Rozbitki (Verne, 1911)/Część druga/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Michel Verne
Tytuł Rozbitki
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Ilustrator George Roux
Tytuł orygin. Les naufragés du Jonathan
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.   Zdrajca.

W kilka dni od chwili wylądowania dzikich najeźdźców, miasto Liberja napełniło się szukającymi w niem schronienia kolonistami, mieszkającymi w głębi wyspy, i uciekającymi pod obronę zbrojnych szańców i fos.
Niektórzy z nich przynosili okropne wiadomości o okrucieństwach, których się dopuścili Patagończycy na tych z pośród kolonistów, którzy nie zdołali schronić się do miasta. Mienie ich rabowali, domy niszczyli lub palili, jeńców pochwyconych zabijali, lub poddawali okrutnym torturom. Biada temu, kto się dostał w ręce najeźdźców.
Ufni w swe siły i zgodnie z odwiecznym swym zwyczajem wojennym, mordowali bez litości starców i dzieci, małych i dużych. Przebaczenia nie znali i nie darzyli niem nikogo.
Mieszkańcy Liberji widząc, jaki los ich czeka w razie zwycięstwa dzikich, z wielką gotowością i męstwem, od najmłodszego do najstarszego, pełnili służbę wojenną na szańcach i okopach, słuchali rozkazów Kaw-diera bez szemrania.
Dzięki temu miasto z każdą chwilą stawało się bezpieczniejszem, mniej narażonem na łup. Umiejętnie pozakładane miny na przednich posterunkach oszańcowań i ognie wśród nocy utrzymywane, oraz huk broni palnej, nieciły przestrach i popłoch wśród oblegającej hordy.
Gdyby jeszcze można było położyć tamę przybywaniu dzikich na wyspę od strony morza, ciągłemu napływowi do ich obozu coraz nowych oddziałów z głębi archipelagu, to z tymi, którzy oblegali Liberję, Kaw-dier dałby sobie radę.
Niestety, przeszkodzić temu nie można było. Kolonja nie posiadała zbrojnych okrętów. A tylko przy ich pomocy mogłaby przeszkodzić wysiadaniu na ląd dzikich.
Czego jednak niemożna było zrobić w tej chwili, należało uczynić w przyszłości.
Niestrudzony Kaw-dier wysłał Karra wraz z Halgiem do Buenos Ayres, aby stamtąd wezwali na pomoc kilka okrętów wojennych. Wszelkie stąd wynikłe koszty Liberja gotowa zapłacić rządowi argentyńskiemu lub chilijskiemu.
— Może uda nam się utrzymać miasto do nadejścia tej pomocy. Ty Karro i ty Halg — najlepiej i najszybciej spełnicie to poselstwo. Nikt też tak, jak wy nie będzie umiał przepłynąć na czółnie wśród skał i raf nadbrzeżnych...
Tak mówił Kaw-dier, żegnając się ze swymi przyjaciółmi, którzy ochoczo natychmiast udali się w niebezpieczną podróż morską.
Tejże nocy Kaw-dier prawie że nie zmrużył oczu, czuwając, czy straże pełnią należycie swe obowiązki. A noc to była wietrzna i pochmurna.
Na jednym z najdalej ku północy wysuniętym szańcu, owinięty w płaszcz ciepły, z bronią w ręku pełnił straż Patterson, żywiący jak wiemy w głębi serca nienawiść do Kaw-diera.
— Gdyby nie on — mruczał, osłaniając twarz swą kapturem — majątek mój wynosiłby dziś trzy razy tyle, ile posiadam..
— Baczność! — dał się słyszeć głos Kaw-diera. — Czy straż czuwa?...
— Czuwa! — odrzekł niechętnie były lichwiarz.
— To dobrze, bo odpowiedzialność za utratę tego posterunku wielka... Gdyby przez opieszałość lub niedbalstwo twoje, panie Patterson, wróg tędy znalazł sobie drogę do następnego szańca, odpowiadałbyś za to głową... Uwaga więc i czujność do rana!..
Patterson odrzekł coś, że czuwać będzie niezmordowanie, że na najmniejszy ruch podejrzany ze strony nieprzyjaciół, nie omieszka natychmiast zaalarmować załogi.
— To twoim obowiązkiem — odrzekł Kaw-dier, oddalając się. — Biada temu, któryby go nie spełnił.
— Jedno słowo prośby — rzekł lichwiarz.
— Jakie?
— Dam trzy sztuki złota temu, kto za mnie pełnić będzie tę służbę na szańcach. Dam nawet więcej... Uwolnij mnie pan...
— To niemożliwe — odrzekł surowo Kaw-dier. — Każdy z obywateli Liberji w chwili niebezpieczeństwa winien stawać w jej obronie z narażeniem życia. Okupywać się złotem byłoby czynem wielce brzydkim...
Patterson zaklął z cicha.
Gdy kroki odchodzącego Kaw-diera ucichły w oddaleniu, lichwiarz zazgrzytał zębami.
— Ach, nienawidzę tego człowieka!
Przez kilka godzin przeznaczonych na pełnienie straży, wyrzekał na los swój, przeklinał Kaw-diera, miotał obelgi na świat cały.
Nad ranem, gdy za godzinę miał się skończyć czas jego służby na okopach, Patterson usłyszał w głębi fosy jakiś podejrzany szelest.
Tak się przestraszył, że zaczął się trząść jak w febrze i z wielkiej bojaźni stał cichutko, zamiast natychmiast dać strzał na alarm.
— Patterson! — usłyszał nagle stłumione wołanie.
Zdumiony nachylił się i spojrzał w głąb fosy.
— Nie poznajesz mnie? — dał się słyszeć szept tajemniczy.
— Sirdey! — mimowolnie odrzekł Patterson — poznaję cię po głosie, gdzież jesteś?
— Tutaj, w fosie, rad jestem, że cię widzę, mam z tobą do pomówienia.
— Uciekaj stąd, nieszczęsny, — szepnął Patterson — Kaw-dier podejrzewa cię, że to ty sprowadziłeś dzikich pod mury Liberji.
— Uspokój się, kochany przyjacielu!... Kaw-dier nic złego uczynić mi nie może... Bodaj go piekło pochłonęło, nim przybył w te strony... Nie o tem chcę z tobą, drogi Pattersonie, pomówić... Ale powiedz, czy sam tu jesteś?.. Nie słucha nas kto w pobliżu?..
— Nikogo niema, mów śmiało, czego chcesz?...
— Zaraz ci powiem, ale nie zbliżaj się do mnie, stój tam, gdzie stoisz obecnie i nie patrz w moją stronę.
Patterson zastosował się do żądania przyjaciela, i po chwili z głębi fosy wychyliła się głowa Sirdey’a, a następnie cała jego postać, która jednak nie stanęła, lecz leżała przy brzegu wzdłuż fosy.
Wyglądał dziwnie. Od stóp do głowy był okryty skórą zwierzęcą, na głowie miał kilka piór kogucich, jak to jest we zwyczaju u wojowników indyjskich, i cały był mokry i błotem zwalany.
— Skąd się tu wziąłeś? — zapytał Patterson.
— Z obozu Patagończyków — odrzekł głucho Sirdey.
— Z obozu wrogów?
— Od czasu opuszczenia wyspy Hoste jestem wśród nich. Pragnąłem uciec do Punta-Arenas, tymczasem zaraz w drugim dniu ucieczki mojej wpadłem w ich ręce.
— I co u nich robisz?
— Jestem ich jeńcem... niewolnikiem... — Patrz!
Mówiąc to, podniósł obie ręce do góry. Były okute w żelazne kajdanki, od których zwieszały się ku ziemi dwa długie mocne rzemienie.
— Oto widzisz, jakiem jest moje życie obecnie. I teraz, gdy tu z tobą rozmawiam, za końce tych dwóch do głębi fosy zwieszonych rzemieni, trzyma mnie dwóch dzikich... Jestem jak pies na smyczy... Oto moja wolność!..
Patterson cofnął się, słysząc, że napastnicy są tak blizko niego.
Na tłustej jego twarzy odmalował się przestrach, zaczął coś niezrozumiale bełkotać.
— Czego się tak boisz? — pytał Sirdey.
— Tych twoich dzikich.
— Nie masz się czego lękać.. Nic ci złego nie zrobią... Oni mnie tu do ciebie wysłali. Powiedziałem im, że możesz im być bardzo użyteczny.
— Ja im mam być użyteczny?
— Tak, ty!.. Słuchaj tylko!.. Dla mnie jest to kwestją życia lub śmierci... Jednem słowem możesz mnie zgubić, lub wrócić mi wolność.
Od chwili napadu tych Patagończyków na Liberję, posługują się oni mną i obiecują mi uwolnienie, jeśli miasto łatwo wpadnie w ich ręce. Tymczasem, jak wiesz, przeklęty Kaw-dier broni miasta zapamiętale, dzicy giną, nadaremnie przypuszczając szturm po szturmie. Straty ich są wielkie... Reszty się domyślasz... Zagrozili mi śmiercią, jeśli nie spełnię obietnicy, którą nieopatrznie im dałem, że dopomogę im do zdobycia miasta... Wiesz, kiedy spostrzegłem cię na szańcu, zadrżałem z radości... «Druh!... — pomyślałem — ten mnie ocali!»
— W jaki sposób?
— Wpuszczając nas wśród nocy bez wystrzału przez fosę za ten twój szaniec...
Patterson uczuł w piersi dziką radość.
— Byłaby to godna mojej nienawiści zemsta nad tym pyszałkiem Kaw-dierem — pomyślał — nad wszystkimi, którzy mną poniewierali, pogardzali... I za co?.. Za to, że im wypożyczałem pieniędzy, gdy byli w biedzie.
O lichwie i zdzierstwie nie wspomniał.
— Więc wpuścisz nas bez alarmu?
— To jest kogo?
— Mnie i pięciuset Indjan.
— Pięciuset?
— Ci utorują drogę innym.
— Cicho! — zawołał Patterson, gdyż nagle usłyszał czyjeś kroki.
Sirdey zniknął w głębi fosy, jakby się w niej zapadł.
— Co słychać? — dał się słyszeć w tej chwili głos p. Hartlepoola, który na czele kilku żołnierzy odbywał ranny przegląd straży nocnej przed zmianą jej na dzienną.
— Nic nowego! — odrzekł niedbale Patterson.
— Wszystko w porządku?.. W pobliżu nie zauważyłeś pan czegoś podejrzanego?...
— Bynajmniej...
— Chwała Bogu! — odrzekł Hartlepool i oddalił się, idąc sprawdzać następne straże.
— Sirdey! — zawołał z cicha Patterson — jesteśmy znów sami.
— To dobrze!.. Pomówmy więc otwarcie. Czy nie wpuściłbyś nas dziś w nocy?...
— Ja? — odrzekł z udanem zdziwieniem Patterson. — Skąd ci przychodzą do głowy podobne myśli? — Jakto, ja miałbym ci pomagać wpuścić dzikich do miasta, aby w niem rzeź okrutną sprawili?... Chybaś oszalał!...
— A gdy dzicy i bez twojej pomocy, mój przyjacielu, zdobędą miasto?... Z każdym dniem przybywa ich coraz więcej... Miasto wkrótce musi uledz... Na nic się nie zda wszelka obrona... Pomyśl wtedy, mój miły Pattersonie, co się stanie z tobą?... Kto zaręczy, czy to nie twoja szanowna głowa zostanie najpierw oskalpowana?... Czy dzicy nie ciebie najpierw, jak zająca słoninką, naszpikują zatrutemi strzałami?... Zastanów się i dopiero decyduj!..
— Hm!.. — mruknął Patterson — co ty wygadujesz!
— Ostrzegam cię tylko!.. Pamiętaj, że miasto tak czy owak, wcześniej czy później, zdobyte będzie.. Czy nie lepiej, że los ci sprzyja?.. Zgódź się i daj słowo, że nas dziś w nocy wpuścisz za szańce...
— To być nie może! — rzekł Patterson.
— To będzie bardzo łatwo! — upierał się Sirdey. — Wiedz, że pierwszy oddział, złożony z pięćdziesięciu dzikich, gdy zajmie ten szaniec, będą cię bronić, a ty będziesz wśród nich jak u siebie w domu...
— Nie... nie mogę tego zrobić!.. Nawet, nawet za zapłatę.
Sirdey z radością podchwycił te ostatnie słowa.
— Patagończycy zapłacą ci dobrze, a nawet hojnie za tę przysługę...
Lichwiarzowi przemknęła przez głowę radosna myśl, że może znów dojść szybko do pieniędzy i majątku, który mu rzeka zabrała.
— Czy tylko mówisz prawdę szczerą? A ileżby naprzykład dali? — zapytał.
— Tysiąc piastrów![1]
— Tylko tyle?.. To za mało, niech dadzą dwa tysiące.
— Nie, za dużo chcesz.
— Taniej nie zrobię. To rzecz niebezpieczna. Mogę się narazić; niech przynajmniej dobrze zapłacą.
— Więcej nie dadzą.
W oczach skąpca zabłysnął złowrogi ogień oburzenia.
— Za tak ważną rzecz tak mało? przecież to wielkie ryzyko! Dodajcie jeszcze pięćset piastrów...
— To niemożliwe... Zresztą damy tysiąc sto — odrzekł Sirdey.
— To chociaż tysiąc dwieście.
— Tysiąc sto... ani grosza więcej...
— To cała sprawa na nic!.. Szukajcie sobie kogo innego! — upierał się lichwiarz, pragnąc koniecznie coś jeszcze wytargować za swą haniebną przysługę.
Sirdey zniecierpliwił się.
— Zgoda więc.. dostaniesz tysiąc dwieście piastrów, tylko skończmy jaknajprędzej tę sprawę...
— Przystaję na to — odrzekł Patterson. — Wiedz tylko, że jeśli to robię za tak śmiesznie drobną sumę, to tylko dla ciebie... tylko przez przyjaźń dla ciebie...
— Dziękuję ci!.. — odparł szyderczo Sirdey. — Mam jednak pewne wątpliwości, czybyś ty, nietylko mnie, ale i samego siebie za złoto nie sprzedał.
— Nie żartuj!... To do rzeczy nie należy... Przytem czas nie po temu... Lepiej mów, kto i gdzie mi pieniądze wypłaci...
— Ja sam ci wypłacę... jutro o północy... Bądź w dawnej swojej posesji i czekaj mnie za palisadą. Ja tam przybędę.
— Wybornie... Sprawa więc umówiona... Od ciebie Sirdey zależy teraz, no, i od twoich dzikich, abym całą sumę w całości otrzymał.
— W całości nie — odparł Sirdey — otrzymasz przed wpuszczeniem nas do miasta osiemset piastrów, a po zdobyciu go resztę...
Patterson namyślał się chwilę, potem odrzekł:
— Niech i tak będzie...
— A więc układ skończony?
— Skończony — odrzekł zdrajca głosem stłumionym.
— A kiedyż nas wpuścisz do miasta?
— Piątej nocy po dzisiejszej. Księżyc będzie w nowiu, będzie więc noc ciemna. Ale pamiętaj o pieniądzach!
— Dobrze, bądź spokojny.
Po chwili woda w fosie zachlupotała i Sirdey zniknął z oczu Pattersona.
Na drugi dzień zdziwiono się ogólnie, że gdy nieprzyjaciel tak blizko i wszyscy byli zajęci obroną miasta, jeden Patterson wziął się do roboty u siebie. P. Hartlepool obchodząc posterunki rozstawione około miasta, spostrzegł tę pracę Pattersona i zdziwiony również zapytał go, dlaczego właśnie teraz wziął się do stawiania parkanu w swojej dawnej siedzibie.
— Nie mam teraz roboty zarobkowej — odpowiedział Patterson, — wolę więc popracować u siebie i powoli dawną siedzibę swoją doprowadzić do użytku.
Ponieważ Patterson był robotnikiem spokojnym i pilnym, p. Hartlepool uważał tę odpowiedź za naturalną i nawet nie wspomniał o tem Kaw-dierowi.
Tak też było i następnego dnia. Nawet dla uniknięcia wszelkich podejrzeń, Patterson prosił p. Hartepoola, ażeby go nie wysyłał gdzieindziej dla trzymania straży, bo przecież będzie to zupełnie naturalnem, jeżeli on będzie pilnować swojej własnej zagrody i tam mieć swoją placówkę obserwacyjną.
Ale na szczęście dla całej kolonji znalazł się ktoś inny, który w tej samej chwili zawiadomił Kaw-diera o niecnych knowaniach Pattersona.
To mały Piotruś, widząc wszystkich zajętych przygotowaniem do obrony, robiących palisady, kopiących fosy itd., powiedział sobie, że i on, jakkolwiek nie przeznaczono mu żadnej czynności, powinien również należeć do obrońców. Biegał zatem od szańca do szańca, niby również pełniąc straż wojskową i przypatrując się wszystkiemu. Wieczorem znalazł się też koło parkanu Pattersona.
Tu się zatrzymał nad rzeką między otaczającemi osadę gęstemi zaroślami. Leżąc w trawie przypatrywał się robocie Pattersona, myśląc jednocześnie o widniejącym zdala obozie Patagończyków, któremi się ogromnie zajmował.
Rozglądając się naokoło, utkwił wzrok w jedno przejście. Cóż tam spostrzegł? Oto wśród wysokich łopianów zobaczył jakby twarz, a właściwie tylko czoło i oczy człowieka. Czyby to była twarz Patagończyka? Wpatrując się uważnie, Piotruś z przerażeniem rozpoznał głowę Sirdey’a; poznał by go wśród tysiąca ludzi, tak mu utkwiła w pamięci tego dnia, gdy biedny Pawełek tylko co nie zginął w owej strasznej grocie.
Piotruś wiedział, że od owego czasu Sirdey się nie pokazał. Co on tu zatem teraz robi? Dlaczego się tak kryje? Zaniepokojony chłopiec schował się jeszcze głębiej w trawę i położywszy się na piersiach, nasłuchiwał i patrzał uważnie.
Już i noc zapadła, a on wciąż leżał, tylko teraz nic nie widział. Sen zaczął go morzyć, ale odpędzał go od siebie. Lecz wciąż było cicho. Nareszcie po północy zdawało mu się, że poruszył się jakiś cień, wynurzający się jakby z rzeki, do którego zbliżył się po chwili inny cień z lądu; potem usłyszał jakiś szelest, a następnie szepty i jednocześnie jakby brzęk liczonych pieniędzy, których widocznie było dużo, bo brzęk ten trwał przez długą chwilę; poczem jeden cień znowu znikł w fosie, a drugi wrócił do ogrodzenia.
Piotruś leżał cichutko, ciągle nasłuchując, ale nic się już więcej nie ruszyło. Przeczekał aż do wschodu słońca, poczem wstał, ostrożnie, prześlizgnął się między trawami i czemprędzej pobiegł do Kaw-diera.
Ten już nie spał. Zobaczywszy Piotrusia tak wcześnie wchodzącego, ździwił się, ale chłopiec zaraz zaczął:
— Proszę pana gubernatora, mam coś ważnego do zameldowania, ale pan nie będzie się na mnie gniewał?
— Jeżeli zrobiłeś co złego, to naturalnie że się będę gniewać, ale cóż to takiego? gdzieżeś ty był?... cały jesteś mokry!
— Widzi pan, ja nie nocowałem w domu, przepędziłem całą noc na dworze, leżąc w trawie.
— Co to ma znaczyć?
— Pilnowałem Patagończyków.
— Ty pilnowałeś? Przecież od tego są straże; one obchodzą ciągle całe miasto.
— Bo zobaczyłem między niemi pewnego pana, którego znam.
— Kogoż to zobaczyłeś?
— Sirdeya, panie!
Sirdeya? Pomyślał Kaw-dier, a zatem to jest ów biały człowiek między Patagończykami, o którym mówił jeniec Athinata, że ich prowadzi na miasto, obiecując łup obfity.
— Czy jesteś tego pewny, chłopcze?
— Co do Sirdeya jestem pewny, ale reszta nie jest wyraźna.
— Jaka reszta? Mów wszystko, coś widział i słyszał.
— Otóż to, panie, że nie jestem pewny. Widziałem tylko dwa cienie, jeden szedł od rzeki, a drugi od lądu; ludzie ci, bo to byli ludzie, zbliżyli się do siebie, coś szeptali, potem słyszałem jakby brzęk liczonych dolarów, potem te cienie rozeszły się.
— Kto trzymał straż w tem miejscu?
— Patterson, panie.
Imię to zawsze źle brzmiało w uszach Kaw-diera. Zaczął go podejrzewać.
Może dla tego rozpoczął robotę parkanu u siebie, aby zasłonić się od oczu ludzkich i przez swoje ogrodzenie wpuścić nieprzyjaciół! Kaw-dier rozmyślał. Teraz jasno przedstawiła mu się kilkudniowa bezczynność oblegających nieprzyjaciół, która wszystkich dziwiła. Widocznie Patagończycy liczyli na inny sposób zdobycia miasta, niż siłą i atakiem wojennym. Wszystkie te kwestje były jednak ciemne, należy czekać i uważać. Przedewszystkiem trzeba obserwować Pattersona, może podejrzywa go niesłusznie?
— Nie gniewam się na ciebie, mój chłopcze — rzekł Kaw-dier po chwili. — Dobrze zrobiłeś i dziękuję ci za to, ale daj mi słowo, że nikomu o tem nie wspomnisz.
Piotruś podał rękę.
— Przysięgam ci, panie, że nikomu nic nie powiem.
Kaw-dier się uśmiechnął.
— Dobrze, kochanku, a teraz idź spać. Ale pamiętaj nikomu nic nie mówić, ani p. Hartlepoolowi, ani p. Rodesowi, nikomu!
— Przecież przysiągłem! — odparł Piotruś tonem poważnym.
Zupełnie spokojny, jakby się o niczem nie dowiedział, Kaw-dier poszedł do p. Hartlepoola.
— Czy wszystko w porządku? — zapytał — czy obchodzisz pan straże i posterunki, czy ludzie nie skarżą się na służbę wojskową?
— Wszystko w porządku, nikt się nie skarży, a posterunki ja sam sprawdzam.
— Cóż Kennedy?
— Jestto jeden z najlepszych, pilny, uważny, zawsze jest tam, gdzie powinien być.
— A Patterson?
— Bez zarzutu, odbywa teraz straż w swojej zagrodzie i stamtąd pilnuje rzeki.
— To dobrze! Miejże pan oko na wszystko; zdaje mi się jednak, że skoro Patagończycy sami do nas nie przybywają, to my ich będziemy musieli poszukać. Stan taki nie może długo trwać, bo wszystkich zmęczy.
Kaw-dier miał już plan gotowy. Konszachty Pattersona z Sirdeyem i zjawienie się tego ostatniego tak blizko, nie dowodziły wprawdzie niebezpieczeństwa i winy pierwszego, ale należy na wszystko zwrócić jeszcze baczniejszą uwagę i działać bezwłocznie, aby nie być zaskoczonym.
Tymczasem Patterson wykończał swoje ogrodzenie, przystawiał koły jedne do drugich i w dniu oznaczonym Sirdeyowi, robota była skończona, cały podwórzec posesji Pattersona był zakryty. Teraz oczekiwał on tylko godziny umówionej i Sirdeya z pieniędzmi, a właśnie noc była bezksiężycowa i niejako dopomagała mu w zamierzonej zbrodni.
Ale w zapale zbrodniczych przygotowań nie pomyślał o tem, co jemu może grozić; gdy z powodu gęstości desek parkanu, nie można było widzieć z zewnątrz co się po za nim dzieje, również z po za niego nie można było zobaczyć, co się działo przed parkanem i wkoło niego.
Zajęty obserwowaniem przeciwnego brzegu rzeki, Patterson nie widział, że korzystając również z ciemnej nocy, liczny oddział wojska otoczył pocichu jego ogrodzenie i że zbrojni ludzie zajęli pozycje na dwóch krańcach jego siedziby.
To Kaw-dier widząc jak starannie Patterson w tem miejscu rzekę zasłonił, przypuszczał tutaj zdradę i w milczeniu a szybko urządził zasadzkę. Kazał ludziom zachować się cicho i być gotowymi do walki. Sam zaś obserwował. Około północy spostrzegł, że dziesięciu Patagończyków przepłynęło rzekę i weszło w ogrodzenie Pattersona.
Za niemi dostało się wkrótce czterdziestu wojowników, a po chwili jeszcze czterdziestu. Szli partjami, widocznie w przewidywaniu, że mogą być napadnięci, a wtedy następni ocaleją, lub podadzą im pomoc.
Jeden z najpierw przybyłych podał Pattersonowi worek z pieniędzmi; ale zdrajca zauważył, że worek jest jakoś lekki. Chcąc się przekonać, czy go nie oszukano, zaczął liczyć jego zawartość.
— Niema tyle o ile się ułożyłem! — zawołał gniewnie.
W tej samej chwili otrzymał od jednego z Patagończyków, tak silny cios w głowę, że padł jak nieżywy. Natychmiast go związano i usta zakneblowano, poczem został zawleczony w jakiś kąt i tam porzucony. Nie troszczono się o niego, czy żyje i co się z nim stanie.
Tymczasem od strony rzeki przybywało coraz więcej nieprzyjaciół, tak że było ich już około dwustu.
Nagle z obydwóch końców parkanu zagrzmiała gwałtowna palba. To koloniści okrążyli parkan i wszedłszy do połowy w wodę, wzięli dzikich we dwa ognie. Zaskoczeni i zdumieni Patagończycy w pierwszej chwili stanęli nieruchomi, lecz gdy kule nieprzyjacielskie porobiły w ich szeregach krwawe brózdy, pobiegli ku palisadzie, aby się za nią schronić. Lecz i tu ze szczytu parkanu i przez wyrąbane naprędce otwory spotkał ich morderczy ogień. Wtedy przerażeni, oszaleli z niespodziewanego napadu, zaczęli biegać wśród ogrodzenia, brani tem lepiej na cel przez kolonistów; wreszcie widząc, że ich połowa już wyginęła, rzucili się jak nieprzytomni w rzekę, starając się dosięgnąć brzegu przeciwnego.
Wtem jednocześnie z walką około ogrodzenia Pattersona, usłyszano silną kanonadę dalej na drodze ku górom.
To Hartlepool wysłany przez Kaw-diera z licznym oddziałem, wśród którego było kilkudziesięciu kawalerzystów, napadł na obozujących pod górą Patagończyków.
Kaw-dier przypuszczał, że nieprzyjaciel mając ułatwione wejście do miasta przez posesję Pattersona, skoncentruje główne swe siły na ten punkt od strony rzeki. I nie omylił się.
Istotnie Patagończycy zatrzymawszy pewną część kawalerji w głównym obozie o kilkanaście kilometrów od Liberji, wysłali swe konie z małą liczbą pilnujących, pod miasto, dla zabrania swoich wojowników z powrotem, po złupieniu przez nich kolonji.
Szybkim i niespodzianym napadem, oddział Hartlepoola po krótkiej walce rozproszył dzikich, a owocem tej walki było zdobycie około trzysta koni nieprzyjacielskich. Z temi trofeami wracał Hartlepool, gdy spotkał Kaw-diera śpieszącego mu z pomocą.
Zatem tak zasadzka Kaw-diera jak i wyprawa Hartlepoola w zupełności się udały.
Jeszcze gwiazdy świeciły na niebie, gdy Kaw-dier powrócił do zagrody Pattersona, tak dla przekonania się, czy tam niema jeszcze nieprzyjaciół, jak dla podania pomocy rannym, których jęki dochodziły do oblegających.
Mnóstwo trupów i rannych zaścielało ziemię. Kaw-dier wziął się zaraz do opatrzenia ich. Przeszukując cały podwórzec znaleziono i Pattersona pod kupą kilkunastu trupów, widocznie wszyscy tą stronę się cisnęli i padli ofiarą pierwszych kul kolonistów. Leżał związany, ale jak się przekonano, tylko zemdlony. Widząc go między rannymi, Kaw-dier wyrzucał już sobie, że go podejrzewał o zdradę, gdy naraz, przy podnoszeniu go, wypadło mu z za pasa mnóstwo pieniędzy złotych i srebrnych. Zdrada była zatem oczywista.
Kaw-dier ze wstrętem odwrócił się od tego widoku. Byłby wolał, żeby zdrajca był zginął, a tak trzeba będzie go sądzić i naturalnie, skazać. O pobłażaniu, jak niegdyś względem Kennedyego, wobec jawności zdrady, niema mowy.
Noc upłynęła bez nowych wypadków, lecz w Liberji nikt nie zmrużył oka. Opowiadano sobie gorączkowo o przebytej walce, ciesząc się ze szczęśliwego wyniku. Całą jednak zasługę przypisywano Kaw-dierowi, jemu miasto zawdzięczało ocalenie.
O wschodzie słońca, po krótkiej nocy letniej, koloniści spostrzegli jakiś wielce niepokojący ruch w obozie Patagończyków pod górą; sądzono, że się gotują do nowego napadu. Lecz jakaż była radość, gdy się przekonano, że to nie napad, lecz odwrót. Bo istotnie cóż napastnicy mieli dalej robić na wyspie? Utracili przeszło czterysta koni i ze trzystu wojowników w zabitych, rannych i pojmanych. Straty ich były zatem ogromne. Tych trzystu, którzy pozostali, nie mogło się już odważyć na nową walkę, tembardziej, że musieliby stoczyć ją pieszo, co ich czyniło niedołężnymi.
Około godziny ósmej wielki ruch powstał wśród hordy, tak że krzyki dzikich słyszano aż w Liberji. Widziano, jak wszyscy wojownicy patagońscy skupili się w jednem miejscu jakby na jakie widowisko. Odległość nie pozwalała widzieć, co się tam działo, usłyszano tylko jakiś wielki szum głosów i okrzyków, jakby coś postanawiano i zatwierdzano. Głośne te narady trwały długo, może godzinę, wreszcie powstał jeden okrzyk ogólny i wszystko ucichło. Potem cała horda uporządkowała się, piechota w środku, jeźdźcy po bokach i na froncie, i wszyscy ruszyli.
Jeden z jadących na przodzie trzymał wysoką tykę, a na niej tkwiło coś okrągłego, jakby kula; wszyscy szli W milczeniu, kierując się w stronę rzeki.
Wtedy Kaw-dier rozkazał swoim, aby umiejący jeździć konno, natychmiast się stawili, i ku wielkiemu jego ździwieniu, trzystu w jednej chwili dosiadło koni. On sam stanął na ich czele i zaraz ruszył za Patagończykami. Zatrzymali się z tej strony palisad, spoglądając na okrążających je nieprzyjaciół. Ci mieli miny tak pokorne, tak zgnębione, że widok ich wzbudzał litość. Nie byli to już odważni i dzicy wojownicy, lecz ludzie nieszczęśliwi; to też nikomu z żołnierzy Kaw-diera nie przyszło na myśl zaczepić ich, szukając zemsty za napad.
Gdy ostatnie szeregi nieprzyjaciół przeszły rzekę, Kaw-dier z częścią swego oddziału udał się do budynku, gdzie byli uwięzieni schwytani jeńcy. Wszedłszy, kazał zostawić bramę otwartą i pozdejmować jeńcom pęty. Indjanie się nie ruszyli, nie spodziewali się uwolnienia, a bali się jakiejś zasadzki.
Kaw-dier podszedł do Athlinaty.
— Możecie wyjść! — powiedział.
Ale ten nie dowierzał i namyślał się.
— Wodzu — zapytał — chciałbym wiedzieć, co nas czeka?
— Nie obawiajcie się, jesteście wolni! Wasi współbracia, wojownicy patagońscy przegrali bitwę i zwyciężeni wracają do swego kraju. Idźcie z nimi i powiedzcie wszystkim swoim, że biali nie chcą gnębić nieprzyjaciela i że niewola dla nich jest wstrętną.
Athinata patrzył przez chwilę osłupiały na Kaw-diera, poczem wyszedł, jakby wahając się jeszcze, za bramę, a za nim ruszyła powoli cała gromada jeńców, ciągle się oglądając. Kaw-dier skierował ich zaraz na północ, eskortując ich w pewnej odległości ze swymi trzystu kawalerzystami.
Pod wieczór widziano, jak Patagończycy zdaleka rozpalili ognie, a nad ranem, stojący na straży koloniści donieśli, że tak poprzedni wojownicy indyjscy, jak i śpieszący za nimi jeńcy zniknęli im z oczu. Ździwiono się jednak, że Kaw-dier zamiast odpocząć, udał się ze swymi jeźdźcami w głąb wyspy i długi czas nie było go widać. On zaś przezornie poszedł przekonać się, czy istotnie wszystek nieprzyjaciel opuścił wyspę, aby w danym razie zmusić go do tego. Widział też jak Indjanie wyciągali z zarośli nadbrzeżnych ukryte w nich łodzie, jak wprowadzali do nich pozostałe konie i zwinięte namioty. Gdy ostatni ich wojownik zbliżał się do brzegu, Kaw-dier spostrzegł, że pozostawił ową tykę ze sterczącą na wierzchu owiniętą kulą, którą przedtem niósł jakby sztandar przed oddziałem. Jeden z wyspiarzy przewrócił tykę i kula owa potoczyła się. Gdy zdjęto owijającą ją szmatę, zobaczono z przerażeniem, że to głowa... Sirdeja. Teraz dopiero zrozumiano, że ten zbój i zdrajca uciekł do Patagończyków i że to on ich skłonił do najazdu na wyspę, obiecując im bogatą zdobycz. On też widocznie im tutaj przewodził. Niespodziewana klęska, której doznali, wprowadziła ich w mniemanie, że on i ich zdradził, dlatego też na owej głośnej naradzie skazali go na śmierć haniebną. Taką straszną zapłatę otrzymał ten zdrajca za swe niecne czyny. Kaw-dier ze wstrętem kazał zakopać tę głowę, poczem ruszył napowrót ku Liberji.
Wrócił dopiero nazajutrz, z wiadomością, że ostatnie oddziały Indjan przeprawiły się przez kanał i że wyspa jest już zupełnie wolna od nieprzyjaciela. Radosny okrzyk wyrwał się ze wszystkich piersi, wszyscy teraz odetchnęli, jakby po jakiej przygniatającej zmorze i z wdzięcznością zwracali swe oczy ku temu, który tak mądrze urządził całą obronę i tak dzielnie doprowadził do zwycięstwa.
Lecz pozostał jeszcze jeden obowiązek do spełnienia i to obowiązek bardzo przykry, mianowicie ukaranie Pattersona. Ten, gdy po owym ciosie w głowę oprzytomniał, spostrzegł z przerażeniem, że jest uwięziony. Więc widocznie Patagończycy zostali zwyciężeni, a on, jako podejrzany o zdradę, pochwycony i zakuty w kajdany. Patterson zadrżał, ale po chwili tłómaczył sobie, że to tylko niepewne podejrzenie, bo gdzież dowód jego zdrady? Że go znaleziono między nieprzyjaciółmi, to jeszcze nie dowód, on był u siebie w swojej zagrodzie, którą Patagończycy napadli. Ale pieniądze, gdzież one są? Miał je przecież przy sobie, wprawdzie nie całą umówioną sumę, ale co najmniej tysiąc dolarów. Któż mu je zabrał, czy Patagończycy? Prawdopodobnie ci, co go uwięzili. Patterson był wściekły na wszystkich. Czy go okradli Patagończycy, czy swoi, wszyscy byli w jego oczach złodzieje, wszystkich nienawidził. Co teraz zrobić, jak te pieniądze odzyskać, skoro jest uwięziony i nikt do niego nie zagląda, jakby o nim zapomniano. Zgorączkowany tem wszystkiem, czekał niecierpliwie, dopytując się przynoszącego mu pożywienie, ale ten nic nie odpowiadał.
Nareszcie w tydzień po uwięzieniu, czterech zbrojnych zaprowadziło go na plac przed gmach gubernatora. Widok był imponujący, Kaw-dier bowiem chcąc napiętnować tak okropną zbrodnię, jaką jest zdrada ojczyzny, umyślił winowajcę przedstawić w całej jego ohydzie i w tym celu zwołał wszystką ludność Liberji, aby ona była przytomną uroczystemu sądowi. Niech gromada osądzi, tak jak gromada zwyciężyła, bo gdyby nie było jedności i wspólności dążeń do celu, gdyby nie było ogólnego poświęcenia, czyby nieprzyjaciel został tak prędko i tak skutecznie odparty. Niech wszyscy teraz osądzą zdradę popełnioną względem wszystkich.
Przed gmachem rządowym wzniesiono estradę, na której zasiedli oprócz Kaw-diera, trzej członkowie Rady narodowej i prezes sądu Beauval. Przed nią stanął oskarżony, a dalej tłoczyła się cała ludność Liberji, która ujrzawszy winowajcę, wydała okrzyk zgrozy. Kaw-dier nakazał milczenie i sąd się zaczął.

Patterson zuchwale wszystkiemu zaprzeczał, lecz nietrudno było dowieść mu kłamstwa, które Kaw-dier jedno po drugiem mu wykazywał. Obecność Sirdeya między Patagończykami, zmowa tego zdrajcy z Pattersonem, widoczna z tego, iż on tak się domagał, aby mu dozwolono osobiście trzymać straż w swojej zagrodzie, tak staranne zasłanianie jej świeżym parkanem, żeby nikt nie mógł zobaczyć, co się po za nim dzieje, aby właśnie tędy wpuścić nieprzyjaciela, zresztą pieniądze znalezione przy nim, wszystko to dowodzi szatańskiego zamiaru! Przecież Patagończycy istotnie wtargnęli przez posesję Pattersona, przecież on, który stracił w powodzi całe swoje mienie, nie mógł posiadać tak znacznej sumy; skądże więc ją miał?
Na to wszystko Patterson nie dał żadnej odpowiedzi, a gdy wreszcie usłyszał, jak Patagończycy ukarali Sirdeya, spuścił głowę i oczekiwał smutnego sądu.
Sąd naradzał się przez długą chwilę, poczem Kaw-dier ogłosił wyrok. Majątek winowajcy zostaje skonfiskowany na rzecz kolonji, pieniądze przeznaczone na szpital, sam zaś Paterson zostaje skazany na wieczne wygnanie z wyspy i niewolno mu nigdy do niej powrócić. Wyrok ma być natychmiast wykonany.
Zaraz też skazany został odprowadzony na osobny statek, który miał wkrótce odpłynąć; na ręce nałożono mu kajdany, z których ma być

uwolniony, gdy już opuści wody okalające wyspę Hoste.

...przed sądem stał oskarżony, a za nim cała ludność..

Gdy tłum się rozchodził, Kaw-dier udał się do swego mieszkania, chciał pozostać sam, aby uspokoić duszę poruszoną do głębi. Czy kiedykolwiek pomyślał, że on, który tak cenił równość braterską między ludźmi, swobodę, wolność, dojdzie kiedy do tego, że będzie musiał uznać nierówny podział mienia, stanowisk, że będzie rozkazywać innym, prowadzić wojnę, sądzić ludzi i skazywać ich. A przecież wszystko to uczynił! Jednak pomimo że to głęboko czuł, nie żałował tego, był pewny, że co się stało, stało się dobrze. Świeże niebezpieczeństwo utworzyło ściślejszy związek między wychodźcami. Przed temi wypadkami wyspa Hoste była kolonją złożoną z dwudziestu rozmaitych narodowości; teraz mieszkańcy poczuli się obywatelami kraju, związanymi jednem dążeniem, wspólną pracą i jednym celem wzajemnego szczęścia, kultury i dobrobytu nowej wspólnej ojczyzny.






  1. Piastr, moneta hiszpańska około dwóch rubli.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Michel Verne, Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.