Rozbitki (Verne, 1911)/Część druga/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Michel Verne
Tytuł Rozbitki
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Ilustrator George Roux
Tytuł orygin. Les naufragés du Jonathan
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX. W pięć lat później.

Zaledwie pięć lat upłynęło od opowiedzianych w poprzednich rozdziałach wypadków, a ileż zmian! W tym czasie powierzchowność wyspy zmieniła się do niepoznania.
Na jednej ze skał nadbrzeżnych zbudowano wielką latarnię morską, której światło rozlewało się daleko na morze, służąc jako drogowskaz dla wszelkiego rodzaju statków.
Wprawdzie na drugą latarnię, którą Kaw-dier proponował zbudować na przylądku Horn, nie nadeszła dotychczas urzędowa odpowiedź, w każdym razie latarnia na wybrzeżu Hoste nie była już jedynem światłem, które rozjaśniało ciemnie tutejszych brzegów. W sąsiedniem Burg-New co noc również gorzało światło, które wskazywało drogę do wygodnego i zacisznego portu, często nawiedzanego teraz przez okręty nietylko nowego ale i starego świata.
Liberja na prawym brzegu rzeki również ogromnie się rozwinęła. Było to teraz miasto, mające przed sobą świetną przyszłość. Po obu stronach prostych, szerokich ulic, przecinających się na sposób amerykański pod kątami prostemi, wznosiły się liczne kamienne i drewniane domy z ogródkami od frontu. Na kilku placach urządzono skwery z wiecznie zielonych drzew iglastych, które nadawały miastu pewien wdzięk i urok.
Z koniecznych gmachów publicznych posiadała już Liberja pocztę, kościół, dwie szkoły i ratusz o wiele piękniejszy, niż owa sala, którą niegdyś Lewis Dorick chciał wysadzić w powietrze.
Ze wszystkich jednak gmachów najpiękniejszym był dom gubernatora. Kaw-dier rezydował w nim w dalszym ciągu, zajmując dwa pokoje skromnie umeblowane; oprócz tego mieściły się tam i wszystkie urzędy publiczne.
Nieopodal wznosił się arsenał, który zawierał już przeszło tysiąc sztuk broni palnej i trzy armaty. Tutaj także znajdowała się strzelnica, w której wszyscy dorośli mieszkańcy kolonji ćwiczyli się w strzelaniu. Nauczka, jaką im dali Patagończycy, zrobiła swoje: każdy z kolonistów w razie potrzeby stawał się żołnierzem, gotowym bronić swojej nowej ojczyzny aż do ostatniego tchu. Oprócz tych instytucji koniecznych, Liberja posiadała również teatr, niewielki wprawdzie, ale oświetlony elektrycznością.
Marzenie Kaw-diera urzeczywistniło się wreszcie. Jego miasto założyło stację elektryczną, z której kilka wielkich dynamomaszyn wysyłało potoki światła we wszystkie zakątki do wszystkich gmachów, fabryk i warsztatów.
Sala teatralna służyła nietylko do przedstawień; częściej odbywały się w niej odczyty, a niekiedy i koncerty pod dyrekcją specjalnego kapelmistrza.
Kapelmistrzem tym był znajomy nam Pawełek, dziś już dorastający prawie młodzieniec. Od chwili owego strasznego wypadku, W którym postradał obie nogi, chłopiec całą duszą oddał się muzyce. Kaw-dier dostrzegł w nim niezwykłe zdolności w tym kierunku, postarał się więc, aby się nie zmarnowały. Zachęcał go do poważnych studjów, sprowadzał mu nuty i dzieła teoretyczne, wyrabiał smak, nie zaniedbując nieustannych ćwiczeń, rozwijających tak konieczną technikę. Pawełek wywdzięczył się za te starania, zebrał bowiem koło siebie kilkunastu zdolniejszych i bardziej muzykalnych kolonistów i wytworzył z nich wcale niezłą orkiestrę, która pod jego batutą sprawiała się jakby jaka orkiestra europejska.
Takim był rezultat pracy, energji, inteligencji i praktycznego rozumu człowieka, który na swoje barki wziął przyszłość tysiąca bezradnych i zrozpaczonych ludzi.
Co do Kaw-diera, twórcy tej szczęśliwej kolonji, to po dawnemu nikt go nie znał; nikomu nie przyszło nawet na myśl, aby zażądać od niego jakiegoś rachunku z dawnej jego przeszłości. Tak naturalna początkowa ciekawość ucichła i zamieniła się w przyzwyczajenie; nie pytano już, kim on być może, lecz odczuwano, że był on duszą, faktycznym dobroczyńcą całej kolonji.
Rada zarządzająca całem państwem kolonjalnem z gotowością zatwierdzała wszystkie jego projekty i postanowienia, wiedząc z góry, że co tylko proponuje, lub postanawia, jest głęboko obmyślone i wszechstronnie zbadane.
Dzięki jego staraniom, państwo Chili uznało port Liberji, Burg-New, za port wolny, co niezmiernie podniosło przemysł i handel, wieści zaś o bogactwach nowej kolonji ściągnęły na nią uwagę całego świata przemysłowego i handlowego.
Jedną z najbogatszych gałęzi handlu był handel rybami i mięczakami, który Kaw-dier doprowadził do wysokiego stopnia rozwoju. Niedaleko wybrzeża założono fabrykę wszelkiego rodzaju konserw rybnych, które w wielkich ilościach wysyłano do wszystkich punktów handlowych Ameryki południowej. Dyrektorem tej fabryki został Halg, dzielny, energiczny i inteligentny jej naczelnik, a przytem doskonale znający się na tej gałęzi przemysłu. W domu, pomimo swoich lat dwudziestu ośmiu, pozostał on dawnym wesołym chłopcem, zawsze jednakowo uwielbiającym Kaw-diera, któremu zawdzięczał szczęście całego życia.
Stary Karro nie mógł się pogodzić z zamkniętem fabrycznem życiem i pozostał jak dawniej, rybakiem. Tylko dzisiaj miał do swego użytku barkę, wynoszącą przeszło 50 tonn pojemności i zbudowaną w ten sposób, że mogła się opierać najburzliwszym nawet nawałnicom morskim.
Najsilniejszą jednak podporą i pomocą dla Kaw-diera był Piotruś. Chłopiec wyrósł na dzielnego młodzieńca o szlachetnem sercu, o charakterze silnym i energicznym i jasnym trzeźwym umyśle. Jeżeli Kaw-dier liczył na to, że z małego wesołego chłopięcia, marzącego o słoniach i dzikich zwierzętach, wychowa sobie godnego następcę swych dzieł i planów, to chłopię nie zawiodło pokładanych w nim nadziei. Dzięki nauce i wpływowi Kaw-diera, Piotruś posiadał już obecnie wiele warunków idealnego administratora i naczelnika. Oprócz serca i charakteru, objawiała się w nim jeszcze niezwykła w tak młodym wieku stanowczość i wrodzony zmysł orjentacyjny. Kaw-dier nietylko kochał, ale i cenił swego wychowańca; wpajał też w niego swoje ideały i poglądy na szczęście ludzkości, a Piotruś nietylko przejmował się niemi, ale i odpłacał swemu dobroczyńcy serdecznem uczuciem, graniczącem z uwielbieniem.
I znowu minęło lat pięć, podczas których kolonja rozrosła się jeszcze bardziej. Teraz do rywalizacji z Liberją stanęły jeszcze trzy miasta, zbudowane na trzech krańcach wyspy, — jedno na wybrzeżu Dumasa, drugie na wybrzeżu Pasteura, trzecie na wysuniętym na zachód cyplu, naprzeciwko wyspy Gordon. Prócz tego liczne rodziny rybaków pobudowały nad samym brzegiem morza większe lub mniejsze osady, przeważnie w sąsiedztwie Burg-New, które niejako rozciągało nad nimi opiekę.
W tym mniej więcej czasie po raz pierwszy odwiedził kolonję gubernator Punta-Arenas, pan Aguire. Z prawdziwem zdumieniem przypatrywał się temu szybkiemu wzrostowi dobrobytu, tej pracy tak rozumnie pokierowanej, temu porządkowi, jakie zapanowały pod rozumnemi rządami Kaw-diera. Z pod oka też obserwował wyniosłą postać i spokojne oblicze gubernatora tej szczęśliwej kolonji, który nie szukał sławy ani potęgi i zadawalał się skromnem imieniem Kaw-diera.
— To pańskie dzieło, ta kolonja — rzekł wreszcie — i Chili nie omieszka złożyć panu podziękowania za tak wspaniałe rezultaty jego pracy.
— To dla nas szczęście — odrzekł poważnie Kaw-dier, — że przyjęliśmy protektorat Chili, które umiało uszanować niezależność wyspy.
— Przypuszczam, że koloniści nie żałują, iż pozostali tutaj, zamiast piec się na afrykańskiem słońcu w Lagoa — zmienił temat pan Aguire, który widocznie lękał się jakich niebezpiecznych żądań w rozmowie.
— Zapewne — potwierdził Kaw-dier. — Kolonje afrykańskie znajdują się w zupełnej zależności od swej metropolji, podczas gdy my nie zależymy od nikogo i nie możemy zależeć.
— Tem lepiej — rzucił krótko pan Aguire.
— Tak, tem lepiej — powtórzył z naciskiem Kaw-dier — i tak musi pozostać.
— Przypuszczam jednak — ciągnął dalej gubernator Punta Arenas, — że nie zmieni to w niczem przyjaznych stosunków pomiędzy Chili i tutejszą kolonją?
— Jestem tego pewien — odrzekł Kaw-dier. — Co więcej, sądzę nawet, że przekonawszy się o dodatniej wartości systemu samorządu, wprowadzonego tutaj, republika Chili wprowadzi podobny samorząd i do innych swoich kolonji na archipelagu magielańskim.
Pan Aguire uśmiechnął się tylko.
— W porównaniu z posiadłościami argentyńskiemi wyspa nasza przedstawia się bardzo dodatnio — wtrącił się do rozmowy Rhodes. — Tam władze rządzące skupiają się w odległem Buenos-Ayres, wszelkie zatem zmiany, ulepszenia, wogóle wszelkie kroki w celu wprowadzenia najnowszych zdobyczy na polu przemysłu czy handlu, muszą czekać na aprobatę z metropolji, podczas kiedy my, obdarzeni samorządem, dążymy, o ile można, równo z postępem. To też Ziemia Ognista w tych warunkach nieprędko będzie mogła dojść do należytego rozwoju.
— Panie gubernatorze — przerwał wywody przyjaciela Kaw-dier — jest tutaj naga i bezużyteczna skała, prosiłbym rządu o oddanie jej naszej kolonji.
— Jaka skała? — zapytał ździwiony gubernator.
— Przylądek Horn — odrzekł Kaw-dier. — Jest to wyspa, a właściwie skalisty cypel lądu, oddzielony od niego wązką cieśniną.
— I na cóż panom potrzebna ta skała? — dopytywał zaciekawiony pan Aguire.
— Chcemy tam zbudować latarnię morską.
— Jakto, własnym kosztem?
— Tak jest. Latarnia w tem miejscu będzie prawdziwem dobrodziejstwem dla marynarzy. Miejsce to nadzwyczaj ruchliwe, a jednocześnie niezmiernie niebezpieczne. Zwracałem się już z tem do prezydentury, ale nie otrzymałem dotychczas odpowiedzi. Jeżeli tak dalej pójdzie, to i za sto lat nie będziemy mieli latarni, a tymczasem w tem strasznem miejscu giną ludzkie życia i mienie setkami, dlatego tylko, że brak im ostrzegawczego światła.
Gubernator obiecał zająć się tą sprawą. Rzeczywiście w kilka tygodni po jego powrocie do Punta-Arenas, przyszła koncesja od rządu chilijskiego, oddająca wyspę Horn nowej kolonji dla postawienia tam latarni morskiej.
Kaw-dier natychmiast zabrał się do pracy. Plany miał już dawno przygotowane, to też robota poszła względnie szybko i po dwóch latach wspaniała latarnia rozjaśniała ciemności tego niebezpiecznego punktu, w którym stykały się dwa największe oceany świata.
Kaw-dier stał w dalszym ciągu na czele rządu kolonji, lecz nauczony doświadczeniem, dla przeprowadzenia swych planów musiał wywymagać ślepego posłuszeństwa od tej rzeszy zebranej z najrozmaitszych natur i usposobień, którą los rzucił na jego drogę.
Rządził, lecz nie czuł się szczęśliwym. Na pozór pozostał tym samym chłodnym, spokojnym i smutnym człowiekiem, jakiego poznaliśmy w początkach naszego opowiadania i jakim był w chwili, kiedy ratował rozbitków z «Jonatana»; dusza jego jednak utraciła pierwotny spokój i zadowolenie.
Dopóki te setki rzuconych na los szczęścia bezradnych i nieumiejętnych ludzi trzeba było bronić i ochraniać przed grożącemi im niebezpieczeństwami, nietylko zewnętrznemi, ale i wewnętrznemi, dotąd Kaw-dier nie czuł tej swojej roli despoty. Dziś jednak, kiedy doszedł do celu, kiedy stworzył dla nich nieledwie idealne warunki bytu, rola ta poczęła mu ciężyć coraz bardziej. On, wyznawca swobody, nie chciał ani szerzyć ucisku, ani też jakiemubądź ulegać, i męczył się na tem stanowisku swojem, na którem z konieczności panem być musiał. Z radością też myślał, że wkrótce nadchodzą nowe wybory, które pozwolą mu zrzucić z siebie odpowiedzialność za dalsze losy kolonji, byt jej bowiem zdawał mu się być już zapewnionym.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Michel Verne, Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.