Rozbitki (Verne, 1911)/Część druga/XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Michel Verne
Tytuł Rozbitki
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia M. Arcta
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stefan Gębarski
Ilustrator George Roux
Tytuł orygin. Les naufragés du Jonathan
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XII. Straszny dzień.

Nastały wreszcie silne mrozy zimowe, które ochłodziły wprawdzie wzburzone namiętności, lecz sprowadziły zarazem niezwykłą dotychczas nędzę.
Dzięki nadludzkim prawie wysiłkom Kaw-diera, liberyjczycy i ich osady znosiły ją jako tako; co jednak dziać się musiało w głębi wyspy, gdzie nikt nie myślał o jutrze, gdzie jedyną troską było wydobycie jaknajwiększej ilości złotego kruszcu?
W Liberji opowiadano głośno, że olbrzymia banda opryszków napadła na kopalnie Reyneaud’a i Smitha, lecz ci młodzi ludzie zebrali swoich robotników i stawili tak dzielny opór, że na długo odebrali złoczyńcom ochotę do zaczepiania spokojnych pracowników.
Dalej opowiadano jeszcze, że w północnej części wyspy ludzie padają na ulicach z głodu i zimna, że rozpasanie doszło do takiego stopnia, iż niema dnia, w którymby nie popełniono jakiej zbrodni.
Wreszcie zaczęły chodzić głuche i jakby trwożne wieści, że zbuntowane tłumy ciągną do miasta. Niewolno było wahać się dłużej, należało przejść do czynu. Wszak Liberja posiadała wojsko sprawne i wyćwiczone, które mogło nie lękać się nawet dwadzieścia razy liczniejszego nieprzyjaciela.
Pomimo to, a może właśnie czując swoją siłę, Kaw-dier zwlekał jeszcze; poczynił tylko pewne przygotowania; ustawił warty i wysyłał podjazdy, które musiały mu zdawać sprawę z tego, co się w okolicy dzieje. Wreszcie 3-go listopada doniesiono mu, że liczna gromada ludzi ukazała się od północy i maszeruje wprost na Liberję.
Kaw-dier wydał odpowiednie rozkazy. Wojsko otoczyło ratusz i zajęło wszystkie ulice prowadzące na plac prezydentury. Przed wieczorem ukazały się pierwsze szeregi buntowników i na widok wojska zatrzymały się niezdecydowane. Zdawało im się, że przerażeni liberyjczycy nie będą stawiali oporu i zgodzą się na wszystkie warunki, jakie im podyktują zwycięzcy; tymczasem widok stanowczych min żołnierzy powiedział im, że się tutaj bez parlamentowania nie obejdzie.
Po długich debatach, przerywanych krzykami i groźbami, zwrócono się wreszcie do Hartlepoola z żądaniem, aby delegaci mogli pomówić z prezydentem.
Kaw-dier zgodził się przyjąć dziesięciu delegowanych. Powtórzono to oświadczenie przybyłym, którzy po pewnem wahaniu wybrali ze swego grona dziesięciu najśmielszych.
Ci ostatni stanęli cokolwiek onieśmieleni przed szeregami wojska, które rozstąpiły się, aby ich przepuścić i wraz zamknęły się za nimi.
Kaw-dier przyjął ich na środku placu, otoczonego ze wszystkich stron żołnierzami o groźnych marsowych minach. Delegaci nie wyglądali wcale zachęcająco. W długich butach, w brudnych i obdartych bluzach, z włosami i brodami rozwichrzonemi; patrzyli z pode łba i zaciskali pięści.
Kaw-dier wyniosły i spokojny czekał na nich, nie ruszając się z miejsca, mierząc tylko wzrokiem te dzikie postacie, które pod jego chłodnem spojrzeniem poczęły się mieszać i przestępować z nogi na nogę.
Zapanowało długie kłopotliwe milczenie. Buntownicy podziwiali mimowolnie prawdziwie królewski chłód i spokój tego człowieka, którego nienawidzili ze wszystkich sił swoich, a od którego niczego prócz opieki i troskliwości nie doznali. Wreszcie jeden z nich zdobył się na odwagę i wystąpiwszy naprzód, rzekł dość energicznie:
— Prezydencie, nasi towarzysze polecili nam... — tutaj mówca zająknął się nieco i dla dodania sobie odwagi powtórzył:
— Nasi towarzysze przysłali nas...
Wena stanowczo nie dopisywała oratorowi, gdyż zatrzymał się znowu, onieśmielony kamiennym spokojem Kaw-diera.
— Co tu długo gadać — zawołał zniecierpliwiony drugi bandyta, — jesteśmy delegowani do pana!
— Wiem — rzucił krótko prezydent. — Więc?...
Buntownicy stanęli zdumieni. Jakto, oni przyszli tutaj, mając za sobą tłum kilkutysięczny, z którym liczyć się należało, a ten kamienny człowiek pyta ich — więc? Milczenie zapanowało znowu przykre i krępujące dla sławetnych delegatów.
— Więc?... Więc przyszliśmy ze skargą! — wybuchnął wreszcie jakiś rudobrody poszukiwacz.
— Na co? — rzucił chłodno Kaw-dier.
— Na co? Na wszystko — odrzekł rudobrody. — Wszyscy my spotykamy się tutaj na każdym kroku z wyraźną złą wolą.
— I to wszystko?
— Nie, nie wszystko! — zawołał teraz trzeci bandyta o typowym wyglądzie zbója. — Chcemy, aby kopalnie należały prawnie zarówno do nas, jak i do tutejszych kolonistów. Jesteśmy takimi samymi ludźmi, jak i oni, chcemy więc mieć takie same prawa!
— I to wszystko? — powtórzył, nie zmieniając intonacji Kaw-dier.
— Tak — odrzekł rudobrody. — Chcemy wyraźnego potwierdzenia naszych praw do kopalni.
— Nie — rzekł krótko prezydent.
— Nie?... Dlaczego? — zapytał groźnie bandyta.
— Wszak słyszałeś? powiedziałem: nie! — powtórzył z kamiennym spokojem Kaw-dier.
— Ale dlaczego?! Ach, zasłaniacie się prawem, tem prawem, którego sami nie szanujecie, — szydził bandyta, widocznie bardzo pewny siebie. — Wszak wasze mandaty ukończyły się na pierwszego, dlaczegóż więc dotychczas nie przystąpiono do wyborów?
Uderzenie było trafne; był ktoś dobrze poinformowany o stosunkach w Liberji, który dostarczał tych wiadomości buntownikom.
Kaw-dier wysłuchał tego zarzutu z niezmąconym spokojem, ani jeden muskuł nie drgnął mu w twarzy i ani na chwilę nie spuścił swego stalowego wzroku z fizjonomji niefortunnego mówcy, który, podniecony do najwyższego stopnia, wybuchnął znowu:
— Panowie, którzy nas przysłali, wymagają, aby na równi z mieszkańcami Liberji mieli prawo głosu. Nie chcą i nie godzą się na to, aby pięć tysięcy miało stanowić prawa dla dwudziestu tysięcy ludzi. Wszyscy mamy być równi!
— I to wszystko? — zapytał po raz trzeci Kaw-dier.
— Tak, tymczasem to wszystko — odrzekł delegat.
— A więc posłuchajcie odpowiedzi mojej — ciągnął dalej Kaw-dier. — Przybyliście tutaj wbrew naszej woli, zabraliście bez pytania tę ziemię, która podług wszystkich praw boskich i ludzkich należała do nas. Wnieśliście pomiędzy lud spokojny i pracowity niesnaski, lenistwo, mordy i pożogi; przeto daję wam 24 godziny do namysłu: albo poddacie się bez zastrzeżeń moim rozporządzeniom, albo ja przystąpię do czynu.
Na dany przez naczelnika znak zbliżył się Hartlepool z dwudziestoma żołnierzami i w milczeniu otoczył gromadkę delegatów.
— Kochany Hertlepoole, wyprowadź tych «panów» po za szeregi! — rozkazał spokojnie Kaw-dier.

...Kaw-dier wysłuchał ich skargi z niezmąconym spokojem...

«Panowie» byli tak tem wszystkiem oszołomieni, że spokojnie poddali się temu wyrokowi i dopiero znalazłszy się pomiędzy swoimi, puścili w ruch języki.
Do stojących na placu poczęły coraz częściej dobiegać okrzyki, groźby i przekleństwa. Nadeszła noc i uspokoiła cokolwiek wzburzone namiętności. Przyczynił się do tego także widok straży, przeciągających przez miasto. Następnego dnia około południa zbuntowane tłumy poczęły się nanowo skupiać, radząc widocznie nad czemś strasznem, bo wszystkie twarze przybrały wyraz prawdziwie zwierzęcy. Nareszcie cały ten tłum rzucił się ku stojącemu spokojnie wojsku i grad kamieni posypał się na głowy obrońców sprawiedliwości.
Jeden z kamieni trafił w czoło Kaw-diera, ten jednak otarł tylko krew, zalewającą mu oczy, i nie cofnąwszy się ze swego podniesionego miejsca na stopniach szerokich schodów, wiodących do gmachu prezydentury, przyglądał się dalej rozjuszonemu tłumowi, który, złudzony spokojną i wyczekującą postawą wojska, począł wydawać okrzyki zwycięstwa i coraz śmielej nacierał. Na czele ich szedł Kennedy, który widocznie ich podburzał i ze wszystkiem obznajmiał. Omylił się jednak sądząc, że rzecz cała łatwo mu pójdzie. Wkrótce już nie kamienie, a kule rewolwerowe zaczęły przecinać powietrze — trzech żołnierzy padło na miejscu, a kilku innych zostało ranionych. Dłuższe wahanie mogłoby zgubić wszystko.
Kaw-dier pobladł cokolwiek, lecz na pytający wzrok Hartlepoola rzucił krótki rozkaz:
— Cel!
Szczęknęły fuzje i skierowały się na tłum. Znowu z niego świsnęły kule; w odpowiedzi na nie rozległ się donośny głos Kaw-diera:
— Pal!
Nastała sekunda głuchego milczenia, poczem ogłuszający huk tysiąca strzałów wstrząsnął powietrzem.
Kiedy dym opadł, ulica zasłana była ciałami zabitych i rannych, lecz napastnicy rozproszyli się, uciekając w rozmaite strony.
Kaw-dier nie ruszył się ze swego miejsca, a po jego pobladłem i postarzałem nagle obliczu wielkie łzy toczyły się jedna za drugą.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Michel Verne, Juliusz Verne i tłumacza: Stefan Gębarski.