Sąd nad Antychrystem/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sąd nad Antychrystem |
Wydawca | Ilustrowany Kurier Codzienny |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Ilustrowanego Kuriera Codziennego |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Gdzie ja jestem? — pytał sam siebie, starając się całym wysiłkiem woli odzyskać przytomność. Nie mógł jednak pozbierać myśli. Wreszcie ktoś zaczął gwałtownie nim potrząsać, sprawiając mu ten dotkliwy ból w żebrach i w kręgosłupie.
— Panie! już szósta, proszę wstać! — krzyczał do niego człowiek, odziany w popielaty mundur.
Karnicki ściągnął wreszcie nogi z jakiegoś tapczanu i zaczął ciekawie rozglądać się wkoło. Teraz przytomność wracała ze zdwojoną szybkością, jakby centra mózgowe chciały nadrobić poprzednią bezczynność. W jednej sekundzie przypomniał sobie wszystko. Rewizję, poczekalnię przed biurem inspektora policji, w której paliła się lampka oliwna przed obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej. Było to na Daniłowiczowskiej — a wreszcie męczące przesłuchiwanie policyjne prawie aż do wieczora i scenę z tą straszną maską...
— Panie, proszę łóżko zaścielić i zjeść śniadanie! — przerwał jego myśli człowiek w popielatym mundurze.
Karnicki wstał, bezwładnemi rękami chwytał koce i siennik, wykonywał nieokreślone, bezcelowe ruchy.
Dozorca więzienny, widząc jego bezprzytomność, sam ułożył siennik i przytrzasnął żelazne łóżko ku ścianie.
Teraz Karnicki stał bezradny, nie wiedząc, co ze sobą począć. Dozorca przysunął nogą drewniany zydel.
— Pij pan herbatę!
Zobaczył na stole blaszane naczynie i kromkę czarnego chleba. Pragnienie dokuczało mu straszliwie. Ujął blaszankę w obie ręce, przechylił ją do ust. Połykał jakiś gorący, mdły płyn. Ciepło blaszanki zaczęło jednak przyjemnie działać na jego zmarznięte palce. Spieczone gorączką usta piły chciwie. Dozorca obserwował chwilę nieprzytomnego i bezradnego więźnia, potem nacisnął obydwoma rękami ciężkie okute drzwi dębowe i wyszedł z celi.
— Panie! ale ta herbata, to chyba krajowa z wierzby — usłyszał Karnicki obok siebie jakiś głos. Odwrócił głowę i spostrzegł w mdłej poświecie zimowego ranka jakiegoś młodego, silnie zbudowanego człowieka w czarnej, przykrótkiej marynarce. Człowiek ten miał obandażowaną rękę. Karnicki zrozumiał teraz skąd pochodzi ten niemiły zapach jodoformu.
Młody człowiek patrzył na niego natarczywie, w oczach przebijała się ciekawość i chęć zawiązania dyskusji. Wsunął zdrową rękę do kieszeni, wydobył dwa pogięte brudne papierosy i podał je Karnickiemu, mówiąc ze współczuciem:
— Wczoraj strasznie żal mi pana było. Jak pana przyprowadzili, myślałem: Zamykają mnie z warjatem. Patrzył pan ciągle na mnie, a jakby nic nie widział. Potem stał pan długi czas o tu, w tym kącie i ani kroku naprzód, ani w tył, a zęby panu tak dzwoniły, jakby ze strachu. Myślę, jakiś porządny facet, a i futro porządne — wiadomo chłop — „z lekkiego chleba“.
„Gadam do pana i z tej i z tam tej strony, a pan tylko zębami dzwoni. Potem, nie wiem co panu było, czy nogi tak bolały, czy osłabł pan, a może w komisarjacie dali panu kije, dość, że upadł pan na ziemię jak długi. Podniosłem pana, zdjąłem te jesiotry i nakryłem pana nimi, a nieruchliwy pan był, jak siennik...“
— Bardzo dziękuję, ale nie pamiętam wczorajszego wieczoru, — z wdzięcznością powiedział Karnicki.
— Ooo, to nie dobrze. W policji mógł pan nabredzić jak w gorączce, a potem trudno się będzie wywinąć. Pan wie, że przy przesłuchaniu jest dziesięć „palmiarzy“, a na rozprawie to zeznają tak równo, że zawsze zasypią najporządniejszego człowieka. Mnie tam wszystko jedno i tak czeka mnie „gir“.
— Nie rozumiem pana?
— Nie rozumie pan, co znaczy „gir“?
Młody chłopak wykonał zdrową ręką naokoło szyi gest, jakby zaciskał pętlę, potem z niewzruszonym spokojem mówił dalej:
— Ano trzeba będzie pomaszerować na fort św. Florjana, pan wie, tam, skąd się nie wraca ani do Warszawy, ani na Pragę, a tylko idzie się na sąd Boski...
— Żartuje pan chyba — spytał Karnicki nie przypuszczając, że zamknięto go w celi z tak wielkim przestępcą.
— Iii! Tam żartuję... właśnie prawdę gadam... Mówił mi dziś ten dziobaty dozorca, że stanę przed doraźnym, pan wie już o tym kantorze Rebszejda przy Placu Bankowym. Było nas trzech. Cwaniaki uciekły, a ja wsiąkłem. Byliby mnie nie złapali, ale pistolet hiszpański zaciął się. Na Senatorskiej ostrzeliwali mnie dranie, aż proch z muru leciał, ja oczywiście odpowiadałem i jednego zwaliłem w błoto, ale patrz pan, rękę mi postrzelili i pistolet się zaciął... Wpadłem jak mucha w pajęczynę, a na policji chcieli, abym powiedział, jak się tamci dwaj nazywali. Ani słowa nie powiedziałem, choć grozili strasznemi rzeczami...
— Ach to pan brał udział w napadzie bandyckim na ten kantor wymiany, w którym zastrzelono buchaltera?
— Ja. I myśli pan, że szedłem tego Żyda mordować. Szedłem po pieniądze i to nie dla siebie... Mnie tam wystarczyła tygodniówka, bo pracowałem jako monter w „Pocisku“ i jeszcze matce dawałem, co jest wdową po listonoszu, a emerytury to ma 15 złotych na miesiąc... Mnie tam pieniędzy nie było potrzeba...
— A komu? — spytał Karnicki zaciekawiony opowiadaniem.
— Komu? — pyta pan. Mojej dziewczynie. Panie, to nie była pierwsza lepsza frajerka, to była klawa dziewczyna. A taka inteligentna, że mógł ją pan wziąć pod pachę i zaprowadzić nawet do Bristolu, a tam byliby się dziwili, skąd taka ładna dziewczyna przy panu...
„Tak panie, to była bardzo porządna dziewczyna. Zapłaciłem jej w niedzielę kino, to dobrze — a nie zapłaciłem — to także dobrze. Śmiała się do mnie i kochała mnie. Chciałem się z nią nawet żenić, ale w lecie jakiś czort mnie zaniósł do Parku Skaryszewskiego. Tańczyli tam w altanie, a nas też ochota wzięła do tańca. Wiadomo, młodzi. Weszliśmy, siedli przy stoliku, a za minutę siadło koło nas kilku moich kolegów. Przyprowadzili jakiegoś fryzjera. Pan wie, takiego „brzytewkę“, co to wylizany, pachnie różnymi olejkami i ze cztery grzebyki ma w kieszeni.
„Brzytewka“ przypalił się do mojej dziewczyny i jazda ją pytać, czy też najnowsze filmy widziała, czy tańczy jakieś shimmy. A skakał, śmiał się i zapraszał ją do tańca. Patrzę — chłop tańczy i nogami suwa, jak ślepy kot po rozpalonej blasze. Wieczorem wracaliśmy razem. „Brzytewka“ wciąż koło mojej dziewczyny, wciąż jej coś do ucha gada, a ona to czerwienieje, to blednie i uśmiecha się do łobuza.
Odprowadziłem ją do domu, a gdy stróż zamknął bramę i sam zostałem na ulicy, to zdawało mi się, że nieszczęście wlecze się koło moich nóg, jak pies bezdomny. Chciałem się rzucić na ziemię i płakać. Potem znów dopędzić „brzytewkę“ i zadusić go temi rękami. Całą noc nie spałem, a przewracałem się z boku na bok, że stara matka pytała, co mi jest.
„I od tego przeklętego wieczoru wszystko się zmieniło... Dziewczynie, jakby kto duszę odmienił. Pachnie już takiemi olejkami, jak „brzytewka“ i codziennie męczy mnie o pieniądze. Wiem, że chodziła do niego. Alem jej nie przyłapał. Raz, to padłem jej do nóg i po butach całowałem, prosiłem, aby była inną. Nie pomogło. Raz, to znów ją zbiłem, że siniak na siniaku siedział na plecach. Także nie pomogło, i dawałem pieniądze to na kino, to na sweter, to na pończochy.
„Nie starczyło tygodniówki, choć robiłem nadgodziny, a i fuszerkę w domach prywatnych. Jeszcze nie starczyło. Zacząłem pożyczać, potem rzeczy wynosić na Kercelak. Do chałupy bałem się przychodzić, bo tam stara matka płakała, chodziłem do szynku. Będzie dwa tygodnie, jak dostałem fuszerkę przy dzwonkach w kantorze Rebszejda. Pieniędzy to widziałem, jak piasku i nasze polskie i dolary i jakieś angielskie. Podpatrzyłem, kiedy wychodzą na obiad i kto w kantorze zostaje. Potem zmówiliśmy się z dwoma jeszcze, że w sam obiad zajrzymy do kantoru. Ano zajrzeliśmy i tu jestem...“
Rana w ręce musiała mu widocznie bardzo dolegać, bo wstał, z pasją kopnął zydel aż potoczył się pod okno i mierzył krokami wąską celę. Z zaciśniętych szczęk dobywał się co chwila krótki syk. Zdrową ręką podtrzymywał bandaż, a w oczach malował się taki ból, jak u rannego zwierzęcia.
Karnicki wodził wzrokiem za młodym przestępcą i w duszy jego zaczęło się nagle budzić jakieś nieokreślone uczucie, coś jakby uczucie wspólnoty losów z tym człowiekiem.
Przez małe, silnie okratowane okienko wpadało do celi światło jasnego dnia. Bandyta przestał chodzić, przysunął zydel do okna, wspiął się na palcach i patrzył przez kratę. W milczeniu przypatrywał się Karnicki jego postaci, patrzył na kształtną głowę, na młodą, a zmęczoną twarz, jasno niebieskie oczy i muskularną zgrabną postać. Obserwując, zastanawiał się nad tem, czy przestępczość odbija się w fizycznej budowie człowieka.
— Stanowczo Cezary, Lombroso i Kraft Ebbing pomylili się — stwierdził.
Potem pytał sam siebie, o czem może myśleć ten człowiek, który jutro lub pojutrze stanie przed sądem doraźnym.
Z pewnością myśli o tem, że w ten sam szary ranek, w którym okratowany wóz policyjny zawiezie go na cytadelę, a potem prowadzić go będą po rozmokłej od deszczu i śniegu ziemi na fort św. Florjana, jego dziewczyna spać będzie twardo w pachnącym pokoju, „brzytewki“, a ze snu nie zbudzi ją głuchy trzask salwy na forcie.
Bandyta stał długo przy oknie, patrzał na podwórze więzienne, wreszcie odwrócił głowę i spytał:
— A pana za co tu przyprowadzili?
Karnicki namyślał się chwilę, potem powiedział.
— Za to samo za co i pana. I ja chciałem mojej dziewczynie dać więcej, jak mogłem...
Nagle obydwaj zamilkli; w okienku ukazała się poryta śladami ospy twarz strażnika. Dozorca wolno dobierał klucz do zamku, wreszcie uchylił ciężkie dębowe drzwi.
— Pana Karnickiego wzywają do prokuratury — zawiadomił krótko.
Karnicki wstał, podszedł do towarzysza, jakby chciał się z nim pożegnać i uścisnąć mu zdrową rękę. Bandyta stał jednak dalej na zydlu, odwrócony do okna i nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Karnicki wysunął się cicho z celi, wyszedł na podwórze i wsiadł do karetki więziennej.
Po raz pierwszy w życiu prokurator Zabielski oczekiwał z niecierpliwością i zdenerwowaniem na obwinionego. Odłożył na bok gruby plik akt jutrzejszej rozprawy i przechadzał się wzdłuż swego gabinetu. Po raz setny wmawiał w siebie, że właściwie osoba Karnickiego powinna mu być obojętna; jest on bowiem takim samym obwinionym, jak każdy inny, a głównym celem śledztwa jest wykrycie sprawcy morderstwa przy ulicy Chmielnej. Może nim być Karnicki — może być kto inny, to dla prokuratora powinno być obojętne.
A jednak?
— A jednak Karnicki był mu dziwnie bliski. Tyle piękna ze swej duszy dał ten młody człowiek społeczeństwu, tyle szlachetnych tonów i dobrych intencji brzmiało w każdem jego dziele, tak potężnie