Słoń Birara/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Słoń Birara
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.
OSIEROCONY.

Po odjeździe Amry i królewicza dziwne rzeczy zaczęły się dziać z Birarą.
Przestał jeść i nie zapuszczał się już do zarośli bambusów po ich świeże pędy.
Zapominał nawet o kąpieli.
Tkwił na łące, jak szara, bezkształtna skała.
Z opuszczoną smutnie trąbą i ogonem, z nieruchomemi uszami stał, drżąc cały, i ciężko, chrapliwie wzdychał.
Stał się zły i nietowarzyski.
Zobaczywszy przechodzącego poza parkanem żołnierza, popędził za nim i zamierzał uderzyć go trąbą.
Birara napadł wypuszczone na pastwisko słonie sąsiedniego radży i pokaleczył je.
Przez kilka dni miał jeszcze nadzieję, że ujrzy przyjaciół.
Podchodził do sztachet pałacowego ogrodu i trąbił ponuro i błagalnie, jakgdyby pytał:
— Kiedy powrócicie? Gdzie jesteście? Czemuż opuściliście mnie starego? Tęskno mi za wami!... Przychodźcie! Przychodźcie!
Nie wiedział strapiony biedak, że ci, których wołał, płynęli już na pokładzie pięknego statku i z dniem każdym oddalali się coraz bardziej.
Birara zrozumiał wreszcie, że przyjaciele zniknęli nagle.
— Gdzie są? Gdzie? — mknęły myśli w stroskanej, mądrej głowie zwierzęcia.
Nie widziano go przez kilka dni.
Oddalił się do wąwozu, gdzie bywał z chłopakami codziennie.
Stawał przed skałą, okopconą dymem ich ogniska, patrzył smutnie przed siebie i wzdychał.
Nie nęciły go już złociste mangi i słodkie korzonki na bagnisku.
Wzdrygał się chwilami i nadstawiał uszu.
Hamował oddech, czekając, że ujrzy tych drogich kochanych chłopaków, a potem smutnie zwieszał głowę, bo zrozumiał, że to króliki potrącały kamienie, a węże, gnieżdżące się wśród potrzaskanych skał, szeleszczą suchemi liśćmi.
Stał godzinami całemi, nieruchomy niby z szarego kamienia wykuty.
Nadzieja gasła w jego wiernem sercu, lecz nic nie koiło jego bólu i tęsknoty.
Schudł straszliwie. Bolały go nogi, bo nie kładł się nigdy.
Spał krótko i trwożnie.
Wartownicy, stojący przy bramie, widzieli go o północy, gdy chodził bez celu po łące i jęczał.
Przez dwa dni nie pokazywał się wcale.
Strażnicy myśleli, że ukrył się w wąwozie, gdzie spędzał największą część dnia.
Gdy jednak i na trzeci dzień nie wyszedł na łąkę, posłano żołnierza na zwiady.
Niebezpieczne to było przedsięwzięcie, lecz niezbędne.
Przecież królewicz, żegnając swoich poddanych, powiedział:
— A patrzcie, żeby nic złego nie przydarzyło się memu słoniowi!
Żołnierz z wielką ostrożnością dotarł do wąwozu i zajrzał do niego.
Birary tam nie było.
Nie widziały go też patrole, rozstawione na granicy dżungli górskiej.
Birara zniknął bez śladu.
Nikt nie mógł zrozumieć, jak mogło się wymknąć niespostrzeżenie takie duże zwierzę.
Zapomnieli dozorcy pałacowi o tem, że Birara pamiętał swe życie na wolności, gdy przecinał góry dzikiego Assamu i żerował w jego dżungli.
Wybrał on najciemniejszą noc i skradł się do rzeki.
Zanurzywszy się w niej bez plusku, płynął długo, zanim wyszedł na brzeg.
Wnet zrozumiał, że ominął był miasto i obchodzi wioski, które nieraz odwiedzał z Amrą i Nassurem.
Długo stał, węszył i rozmyślał.
Wreszcie zmiarkował, co należy czynić, i skierował się ku zachodowi.
Szedł przez całą noc, a przed świtem zaszył się w gąszcz i, starając się nie czynić hałasu, podjadł sobie i zdrzemnął się.
Czuł się teraz spokojniejszym, a nadzieja zaświtała mu znowu. Znajdzie te kochane istoty, posłyszy ich śmiech wesoły, ujrzy ich roziskrzone oczęta!
Następnej nocy szedł przez dżunglę.
Żeby dojść prędzej, wychodził nawet na drogę.
Unikał tylko spotkania z ludźmi. Mogli go przecież poznać i wyśledzić.
Krył się sprytnie, skradał się bez hałasu i szedł wciąż ku zachodowi.
Dopiero na piąty dzień dotarł do brzegu Tapti i ruszył naprzód kłusem, biegnąc gościńcem.
Przed południem stanął przed chatą Warory.
Cała rodzina z okrzykiem radości otoczyła swego ulubieńca.
Birara witał każdego z osobna, obejmując trąbą i dmąc w twarz.
Poruszał jednak uszami niespokojnie i węszył gwałtownie.
Obiegł całą zagrodę, zajrzał na pastwisko nadbrzeżne i dopiero wtedy zrozumiał, że próżno szukał tu Amry.
Rozkraczywszy grube nogi i zadarłszy głowę, trąbił długo, a coraz przeraźliwiej.
Rozpacz, łzy, ból i skarga brzmiały w ryku, rozdzierającym pierś olbrzyma.
Zdawało się, że nigdy nie ustanie to okropne, przeraźliwe trąbienie.
Birara urwał je nagle i, trzęsąc głową, wybiegł z zagrody.
Nie miał już nadziei, lecz czepiał się jeszcze wszystkiego, coby mogło ją podtrzymać jaknajdłużej.
Czuł, że bez nadziei żyć już nie potrafi.
Szedł więc przez las, rozglądając się i węsząc.
Odwiedził miejsce porzuconych już poręb.
Zbocza gór miały smutny, żałosny wygląd pobojowiska.
Z wybujałej trawy sterczały martwe pnie z odpadającą korą; zwaliska suchych gałęzi, zasnutych siecią pajęczyn, doły i wykroty, pozostałe po wykarczowanych korzeniach, jakieś chwasty i badyle, wyrastające zawsze w miejscach dłuższego pobytu człowieka, pogłębiły smutek i trwogę słonia.
Krążył długo po tem cmentarzysku, coraz niżej opuszczając głowę i dysząc ciężko.
Obszedł cały las wytrzebiony, zajrzał wszędzie.
Stał długo nad urwistym spychem, jakgdyby przypominając sobie pierwszy dzień wspólnej pracy z małym, kochanym kornakiem.
Odnalazł miejsce, gdzie stał jego szałas.
Węszył tu długo, nogą rozgrzebywał suche liście i stos zbutwiałych już sęków.
Niczego nie pochwycił jednak ostry węch słonia.
Ulewy, wiatry i skwarne słońce zmyły, wyżarły, wypaliły wszelkie ślady.
Birara wzdychał raz po raz i w bezradnej trosce oglądał się wokół.
Zaczynał trąbić, nawołując przyjaciela, lecz urywał wkrótce.
Zrozumiał biedak, że nikt już nie odpowie na jego zew gorący, przepojony tęsknotą i niepokojem.
Zbiegł na brzeg morza i szedł drogą aż do tartaku; pamiętał ją, bo przecież tyle razy przemierzał ją od początku do końca.
Tartak stał nieczynny, zamknięty.
Nie turkotał już, wyrzucając parę motor, nie syczały i nie zgrzytały rozpętane, ostre piły...
Birara zatrzymał się tu dłużej.
Stał pod płotem nieruchomy, niby żebrak bezdomny, opuszczony.
Zbierał rozproszone, zatrute tęsknotą i żalem myśli. Coś układał w głowie, lecz nie czuł już radości czynu. Nie wierzył w potrzebę jego i w osiągnięcie pragnienia.
Ruszył dalej i nieśmiałym krokiem zbliżył się ponownie do zagrody Warory.
Nie zastał tu nikogo.
Cała rodzina była nad rzeką, gdzie stawiano nowy dom na wysokiem podmurowaniu.
Słoń opuścił głowę tak nisko, że trąbą dotknął białego kurzu, okrywającego drogę.
Uczuł się teraz zupełnie samotnym, nikomu niepotrzebnym, starym łachmanem, rzuconym na poniewierkę.
Stał jeszcze długo; bolały go nogi; szumiało w głowie i nieznośnie szybko biło serce.
Wreszcie sapnął głośno i powlókł się dalej.
Wszedł do lasu, odnalazł gęste zarośla i położył się, nieczuły na ugryzienia bąków i opadających go kleszczy.
Tak spędził noc, a gdy się obudził, niktby nie poznał starego Birary.
Schudł nagle straszliwie, uszy miał podniesione gniewnie, a w oczach — tych małych, wesołych i łagodnych oczach — błyskała wściekłość.
Posłyszał turkot w pobliżu.
Dwa bawoły ciągnęły gościńcem ciężki wóz z kamieniami i żwirem do naprawy drogi.
Birara wypadł z lasu z głośnem trąbieniem, przewrócił wóz, obalił przerażone bawoły i pogonił za człowiekiem.
Nie ścigał go długo, bo przyszło nagłe postanowienie.
Zawrócił z miejsca i pobiegł na wschód.
Trzymał się kierunku gościńca, lecz sunął przez las.
Gdy słyszał głosy ludzi, zaczajał się, przepuszczał ich i szedł dalej.
Dążył tam, gdzie z niezwykłą siłą odżyły w niem niegdyś wspomnienia i zew wolności.
Pamiętał dobrze wioskę górską, wąwozy południowej Satpury i dżunglę, gdzie dopomagał ludziom w chwytaniu dzikich słoni.
Tak — pomagał! Teraz już wiedział, na jaką mękę skazał swych nieszczęśliwych braci, rozumiał, dlaczego tak długo potem nie mógł odzyskać wesołości i spokoju.
Nie straszyła go już teraz długa tresura i ciężka praca, której miały podlec dzikie słonie, lecz tęsknota, nieukojony żal i gryzący ból w sercu — była to okrutna męka!
W jej to nielitościwe, drapieżne szpony oddał Birara — oswojone, miłujące kornaka zwierzę, swoich braci bezradnych, bezbronnych wobec przebiegłości i obojętności człowieka.
Słoń dobrnął do wioski i korytem niegłębokiej, górskiej rzeki, ominął ją niespostrzeżenie.
Wszedł do dżungli i przystanął, aby odpocząć po ciężkiej drodze.
Oddech Birary stał się świszczącym. Wychudłe boki zapadały się i podnosiły z wysiłkiem.
Słoń wydawał chwilami głuche jęki.
Nie mógł jeść. Czuł nieznośny żar w paszczy. Wysychał i sztywniał język.
Odnalazł potok, pił długo i chciwie.
Ukrył się w haszczach i tam się położył.
Czuł wielką, przeraźliwą słabość w całem ciele.
Nie myślał już o niczem, niczego nie pragnął, nie radował się i nie smucił.
Jakaś obojętność ogarnęła go, przytłoczyła do ziemi myśli jego i tęsknotę.
Leżał, jak nieżywy, nie oddychał prawie.
Nic już nie słyszał i nie widział.
Tygrysica, wyszedłszy na łowy nocne, przemknęła wpobliżu słonia.
Zwęszyła go i przystanęła.
Zielone, płonące ślepia zwierza przebiły zwikłany, skłębiony gąszcz traw i krzaków i dojrzały leżącego olbrzyma.
Drapieżnik przywarł pręgowanem ciałem do ziemi. Już prężyć się jęły i drgać podchylone do skoku łapy, lecz ostry słuch przyłapał jakgdyby ciche westchnienie.
Tygrysica zrozumiała, że słoń żyje.
Widziała jego olbrzymie, potężne ciało i grubą trąbę, wyciągniętą bezsilnie na ziemi.
Nie śmiała jednak porwać się na tego mocarza, więc bez szmeru odczołgała się dalej i śmignęła w gąszczu trawy czarnemi pręgami i rdzą futra.
Birara wydał cichy chrap.
Spał...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.