Słoń Birara/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Słoń Birara
Wydawca Udziałowa Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Przemysłowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.
SAMOTNIK.

Birara spał niezwykle długo, a tak mocno, że nie czuł nawet dotyku siadających mu na łeb szarych drozdów i zielonych jaszczurek, biegających po nogach.
Słońce stało już wysoko, gdy otworzył oczy i poruszył się.
Czuł się znacznie silniejszym.
Podniósł się, otrząsnął i, pełną piersią wciągając powietrze, sapnął.
Ból w nogach ustał i minęła gorączka.
Zaczął nawet ogryzać cienkie gałązki krzaków, a jeden z nich wyrwał z ziemi, aby posilić się soczystemi korzeniami.
Chrząknął z zadowoleniem i ulgą. Stanowczo — siły i zdrowie powracały mu szybko.
Co prawda, gdzieś głęboko, może na dnie serca, odzywał się chwilami dokuczliwy, tępy ból.
Wiedział, że to tęsknota i nieukojony żal toczą go, jak złośliwe robaki.
Całym wysiłkiem woli wtłaczał je coraz głębiej do wnętrza, starając się nie myśleć o tem, co go gnębiło oddawna.
Rozglądał się dokoła ze zdumieniem. Zdawało mu się, że po raz pierwszy widzi dżunglę, roziskrzone niebo i złote plamy słońca na trawie i pniach drzew.
Nastąpiło w nim jakieś tajemnicze odrodzenie.
Poczucie wolności przepajało go i napełniało zachwytem.
Wiedział już, że niema teraz nikogo na świecie, o kim potrzebowałby myśleć i troszczyć się nieustannie.
Amra — mały kornak porzucił go jak niepotrzebny, zdarty łachman!
Ten inny chłopak — roześmiany i łagodny, towarzysz jego przyjaciela, przesunął się przez życie Birary, jak nieznane, cudowne zjawisko, i zniknął.
Może istniał naprawdę, a może go tylko wyśnił Birara?
Amra jednak był, był! Czuje na sobie dotychczas pieszczotę jego ciepłych dłoni, słyszy jego cichy głos:
— Co ci jest, staruszku?
Słoń chrapał coraz głośniej i borykał się sam ze sobą, aby już więcej o niczem nie wspominać.
Udało mu się. Poweselał trochę i ochłonął z wzruszenia.
Wszedł do potoku, zlał sobie wodą grzbiet i napił się.
Bez namysłu napozór jął się przedzierać przez dżunglę.
Nie chciał uświadamiać sobie, że w mózgu tkwi mu uporczywa myśl.
— Iść na moczary, gdzie schwytano dzikie słonie... Może... Amra...
Wzdrygnął się, potrząsnął głową i parł przez haszcze.
Odnalazł znane mu miejsce.
Obszedł całą okolicę. Tu spędził pamiętną noc przed łowami — z pod suchych liści połyskują jeszcze zardzewiałe blaszanki; dalej ciągną się płoty „kheddy“ i szumią koronami drzewa, do których ludzie uwiązali jeńców...
Birara chodził, węszył, trząsł głową i głośno parskał.
Przekonał się wkrótce, że oddawna nikt tu nie zaglądał.
Był tak zagłębiony w myślach, że nie słyszał nawet cienkiego trąbienia, biegnącego od strony bagnistej dżungli.
Pochwycił je jednak wkońcu i podniósł uszy.
Jakaś potężna żądza ujrzenia braci porwała go.
Podniósł trąbę i odpowiedział urwanym, głuchym porykiem.
Z głębi moczarów dobiegł go ryk dzikiego słonia. Brzmiał w nim zew i pytanie.
Brara zrozumiał to i ruszył naprzód.
Szedł teraz zupełnie inaczej.
Skradał się tak cicho, że ani jedna sucha gałąź trzaskiem swoim nie zdradziła jego ruchów, nie zaszeleściły nawet rozsuwane gałęzie krzaków.
Ze strachem myślał, że słonie mogłyby posłyszeć tupot jego nóg i rzucić się do ucieczki.
On zaś tak bardzo pragnął spotkać te bratnie istoty. Miał dla nich rzewność i miłość w sercu.
Wolny był i z wolnymi mieszkańcami dżungli chciał żyć i umierać.
Podszedł do obszernej bagnistej łąki tak cicho, że słonie ujrzały go wtedy dopiero, gdy wynurzył się z gąszczu i w całej okazałości stanął na skraju lasu.
Ogromny, rozradowany i szczęśliwy poruszał uszami, wyciągał trąbę i mruczał dobrodusznie.
Witał braci. Głosem i ruchami wyrażał myśl, zaprzątającą jego głowę:
— Bywajcie mi! Oto zrzuciłem z siebie więzy przywiązania do człowieka, najcięższe więzy — i jestem wolny! Chcę żyć z wami w przyjaźni aż do końca moich dni! Znam wybiegi i chytrość ludzką, więc ostrzęgę was i obronię...
Dwa najstarsze słonie natychmiast oddzieliły się od stada.
Zbliżały się nieufnie, z pogróżką, ukrytą w ruchu podniesionych trąb i szybko wachlujących uszu.
Sapały groźnie, z chrapaniem i świstem wciągały powietrze.
Stanęły wreszcie przed olbrzymim przybyszem.
Birara chuchnął na braci gorącym oddechem i pojednawczo machnął ogonem.
Nie wyciągał ku nim trąby, aby nie wyrażać zbytniej uniżoności, a jeszcze bardziej dla tego, żeby nie spłoszyć bojaźliwych, nieufnych dzikusów.
Słonie tymczasem obwąchiwały nieznajomego gościa i uważnie go oglądały.
W mig zrozumiały, że jest już stary, lecz jeszcze bardzo silny, i że niedawno jadł korzenie areki.
Pochwyciły zapach mułu i wonnej trawy, zgniecionej podczas snu. Zwęszyły nawet, że ptaki chodziły po jego chudych bokach.
Nie wzbudzało to w nich podejrzeń i obaw.
Coś niezwykłego dojrzały jednak w przybyszu.
Jęły więc oglądać go zbliska, pochylając szerokie łby.
I nagle — spostrzegły coś wręcz strasznego, krzyczącego o bliskiem niebezpieczeństwie.
Słonie odczuły to tak wyraźnie, że zdawało im się, iż czai się ono tuż-tuż, w zaroślach krzaków, za ścianą wysokich, szeleszcących trzcin.
Przybysz miał na kolanach odciski, pomarszczone zgrubienia skóry — pozostałość po pracowitem życiu, gdy popychał ciężkie kloce drzewa i ciosane kamienie; na szyi i bokach — wklęśnięcia, szerokie i głębokie, wyciśnięte przez popręg i łańcuchy orczyka.
Wtedy, parsknąwszy głośno, zaczęły węszyć ponownie.
Nie miały już wątpliwości — ostrym węchem wyczuły bowiem znienawidzony, tchnący zgrozą zapach człowieka.
Cofnęły się w przerażeniu i gniewie zarazem. Nadstawiły ostre kły i podwinęły trąby.
Jeden z dzikusów wydał krótki ryk.
Na ten sygnał nadbiegło całe stado; trzydzieści słoni stanęło w groźnej postawie nawprost przybysza.
Postępując krok po kroku, słonie zbliżały się do Birary, otoczyły go, ścisnęły prężną obręczą swych ciał i jęły popychać ku zaroślom, skąd niedawno wynurzył się na moczary.
Birara opierał się, mruczał łagodnie i chuchał na prawo i lewo, lecz stado spychało go coraz dalej, aż otoczyły go wysokie krzaki.
Wtedy odeszły dzikie słonie, a Birara, który dążył ku nim, jak do braci i przyjaciół, stał w haszczach nieruchomy, gorzko zdumiony i niewymownie smutny.
Olbrzym, podniósłszy głowę, ujrzał odchodzące stado.
Powracało na miejsce żerowania z gniewnym pomrukiem.
Dwa najstarsze samce przystawały co chwila i oglądały się podejrzliwie.
Potrząsały zwiniętemi trąbami, jakgdyby wygrażając intruzowi.
Birara zrozumiał, że wolni bracia odtrącili go — jako byłego niewolnika.
Nie uznali go za podobnego i bliskiego sobie, bo był im niepotrzebny, a może nawet wstrętny.
Teraz to już naprawdę był zupełnie sam na świecie...
Zasmucony, przybity do ziemi słoń jęknął.
Rozpacz schwyciła go za serce; poczucie niesprawiedliwości i doznanej krzywdy przeszło w wybuch wściekłości.
Wypadł z krzaków i runął na nieoczekujące napaści stado.
Spłoszone strasznym łomotem, trzaskiem tratowanych krzaków i trzcin słonie rzuciły się do ucieczki.
Birara gonił je, trąbiąc przeraźliwie, wyrywając i łamiąc zawadzające mu drzewa.
Kilka samców zatrzymało się wreszcie i zwróciło kły ku napastnikowi.
Lecz rozwścieczony olbrzym, jak tocząca się z gór skała, przełamał ich zbity, głową przy głowie szereg, obalił dwa słonie i jął tratować je, rycząc i chrapiąc. Inne — ogarnięte strachem — uciekały, doganiając resztę stada.
Birara uspokoił się dopiero wtedy, gdy spostrzegł, że napadnięci przez niego bracia już nie żyją.
Obwąchał je, obmacał, kilka razy potrącił kolanami ich bezwładne ciała i, wyprężywszy mięśnie trąby, ryczeć począł.
W głosie zwycięzcy nie było jednak triumfu.
Rozpaczą bezdenną i bólem palącym rozbrzmiewało po dżungli przeciągłe, drgające, jękliwe trąbienie...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.