<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Błażejowski
Tytuł Sąd nad Antychrystem
Wydawca Ilustrowany Kurier Codzienny
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Ilustrowanego Kuriera Codziennego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

potrafiłtargać nerwami ludzkiemi, gdy zwracał uwagę na rany i niedomagania społeczne, tyle nadziei, słońca wlewał w serca w chwilach dla kraju ciężkich.
Czy możliwe jest, by ten młody człowiek targnął się na życie kaleki i zagarnął jego pracę? Czy możliwe jest, aby twórca „Wiecznego znicza“ ocierał się o tak moralnie lichego człowieka, jak Gałkin?
W wyobraźni prokuratora nazwisko Karnickiego należało wyłącznie do świątyni polskiego słowa, a dalekie było od biur i korytarzy prokuratorskich, od tego gmachu, gdzie mieściła się klinika ludzkiej moralności.
A jednak, nietylko pozory świadczą przeciwko Karnickiemu — istnieją poważne dowody, że tylko on mógł popełnić tę zbrodnię. Jak wytłómaczyć zeznania Tatjany Iwanowny Szulgin, którą początkowo można było nawet uważać za kobietę umysłowo chorą, ale później, gdy podane przez nią fakta, odpowiedziały rzeczywistości, trzeba było poważnie do niej się odnosić. Jak wytłómaczyć zeznania stróża, który na kilka minut przed odkryciem morderstwa, widział Karnickiego, wybiegającego z przerażeniem z mieszkania Gałkina? Jak wreszcie odeprzeć tak druzgocący dowód, jak znalezienie w biurku rękopisu zamordowanego?
Stanowczo Karnicki musiał umaczać palce w tej sprawie.
Rozmyślania, prokuratora przerwało ostre pukanie do drzwi. Wszedł konwój policyjny, raportując dostawienie z więzienia śledczego Ludwika Karnickiego. Prokurator polecił bezzwłocznie wprowadzić oskarżonego do swego gabinetu. Karnicki wszedł chwiejnym i nieśmiałym krokiem. Nie ogolony, w wygniecionym palcie i brudnym kołnierzyku. Różnił się znacznie od tego młodego, zdolnego literata, któremu publiczność dziękowała huraganem oklasków i długim deszczem kwiatów za talent i pracę.
Prokurator patrzył w twarz młodego człowieka i szczery żal i współczucie malowały się w jego oczach. Wskazał oskarżonemu krzesło tuż obok swego biurka. Karnicki zbliżył się nieśmiało i usiadł na krawędzi. Zabielski wyciągnął z regału akta, chwilę je wertował, jakby chciał pokryć zmieszanie. Wkrótce opanował się i spokojnie spytał:
— Imię i nazwisko pana?
— Ludwik Karnicki — szepnął oskarżony tak cicho, że słowa zaledwie dochodziły do uszu pytającego.
— Prokuratura oskarża pana o zbrodnię morderstwa. Popełnił ją pan dnia 10 lipca, roku zeszłego w hotelu Mincerowej, zabijając uderzeniami tępego narzędzia, możliwe młotka, poddanego rosyjskiego Pawła Michajłowicza Gałkina. Czy przyznaje się pan do zbrodni?
Karnicki patrzył w oczy prokuratora, jakby nie rozumiał słów, palcami wykonywał jakieś bezmyślne ruchy, skubał rękaw palta. Prokurator powtórzył treść oskarżenia. Twarz Karnickiego zaczęła się wolno ożywiać, wreszcie szepnął tak cicho, że znów ledwie można było go zrozumieć:
— Ja nie zamordowałem Gałkina...
— W takim razie może mi pan wytłumaczy, co pan robił w jego mieszkaniu na kilka minut przed morderstwem.
— Żadnego Gałkina nie znam, nigdy nie byłem w jego mieszkaniu.
— Panie Karnicki — upominał prokurator — jako obwinionemu o zbrodnię, wolno panu nawet kłamać, ale nie sądzę, aby takie kłamstwo wpłynęło dodatnio na przebieg śledztwa i na pańską sytuację. Jeźli w obronie swojej musi się pan uciekać do kłamstwa, to niech pan przynajmniej nie przeczy faktom, które w każdej chwili mogą być udowodnione. A teraz powtarzam pytanie: — Czy pan był w mieszkaniu Gałkina na kilka minut przed ujawnieniem zbrodni?
— Byłem.
— Może mi pan wytłómaczyć, co pan tam robił?
— Gałkin prosił mnie poprzedniego dnia, bym go odwiedził, był chory. Przyszedłem o oznaczonej godzinie, zdaje się o 11 przed południem i kilkakrotnie zapukałem do drzwi, gdy nikt nie odpowiedział nacisnąłem klamkę i wszedłem do pokoju. Zamarłem z przerażenia. Zobaczyłem coś, co mi zmroziło krew w żyłach. Na środku pokoju leżał potworny garbus, zlany obficie krwią. Szklannymi oczyma patrzył na mnie, od czasu do czasu przymykał i otwierał powieki, jakby natężał wzrok, aby lepiej mi się przypatrzyć. Cofnąłem się w tył z przerażeniem, uderzyłem plecami w zamknięte drzwi. Zostałem z nim sam na sam w pokoju. Nagle garbus podwinął jedną nogę pod siebie, a potem szybko ją wyprężył i w ten sposób zbliżył się do mnie, jakby chciał mnie objąć za nogi. Chciałem krzyknąć, ale strach zapierał mi oddech, otworzyłem drzwi i wybiegłem jak oszalały na ulicę...
— Dlaczego nie uwiadomił pan policji o swoim odkryciu?
— W pierwszej chwili byłem tak przerażony, że nie bardzo zdawałem sobie sprawę z tego, co czynię, biegłem bezmyślnie wzdłuż ulic, aż ocknąłem się na Starem Mieście. Gdy wróciła mi przytomność i uświadomiłem sobie każdy szczegół strasznej sceny, doszedłem do przekonania, że w chwili, gdy przekroczyłem próg pokoju, Gałkin już nie żył, a ruch jaki wykonał był tylko skurczem pośmiertnym. Z pewnością upłynęła godzina, zanim zdołałem sobie wyrobić spokojny sąd o wypadku. Gdy wybiegłem z pokoju spostrzegłem, że do mieszkania zamordowanego zmierza jakiś robotnik, czy stróż, byłem więc przekonany, że on zobaczył już zbrodnię i uwiadomił policję. Hotel Mincerowej nie cieszył się zbyt dobrą opinją, bałem się przyznać, do swej bytności w tym lokalu, cel bowiem mego przybycia mógł być fatalnie tłómaczony. Gdybym zresztą był pierwszym, który odkrył zbrodnię, wmieszanoby niewątpliwie moje nazwisko do sprawy, a tego obawiałem się bardzo...
— Zrozumie pan, że takie milczenie po wypadku jest poważnym argumentem oskarżenia.
Karnicki nie odpowiedział, opuścił głowę na piersi, jakby przyznawał niedorzeczność swego postępowania.
— A może zechce mi pan opowiedzieć, co łączyło pana z Gałkinem?
— Z zamordowanym łączyła mnie początkowo tylko powierzchowna znajomość. W roku 1918, gdy wracałem jako uchodźca z głębi Rosji do kraju, skradziono mi w ścisku kolejowym dokumenty. Kontrola bolszewicka zmusiła mnie do przerwania dalszej jazdy w Orle. Bezradny udałem się do miejscowych władz bolszewickich, prosząc o pomoc. Wtedy w jednym z orłowskich komisarjatów poznałem Gałkina, który zaopiekował się mną i ułatwił mi tego samego jeszcze dnia dalszą jazdę.
— W Warszawie musiał go pan jednak spotkać i kontynuować z nim znajomość, jeśli odwiedzał go pan nawet w domu?
— W Warszawie zetknąłem się z nim kilkakrotnie. Po raz pierwszy przed niespełna rokiem. Było to w południe. Pracowałem w domu, gdy służąca zawiadom iła mnie, że jakiś garbaty człowiek chce ze mną mówić. Kazałem wprowadzić go do swego gabinetu. Gdy wszedł przypomniałem sobie natychmiast niemiłą przygodę w pociągu bolszewickim. Gałkin przyniósł ze sobą gruby rękopis i powołując się na przysługę, jaką mi przed kilku laty wyświadczył, prosił, abym rękopis przeczytał i ocenił, czy ma jaką wartość literacką. Ponieważ doskonale władam językiem rosyjskim, więc obiecałem, że powieść przeczytam i ocenię. Zamordowany opowiadał mi wówczas, że rok, który spędził w urzędzie bolszewickim, wyleczył go radykalnie z mrzonek komunistycznych, a ponieważ nie taił się ze swojem rozczarowaniem przed członkami Sowietów, musiał z Orła uciekać do Moskwy, ale i tam go ścigano, jako kontrrewolucjonistę, tak, że postanowił wyjechać z Rosji do Niemiec. Za fałszywym paszportem przekradł się do Berlina. Ale ponieważ nie znał języka niemieckiego i nie mógł zarobić na chleb, więc porzucił Berlin i przeniósł się do Warszawy, gdzie pracował w jakimś komitecie pomocy dla emigrantów. Wychodząc zaklinał mnie Gałkin na wszystkie świętości, abym nikomu nie zdradził, że on jest autorem powieści. Ponieważ podejrzewałem go o grafomaństwo, prośba ta wydawała mi się nawet śmieszna — z grzeczności jednak zapewniłem go, że dochowam tajemnicy. Gałkin uspokojony wyszedł...
Karnicki przerwał dalsze zeznania, przybladł, oddychał ciężko, jak po wielkim wysiłku.
Prokurator czekał cierpliwie, aż obwiniony odpocznie, aby jednak skrócić kłopotliwe milczenie, wydostał z kieszeni papierośnicę i zapalił papierosa. Oskarżony z chciwością wdychiwał nozdrzami dym tytoniowy. Zabielski zrozumiał, wyciągnął papierośnicę, i podał oskarżonemu papierosa.
— W więzieniu śledczem odebrano panu papierosy? — spytał.
Karnicki uśmiechnął się boleśnie.
— No, a teraz niech pan opowiada dalej.
Karnicki zaciągnął się łapczywie dymem i mówił:
— Obietnicy danej Gałkinowi dotrzymałem solennie, powieść zacząłem czytać. W miarę czytania, zmieniłem zdanie o Gałkinie, powieść miała duże walory literackie. Po tygodniu Gałkin przyszedł znów do mego mieszkania i wtedy wyraziłem mu zachwyt dla jego pracy, wytknąłem tylko kilka drobnych usterek i wad. Gałkin wziął powieść do poprawienia i poprawioną przynosił mi częściami do ponownego czytania. Za każdą bytnością powtarzał swoją prośbę, abym przed nikim nie zdradzał jego zapędów literackich. Nie mogłem połapać się, jaki jest właściwy cel tej tajemnicy. Dopiero po morderstwie gdym przeczytał w gazetach, że Gałkin był na żołdzie bolszewickim, zrozumiałem, dlaczego tak taił się ze swoją pracą. Powieść była jednym wielkim oskarżeniem dla komunizmu... Wizyty Gałkina powtarzały się coraz częściej, dyskutowaliśmy o wielu sprawach, był niezwykle inteligentny, bystry i wrażliwy. Gdy chorował i nie przychodził, odczuwałem brak jego towarzystwa, aż wreszcie zacząłem go nawet odwiedzać w hoteliku Mincerowej. W przeddzień morderstwa miałem od Gałkina otrzymać ostatnią część powieści. W oznaczonym dniu jednak nie przybył. Obawiając się, że jest chory, odwiedziłem go następnego dnia i wtedy zastałem go pławiącego się we własnej krwi...
— A może mi pan teraz powie, co się stało z powieścią? — spytał prokurator.
Oskarżony błądził wzrokiem po ścianach pokoju, jakby zwlekał z odpowiedzią. Prokurator ponowił pytanie.
— Powieść była w moim biurku — wymijająco mówił Karnicki — i odebrano mi ją w czasie rewizji. Ostatnią zaś część pokazał mi komisarz Borewicz, była silnie splamiona krwią...
— Pan mnie widocznie nie rozumie — przerwał szorstko prokurator. — Nie pytam się o rękopis, tylko o powieść...
Karnicki milczał. Nie mógł się połapać do czego prokurator zmierza. Zabielski wyręczył go w odpowiedzi.
— Jeśli pan, nie chce mówić o losach powieści zamordowanego, to ja mogę wyręczyć pana w odpowiedzi. Powieść Gałkina zużytkował pan do swego dramatu pt. „Sąd nad Antychrystem“...
Słowa prokuratora podziałały piorunująco na oskarżonego. Karnicki zerwał się gwałtownie z krzesła, a z pobielałych jego ust wydobyło się przeczenie:
— Nie, nie, to nieprawda, pan prokurator się myli.
— Możliwe, że się mylę — spokojnie odpowiedział Zabielski[1] i dlatego powieść Gałkina dam tłómaczom sądowym dla przetłómaczenia i porównania obydwu treści, ale wtedy sprawa może stać się głośną... Jeśli zaś rzeczywiście się pomyliłem, to nie rozumiem pańskiego przerażenia...
Karnicki padł bezwładny na krzesło, zakrył twarz rękami, a z krtani wydobywał mu się spazmatyczny szloch i wstrząsał nim długo. Zabielski patrzył na oskarżonego, czekał cierpliwie aż się uspokoi i powtórzył swoją propozycję:
— Więc zgadza się pan na oddanie powieści tłómaczowi sądowemu?
Oskarżony zaprzeczył ruchem głowy. Widać było, że sam ze sobą się zmaga. Po chwili powiedział z rezygnacją:
— Ja już wszystko powiem...
— Czekam cierpliwie.
— A więc przyznaję — mówił słabym głosem oskarżony — że powieść Gałkina posłużyła mi do napisania „Sądu nad Antychrystem”. Możliwe, że większa część fabuły jego powieści jest w moim dramacie, ale niemniej w „Sądzie nad Antychrystem“ jest bardzo dużo mojej własnej pracy i moich własnych nerwów. Dziwi zapewne pana prokuratora, dlaczego ja, człowiek o wyrobionej pozycji w literaturze, posłużyłem się obcym tematem, popełniając w ten sposób, — pańskiem zdaniem, — kradzież. Zaraz panu wszystko wytłómaczę. Powieść Gałkina, jak już powiedziałem, podobała mi się bardzo, więcej nawet, wywarła na mnie głębokie wrażenie. Był w niej ból i tęsknota, tak przeżyta i tak straszna, jakby przeżerała mózg i serce. Po przeczytaniu tej powieści myślałem o niej wiele. Zdawało mi się, że jakiś dziwny lekarz dokonywał długiej operacji na organiźmie własnego narodu. Operacja trwała zbyt długo. Krwawy operator zdawał się być sadystą, z takim zamiłowaniem grzebał w krwawej ranie i w ciepłych wnętrznościach, naciskał każdy obolały muskuł, każdy nerw. A potem, gdy ta straszna operacja udała się, gdy pacjent przetrzymał piekielne męki i wracał do zdrowia, wtedy ten sam lekarz-operator pokochał pacjenta duszą i sercem. Za męki, za ból, chciał mu przypiąć skrzydła anielskie, chciał, by aureola męczeństwa zajaśniała nad głową chorego, i tak jak przed tem, wżerał się w najboleśniejsze miejsca, tak potem z czcią całował zabliźnioną ranę. Takie wrażenie uczyniła na mnie powieść Gałkina...
„Obrazy malowane brutalnie w tej powieści utrwalały się coraz silniej w moim mózgu. Przejąłem się nimi do tego stopnia, że widziałem własnymi oczyma miljony wychudłych twarzy, obłędnych oczu, miljony opuchłych rąk i nóg, które roztrącały zgliszcza, szukając żywności i prawdy...
„Gdy Gałkin żył, starałem się za wszelką cenę namówić go, by powieść wydał. Nie zgodził się, twierdził, że na razie musi się z nią ukrywać i mnie jednemu zwierzył się z jej napisaniem. Najlepszym dowodem, że nie chciałem powieści przywłaszczyć sobie, było, iż poprawiałem każdy błąd, każdą szczelinę logiczną, chciałem, by stała się arcydziełem. Wiedziałem, że może odegrać poważną rolę, jako broń przeciw dżumie bolszewickiej. Tak było do dnia morderstwa.
„Gdy zobaczyłem w hoteliku Mincerowej trupa Gałkina, długo biedziłem się nad rozwiązaniem zagadki, kto mógł mieć cel w odebraniu życia kalece i nędzarzowi. Tego samego dnia byłem niezwykle zdenerwowany i żadnych planów nie byłbym w stanie podjąć. Następnego zaś dnia, gdy przeczytałem w „Kurjerze“, że w mieszkaniu zamordowanego znaleziono obfity materjał prowokatorski, utwierdziłem się w przekonaniu, że podkładem morderstwa był jakiś wyrok partyjny. Potem oddałem się ciężkim troskom domowym, a jakiego one były rodzaju zaraz wytłómaczę. Kilka lat temu, gdy byłem początkującym jeszcze literatem i redakcje pism z łaski przyjmowały moje nowele, a dyrektor jednego z teatrów, powodowany jakąś dziwną życzliwością, wystawił moją sztukę, wtedy poznałem aktorkę, kobietę dobrą, piękną, i niesłychanie ambitną. Przywiązałem się do niej bardzo. Po kilku miesiącach znajomości obdarzała mnie sympatją. Starałem się za wszelką cenę ją zdobyć. Nie mogłem wtedy imponować jej ani pieniądzmi, ani urodą, postanowiłem zyskać jej miłość talentem. Czas, gdy kochałem, należał do okresu największego nasilenia mojej twórczości, wreszcie została moją przyjaciółką. Kilka lat spędzonych pod wspólnym dachem przeleciało jak mgnienie oka. Kochałem ją do szaleństwa, upijałem się jej oddechem. Moja namiętność potęgowała się z dnia na dzień. Gdy wszedłem w próg mego mieszkania, nerwami odgadywałem, czy ona jest w domu. Potrafiła podniecać moją miłość, każdego dnia była dla mnie inną. Gdy przekonany byłem, że przenikam najskrytsze tajniki jej duszy, wtedy uczyniła coś, co dowodziło, że jej nie znam zupełnie. W miarę jednak wspólnego pożycia, milkłem. Pochłaniała mnie tak całkowicie, że nie czułem potrzeby tworzenia. Była — jak już powiedziałem — niezwykle ambitna. Idąc ze mną w życie, spodziewała się, że przy niej mój talent rozwinie się jeszcze więcej, że stanę się świetlanym filarem w literaturze. Niestety, omyliła się — to ją bolało. Każda nowa książka, która ukazała się na półkach księgarskich, każda nowa sztuka, napisana przez polskiego autora, była tłem do ostrej między nami scysji. W ostatnich czasach niemal codziennie czyniła mi ostre wyrzuty, że przestałem pisać, że zawiodłem jej nadzieje. Groziła mi stanowczo, że odejdzie. Była to groźba, przed którą drżałem, a niestety wiedziałem, że obietnicy dotrzyma. W dniu morderstwa byłem wieczorem ze swoją przyjaciółką na premjerze sztuki Saji. Gdy późną nocą wróciliśmy do domu, powstała znów między nami scysja i wtedy zagroziła mi stanowczo, że odejdzie. Całowałem jej nogi, błagałem, by została. Przysiągłem, że mam temat i zabiorę się do pracy. Wyznaczyła mi krótki termin, do którego zobowiązała się pozostać. Tę noc spędziłem bezsennie. Rano dowiedziałem się z pisma o szczegółach zamordowania Gałkina. Wtedy strzeliła mi do głowy myśl, którą uważałem za ostatnią deskę ratunku dla siebie: — Powieść Gałkina przerobię na dramat, bo nikt jej treści nie zna prócz mnie...
„Po kilku już dniach siedziałem pogrążony w pracy.
Oskarżony umilkł. Jego bladą twarz poruszały nerwowe drgawki, był wyczerpany. Zabielski podał mu znowu papierosa i proponował by odpoczął. Karnicki skwapliwie przyjął papierosa, ale ruchem głowy sprzeciwił się przerwie w zeznaniach.
— Nie, powiem już jednym tchem wszystko. „Sąd nad Antychrystem“ przywrócił mi miłość kobiety, wyratował mnie z kłopotów pieniężnych, ale zburzył mój spokój, zniszczył mi nerwy, odebrał mi sen. Po napisaniu tej sztuki i przyjęciu jej przez dyrekcję teatru, rozpoczęły się dla mnie chwile strasznej udręki. Każdej nocy przychodził garbus do mnie, milcząco siadał na krawędzi łóżka i patrzył mi długo w oczy. Gdy zamykałem powieki, wtedy zimną ręką dotykał mnie i zmuszał, bym dalej patrzał mu prosto w oczy. Postanowiłem go jednak zwyciężyć, zdawało mi się, że jeśli przetrzymam go wzrokiem, wtedy raz na zawsze zniknie. Jednej nocy stoczyliśmy walkę. Oparłem się na rękach, patrzyłem mu prosto w źrenice. Przez długą godzinę wytrzymywałem jego wzrok, choć nachylał twarz, a biła od niego woń zgnilizny i wilgoci. Aż garbus opuścił oczy, ale nie przymknął powiek, tylko obrócił gałki oczne i patrzył na mnie zielonemi białkami. Padłem wtedy zemdlony na poduszkę. Od tej chwili nietylko nie znikł, ale prześladował mnie już we dnie i w nocy. Gdy zapadł zmrok garbus zaraz sadowił się w najciemniejszym kącie obok łóżka i milcząco, natarczywie mnie obserwował. Wiedziałem, że skończę na obłęd. Bałem się tylko jednego: aby w przystępie szału nie zdradzić się i nie powiedzieć całej prawdy. Po moim ataku na próbie i na premjerze, długi czas nie wiedziałem, czy nie zdradziłem tajemnicy. Drżałem na myśl, że mogę się zdradzić, choćby jednem słowem. W takim nastroju żyłem aż do chwili aresztowania...
„W czasie przesłuchania na policji, uczyniono ze mną eksperyment, który omal za jednym zamachem nie uleczył mnie ze strasznych cierpień i nie pozbawił zmysłów.
Była późna noc. Po aresztowaniu wprowadzono mnie do dużego pokoju, w którym paliła się słaba żarówka i cały pokój tonął w półmroku. Za chwilę miał przyjść komisarz policji i zacząć przesłuchanie. Długo nikt nie wchodził i w tym olbrzymim mrocznym pokoju byłem sam. Na dużym stole leżał plik papierów i jakiś nieokreślony przedmiot, nakryty grubem czarnem suknem. To sukno fascynuowało mnie straszliwie. Nie mogłem się uspokoić, coś mnie ciągnęło, aby pod nie zajrzeć. Początkowo nie śmiałem tego uczynić, starałem się jedynie po fałdach sukna poznać, co pod niem się ukrywa. Po długiej jednak chwili, nie mogłem już oprzeć się pokusie, zbliżyłem się do stołu, uchyliłem rąbek czarnej materji i wydałem nieludzki okrzyk przerażenia... pamiętam, że przewróciłem krzesło, a potem prawie bez zmysłów padłem na ziemię... Z pod czarnego sukna patrzyła na mnie potworna głowa garbusa, ze zmiażdżonym tyłem czaszki i wyszczerzonemi groźnie zębami. Wyglądał tak, jak widziałem go wtedy, gdy zakrwawiony starał się zbliżyć do mnie. Zamierałem ze strachu, bo miałem wrażenie, że ta krwawa głowa lada chwila potoczy się pod moje nogi. Na mój krzyk przerażenia długo nikt nie wchodził, byłem w pokoju sam na sam z tą potworną głową. W przystępie szalonego strachu skoczyłem ku drzwiom i starałem się je wyważyć. Były dębowe, mocno okute i ani nie drgnęły pod naporem mojego ciała. Chciałem wyskoczyć oknem, było jednak zakratowane.
„Po długiej dopiero chwili wszedł komisarz policji i w nieludzki sposób kpił ze mnie, że przeraziłem się woskowej maski pośmiertnej, którą skopjowano z głowy zamordowanego.
„To był za silny eksperyment na moje chore nerwy... Natychmiast przystąpiono do przesłuchania. Oczywiście, że nie pamiętam co mówiłem, czy wogóle odpowiadałem na jakieś pytania. Teraz mój rozstrój nerwowy będzie niewątpliwie wyzyskany jako dowód, że ja popełniłem morderstwo...
Karnicki umilkł. Zeznania musiały go bardzo wyczerpać, bo twarz nabrała jakiegoś popielatego odcienia, a oczy jakby zapadły w głąb czaszki. Podparł ręką głowę i z wyrazem śmiertelnego zmęczenia patrzył w oczy prokuratorowi.
— Czy chce pan dalej zeznawać? — spytał Zabielski.
Oskarżony skinął głową twierdząco.
— Tak, chcę dziś zrzucić z siebie cały ciężar badań. Jutro już bym ich może nie przetrzymał, — odpowiedział cichym głosem.
— W takim razie może mi pan wytłómaczy, dlaczego rękopis Gałkina, znaleziony w pańskim biurku, jest tak pognieciony i zmięty, jakby był przedmiotem, o który toczyła się walka dwóch ludzi?
— Bardzo proste. Dla napisania „Sądu nad Antychrystem“ wybrałem się w Tatry, gdzie zamieszkałem u znajomego bacy przy Pięciu Stawach. Rękopis miałem w plecaku, który służył mi niejednokrotnie za poduszkę. Nie mógł więc inaczej wyglądać...
— Rozumiem.
— Panie prokuratorze — wybuchnął niespodzianie Karnicki — uważam pana za człowieka z honorem i sumieniem, niech mi pan powie, czy podejrzenia przeciw mnie o zamordowanie Gałkina są poważne?
— Niestety tak, — potwierdził Zabielski.
Karnicki ukrył twarz w dłoniach, po chwili spazmatyczny płacz wydobył się z jego piersi, przez zaciśnięte palce przeciekały obfite łzy.
Zabielski westchnął, żal mu było młodego człowieka, którego okoliczności wplątały w tak niebezpieczną matnię.
— Panie Karnicki — przemówił wreszcie prokurator. — Na rozpacz jest zawsze czas. Teraz powinien się pan uzbroić w cierpliwość i spokój, będzie panu to bardzo potrzebne w śledztwie. Niech pan będzie przekonany, że nikt pana nie będzie sądził bez dokładnego zbadania każdego szczegółu sprawy.
Gdy oskarżony uspokoił się nieco, prokurator nacisnął dzwonek. Wszedł konwój policyjny. Prokurator kazał odprowadzić oskarżonego z powrotem do więzienia, na pocieszenie jednak powiedział:
— Dziś jeszcze wydam zarządowi więzienia polecenie, aby pozwolono panu palić i korzystać z prywatnych obiadów.
Oskarżony dziękował oczyma i chwiejnym krokiem wyszedł z gabinetu prokuratora, zgarbiony jak starzec.
Zaledwie konwój zamknął drzwi za aresztantem, gdy do kancelarji prokuratora wpadł bez zameldowania inspektor Sandberg. Twarz inspektora wyrażała niesłychane wzburzenie.
— Cóż to prokurator przygwoździł Karnickiego? — spytał zanim zdołał się jeszcze przywitać.
— Ano tak — odpowiedział spokojnie prokurator — podejrzany jest o zamordowanie Gałkina...
— Kogo?? — zapytał Sandberg i aż rozłożył ze ździwienia ręce, przypominające mocne, sękate konary grabiny.
— Gałkina.
— Chyba prokurator żartuje. — odpowiedział poważnie, zaniepokojony Sandberg.
— Nie żartuję, są bardzo silne poszlaki przeciw niemu. Ale dlaczego się pan tak dziwi?...
— Nietylko dziwię się, ale jestem bardzo zaniepokojony. Aresztowanie w takiej sprawie Karnickiego może nas strasznie zdyskredytować. Lubi go cała Warszawa. Szczęście, że prasa jeszcze o tem nie wie, bo ani święconą wodą nie obmylibyśmy się z tego skandalu. A to ładna historja...
Twarz Sandberga wyrażała tak wielki niepokój, że zbiła prokuratora zupełnie z tonu.
— Ależ inspektorze! Nie wie pan chyba nic o powieści Gałkina — a wreszcie, jakie ma pan dane, że to nie on popełnił morderstwo?
— Pewnie, że o żadnej powieści nic nie wiem, bo nie zajmuję się literaturą. Tak samo nie mam pewnych dowodów, że to nie on popełnił zbrodnię. Ale mam dane, że zbrodnię popełnił ktoś inny. Chciałem zebrać jeszcze kilka drobnych szczegółów i w ciągu kilku dni mielibyśmy już w rękach sprawcę...
— Więc pan inspektor zna mordercę?
— Znam go doskonale, codziennie z nim rozmawiam.
— Pan chyba kpi...
— Ależ daję słowo honoru, że mówię prawdę.
— W takim razie niech pan powie, kim jest morderca?
— Bardzo miły człowiek — jutro go pan prokurator zobaczy.
W tej sprawie nie chciał Sandberg już żadnych informacji udzielić prokuratorowi i przystąpił do sprawy sądu doraźnego nad szajką, która dokonała napadu na kantor wymiany Rebszejda.


ROZDZIAŁ XII.
Tajemnicza para.

Był bliski świt, gdy z jasno oświetlonego wnętrza „Białego Pawia“ wyszła na ulicę jakaś silnie podniecona alkoholem para. Młoda kobieta w nurkowym futrze i niski barczysty mężczyzna w palcie z karakułowym kołnierzem. Początkowo starali się iść pieszo, zataczali jednak nieregularne łuki, każdy w inną stronę. Gdy nogi mężczyzny ciągnęły na środek jezdni, to ona z uporem napierała na żaluzje sklepowe, wybuchając co chwila beztroskliwym śmiechem. Szoferzy i dorożkarze patrzyli z



  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; po słowie Zabielski brak znaku przestankowego, którym winien być przecinek lub myślnik.