którzyby się wtedy w nim znajdowali, zabici.
Pouczywszy strażnika, aby wiedział jak ma wszystko wypełnić, Lewis rzekł mu:
— Otrzymasz tak sowite wynagrodzenie, że nie będziesz potrzebował pracować, choćbyś żył dwieście lat... Postaramy się, abyś miał dowoli, czego tylko zapragniesz... Nikt się nie domyśli, że pod stołem, przykrytym ciężkiem do ziemi spływającem suknem, znajduje się proch. Kiedy nastąpi wybuch, ty będziesz już za miastem wśród nas... i zdala będziesz mógł podziwiać, jak Kaw-dier i jego ludzie bez pomocy balonów zaczną fruwać w powietrzu.
Zaśmiał się złowrogo i nachylając się do ucha strażnika, dodał:
— A gdybyś tego nie uczynił, o czem ci mówię, to wiedz, że czeka cię zguba, bo klucze od magazynu z bronią i prochem ja zabieram z sobą... Wydałaby się więc twoja zdrada i zostałbyś ukarany śmiercią...
— Wszystko to zbyteczne, co mówisz — rzekł do Lewisa Kennedy, — on zrobi, czego się podjął... Uciekajmy, bo czas nagli... korzystajmy z ciemności nocy i zbliżającej się burzy.
Jakoż istotnie dał się słyszeć daleki grzmot, wicher wzmógł się i deszcz ulewny zaczął padać.
Spiskowcy zawinęli się w swoje płaszcze i pojedynczo, mając przed sobą olbrzymiego Suna, który dźwigał zabraną beczułkę z prochem, wymknęli się uchodząc jak złe duchy, z gmachu ratusza, a następnie z miasta.
Plan ich obmyślony z szatańską przebiegłością i śmiałością niebawem miał pozbawić życia tego, kto wielekroć narażał życie swoje w obronie słabszych i uciśnionych.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Michel Verne, Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.