<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Słomiany król
Wydawca Franciszek Chocieszyński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XI.

Przyszła w tym roku wiosna, gdy się jej chyba jedne spodziewały skowronki, a ludzie w zimę jeszcze wierzyli, przyszła niespodziana, jednej nocy ciemnej lecąc z południa na ciemnych wiatru skrzydłach. Wczoraj jeszcze leżały śniegi, białe i lśniły się od mrozu, na rzekach trzaskały lody, obłoki ciężkie jak wory napchane śnieżnią, ciągnęły sinemi szlaki od północy. Kury zapiały niespokojne, wiatr przypadł gdzieś do ziemi i usnął, była cisza. Wtem zdala zahuczało, nadbiegał wicher z południa, wilgotny, zmęczony, zjawił się bocian, a nawet niespokojna jaskółka.
I stała się wiosna, nie ta spokojna i wonna co później przychodzi goić rany, zasiewać kwiaty i świecić słońcem gorącem, ale wiosna wojownicza, która ze starą zimą bierze się za bary i walczy, póki jej nie zwojuje.
Wiatr gorący leciał górą w obłokach poszarpanych, grad sypał szklannemi grochy, huczało w niebiosach, szumiało na ziemi, burza łamała drzewa. Straszna to była wiosna, co wiosnę zieloną poprzedza; zwierz się krył, człowiek zamykał.
Takiego wieczoru młodej wiosny, wśród burzy nad Wisłą ostatnie słońca promienie, ozłacały pobojowisko.
Gdzie niegdzie bój zawzięty trwał jeszcze. Za uchodzącym Masławem, któremu hełm spadł z głowy, gonił zajadle Wszebor. Zostało ich dwu tylko, pokonany mazur i zwycięztwem zagrzany Doliwa... Mieli się zawrzeć w boju na śmierć lub życie, gdy z zarośli wypadła garść ludzi, co się tam zaczaiła i w pomoc przyszła mazurowi. Sam jeden znalazł się Wszebor naprzeciw kilkunastu.
Wszebor miał złamaną dzidę w ręku, tarcz wisiała u boku pogięta, pancerz był pokłuty, siły całodziennym bojem się wyczerpały. Mazury już otoczyli Doliwę i kłuli pod nim konia, gdy o kilkanaście kroków z za urwiska wychylił się Tomko Belina, który w żaden sposób przy ojcu pozostać nie chciał i razem pociągnął z drugiemi przeciw Masławowi i z swymi ludźmi wpadł na nich. Wszebor był ocalony, ale ranny z konia się zsunął na ziemię.
W tej chwili nadciągnęli inni, chcąc w pogoń iść za rozbitkami.
— Gdzie król? nie wiecie gdzie król? — wołali nadciągający.
— Nie wiem! — odezwał się Belina.
— Z początku biłem się u jego boku! Rozdzielono nas później. — Puścił się w samą gąszcz!
— Gdzie Masław?... Masław zabity — krzyczeli inni. — Widział kto trupa?
— Żywy uszedł z małą garścią — odezwał się Wszebor.
— Dokąd uszedł?
Wskazali ręką. Puścili się w czwał pogonią zapalczywsi.
— Gdzie król? — zakrzyczał inny zabiegając.
Nikt nie umiał powiedzieć, co się z królem stało. Nie wiedzieli ani kto z nim był, ani w którą zapędził się stronę. Łamali ręce ci co młodego pana tu przywiedli, co go niechcący wydali na zgubę.
W tem z nad Wisły okrzyk się dał słyszeć; z daleka widać było kupkę ludzi idących powoli, Trepka i wszyscy rzucili się w tę stronę.
Poznano wprędce wiernego Grzegorza, który szedł przodem, dźwigając nosze z gałęzi, na niem w krwawej opończy leżał ranny czy trup.
Obok noszów, szedł ksiądz, który w obozie towarzyszył panu, a rano mszę o brzasku odprawił. Gdy się zbliżyli, ujrzeli — króla...
Cały był krwią oblany, ale oczy czarne miał otwarte i usta mu się na pół bólem krzywiły, pół szczęściem uśmiechały. Spojrzał na Trepkę i zawołał głosem słabym:
— Bogu niechaj będzie chwała! — zwycięztwo!
Domawiając tych wyrażeń omdlał król, postawiono na ziemi nosze, cucić go poczęto wodą, poklękli przy nim wszyscy... Teraz dopiero spostrzeżono, iż za noszami ścieżka była krwawa, Kaźmirz leżał cały oblany i zbroczony. Pobiegli jedni za płatami, za chlebem i hubami drudzy. Grzegorz sam opatrywał rany...
Z omdlenia wracając do siebie Kaźmirz powiódł oczyma, uśmiechnął się i szepnął raz jeszcze:
— Przy nas zwycięztwo!
Na samem pobojowisku opatrzono królewskie rany. Były one ciężkie, krwi drogiej upłynęło wiele, dla życia jednak niebezpieczeństwa nie było.
Już noc nadchodziła i księżyc unosił się nad lasami, gdy Grzegorz stanął do noszów i skierował się z niemi do obozu.
Król, którego otrzeźwiono trochą wina, wodził oczyma po bojowisku i cichym głosem pytał się o swoich.
— Miłościwy Panie — rzekł Trepka — jeszcześmy się nie obliczyli, ani wiemy kto z nas żyw, a kto padł; o wodza, o ciebie nam szło, znikłeś nam z oczów, a z tobą wszystko...
— Wodzem przestałem być — rzekł Kaźmirz — poczuwszy się żołnierzem. Nie wiedziałem, co się działo ze mną. To wiem tylko, że gdym ranny padł z zabitym koniem, twarz Grzegorza ujrzałem przed sobą i jego miecz, którym siekł dokoła broniąc mnie; on na rękach swych wyniósł osłabłego z pośrodka trupów i nieprzyjaciół, jemu winienem życie.
Grzegorz nie rzekł nic... Trepka zdjął przed nim z głowy czapkę i podał mu rękę.
— Najwyższego dostojeństwa godzien, kto nam drogiego pana ocalił.
Dźwigający już znowu nosze Grzegorz, nie odwrócił się nawet i słów tych może nie słyszał. Zbliżali się ku namiotowi, tu służba biegła naprzeciw ręce załamując i krzycząc na widok noszów, uląkłszy się, czy nie zwłoki królewskie przyniesiono.
Radość była niezmierna, gdy o ocaleniu posłyszano. Zapalały się ognie, rozlegało hukaniem i śpiewami.
Nie było wątpliwości, iż klęska zadana Masławowi stanowczą była dla króla wygraną. Dopomogły do niej posiłki ruskie, które w porę nadciągnęły sześćset cesarskich rycerzy i wszystka siła własna, na jaką się ziemie zebrać mogły.
Walczono od poranka do nocy prawie, bo Masław liczbą przemagający nie dawał się pokonać łatwo. Prusacy i pomorcy bili się mężnie, mazury nie ustępowali kroku, kilkakroć ważyło się niepewne zwycięztwo i w ostatniem starciu dopiero, gdy sam król z najlepiej zbrojnem rycerstwem rzucił się na Masława, główne siły jego tył podały.
Niedaleko od królewskiego stał namiocik w którym Wszebor z Toporczykiem i Kaniową się mieścili.
Tu zniesiono pokaleczonego i osłabłego Doliwę i położono dla spoczynku. Jedni opatrywali rany, niemal wesoło krzątając się koło nich, taką radością napełniało wszystkich zwycięztwo.
Gawędzono całą noc i w obozie do dnia spokoju nie było, czeladź i służba tłukła się po bojowisku i wracała..
Trzeba też było myśleć co dalej. Nazajutrz do dnia Płock zajmować wysyłano.
Zewsząd przychodziły wieści, iż na głowę pobity Masław, musiał z małą garstką do Prusaków uchodzić, niebezpieczeństwa więc nowej napaści nie było, lecz korzystać musiano ze zwycięztwa i rozsianej trwogi.
Cały następny dzień liczono pobitych i składano stosami, wiele z nich w Wiśle potonęło, a i tak na tysiące rachowano pobitych. Padło i ze strony króla wojaków mnogo, którym pogrzeb chrześciański sprawiać musiano.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.