Rozbitki (Verne, 1911)/Część druga/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rozbitki |
Wydawca | Wydawnictwo M. Arcta |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia M. Arcta |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Stefan Gębarski |
Ilustrator | George Roux |
Tytuł orygin. | Les naufragés du Jonathan |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Takim był pierwszy akt dramatu, po którym miały nastąpić dwa inne stokroć może smutniejsze.
Dobrobyt powszechny, którego twórcą był niewątpliwie geniusz Kaw-diera, począł niknąć powoli, lecz stale. Nic jeszcze nie brakowało kolonistom, lecz już poczęła się wkradać drożyzna, przedmioty codziennego użytku podskoczyły w cenie w czwórnasób.
Za drożyzną szła w jej ślady nędza. Napróżno Kaw-dier starał się wszelkiemi siłami wytworzyć jaknajszersze tereny pracy, wszystkie jego wysiłki rozbijały się o brak środków. Skarb był pusty, chociaż ziemia pełną była złota.
Dawno minęły te chwile, kiedy koloniści wydzierżawiali od swego rządu działki ziemi, na których mieli prawo czynić poszukiwania. Zaledwie kilku uczciwszych obywateli płaciło swoje raty dzierżawne; większość, zbuntowana przez awanturników, których jedynem bogactwem byt kilof i płuczka, nie myślała o niczem więcej prócz własnych zysków godziwych, czy niegodziwych, lecz zawsze dających możność korzystania z przyjemności życia.
Kaw-dier widział zbliżającą się szybkiemi krokami nędzę, nie mógł jednak bronić przed nią tych nieszczęśliwych szaleńców, gdyż i jego fundusze były najzupełniej wyczerpane.
Pomiędzy kilkoma najbogatszymi w złoto poszukiwaczami znajdował się i Kennedy, dawny marynarz z «Jonatana».
Nikt nie wiedział, ile on właściwie posiadał, — prawdopodobnie i on sam doliczyćby się nie mógł, gdyż słabym był wogóie w rachunkach, lecz szastał złotem na prawo i lewo, płacąc nietylko monetą, lecz piaskiem złotym i ziarnkami, których zdawał się posiadać ilość niewyczerpaną.
Kennedy nie robił sobie nic z nikogo i niczego, a wszelkie prawa i rozporządzenia ignorował, szerząc tem większą anarchję, bezład i nieposłuszeństwo.
Kaw-dier znosił to długo, aż wreszcie zniecierpliwiony jął się energiczniejszych środków.
Pewnego rana policja pod dowództwem Hartlepoola wtargnęła do miejscowych właścicieli kopalń, które przywłaszczyli sobie prawem kaduka i zażądała pokazania dowodów na opłacenie działek, które eksploatowali, w razie zaś nieposiadania takowych, zwrócenia nieprawnie posiadanego złota.
Pomiędzy przywłaszczycielami znajdował się i Kennedy. Rzecz prosta, że bandyta nie posiadał żadnego dokumentu, pomimo zatem krzyków i wymyślań musiał oddać owo złoto, dla którego tyle już popełnił podłości, a które przedstawiało wartość około stu dwudziestu tysięcy franków.
Po ukończeniu owych rewizji, Kaw-dier przelał wszystkie zdobyte sumy do kasy kolonji i ogłosił drukiem otrzymane rezultaty.
Zima przeszła we względnym spokoju. Na wiosnę jednak emigracja w głąb kraju rozpoczęła się nanowo. Pierwszym naturalnie był Kennedy, który zabrawszy resztę pozostałego mu, a dobrze ukrytego złota, wyniósł się w góry, gdzie, nie pytając o pozwolenie, począł eksploatować jeden z najbogatszych działków.
Sprawa poczęła się przedstawiać coraz gorzej, gdyż nawet wierne dotychczas wojsko poczęło opuszczać szeregi.
Nagle położenie zdawało się nieco poprawiać. Kilku obywateli miejskich powróciło niespodziewanie, za nimi nadeszła jeszcze gromada; fabryki i warsztaty poczęły być czynne, szeregi wojska wzmocniły się nanowo.
Okazało się, że miejscowi poszukiwacze natknęli się na nieprzewidziane przez nikogo okoliczności. Zeszłoroczne ich posiadłości zostały zajęte przez nowych przybyszów, którzy z nikim i z niczem liczyć się nie chcieli i nie umieli. Były to bowiem wyrzutki wszystkich krajów i społeczeństw, ludzie bez czci i wiary, gotowi na wszystko dla zyskania choćby odrobińy tego upragnionego złota. Wszyscy oni trzymali się zwartą ławą i przypuszczali do zysków tylko tych, którzy tak jak oni wyzbyli się sumienia. Była to siła, z którą liczyć się należało, tem więcej, że szeregi ich poczęły się zwiększać z chwilą otwarcia żeglugi, nie było bowiem statku, któryby nie zostawiał po sobie żywego balastu w postaci gromadki zwabionych rozgłosem bogactw kopalni awanturników. Około 15-go grudnia połowa kolonistów wróciła do swoich zajęć, ochłodzona znacznie w swej chciwości wobec prawdziwego piekła, jakie panowało w wewnętrznych stosunkach wyspy.
W tym czasie Kaw-dier otrzymał niespodziewaną wizytę, której skutki okazały się z czasem wprost błogosławionemi.
Byli to dwaj młodzi ludzie, czynni i energiczni, którzy przybyli wprost do prezydenta, prosząc go o sprzedanie im możliwie największych działek w kopalniach i poddając się z góry wszelkiemu obowiązującemu regulaminowi.
— Powiedzcie mi panowie — rzekł z gorzkim uśmiechem Kaw-dier, — czy jesteście wtajemniczeni w obecny stan rzeczy na wyspie?
— Tak jest — odrzekł Francuz Maurycy Reynaud.
— Pomimo to jednak pragniemy być w porządku z władzą — dorzucił Anglik, Aleksander Smith.
— Dlaczego więc zwracacie się panowie do mnie, kiedy możecie brać, nie pytając nikogo o pozwolenie? — ciągnął z poprzednią goryczą Kaw-dier.
— Dlatego, że nie jesteśmy awanturnikami, lecz uczciwymi pracownikami — odrzekli młodzi ludzie. — Byliśmy tu już w zeszłym roku a teraz przeglądaliśmy pańskie rozporządzenia, zapoznaliśmy się z warunkami i postanowiliśmy udać się do pana, aby otrzymać teren właściwy do eksploatacji.
— Przykro mi niezmiernie — odrzekł ze szczerym żalem Kaw-dier, któremu obaj młodzi ludzie podobali się niezmiernie, — ale skoro znacie panowie obowiązujące prawa, to wiecie, że niewolno mi sprzedawać działek obcym, gdyż wszystkie one powinny stanowić wspólne dobro kolonistów.
— Tak — odrzekł Reynaud, — ale stosuje się to tylko do działek nad rzeką i jej dopływami, gdzie złoto znajduje się w piasku i gdzie właśnie należy urządzać płuczkarnie, o jakich jest właśnie mowa w prospektach. My jednak nie myślimy o tem. My pragniemy stworzyć prawdziwą kopalnię, chcemy eksploatować góry, gdzie spodziewamy się znaleźć miny złote.
— Ależ tego rodzaju eksploatacja wymaga olbrzymich kapitałów! — zawołał zdumiony Kaw-dier.
— Mamy je — odrzekli młodzi poszukiwacze, — jesteśmy reprezentantami Towarzystwa franko-angielskiego eksploatacji kopalń. Pan Smith jest głównym inżynierem, a ja jestem dyrektorem.
Kaw-dier namyślał się. Wpuścić na wyspę reprezentantów przemysłu Francji i Anglji z ich kapitałami? A może potem te państwa, pod pozorem obrony swych poddanych, zechcą mieszać się do rządów wyspy. Jednak się zdecydował.
— Muszę jeszcze zwrócić panom uwagę, że dziś nie mam już możności zapewnienia panom bezpieczeństwa.
— Potrafimy zabezpieczyć się sami — brzmiała energiczna odpowiedź.
Wobec tego nie pozostawało nic innego, jak podpisać kontrakt, co też obie strony uczyniły chętnie.
Na jakiś czas wisząca w powietrzu burza zdawała się rozpraszać, lecz po to tylko, aby w jesieni wybuchnąć z nową siłą.
Kaw-dier użył ostatniego środka. Sam osobiście zjawił się w głębi wyspy otoczony sztabem wiernych przyjaciół. Lecz i to nie zdało się na nic. Przyjęto go złowróżbnem milczeniem lub najhaniebniejszemi klątwami i groźbami.
I człowiek ten, zrodzony u stopni tronu potężnego mocarstwa, syn cezarów, którego wielka dusza, przepełniona ofiarną miłością dla ludzi, przygnała aż tutaj do cichej i pustej wyspy, aby stworzył na niej drobne gniazdko szczęścia, wracał teraz smutny, oplwany i znienawidzony przez tych nawet, dla których poświęcił całą resztę swego szlachetnego życia.
Przyjaciele namawiali go, aby wezwał na pomoc wojsko z Chili, ale on odrzucił tę propozycję, spodziewając się może, że ci szaleńcy opamiętają się wreszcie, że uznają za swoje te ideały, któremi żyło jego zacne serce.