Rycerze cnoty/3
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rycerze cnoty |
Wydawca | Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o. |
Data wyd. | 1.9.1938 |
Druk | drukarnia własna, Łódź |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Tytuł cyklu: Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
John C. Raffles, czyli inaczej lord Lister, wrócił niedawno wraz ze swym przyjacielem Charley Brandem z dalekiej podróży. Jego wierny służący Joe utrzymywał w czasie nieobecności swego pana wspaniałą willę w pobliżu Hyde Parku w idealnym stanie. Willę tę wynajął lord Lister pod nazwiskiem barona Walkerfielda.
— Wróciliśmy nareszcie do domu — rzekł Raffles do Charleya Branda. Muszę przyznać, że za każdym razem, gdy bawię dość długo po za Londynem odczuwam prawdziwą nostalgię.
Charley Brand zdawać się nie podzielać entuzjazmu swego przyjaciela.
— Ja natomiast — rzekł, zapalając papierosa — tęsknię do dnia, w którym opuścimy Londyn ostatecznie. Nie mogę zaznać chwili spokoju w tym mieście, gdzie na każdym kroku czyhają na ciebie niebezpieczeństwa.
Raffles zaśmiał się.
— Przypuszczam, że to nie osoba inspektora Baxtera napełnia cię takim przerażeniem. Bądź pewny, mój kochany — rzekł, — że Baxter nie ruszy włosa z mojej głowy. Jest szczęśliwy, że mu daję spokój.
Charley Brand przeglądał pisma przyniesione przez służącego. Raffles zapytać go, czy w gazetach było coś ciekawego.
— Nie — odparł Charley. — Ciągle te same przestępstwa, te same wypadki... Tylko nazwiska się zmieniają.
— Stop — zawołał nagle Raffles. Jesteś mało spostrzegawczy, drogi Charley. Dziś mamy dużo ciekawych rzeczy.
Wskazując na gazetę, którą Charley Brand trzymał w ręce, dodał:
— Powinieneś czytać kronikę towarzyską Londynu. Pokaż mi ją.
Charley Brand podał przyjacielowi gazetę. Raffles zacząć czytać. Zaledwie tylko przebiegł oczyma kolumnę towarzyską, gazeta wypadła mu z rąk. Zaśmiał się serdecznie.
— Co ci się stało? — zapytał Charley, nie rozumiejąc tego wybuchu wesołości.
— Niesłychanie komiczna wzmianka! — rzekł Raffles. Musisz mi ją wyciąć.
— All right — rzekł Charley — ale ciekaw jestem, co cię tak ubawiło.
„Towarzystwo dla Podniesienia Poziomu Moralności w Anglii święciło wczoraj w salonach „Cecil Hotelu“ dziesięciolecie powstania tej organizacji“...
Czyż to nie wspaniałe?
Charley Brand uśmiechnął się.
— Po raz pierwszy słyszę o podobnej organizacji.
— Ja również... Nie byłbym prawdopodobnie, spostrzegł tej wzmianki, gdyby pewne nazwisko nie zwróciło mojej uwagi. Nazwisko to zresztą nadaje tej historii pikanterii. Ale słuchaj dalej:
„Przewodniczący sir Erwin Harper przedstawił zebranym podczas bankietu nowego wice-prezesa Towarzystwa, inspektora Baxtera ze Scotland Yardu.“
Tym razem i Charley Brand wybuchnął śmiechem. Raffles sekundował mu dzielnie. Uspokoił się wreszcie.
— Jest to moim zdaniem najlepszy żart, jaki ostatnimi czasy wydarzył się, w Anglii. Trzeba znać Baxtera tak, jak my go znamy, aby ocenić cały komizm tego wyboru. Ten pijak, ten donjuan, człowiek głęboko niemoralny staje na czele instytucji, mającej na celu krzewienie moralności. Ale czytajmy dalej:
„Towarzystwo ustaliło swój program pracy na rok przyszły. Program ten przewiduje opracowanie projektów ustaw, zakazujących ukazywania się ogłoszeń o treści niemoralnej. Obostrzenie cenzury i...
Tu Raffles począł się śmiać tak mocno, że łzy mu pociekły z oczu.
— Charley! Charley! To zupełnie niebywale — dusił się wprost od śmiechu. — Towarzystwo występuje przeciwko mamkom... Mamki są niemoralne! Jak ci się to podoba? To prawie tak samo komiczne, jak nominacja Baxtera na wice-prezesa.
— Jakże się stało, że wybrano go na stanowisko, na które zupełnie się nie nadaje — zapytał Charley.
Raffles zastanowił się przez chwilę:
— Wyjaśnienie jest proste. Baxter stoi na czele komisji cenzurującej sztuki teatralne. Od lat pilnuje, aby moralność publiczna nie została obrażona ze sceny.
— W takim razie źle wypełnia swoje zadanie. Przypominam sobie, że zupełnie nie dawno oglądałem w teatrze sztukę, mającą bardzo mało z moralnością wspólnego.
— Nie ulega kwestii. Z cenzurą można sobie poradzić. Baxter jest w bliskich stosunkach z pewną aktoreczką i przez nią można wszystko zrobić. Ale dość już o tym. Weź palto. Przejdziemy się trochę po mym ukochanym Londynie.
— Czy jeszcze nie jest zbyt wcześnie — zaoponował Charley.
— Masz rację. Pójdziemy do teatru. Ale przedtem zjemy w restauracji kolację.
Raffles udał się do swojej garderoby. Stało tam trzyskrzydłowe lustro, wysokości człowieka. Lampy elektrycznie umieszczone były w ten sposób, że przeglądający się w lustrze mógł widzieć dokładnie najmniejszy szczegół całej swej postaci. Pod ścianą stała szafa, zawierająca cały szereg rozmaitych strojów, w które Raffles przebierał się od czasu do czasu. W szufladzie leżały farby i szminki, służące do charakteryzacji, a w specjalnej przegródce, peruki i sztuczne brody.
Tajemniczy Nieznajomy zastanawiał się przez chwilę nad postacią, w jaką się miał przedzierzgnąć. Następnie wyjął z szafy strój chińskiego dostojnika. Przywiózł go z sobą z podróży i autentyczność tego stroju nie budziła wątpliwości. Nie zapomniał nawet o specjalnych perfumach, używanych na Dalekim Wschodzie. Raffles włożył na siebie strój, na nogi naciągnął specjalne pantofle na wojłokowej podeszwie i przystąpił do malowania twarzy.
Skóra jego z natury ciemna, opaliła się jeszcze w trakcie ostatniej podróży. Szminka ciemna była więc zbyteczna. Zadowolił się tylko przedłużeniem brwi, co zmieniło odrazu kierunek oczu. Okulary, w złotej oprawie, nadały mu wygląd chińskiego uczonego. Dokończył tualety kładąc na głowie małą czarną czapeczkę, z pod której wychodził czarny warkocz. Wyszedł z garderoby bocznymi drzwiami nie przechodząc przez gabinet, w którym znajdował się Charley Brand. Gdy znalazł się na dole w hallu, otworzył po cichu drzwi i wyszedł na ulicę.
Zadzwonił. Po chwili stary Joe otworzył mu drzwi. Raffles ubawił się szczerze zdziwieniem poczciwego lokaja. Naśladując nosową chińską wymowę rzekł łamaną angielszczyzną.
— Czy zastałem barona Walkerfielda w domu?
Na widok lokaja, zjawiającego się z dziwnym gościem, Charley Brand podniósł się z fotela przerażony.
Moje nazwisko brzmi: Su-Ki-Bit-Vang. Oto: moja karta.
— Nazywam się Brand, — rzekł uprzejmie. — Jestem sekretarzem barona Walkerfielda.
— Tak, pamiętam — odparł chińczyk. — Baron często mówił ze mną o swym przyjacielu.
— Bardzo mi to pochlebia — odparł sekretarz — Z kim mam przyjemność?
— Nazywam się Su-Ki-Bit-Vang.
— Zechce pan spocząć na chwilę, sir. Mól przyjaciel musi nadejść niezadługo. — rzekł Charley Brand.
— Doskonale. Będę czekał — odparł chińczyk siadając w fotelu.
Charley Brand spostrzegł, że nieznajomy z dużą uwagą badał pokój.
— Ładnie tu u was w Londynie — rzekł po chwili. — Nigdybym nie sądził u nas w Chinach, że tutaj można skraść tyle rzeczy.
Krzesło, na którym siedział Charley Brand, odsunęło się conajmniej o pół metra. Charley spoglądał na Syna Nieba z osłupieniem.
— Pan pozwoli — rzekł z niebywałą uprzejmością, — że skoryguję pańskie wyrażenie? Urządzenie nasze nie zostało skradzione, a kupione.
— No, ja wszystko wiem — odparł chińczyk uśmiechając się chytrze. — Meble są kupione to prawda. Ale pieniądze zostały skradzione.
— Panie! — zawołał Charley Brand. — Jest pan tutaj w domu arystokraty, barona.
Mongoł nie przestawał uśmiechać się.
— Wszystko wiem, wszystko wiem... — szepnął nosowym głosem. — Ja też jestem oszustem. — Pan nie ma jeszcze dość rozumu w głowie.
Młody człowiek nie wiedział, jaką przybrać postawę. Chińczyk wydawał moi się dziwnie podejrzanym i obecność jego w tym domu napawała go lękiem. Spojrzał bez zbytniej przyjaźni na gościa, który wstał z fotelu, zbliżył się do biurka i ze stojącego tam pudełka, wyjął spokojnie papierosa i zapalił. Zaciągnąwszy się z wyraźną przyjemnością wonnym dymem, człowiek z Pekinu spojrzał na papierośnicę. Była to papierośnica wysadzana diamentami i rubinami, prawdziwe arcydzieło sztuki jubilerskiej. Nie zważając na zdumienie malujące się na twarzy Charley, rzekł swym przykrym nosowym głosem:
— Piękna papierośnica. Ja bardzo chcę mieć taką papierośnicę.
Mówiąc to wsunął papierośnicę do jednej ze swych obszernych kieszeni.
Stało się to kroplą, która przepełniła brzegi... Charley Brand zbliżył się do chińczyka i kładąc mu rękę na ramieniu zawołał:
— Mam nadzieję sir, że chodziło tu o zwykły żart? Ta papierośnica nie należy do pana.
— Dlaczego? — zapytał flegmatycznie gość. — Pański przyjaciel Raffles może skraść drugą!
W tej samej chwili, Charley Brand drugą wolną ręką usiłował wyciągnąć z kieszeni chińczyka nieszczęsną papierośnicę.
— Proszę wyjąć rękę — odparł chińczyk. — Jeśli pan nie usłucha odrzucę pana jak piłkę w róg pokoju.
— Goddam! — zawył Charley — nie posiadając się z oburzenia. — Jeszcze nigdy w życiu nie przytrafiła mi się podobna bezczelność. Zwróć mi pan papierośnicę gdyż inaczej odbiorę ją siłą...
Nie zdążył skończyć rozpoczętego zdania, gdy odpowiedź chińczyka się spełniła. Charley potoczył się, jak piłka i upadł w kąt pokoju. Zwinny jak kot podniósł się, wyciągnął rewolwer i zawołał:
— Albo mi pan zwróci papierośnicę, albo strzelam!
— Pan jest mało uprzejmy — odparł powoli Mongoł, paląc spokojnie swego papierosa. —
— Ależ nie rozumiem, pan zdaje się kpi ze mnie? Pan śmie wątpić jeszcze o mej grzeczności. Pan, który wkradł się w charakterze gościa i zabrał w nieobecności gospodarza z biurka jego cenną papierośnicę mego przyjaciela, mnie zaś rzuca pan jak tobołek brudnej bielizny i jeszcze uważa pan, że to ja byłem niegrzeczny!
Nagle Chińczyk wybuchnął głośnym śmiechem. Śmiech ten wprawił Charleya Branda w zdumienie, bowiem wydał mu się dziwnie znajomy. Chińczyk pozbył się nagle nosowego akcentu i przemówił doń jasnym dźwięcznym głosem jego przyjaciela.
— Słuchaj stary. Schowaj tę swoją zabawkę. Chciałem tylko przeprowadzić próbę, aby przekonać się, czy przebranie moje było dobre. Widzę, że ani ty, ani Joe nie poznaliście mnie.
— A więc to naprawdę ty? — zapytał Charley oszołomiony. —
Zbliżył się ostrożnie do Rafflesa, nie wypuszczając rewolweru z ręki.
— Tak, to naprawdę ja — odparł Raffles ze śmiechem. — Cieszy mnie to, że osiągnąłem sukces, podając się za Su-Ki-Bit-Vanga.
A teraz przebierz się. Włóż na siebie mundur oficerski. Wyjdziemy.
W pół godziny później obaj znaleźli się przed teatrem.
Jakkolwiek londyńczycy przyzwyczajeni są do egzotycznych postaci, to jednak widok dostojnie wyglądającego chińczyka, siedzącego w pierwszej loży w towarzystwie młodego oficera, wywołał niemałą sensację. Sztuka nie interesowała widać zbytnio Rafflesa, gdyż całą uwagę poświęcił sąsiedniej loży. W loży tej siedziała mała szczupła kobietka, która bezustannie szeptała do do ucha swego towarzysza, wywołując wybuchy wesołości.
Mężczyzna śmiał się, nie bacząc na to, że przeszkadza swemu otoczeniu.
— Któż to jest ta dama? Czy ją znasz? — zapytał po cichu Charley Brand.
— Oczywiście — odparł chińczyk. — Jest to gwiazda naszych teatrzyków rewiowych miss Marta Raahe.
— A ten typ przy niej?
— Nazwisko jego obiło mi się o uszy kilka razy. Jest to sławny, Erwin Harper, prezes towarzystwa mającego na celu podniesienie moralności. Brakuje tu tylko imć Baxtera. Byłoby to pielone trio. Prawdziwa trójlistna koniczynka.
Koniczynka mogłaby się zmienić w czterolistną gdyby Baxter zjawi się w towarzystwie kobiety — odparł Charley Brand. —
W tej samej chwili drzwi od loży Harpera otwarty się.
— O wilku mowa, — szepnął Brand...
Był to istotnie Baxter. — Inspektor w smokingu podawał ramię pięknej kobiecie o wspaniałych rudych włosach i zadartym nosku. Widać było, że są z sobą bardzo blisko, gdyż dama mówiła do inspektora „mój grubasku“, on zaś jej szeptał czule „mój skarbie“.
Harper przywitał ich uprzejmym uśmiechem.
— Hallo Good evenning Miss Hensch. —
Zwrócił się następnie do Baxtera, z którym był na „ty“ od czasu owej sławnej nocy, spędzonej w kabarecie.
— Słuchaj stary. Zrób mi maleńką przysługę. Usiądź obok mnie, tak, abyś zasłonił przed Martą, to co się dzieje w sąsiedniej loży. Siedzi tam jakiś brudny chińczyk, którego oczy wydają się bardzo ją interesować.
— All right — odparł inspektor. —
Zajął miejsce w loży obok Harpera. Ponieważ loża ta przedzielona była od sąsiedniej małą barierką, inspektor dotykał łokciem ramienia Rafflesa.
Aktorka o błyszczących oczach zaśmiała się wymuszonym śmiechem.
— Jesteś śmieszny, Erwinie. Czy sądzisz, że mogłabym się zadurzyć w chińczyku?
Szczuplutka miss Hensch nachyliła się do niej:
— Mówisz tak, jak gdyby pan Harper był przystojniejszy od chińczyka. — szepnęła ironicznie. O ile wiem kochamy się zazwyczaj w tych, którzy mają więcej pieniędzy.
Jeden z panów rzucił jej piorunujące spojrzenie, na które odpowiedziała wybuchem śmiechu.
— Jeśli idzie o pieniądze, to sądzę, że mogę mierzyć się z chińczykiem. — — rzekł Harper urażonym tonem. Dopiero dziś dałem miss Marcie tysiąc funtów.
Oczy miss Hensch zapaliły się jak u kota.
— Czy to prawda Marto? — zapytała z rozdrażnieniem.
— Oczywiście — odparła zapytana. — Po cóż byłbym bankierem?
Miss Hensch zwróciła się do Baxtera:
— Słyszałeś, jak twój przyjaciel postępuje z moją koleżanką?
Inspektor kiwnął głową.
— Rozumie się malutka... Jest bankierem i może sobie na to pozwolić,
— Hm... Znam jednak bankierów, którzy po pewnym czasie musieli uciekać z Londynu — mruknęła ironicznie. — Muszę i ja sobie poszukać podobnego. Ty wydajesz mi się zbyt skąpy. Czym właściwie jesteś z zawodu?
Inspektor znał zaledwie aktorkę od kilku dni i nie chciał jej wyjawić kim jest w rzeczywistości. Nie wiedząc co ma odpowiedzieć, szepnął:
— Ja? Hm... Jestem prezesem.
Obydwie kobiety spojrzały nań z niedowierzaniem. Miss Hensch chciała się dowiedzieć czegoś bliższego:
— Prezesem czego?
— Co cię to obchodzi? — rzekł niegrzecznie Baxter. —
— Gdybyście się dowiedziały jakim jest on prezesem, dałybyście drapaka ze strachu — zaśmiał się Harper.
— Niemożliwe — odparły kobiety. — Czyżby był on prezesem Sądu?
— Pozostawmy tę kwestię — rzekł Baxter. — Wysłuchajmy do końca sztuki i chodźmy razem na kolację.
Zamilkli na chwilę. Miss Raabe nachyliła się nad swą przyjaciółką.
— Powiedz mi, czyś miała kiedyś do czynienia z chińczykami?
— Nie. A ty?
— Chciałabym bardzo poznać jednego z nich.
— Przestańcie żartować! — zawołał Harper. — Mam wrażenie, że nie zwracacie już na mnie najmnijszej uwagi. Odkąd dostałaś ode mnie pieniądze uważasz, że nie jestem ci więcej potrzebny.
— Ba — odparła śmiejąc się miss Raabe. — Cóż znaczy głupi tysiąc funtów? W zeszłym roku miałam przyjaciela, który zabrał mnie z sobą do Nicei i Monte Carlo. Oddał mi cały swój majątek.
— Cóż się z nim stało?
— To samo, co z mymi pieniędzmi. Przepadł. Mam wrażenie, że dziś jest kelnerem w jakieś amerykańskiej restauracji. Teraz nie byłabym taka głupia. Nie dopuściłabym do tego, aby pieniądze rozpłynęły mi się między palcami. Kiedy będę miała odłożonych dziesięć tysięcy funtów, osiedlę się w moim majątku i będę tam żyła jak wielka pani.
— Well — zgodził się bankier. — Będziesz je szybko miała, te twoje dziesięć tysięcy. Ode mnie samego otrzymałaś w krótkim czasie siedem tysięcy funtów.
— Siedem tysięcy? — jęknął Baxter. — Ależ to majątek.
— Nie przesadzajmy — zaśmiała się dziewczyna. — Od czegóż jest on bankierem?
— Wspaniała czwórka szepnął Charley Brand do ucha swego przyjaciela. —
Raffles kiwnął potakująco głową.
Gdy wyszli z teatru Tajemniczy Nieznajomy ujął Charleya pod ramię i rzekł:
— Uważam mój drogi, że należałoby oddać przysługę społeczeństwu przez ujawnienie kim są ludzie, stojący na czele Towarzystwa dla Podniesienia Poziomu Moralności... Należałoby je zniszczyć. Goddam. Popracuję nad tym z przyjemnością... Zobaczysz...
Po kolacji wrócili do willi barana. W chwili, gdy udawali się już na spoczynek, Tajemniczy Nieznajomy rzekł do Charleya:
— Mam wspaniały pomysł. Mam zamiar przez pewien okres czasu, pokazywać się w Londynie tylko w mej chińskiej postaci. Nie zapominaj, że odtąd będę się nazywał Su-Ki-Bit-Vang. —