Rozbitki (Verne, 1911)/Część druga/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rozbitki |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stefan Gębarski |
Ilustrator | George Roux |
Tytuł orygin. | Les naufragés du Jonathan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Szóstego marca kilka osób, pomiędzy któremi znajdował się i Edward Rodes, wybrało się na polowanie o jakieś dwadzieścia kilometrów od Liberji do stóp gór Sentry Boxes. Rosły tutaj jeszcze olbrzymie, nietknięte ręką ludzką lasy, w których gnieździły się pumy i jaguary, będące prawdziwą plagą dla stad okolicznych.
Myśliwi rozstawili się łańcuchem i z niecierpliwością oczekiwali grubszego zwierza. Już dwie pumy padły ofiarą celności ich strzałów, gdy nagle ukazał się wspaniały i olbrzymi jaguar.
Edward Rodes natychmiast wziął go na cel i wystrzelił; kula uwięzła jaguarowi w lewej łopatce. Olbrzymi zwierz ryknął więcej z wściekłości niż z bólu i cofnął się instynktownie do lasu. Rodes wystrzelił po raz drugi, lecz tym razem kula trafiła w jakiś odłamek skały, z którego kamienie posypały się z hukiem.
Rodes spostrzegł, że spudłował, lecz jako ciekawy naturalista zbliżył się do owej skały i podniósł jeden z kamieni, aby przekonać się o naturze tych gór, prawie zupełnie nagich.
Jakież było jego zdumienie, kiedy się przekonał, że był to kawałek kwarcu, zawierający charakterystyczne i łatwe do odróżnienia ziarnka złota. Rodes zrozumiał odrazu całą doniosłość tego odkrycia i postanowił zatrzymać je w tajemnicy, dopóki przynajmniej nie rozmówi się z Kaw-dierem. Niestety jednak, nie był sam; towarzysze wyprawy, zaciekawieni jego mimowolnym wykrzyknikiem, poczęli również zbierać oderwane kamienie, z których każdy, jak się okazało, zawierał złoto. W takich warunkach o dochowaniu tajemnicy nie mogło być mowy i tegoż samego dnia cała wyspa wiedziała, że na jej terytorjum znajduje się złoto.
Zasępiło się czoło Kaw-diera. On jeden rozumiał niebezpieczeństwo tego odkrycia i na pierwszem posiedzeniu Rady nie omieszkał wypowiedzieć szczerze swoich obaw.
— A więc — rzekł poważnie, — w chwili, kiedy jesteśmy prawie u celu naszej pracy, naszych wysiłków, naszych poświęceń, przypadek ślepy i przeklęty zarazem sprowadza na nas niedolę, klęski, a może i ruinę wszystkiego...
— Och, och! zdaje mi się, że przesadzasz cokolwiek, drogi przyjacielu — przerwał Harry Rodes, który zawsze chętniej przewidywał dobre niż złe.
— Nie — odrzekł z mocą Kaw-dier. — Sami wiecie, że znalezienie złota doprowadzało zawsze daną miejscowość do ruiny.
— Nie bierzmy rzeczy tak tragicznie — wtrącił Hartlepool, — złoto jest takim samym przedmiotem handlu, jak wiele innych artykułów.
— Tylko najzupełniej bezużytecznym.
— Przeciwnie, najużyteczniejszym, gdyż na nim opiera się cały handel.
— Zapewne — dorzucił z goryczą Kaw-dier, — nie zapominajcie jednak, że złoto jest wymagającym panem i oddaje się temu tylko, kto mu poświęci wszystko — duszę i ciało. Och, to przeklęte złoto, ileż to ono już istnień pożarło, ileż najstraszniejszych namiętności wyhodowało w sercach ludzkich!
Z nastaniem wiosny obawy Kaw-diera poczęły się sprawdzać co do joty.
W Liberji i osadach okolicznych poczęli się zjawiać różni ludzie z pozabrzeżnych okolic, którzy gromadami ciągnęli ku Golden-Creek w celu poszukiwania złota. Za tym przykładem poszli i inni miejscowi. Rolnicy porzucali swoje pola, rzemieślnicy i robotnicy swoje warsztaty, i Liberja poczęła się wprost wyludniać. Na dobitkę wieść o bogatych kopalniach wkrótce wyleciała w świat i poruszyła wszystkich awanturników, którzy zaczęli napływać gromadnie, wnosząc z sobą w to ciche i pracowite środowisko całą nikczemność swoich natur nieokiełznanych i nie szanujących nic oprócz złota.
Kaw-dier postanowił powstrzymać ten niepożądany napływ i po naradzie z przyjaciółmi wydał następujące rozporządzenie: Przedewszystkiem kopalnie zostały uznane za urzędową własność całej kolonji i podzielone na działki. Działki te były wypuszczane w dzierżawę z ramienia zarządu kolonji, a pieniądze otrzymywane tą drogą szły na podniesienie dobrobytu wyspy. Dzierżawcami mogli być w pierwszej linji sami tylko koloniści, a dopiero w braku takowych wolno było wydzierżawiać tereny obcym. Kontrakty dzierżawne podpisywane były przez obie strony i miały moc obowiązującą.
Koloniści przyjęli te prawa, ograniczające wyzysk pojedynczych jednostek, bez entuzjazmu wprawdzie, lecz spokojnie i ulegle, a nawet z pewnem zrozumieniem płynących stąd powszechnych korzyści; nowi jednak przybysze, których przypędziły tutaj tylko względy na osobiste korzyści, z niechęcią przyjęli owe prawa i postanowili postarać się o ich zniesienie.
Jednak aby zwyciężyć i dopiąć swego, musieli poczekać jeszcze na wzmocnienie swoich szeregów, gdyż Kaw-diera otaczało grono wiernych i oddanych mu ludzi, z którymi walka byłaby może zbyt niebezpieczną. Lecz w przewidywaniu przyszłości nie zasypiali sprawy i gorliwie werbowali sobie stronników.
Kaw-dier wiedział o wszystkich tych machinacjach, odczuwał je tem silniej, że z dniem każdym zmniejszały się szeregi wiernych kolonistów, aż wreszcie oprócz gronka przyjaciół, składających się z Halga, Karra, Hartlepoola, Henryka i Edwarda Rodesów, Germiana Riviera, Pawełka i Piotrusia, pozostało mu zaledwie trzydziestu wiernych żołnierzy.
Cóż taka garstka mogła zrobić przeciw tysiącom zrewoltowanych? Nic. Trzeba było czekać i z góry być przygotowanym na najsmutniejsze okoliczności.