<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Słomiany król
Wydawca Franciszek Chocieszyński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
SŁOMIANY KRÓL.

POWIEŚĆ HISTORYCZNA
Z CZASÓW BEZKRÓLEWIA PO MIECZYSŁAWIE II.
POZNAŃ.
NAKŁADEM I DRUKIEM FR. CHOCIESZYŃSKIEGO.
1903.






I.

Zaraz po śmierci Bolesława Chrobrego, którego imienia postrach trzymał nieprzyjaciół zdala i po zgonie cesarza niemieckiego Henryka Pobożnego, który był sprzymierzeńcem Bolesława, nowy cesarz Konrad wypowiedział wojnę sąsiednim plemionom słowiańskim. Polska została zewsząd napastowaną, zdobycze Bolesławowe wydzierano jej od granic dalekich; Mieczysław II, pomimo męztwa osobistego, napadom bronić się nie umiał. Niesłusznie króla tego „gnuśnym“ nazwano, on był tylko nieudolnym do utrzymania tego, co ojciec jego stworzył i zdobył.
W zamęcie codzień się zwiększającym, nawet nawrócenie Polski, dwoma panowaniami utwierdzone, zachwiało się rozprzężeniem ogólnem.
Przyszła chwila, gdy po śmierci nieszczęśliwego Mieczysława, po ujściu królowej Ryksy z synem Kaźmirzem do Niemiec, kraj cały został przez pogan wybiegłych z lasów, zalany. Kościoły burzono, palono zamki, chrześcian mordowano. Panowie na swoich grodach dnie i noce czuwać musieli w strasznej niepewności, kiedy te tłumy co się po całej Polsce na łup i zdobycze puściły rozpasane, przyjdą, ażeby gród ich zrównać z ziemią. Okolice zaś Krakowa i Poznania pustoszyli Czesi mieczem i ogniem i tysiące ludności na swoją zabierali ziemię. — Nie było pana, nie było Boga, nie było życia... pustynia jedna i zgliszcza, a wśród nich wałęsające się tłumy pogan upojonych. Oto taki obraz przedstawiała nasza Polska ukochana w owych smutnych czasach.
Był chłodny wieczór jesienny, słońce wyzierające raz po raz z poza chmur szarych schylało się ku zachodowi, smutny żegnając krajobraz. Niska błotnista dolina leżała wśród lasów, które je czarnemi otaczały ściany. Wśród błota wiła się droga, na której widniały ślady strasznej jakiejś walki, która się tu niedawno odbywać musiała. Tu i owdzie leżały szczątki połamanych wozów, potargane powrozy, podarte szmaty krwawe. W dali na pagórku widać było mury ogorzałe, niżej sterczące w dolinie belki czarne, powywracane budynki, szczątki jakiejś osady ludzkiej. Po nad tą pustynią głuche panowało milczenie, z wiatrem tylko dolatywało niekiedy, jakby żałobliwe psów wycie. Nad błotem latały stada kruków i kawek i z krzykiem bolesnym unosiły się strwożone czajki.
Na ścieżynie wiodącej do najbliższego cyplu lasu, ukazał się jeździec na koniu. Wysunął się zwolna z za gałęzi, stał i patrzał długo — i nasłuchiwał bacznie, nim się dalej puścić ośmielał.
Jeździec ów z ciemną brodą potarganą, lat średnich mężczyzna, był jakby świeżo wyrwał się z boju i ocalał z walki, potłuczony cały i skrwawiony. Pancerz miał cały poszarpany od ciosów, co nań godziły i na kawałki porozrywały. Szmaty wisiały na nim porozdzierane, odkrywając skrwawione ciało. Reszta pogiętego hełmu ledwo się trzymała na głowie, bujnym, ciemnym włosem pokrytej, strzaskanego miecza głownia wisiała mu u pasa, w ręku trzymał kawałek włóczni złamanej.
Koń pod nim poraniony także, szedł nakulawiając z głową spuszczoną. Pomimo tej nędzy znać było na wojaku i jego wierzchowcu lepsze czasy. Twarz pobladłego teraz zbiega rysy miała szlachetne i dumne; oczy zamyślone były nie smutkiem niewieścim, ale mężną boleścią rycerską. Poszarpana zbroja i suknie jego były niegdyś piękne i kosztowne.
Westchnął głęboko i obejrzawszy okolicę zsiadł z konia, uzdę jego wziął w rękę, wolnym krokiem poszedł ku pogorzelisku, podpierając się dzidą. Tak ścieżką tą od lasów, znać dobrze mu znaną, zbliżał się wojak ów ku szczątkom grodu otoczonego wałami. Spustoszenie straszliwe widać tu wszędzie było. Na okopach sterczały jeszcze gdzie niegdzie poopalane, połamane ostrokoły, brama strzaskana, na wpół strzaskana w błoto wciśnięta na ziemi.
Tu przybywszy, ranny wojak wsunął się w środek okopów. Miejsce to dobrze mu być znane musiało. Wzrokiem ponurym objąwszy straszne tych miejsc zniszczenie, poszedł wzdłuż muru z kamieni, który jedynie strasznemu pożarowi oprzeć się zdołał. U tego muru znajdowała się mała pieczara, w której głębinach nic widać nie było. Zajrzał tam przybysz zginając się z trudnością, patrzał długo i wstał zachmurzony. Właśnie miał to cmentarzysko opuścić, gdy podraźniony słuch jego wśród tej ciszy głuchej, pochwycił jakby szmer jakiś niby ostrożnego chodu ludzkiego echo.
Wstrzymał się poglądając ku wnijściu. Tu nic widać nie było, koń się tylko jego pasł chciwie znalezioną na wałach odrobiną zieleni. Posunął się więc znowu krocząc przez belki i rumowiska ku miejscu, gdzie były wrota zamkowe, gdy w tejże chwili ukazała się w nich postać ludzka.
Człowiek ten, który wsuwał się ostrożnie, wstrzymał się na widok konia i wylękły stał, oczami wodząc na wszystkie strony.
Z daleka spostrzegłszy wychodzącego z ruin naprzeciw siebie zbrojnego mężczyznę, w pierwszej chwili rzucił się był do ucieczki — lecz za drugim nań spojrzeniem w ręce klasnąwszy, zatrzymał się i podbiegłszy parę kroków ku niemu, rzucił się przed nim na kolana.
To niespodziewane wśród ruin zjawisko, było niemal do nich podobne — podstarzały mężczyzna z głową odkrytą, włosami rozczochranemi, nie miał na sobie nic oprócz zarzuconej na nagie ciało starej podartej siermięgi. Nogi jego okrywały spodnie z płótna grubego, poobwięzywane u dołu sznurami. Twarz wynędzniała, zżółkła, miejscami włosem porosła, podobniejszym go czyniła do trupa wstającego z grobu, niż do człowieka żywego. Padłszy na kolana załamane ręce podniósł do góry.
— Wy żywi! — krzyknął.
Wojak nic nie odpowiadając, ręką wskazał na poszarpaną swą zbroję i poranione ciało.
— Żywym — rzekł głosem stłumionym — ale po co mi życie, kiedy wszyscy moi poginęli.
Klęczący człowiek wstał teraz i rzekł ochrypłym głosem:
— Ja czwarty dzień tułam się po lesie, korzonkami i suchemi grzybami się żywię... ledwie czuję, że mam duszę w ciele.
— Dzięki Bogu i za to — zamruczał uzbrojony — ja też nie wiem czy żyję... a na życie się dziś zdało.
Człowiek w siermiędze ucałował rękę mówiącego i zapytał:
— A jak żeście ocaleli?
— Chcieliśmy się tam za Środą opierać garści Czechów. Kupka nas była nie wielka, ale mężna. Polegli wszyscy... mnie jako zabitego pozostawiono na pobojowisku, dopiero w nocy ocuciłem... Koń uszedł a potem sam wrócił, gdziem leżał, jego oddech poczułem nad sobą, gdym oczy otworzył. Tułałem się tak po lasach, nic prócz wody do posilenia nie mając. Tu umrzeć mi przyjdzie!
Zamilkł opuściwszy głowę.
— Gdzie ludzie? trupów niema? gdzie Gdeczanie nasi? — pytał po chwili.
— Gdy najezdnicy nadciągali, jam był w lesie — począł opowiadać stary — wróciłem, aby patrzeć na pogorzelisko, nie było już wracać po co. Wszystką ludność choć o mir i łaskę prosiła, pognali ze sobą, nie został nikt prócz tych co polegli. Miasto złupione, domy popalone!
Popatrzał ku dolinie i jęknął boleśnie:
— A wasi? wasi, miłościwy panie? — zapytał cicho.
— Nie mam już nikogo!... — odparł ponuro wojak.
To mówiąc, wziął konia za uzdę i zwolna z grodziska schodzić zaczął. — Za nim powlókł się człek w podartej siermiędze.
U stóp spalonego zamku, leżała jednem zgliszczem szerokiem wielka osada. Na czarnem pogorzelisku sterczały gdzie niegdzie żurawie studzien, resztki ścian, których ogień nie spożył, słupy bram, wysokie kozły szop zwalonych.
W pośrodku murowanego kościołka z głazów wzniesione boki sterczały tylko — dach spalony runął. Zbliżyli się ku niemu — stanęli.
W głębi widać było ołtarza resztkę ogorzałą i poocalane wielkie świeczniki drewniane. Wnijście do grobów pod kościołem stało roztwarte i tam znać łupów szukano. Nic tu nie ocalało. Ostatnie promienie zachodzącego słońca przedarłszy się przez czarne chmury oblało jaskrawem światłem ten straszny obraz spustoszenia.
Wojak i zbiedzony człek w siermiędze postawszy chwilę przed kościołem, obejrzawszy się w około, poszli dalej ku spalonej osadzie. Nadchodziła noc, trzeba im było szukać jakiego schronienia.
— Miłościwy panie władyko Lasoto — jęczącym głosem odezwał się starzec w siermiędze — gdybym dostał choć okruszynę chleba, możebym sił nabrał i szałas gdzie sklecił.
Na koniu, którego wiódł za sobą Lasota, wisiały próżne sakwy, wydobył z nich wojak szczątki spleśniałe chleba, rozłamał je i dał proszącemu.
Zgłodniały biedak zaczął pożerać z chciwością ten kęs chleba a Lasota szedł dalej szukając jakiego przytułku. Długo błądził tak wśród zgliszczów, wreszcie znalazł resztę jakiegoś dachu, zwieszonego nad dwoma nędznemi ścianami. Tu konia w bliski ogród wpuściwszy, sam powalił się na ziemię — jakby już znalazł miejsce, gdzieby mógł skonać spokojnie, oczy zasłonił rękoma i pozostał nieruchomy.
Zgłodniały starzec był to jeden z osadników tego zburzonego, a niedawno jeszcze znacznego i do głównych dzielnic królewskich należącego grodu Gdecza, który najazdy złupiły, ludność z niego całą uprowadziwszy. Człek ten zwał się Dębiec.
Lasota miał posiadłości rozległe pod Środą, często w mieście i na zamku przebywał Dębiec, kołodziej wysługiwał mu się, we dworze znali się z dawna. Możnego władykę i biednego namiestnika bieda i wojna zrównały teraz. Lasotów gródek był spustoszony, on sam nie miał gdzie przytulić głowę. Dębcowi zostało tylko pogorzelisko jego chaty.
Ku niej skierował się teraz, przedzierając się przez gruzy i poobalane belki, spodziewając się znaleść tam coś ocalonego.
Mrok już zapadał, gdy Dębiec wszedł na swe zgliszcza, poczynając się w nich rozglądać. Pod chatą był w ziemi wygrzebany sklepik, w którym zwykle żywność chowano. Pomyślał, że może coś się tam jeszcze zachowało, ukląkł więc i zaczął odgrzebywać zawalające wchód do tej jamy popiół i zgliszcza. Osłabionemu starcowi szło to dość ciężko, dyszał i musiał co chwila odpoczywać, lecz wkrótce znalazł drzwi i w kryjówce tej znalazł swą ubogą śpiżarnię nietkniętą. Z okrzykiem radości zabrał ile tylko unieść zdołał mąki, suszonego mięsa i krupów i pospieszył z tem szukać tego, co przed chwilą kawałkiem chleba go obdarzył. Znalazł go pod ścianą umierającego prawie z głodu i znużenia.
Pokrzepiwszy go wodą, której zaczerpał ze studni w garnek znaleziony na zgliszczach swej chaty, Dębiec zaczął rozniecać ogień, aby ugotować trochę zupy z mąki, gdy nagle usłyszeli tentent koni i przy świecącej jeszcze na wschodniem niebie zorzy wieczornej, ujrzeli dwóch jeźdźców, którzy zwolna jechali na gościńcu, co przez środek osady prowadził.
Lasota łatwo domyślił się w nich takich jak on sam zbiegów, tułających się i uchodzących nocą przed najezdnemi mordami i łupiestwem. Ludzie byli orężni, bo nad głowami ich sterczały dzidy, które w ręku trzymali.
Dębiec, który poznał ich od razu, wstał z ziemi i pospieszył na ich spotkanie.
Byli to dwaj bracia Doliwowie, ziemianie od Środy o miedzę od Lasoty osiedli.
Wszebor i Mszczuj Doliwowie strasznie znużeni byli błąkaniem się po lasach od dni kilku, bo dworce ich spalili najezdnicy do szczętu. — Z koni zsiadłszy poszli za Dębcem ku miejscu, gdzie leżał Lasota.
Smutnem było powitanie sąsiadów:
— Ot, co nam przyszło? — krzyknął.
Wszebór patrząc na rannego Lasotę i jego poszarpaną zbroję, dodał:
— Ot, co się z naszą ziemią stało! Przeklęty dzień i godzina, gdy nam Mieszko i Ryksa zapanowali!
Z kolei narzekania ze wszystkich się ust wydzierały.
— Z Poznania — począł Mszczuj — jeno gruzy też stoją. Czego Niemka Ryksa nie uniosła, to najezdnicy zabrali. Poszła ona precz do swoich Niemców, za nią syn Kaźmirz uchodzić musiał. Króla nie mamy, kraj bezpański, kto chce łupi. Złupili też Gniezno, obdarli kościoły, wywieźli skarby drogie, pognali w łykach braci naszych jak bydło. Popalone sioła! — gdzie spojrzeć, pustynia.
— Zniknęło marnie Bolesławowe królestwo — dodał Wszebór — rycerstwo nasze przepadło, wojuje kto chce, bośmy bezpańscy. Głowy nie mamy.
— Nam tylko umierać, aby oczy nasze już nic nie widziały — dorzucił Lasota.
— A co najgorsza — rzekł Mszczuj — że własny lud burzy kościoły, pogaństwo wraca, życie nasze na włosku. Kupy pogan się włóczą, którego z władyków napadną, na krzyż go przybijają, z urągowiskiem... Więc kto może za Wisłę ciągnie do Masława, tu mówią pokój jeszcze; on jeden ma siłę.
— My też sami nie wiemy — odezwał się Wszebor — czyby się do niego przekradać, aby żywot ocalić.
— Do Masława! — przerwał słabym głosem Lasota — co się śni tobie?... Człowiek ten niepoczciwy, przechera, wszystkich naszych nieszczęść przyczyną.
Mszczuj ramionami wzdrygnął.
— Prawda to — rzekł — ale dziś będzie dobry kto bądź byle życie zbawił.
— Lepiej umierać — mruknął Lasota.
Gwarzyli tak, gdy Dębiec przyniósł im na skorupkach znalezionych w gruzach po kawałku wędzonego mięsa i po trochę na pół tylko ugotowanej kaszy. Zgłodniali wojacy dziękowali mu serdecznie.
— Niech ci Bóg płaci! — wołali.
— Wyświadczcie mi też za to wielką łaskę — rzekł kołodziej. — Gdy jutro w dalszą puścicie się podróż zabierzcie mnie z sobą, bo tu zginąłbym sam jeden pozostawszy.
— Któż z nas wie, co jutro pocznie? — zawołał Lasota.
— W lasy trzeba i za Wisłę — odparł Mszczuj — innej dla nas nie ma rady. Masław przyjmuje wszystkich.
— Sromajcie się takiej myśli — przerwał mu Lasota.
— Masław, ktoż tego chłopskiego syna nie znał na Mieszkowym dworze? Nie wiedzieć zkąd i jak od chlewów dobił się ten urwisz liżąc nogi pochlebstwem do podczasostwa, Mieszkowi potem życie skrócił, królowę panią wygnał namowami, Kaźmirza pana swego wypędził. To jego sprawy.
— Pewnie tak — odparł Mszczuj — ja go też ni kocham ni bronię, psubrat jest. A no, kto dziś panem? przy nim siła? Albo trzeba gardło dać, lub iść mu służyć.
— A tak — wtrącił słuchający zdala Dębiec — służyć już komubądź niech choć rudy pies panuje, byleśmy bezpańskimi nie byli. Umilkli wszyscy pospuszczawszy głowy, a Lasota otrzeźwiawszy nieco, podniósł się i zrzucił z siebie poszarpaną zbroję i podarłszy w szmaty spodnią odzież, obwijał nią rany z których krew na nowo rzucać się zaczęła.
Wszyscy czekali milcząc aż się z tem załatwi bo trzeba im było naradzić się wspólnie co dalej czynić mieli, gdzie schronić, dokąd uchodzić.
Nie było wówczas w całym kraju kąta prawie, któregoby najazdy Czechów, Pomorzan, Prusaków nie spustoszyły, lub sam lud do pogaństwa wracający nie zakrwawił i nie zniszczył. Duchowieństwu zwłaszcza i rycerstwu największe groziło niebezpieczeństwo. Nie uszedł napaści ani jeden kościół lub klasztor, każdy cmentarz nawet splugawionym został. Legli od zbójeckich rąk kapłani niemal wszyscy, a wielkie dzieło nawrócenia z pomocą chrześciańskich państw dokonane obalone zostało.
Na rękę to było Niemcom, odzyskującym przez to prawo nawracania mieczem, zawojowywania i pochwycenia znów zwierzchnictwa nad kościołem przywróconym. Ruś też i Węgry korzystały z danej chwili aby kraje zawojowane przez Bolesława od Polski oderwać. Król czeski Brzecisław myślał już o zagarnięciu całego państwa i przyłączeniu go do korony swojej. Począł to wielkie dzieło od złupieniu Krakowa, Poznania i Gniezna i spustoszenia ziem nad któremi chciał panować.
Gdy Lasota rany swe obwiązał i położył się znów na ziemi; Doliwowie spojrzawszy na siebie poprzednią wszczęli rozmowę.
— Cóż myślicie? odezwał się Mszczuj — co czynić mamy? mówcie, starszego posłuchamy radzi.
Lasota podniósł głowę. — Pytacie mnie — rzekł — wiemże ja sam co czynić? Wiem tylko czego nie uczynię, za Wisłę do Masława nie pójdę, srom to i hańba takiemu podłemu człekowi się kłaniać, gdy się namaszczonym królom służyło. Myśmy wszyscy stali przy Mieszkowej wdowie i przy Kaźmirzu, mamyż iść teraz do tego co nam ich odebrał?
Zamilkli Doliwowie.
— Nie wiem czy znacie Masława, tak jak ja go znałem — ciągnął dalej Lasota. — Patrzałem ja nań jak rósł przy dworze z pacholęcia przy psiarni, potem sokoły na polowanie wodził, miód nalewał i do łask królowej zwolna się wkradał. Gdy wreszcie do pasa rycerskiego i na powiernika i radzcę doszedł, dopiero go duma niepoczciwa wzdęła. Po śmierci Mieszka królową chciał zawładnąć, bodaj się z nią żenić, królować, a Kaźmirza się pozbyć. Rozumna pani odepchnęła go, otaczając się swoimi ku obronie. Zaczęto na nią krzyczeć, prześladować ją tak, że skarby wielkie zabrawszy ze sobą, uchodzić do swoich nad Ren musiała. Został Kaźmierz, nad którym Masław chciał rozciągnąć opiekę aby go zgubił. Musiał i ten uciekać przed nim. Myśmy pozostali bezpańscy jako stado bez pasterza, a wilk się nam stręczy za pana. Kraj ludzie obcy drą i łupią! A czyjeż to sprawy jeśli nie jego!
Myśmy się teraz od zdrajcy usunęli, on uczynił się poganinem, aby sobie czerń pozyskać. Pogan też ile ich jest Prusaków, Pomorzan ma ze sobą. Cóż my tam ludzie wiarę Chrystusa wyznający przy nim czynić będziemy? Ciała nie ocalimy, a duszę utracimy!
— Zły Masław — odezwał się Wszebór — ale gdzież i jak się schronić i ratować? W Czechach też pęta każdego czekają, na Ruś daleko.... błądzić po lasach i mrzeć z głodu, to lepiej od razu powiesić się na gałęzi.
— Co czynić? co czynić? — powtarzali wszyscy stroskani.
Ogień przygasał zwolna, niebo na noc z chmur oczyszczać się zaczęło, blade gwiazdki migały gdzie niegdzie. Cisza czasem tylko szumem wiatru przerywana, zaległa nad doliną.
Tak noc przetrwali całą. Gdy dnieć zaczynało, pokrzepieni snem znów do narady przystąpiono. Zgodzono się na to, że swoich szukać trzeba było i do kupy zbijać nadziei nie tracąc. Lasota zdawał się nie wiele dbać o los swój i obojętnie patrzeć na to co go spotkać miało. Doliwowie nie wspominali już o Masławie, ale ku Wiśle lasami zdążać myśleli, aby przebywszy rzekę, gdzie na Mazurach się schronić, bo tam czerń jeszcze nie powstawała.
Wtem jakby cudem ocalały gdzieś na pogorzelisku kogut zapiał na zaranie, oznajmując pustkowiu początek dnia nowego. Głos ten usłyszawszy poruszyli się wszyscy. Lepsze on czasy, spokojne dwory przypominał.
— Tak nam też przystało póki żyjemy się obwoływać — zawołał Lasota, podnieść się usiłując.
— Dalej w drogę!


II.

W tej Gdeckiej błotnistej, odkrytej dolinie lada napaść była niebezpieczną, ni się schronić tu, ni bronić było można. Blisko stojące lasy pewniejszym były przytułkiem, tam więc udać się postanowiono.
Pierwsi powstali Doliwowie, myśląc o napojeniu koni, Dębiec też rozniecił ogień i klęcząc warzył coś w garnku, aby przynajmniej rannego Lasotę posilić trochą ciepłej polewki.
Ranek choć mglisty stawał się coraz jaśniejszym. Gdy Doliwowie do drogi już stali w gotowości, Lasota leżał jeszcze na rękach oparty.
— Sąsiedzie — rzekł Mszczuj — jechać nam trzeba, a zdajecie się nie myśleć wcale o podróży.
— Dajcie mi tu spokojnie umrzeć — rzekł stary wojak stłumionym głosem — po co się jeszcze męczyć, aby nędzne ocalić życie, gdy się ono nikomu już na nic nie przyda.
— Bóg nie chce śmierci, kiedy was ocalił — odezwał się Wszebor.
Nie dopuszczali Doliwowie, by się ich dawny sąsiad głodem zamorzył i ująwszy go pod ręce z ziemi podnieśli. Dębiec im dopomagał przyprowadziwszy konia, którego rany przez noc poprzysychały, wsadzono nań Lasotę i wyruszyli wszyscy z nieszczęśliwego pogorzeliska. Gdecz był naówczas niemal całej Polski wizerunkiem w gruzach leżącej i popiołach. Krajało się serce tym, co ją niedawno widzieli żywą, wesela pełną z grodami zamożnemi, z kościołami śpiewy nabożnemi brzmiącemi. Dziś panowało tu milczenie cmentarne, a kruki unosiły się nad nią szukając niedogniłych trupów i rozszalałe tłumy burzyły co jeszcze stało.
W posępnem milczeniu przejechawszy około zburzonego grodu puścili się drogą ku lasom. Tu choć dosyć obeznanym z krajem nie łatwo pokierować się było. Na jedynej wielkiej drodze przez las prowadzącej spotkać się mogli z oddziałami Czechów, lub gromadami pogańskiego chłopstwa po całej wałęsającego się okolicy. Puścić się więc musieli przez zarośla bezdrożne.
Mszczuj, który myśliwym był, zapewniał iż manowcami zaprowadzi ich ku Wiśle. Nie było bowiem innego schronienia, jak za Wisłą, choć ów spokój, który tam miał panować pogłoską był tylko. Nic nie ręczyło za bezpieczeństwo a biedni czterej zbiegowie, z których jeden był bezbronnym, drugi pokaleczony, obronić się nie mogli nawet napaści małej garstki złych ludzi.
Zapasu żywności też, oprócz tej jaką na plecach w worze niósł Dębiec i Doliwowie w sakwach mieli po trosze, nie było żadnego, ta zaś na długo starczyć nie mogła. Trzeba się było zdać na Opatrzność losu.
W głębinie lasów głucha panowała cisza — jechali ciągle gąszczami, zaroślami, w kierunku jak ich Mszczuj prowadził. Nie sprzeciwiał mu się nikt, bo lepiej znał kraj a pewnym był swego. Lasota jechał obojętny, nie pytając i nie patrząc prawie, jakby wszelkiej woli i siły pozbawiony. Doliwowie nie dziwili się temu, bo wiedzieli że rodzinę utracił, a i w nim już życia nie wiele było.
Miało się już dnia tego ku wieczorowi, gdy jadąc tak powoli Mszczuj, który oczyma sięgał daleko, aby nie wpaść w jakie niebezpieczeństwo, ręką dał znać jadącym za sobą aby przystanęli. Zatrzymano wnet konie, uciszyli się wszyscy. Mszczuj zsiadłszy ze swego począł skulony czołgać się naprzód. Z za gałęzi drzew już nieco z liści obnażonych widać było na małej łączce u pnia dębu starego, coś, czego z początku rozpoznać nie mogli. Bielało niby odzież jaka, ludzi oznajmująca. Mszczuj przyczołgawszy się tak do pnia po cichu, rozpatrzywszy się, wstał na nogi i skinął na stojących zdala towarzyszy, aby się zbliżyli.
Widok jaki teraz przedstawił się ich oczom nie obawę, lecz litość w nich wzbudził. U pnia dębu siedziało z włosami rozpuszczonemi śliczne dziewczę zaledwie lat piętnaście mieć mogące, a obok niej leżała druga w chusty obwinięta niewiasta, głowę na jej opierając kolanach, chora czy śpiąca.
Około nich leżało kilka węzełków, suknie rozrzucone i koszyk z żywnością. Były same tylko dwie. Po sukniach znać w nich było niewiasty majętnego rodu; młodsza miała na sobie przyodziewek futerkiem okładany, druga okryta była kosztowną szatą. Dzieweczka miała w uszach złote kolczyki i pełno pierścieni na palcach.
Mszczuj, który ją pierwszy zobaczył, stanął jak wryty; tak pięknej dziewczyny nie widział jeszcze w swem życiu. Obie niewiasty były jakby zmartwiałe, nie słyszały przybywających, nie poruszały się wcale.
Domyślał się Mszczuj, że ta, której głowa na kolanach spoczywała, uśpioną być musiała — a ta nie śmiała ani drgnąć, aby jej nie przebudzić.
Ale wprędce tętent i parskanie koni przebudziło śpiącą. Obie zerwały się z ziemi z okrzykiem przestrachu chcąc dalej w las uciekać. Gdy się starsza podniosła, ujrzeli w niej poważną niewiastą o twarzy jeszcze świeżej i pięknej z oczyma czarnemi wyrazu dumnego i pańskiego. Teraz patrzała niemi gniewnie. Dziewczę daleko mocniej przelękłe, chwytając ją usiłowało ciągnąć za sobą, gdy Mszczuj się ukazał i pospieszył zawołać by się nie lękały niczego.
Na ten głos i mowę ową usłyszawszy, niewiasty stanęły ośmielone. Starsza zaczęła przyglądać się Doliwie, jakby czekając aż się odezwie.
— Nie lękajcie się, miłościwe panie — rzekł tenże — myśmy nie napastnicy, sami uchodzim od napaści, nas tu dwu braci Doliwów, stary Lasota z pod Środy i człek ze służby. Jedziemy ze spustoszonego kraju od Gdecza, gdzie już i żywej nie zostało duszy.
Gdy to mówił Mszczuj, nadciągnęli jego towarzysze, zatrzymali się wszyscy na widok tych niewiast samych jednych wśród lasu, bezbronnych, aż litość nad niemi brała.
— Bogu Najwyższemu niech będą dzięki, co was tu ku nam sprowadził — ozwała się starsza niewiasta — Bogu niech będą dzięki. Oto już trzeci dzień, jak tu siedzimy same, drżąc a płacząc. Ostatni sługa co był z nami, poszedł się rozsłuchać po okolicy — i nie wraca. Na Poniec, gród nasz napadły gromady srogie — ledwieśmy z córką ujść zdołały z jednym starym. I tego niema teraz, nie wraca, a nas tu głodna śmierć lub zwierza paszczęka czekała... Co z domem, co z mężem się stało! Bóg jeden wie!
Zasłoniła ręką oczy, z których łzy pociekły i zamilkła.
Wszyscy z koni zsiadali, przybliżając się nieco. Młode dziewczę strwożone za matkę się kryło.
Z nazwiska męża znano starszą niewiastę; była ona rodem z Rusi greckiej matki dziecię, poślubił ją był możny władyka Leliwa.
Miała imię Marty.
Za Bolesława wielkiego czasów, gdy z Rusią były ściślejsze stosunki, swatali się książęta i żupany z Rusinkami, brali niekiedy Rusini żony ze dworu króla i po grodach.
Ani Marty Leliwowej, ani córki jej nikt z przybyłych nie znał z twarzy, ni je kiedy widział w życiu. Spicymirza inaczej zwanego Spytkiem, który niedawno się był przeniósł na siedzibę do Ponieca, widywali nieraz Doliwowie i Lasota. Mąż to był podeszły już w lata, rycerski, odwag niezmiernej. Nie śmiano domyślać się nawet co się z nim stało, zmiarkowali wnet wszyscy, że gdy podczas napadu czerni był doma, niżeliby miał uchodzić raczej życie dał. Mógł żonie swej i dziewce do lasu kazać się schronić, ale sam pewnie kroku dostał. Sługa ów Spytkowy, na którego czekali, aby wieści jej przyniósł o mężu i o grodzie ich — nie powracał; coraz więcej prawdopodobniejszem się zdawało, że go gdzieś pochwycono, albo się zabłąkał w lesie lub padł pastwą dzikiego zwierza. Niewiasty płakały i narzekały ciągle. Jawnem więc było dla Doliwów, że opuścić tak niewiast nieszczęśliwych nie godziło się.
Choć w tak srogiem utrapieniu, gdy życie na włosku wisi, nie czas myśleć o piękności niewieściej i w niej się rozmiłować — obaj Doliwowie, ujrzawszy córkę Spytkową, jako byli młodzi, nieżonaci a gorącego serca, nie mogli się jej napatrzeć.
Noc się zbliżała, wszystko się uciszyło, nawet niewiasty uspokoiły się, gdy wśród tej ciszy leśnej popłoch znowu padł na obozujących. Szelest cię dał słyszeć między gałęźmi. Zbliżał się chód jakiś i po chwili z gąszczy wysunął się wysłaniec Spytkowej, o którego powrocie zwątpiono.
Szedł on a raczej wlókł się, zataczając ze znużenia, z twarzą zbiedzoną i posępną — łatwo było odgadnąć, że złe przynosił wieści. Zbliżył się rozpatrzywszy ku ognisku, stanął, popatrzył litościwie na panią swą, oparł się na kosturze i milczał długo, oczyma tylko mówił, że go o co pytać nie było. Milczenie groźne panowało przy ognisku. Lasota się ozwał pierwszy:
— Zginął Spytek? co z waszym grodem się stało?...
Ręką w powietrzu zamachnąwszy, ku ziemi ją spuścił Sobek.
— Zdala tylko patrzałem — rzekł — jak dymiło gniazdo nasze — nie ma go już, nie został nikt, nic nie zostało. Ranny Żugwa, co się ze zgliszcz wywlókł do lasu, gdziem go konającego znalazł, powiedział mi tylko, że pan nasiekł dużą trupów górę, nim go dostali, a legł rycerską śmiercią. W kawały go rozsiekali zbóje.
Niewiasty na nowo płakać poczęły, popadawszy na ziemię. Doliwowie i Lasota odstąpili na stronę, naradzając się z sobą co dalej poczynać mieli.
Oba bracia się na to godzili, że niewiasty na konie posadzą, a sami pieszo pójdą.
Odeszli z sobą do narady dwaj bracia, a choć zgodni, jakoś tak na się patrzeli, jakby się pokąsać mieli i nieufnemi ku sobie spoglądali oczyma. Przyczyną tego było owo dziewczę, na które oba łakomie patrzeli i jeden drugiemu oczy śpiegował. Mszczuj posądzał Wszebora, a Wszebor Mszczuja. Wreszcie umawiać poczęli się, który da konia dziewczynie. Żaden ustąpić nie chciał, dopiero gdy wybór był bliski, wstyd im się zrobiło ludzi i samych siebie. Zgodzili więc się wpierw ją i matkę ratować a potem dopiero rozprawić się mieli czyją ma być. Spytkowa i córka miały same konie wybierać.
Jak tylko świt sposobiono się do drogi. Matka i córka stały gotowe, gdy się przed niemi Doliwowie z końmi znaleźli. Dziękowała Marta Spytkowa, a popatrzywszy na nie wybrała Wszeborowego konia, który był cięższy i silniejszy, chcąc za sobą córkę posadzić, aby się od niej nie rozdzielać, wtem Mszczuj się ozwał że konie ich słabe były, podróż długa, więcej jak po jednemu sadzić na nie trudno. Dziewczę się do matki tuliło, Spytkowa wahała, wreszcie uścisnąwszy dziecko i poszeptawszy jej na ucho, siadła starsza pani na Wszeborowego konia, Kasię dając Mszczujowi, który zwycięzko a szydersko na brata się oglądał.
Dziewczę imię miało Katarzyny, jednej z najpowszechniej czczonych naówczas patronek.
Ruszyli więc w imię Boże, manowcami znowu i koń przed koń, tak że dziewczę za matką zostać z Mszczujem musiało.
Mijając ze starszą brata, Wszebor schylił mu się do ucha.
— Niedoczekanie twe, abyś ty się nią długo cieszył, wezmęć ja ją z kolei.
— Zobaczymy — rzekł Mszczuj.
— A no....
— Zobaczymy.
I tak się gniewni bracia rozstali.
Umyślnie wiedziono najdzikszemi puszczy ostępami, w których śladów nie było ludzkiej stopy. Lasy się w tę stronę nieprzerwanie ciągnęły. Jechali tak długo, gdy z południa rzednąć począł bór i ze strachem niemałym wybiegłszy naprzód Mszczuj, spostrzegł, że stali nad rozległą płaską, odkrytą równiną.
Sobek, który bartnikiem niegdyś bywał, wdrapawszy się na drzewo, dojrzał w dali spalony gródek, mury kościołka na pół obalone a co gorsza — zdało mu się dojrzeć też ogromne obozowisko ludzi pieszych i konnych, z szeroko porozkładanemi ogniami, około których stada się pasły, bydło i konie leżały, kupy jakieś nagromadzone sterczały.
Domyślał się iż trafili na jednę z tych gromad, które ciągnąc z osady do osady, dwory, grody, klasztory i kościoły pustoszyły równając z ziemią.
Potrwożyli się, chcąc nazad w puszczę niewiasty; godzili się wszyscy dalej w lewo brnąć, w stronę w którą się lasy zataczały i niemi okrążyć dolinę. Śmielszy od nich Sobek radził w gąszczy przystanąć i czekać, sam się ofiarując iść na zwiady, a biorąc się ochoczo do tego, dozwolono mu się wybrać.
Od kraju lasu do obozowiska przestrzeń była znaczna — musiał Sobek tak się przekradać, aby nie widziano, że z puszczy wychodził. Dosyć mu też czasu zabrało to przekradanie się, gdy usłyszał wreszcie rżenie koni, ryk bydła i szmer a gwar ogromnej ludzi kupy.
Był już około pastwiska.
Śmiały równie jak zręczny wsunął się w stado pasących się koni. Ztąd już widzieć mógł, iż nie na wojsko żadne trafił ani na Czechów lub Prusaków, ale na tę zbójecką czerń, która z żagwiami i kołami od dworu do dworu ciągnęła.
Biesiadowano ze śmiechem i krzykami około pobranych łupów. Dalej w pośrodku obozu powiązane w łyka, leżały pokotem pobrane niewiasty i wyrostki.
Za obóz wyrzuconych kilka się trupów walało około których psy warcząc chodziły. Paliły się ogromne ognie, a przy nich piekły się barany i porznięte bydło. Stały beczki poodbijane, z których kto chciał czerpał. Sobek stał tak patrząc pośród koni, nie wiedząc czy iść ma dalej, gdy opiły parobczak, który z biczyskiem stada pilnował, przystąpił do niego i począł mu się przypatrywać.
— Pasza zła! — zamruczał wreszcie poczynając rozmowę chłopak.
— Ta! dla koni — odrzekł Sobek — a dla nas jest jej poddostatkiem.
— Cóżeś to ty głodny? — zaśmiał się.
— Ja nie! ano mi szkap szkoda.
— Licho ich nie pobierze. Darmoć one przyszły, bośmy je po dworzech zganiali, choćby który i zdechł! — mówił Sobek spokojnie.
— Na, na, — mruknął parobczak — jużby dosyć tej włóczęgi... Dwór się na okolicę pono i jeden nie ostał, ani klasztór, ani kościelisko, a za chatą tęskno...
— Hę? cóżeś to w niej zostawił? — dziewczynę?
— A pewnie, jak nie dwie! — odparł parobczak i obrócił się głową ku obozowisku.
— Toć już pewno wrócimy teraz, kiedy nie ma co dalej robić, bo nic nie zostało! — a i mnie do chałupy markotno — rzekł Sobek.
— Zjesz licha! — rzekł pastuch. — Zostało Horodyszcze Olszowe! Władyki się na nim zamknęły, z któremi skarby są wielkie i dziewuch siła, a tych ani dostać.
— Gdzie? jakie Olszowe Horodyszcze? — wtrącił stary — jam nie słyszał.
— Boś stary i głuchy! — śmiał się parobczak — a gdzieżeś był gdy my tam chodzili?
— Ja? — odparł Sobek — jam trzodę pasł, niewiem nic.
— Toć tam ludzi nam nabito i musielim precz odejść — ale ich głodem weźmiemy!
To mówiąc, pastuch świstać począł i do rozmowy nie miał ochoty.
Sobkowi też wić się rwała, klął wołając, że po lepszą łozę musi iść.
Nikt nań nie zważał. Powlókł się w gąszcze nad rzeczkę i napowrót począł z tą samą ostrożnością przedzierać się zaroślami ku lasowi. Śmiała ta wycieczka szczęśliwie mu się powiodła, nikt nań ani spojrzał nawet.
Wrócił na miejsce, gdzie nań niecierpliwie oczekiwano, wcześniej niżeli się go spodziewano.
Opowiedział rozmowę swą z pastuchem i zamiar tej samej czerni, która i w Poniecu była, a teraz podzieliwszy się łupem, zabrać jeszcze Olszowe Horodyszcze chciała, gdzie im ludzi nabili i chyba ich głodem brać będą, bo władyki się dobrze bronią.
— Ho! ho! — przerwał mu Lasota — opowiadanie — niedoczekanie. Na Horodyszczu siedzi stary Belina ze swoimi, ten się zawczasu zasposobił, nie da się choćby mu się i rok bronić przyszło. Belinę znam. Śmiali się z niego ongi ludzie, że w bezpiecznem miejscu siedząc, zawsze się tak zbroił, opasywał, zboże zsypywał, jakby się oblężenia spodziewał. Przed się on jeden rozum miał. Za Bolesława myśleli wszyscy, że się już wszystko skończyło, tylko on w nawrócenie nie wierzył, a wróżył wciąż że poganie kiedyś kościoły wywrócą a nas chrześcian wymordują. On ci jeden wiedział i widział co się stać miało! — dodał wzdychając Lasota.
— A czemużby my, miłościwy panie — odezwał się Sobek — zamiast za tę Wisłę, do której się trudno dobrać, nie pociągnęli na Olszowe Horodyszcze! Ja bym poprowadził!
Zamilkli wszyscy. Nikt się nie sprzeciwiał i nie opierał się tak szczęśliwej myśli. Przed wieczorem jeszcze pociągnięto głębiej w puszczę dla bezpieczeństwa. Następny dzień zostawał cały jeszcze na powolny pochód ku Horodyszczu.


III.

Do dnia o słocie, wyruszono z noclegu. Nocą jeszcze wzięło się na deszcz jesienny, spokojny, powolny, do gęstej mgły podobny, który się na długo obiecywał. Oślizły wnet drogi leśne, obmokli wkrótce podróżni, a niewiasty przemarzłe jechały i zmoczone, choć się od zimna i wilgoci poosłaniały. Spytkowej na płacz się zbierało.
Mszczuj ani wczoraj ani dnia tego wiele nie zyskał na dziewczęciu, przy którem ciągle się być starał. Kasia była milcząca, słowa się nie mógł dopytać Doliwa. Za to pani matka mówiła za dwoje. Mówiła o sobie, o mężu, o córce, o wszystkiem co na pamięć przyszło. Rozpowiadanie to widać było dla niej potrzebą, bo gdy Doliwy nie stało, wołała Sobka, obracała się do córki, a rzadko się jej usta zamykały. Smutku się znać w ten sposób pozbywała, bo ledwie zamilkła, łzy się jej puszczały z oczów.
W przeciągu jednego dnia, Wszebor z panią matką tak już był poufale a dobrze, jakby się znali od dawna.
Stary Lasota milczał drogę całą, Dębiec z Sobkiem przodowali gwarząc po cichu z sobą.
Tak się coraz w głąb puszczy dalej dostawali, a dzień ten mimo wszelkich ostrożności nie odbył się bez strachu.
Wśród lasu, Sobek najprzód poczuł zgorzelinę. Rozpatrując się baczniej spostrzegł w gąszczu z gałęzi narzuconą kupę. Zbliżywszy się ostrożnie, znaleźli tu śpiącego człowieka, który zbudzony nagle, spostrzegłszy ich wyrwał się chcąc uchodzić. Bliżej stojący Sobek z Dębcem, rzucili się nań i obalili na ziemię — lękając się aby o nich nie oznajmił bo nie wiedzieli kto był.
Sobek poznał w nim zbiega, a nie włóczęgę z czerni. Straszno było wejrzeć na niego, bo, choć młody i silny, od dni wielu kryjąc się bez żywności, wychudł był i wysechł straszliwie a głodowa gorączka i obłąkanie go opanowało. Sił miał mało, wejrzenie straszne, jakby mu się wewnątrz paliło, a płomię lało oczyma. Podniesiono go z ziemi, a Spytkowa dała mu chleba suchego, który on schwyciwszy zapamiętale jeść począł.
Lasota litujący się chętnie tym, co jak on nieszczęśliwi byli, pilno się w zmienione lica począł wpatrywać, zdało mu się jakoby go gdzieś kędyś widywał.
Zbieg też popatrzywszy nań — zamruczał pierwsze słowo, co mu się z ust wyrwało: Lasota.
— Boże miłosierny! Toś ty nie kto inny tylko Bohdaś Toporczyk! — krzyknął stary ręce łamiąc. — Ale cóż ty w lesie robisz sam?
Przecieżeś przy Kaźmirzu był i myśleliśmy, żeś z nim za granicę do Niemców wszedł. Królewicz cię lubił, nie powinien był opuścić.
Dopiero się usta Toporczykowi otwarły.
— On też mnie nie opuścił — rzekł, odbiłem się ja przypadkiem od dworu jego, nim ujechał do matki. Potem już wracać nie było do kogo i gonić nie miałem sposobu. Chwyciła burza i ot — co się ze mną stało.
Mówiąc, jęczał Bohdaś. Stali nad nim wszyscy z miłosierdziem wielkiem mu się przypatrując. Znowu tedy jednym biednym człowiekiem pomnożyła się owa gromadka, a nim go odżywiono i naradzono się, co poczynać dalej, wieczór się zbliżył, a ponieważ słota trochę ustała wszyscy się do dalszego uszykowali pochodu. Wedle rachunku Sobkowego przed pierwszemi kury dostać się mieli do tej doliny, w środku której nad rzeczką stało Belinów Olszowe Horodyszcze. Sobek z Dębcem szli przodem, za nimi jechał Lasota, dwie niewiasty, przy których szli Doliwowie i przybysz ostatni. Tego Mszczuj pod rękę wiódł, bo nie wiele jeszcze siły miał do chodu.
Spytany Lasota przez jejmość starszą, mógł poświadczyć o Toporczyku, iż był na dworze królowej Ryksy, przy królewiczu Kaźmirzu wychowany, któremu go do zabaw dodawano; starego rodu i możnego dziecięciem. Spodziewano się po nim wiele, bo go uczyli Benedyktyni i sam dwór głowę otwierał, a pojętny był we wszystkiem i choć nauki miał więcej, niż inni, rycerskiego ducha w sobie zachował...
Gdy tak szli, zagadł go Lasota, pozywając ku sobie, aby się coś więcej dowiedzieć, jak popadł w to nieszczęście, z którego cudem ocalał. Lecz o tem niechętnie mówił Toporczyk, winę zwalając na nieostrożność własną. Na wspomnienie o Masławie, wstrząsł się cały i w gniewie zawołał, że wolałby z głodu umrzeć lub od czerni zginąć, niż łaską jego żyć.
— Psiego syna tego imienia wymówić nie mogę, bo mnie dławi! — mówił. — On sprawca, on winowajca, on zdrajca. Wszystka krew nasza na jego głowę! Nie może być, aby go Bóg nie ukarał. Królową najprzód prześladował i wygonił, królewicza zamordować chciał, gdyby mu nie był uszedł, sam panowania zapragnąwszy!
I wedle obyczaju wieku, Toporczyk kląć począł Masława, za którym też nikt się nie ujmował.
— Psa wart — przerwał Lasota — też pewna, a skoro siłę będzie miał, pokłonią mu się ludzie, komu życie miłe!
— Nie doczeka zbój tego, nie doczeka, póki nas choć garść została — począł Bohdaś. — Albo nazad nie możemy powołać do nas wnuka Bolesławowego? Uszedł od nas, ale gdy doń ręce wyciągniemy przyjdzie i panować nam będzie. Iść trzeba — prosić, wołać!
Gdy tak rozpowiadał, a wszyscy słuchali ciekawie, po długim pochodzie już w głęboką noc, kazał się najprzód jadącym uciszyć, potem stanąć Sobek, bo się las przerzedzać zaczynał i zdało się, jakby się już zbliżali ku dolinie, wśród której stało Olszowe Horodyszcze.
W istocie dolina, którą mieli przed sobą była ową Olszowy, a w pośród niej nad rzeczką Olszanką wznosiło się Horodyszcze, na kopcu dosyć wysokim i mocno obwarowanym. W dolinie nie było żywej duszy, nad rzeczułką tylko ślady były świeże jeszcze ogromnego zbiegowiska wydeptane, wyleżane, wypalone miejscami. Głownie zgasłe, koły przy których konie stawiano, jamy na ogniska pokopane w ziemi, kupy kości białych zalegały dokoła.
Zaledwie z lasu się wysunęli w dolinę, gdy na gródku posłyszeli nawoływanie, znać ludzie czujni, spostrzegłszy ich, zaraz się ruszyć musieli. Sobek, który po nocy dobrze widział, dostrzegł, iż po nad ostrokołami ludzie wyglądali tu i owdzie. Im się ku gródkowi bardziej zbliżali, tem ruch silniejszy się stawał. Do wrót wiodła droga stroma, pozawalana umyślnie kamieniami i belkami. Zostawiając za sobą towarzyszów, ruszył przodem pierwszy stary Lasota. Czatowano już nań u wrót, bo gdy huknął i nawoływać zaczął: Belina! wnet mu się odezwano, a w górze na pomoście pokazała się postać jakaś ciemna, mężczyzna z kijem w ręku.
Na usilne ich prośby zrazu nie chciano ich na gródek przyjąć z powodu braku miejsca i pożywienia. Dopiero po długich prośbach i zaklinaniach Toporczyka, ukazał się sam stary Belina.
— Chodźcie wszyscy — rzekł chmurno — chodźcie a nie mówcie nic, aż oczyma własnemi ujrzycie co się tu u nas dzieje.
Wstąpiła tedy pierwsza Spytkowa z córką i ledwie próg przeszedłszy padła na kolana, Bogu i gospodarzowi dziękując. Wnet potem Lasota, Toporczyk, Doliwowie i słudzy, którzy konie za sobą wiedli.
Belina milczący przodem idąc prowadził — na witanie czasu nie było. Podwórza w grodzisku w istocie widok przedstawiały dziwny i straszny, litość mogący obudzić. Jak okiem zajrzeć, jednym pomostem na gołej ziemi, na słomie, w błocie leżeli ludzie tak ściśnięci, iż ścieżki do przejścia pomiędzy niemi nie było.
Naród to był wszelkiego stanu i wieku, matki z dziećmi na rękach, wyrostki tulące się przy kolanach starców, wojacy w poszarpanych pancerzach skórzanych, zgrzybiali mężowie bez okrycia głowy, napół nadzy.
Kto ledz nie mógł, siedział oparty o ścianę, o plecy sąsiada, o nogi jego. Niektórzy ze znużenia, może z głodu, spali tak głęboko, że ich ani światło, ani głosy, ani potrącanie nogami, przechodzących obudzić nie mogło. U szop, pod budynkami, w sieniach, wszędzie tę nawałę ludu nieszczęśliwego widać było. Twarze zbladłe, żółte, wynędzniałe, dowodziły, że i tu ledwie czem było życie utrzymać.
Stary gospodarz z posępną twarzą wiódł ich naprzód na dół do wielkiej świetlicy, gdzie za lepszych czasów izba była gościnna i stołowa. Tu też pokotem ludzie leżeli na ziemi, na ławach, na stołach.
— Mieśćcie się sobie gdzie i jak możecie. Niewiasty do moich zawiodę. Co Bóg da to da!
Leżący na podłodze, stołach i ławach, przebudzeni światłem i głosem, tu i owdzie, przecierając oczy podnosili głowy, przypatrywali się stojącym jeszcze przybyszom. Z kilku kątów odzywały się wołania: — Lasota! Mszczuj! Wszebor! Bohdasia Toporczyka chwycił już był syn gospodarza młody Belina, z którym na dworze królowej i królewicza byli w drużbie serdecznej — chwycił go i ściskał wołając: — Nie wiń nas bracie, nie wiń, a patrz.
Zaledwie światło zagasło, pospali się znowu wszyscy, a kto nie usnął dyszał cicho, aby drugich nie budzić. Stary Lasota padł między leżących, a młody Tomko Belina umieścił Bohdasia w kącie, a sam poszedł na straż. Tak się skończyła owa wędrówka niebezpieczeństw pełna, szczęśliwiej niżby się kto mógł spodziewać.
Nazajutrz rano, ledwie świt, ruszać się poczęli wszyscy. Obraz ten po dniu prawie straszniejszym był niż nocą, która nie dawała lica ludzkiego dopatrzeć a snem ból skrępowała. Teraz się to wszystko rozbudzane poruszało i w słowach a jękach skarżyło na niedolę swoją. Dzieci kilkoro poumierało nocą z chłodu i głodu. Niewiasty zawodziły z płaczem wielkim obstępując zżółkłe i zsiniałe zwłoki. Jęczeli chorzy, wołali o pokarm głodni, żadna noc tu nie przeszła, żeby kilku ofiar nie wzięła. Krzątano się około pogrzebów, których na gródku nie było gdzie sprawić. Musiano nieść zwłoki do lasu, aby je tam pogrzebać. A spieszyć było trzeba i oglądać się, żeby czatująca czerń nie napadła.
To był pierwszy widok, który oczy przybyłych uderzył, gdy zrana wyszli aby się rozpatrzeć dokoła. W drugim podwórzu wołano na mszę św., gdzie na górnym ganku, codzień rano O. Benedyktyn Gedeon, człowiek wielce świątobliwy, ocalony z Trzemeszeńskiego klasztoru odprawiał ją, aby ducha i męztwa nieszczęśliwym dodawał. Widok był piękny choć smutny, gdyż co żyło cisnąć się poczęło, mężczyźni i niewiasty, aby się modlić do tego Boga, w którym jednym ratunku nadzieję pokładano.
Wszyscy prawie ci zbiegowie odzieży całej nie mieli, stali w porwanych opończach, w kaftanach zabłoconych, w łachmanach prawie.
Bohdaś dnia tego wstać nie mógł i gdy przyszła godzina roznoszenia strawy musiano mu ją przynieść do kąta w którym leżał.
Licha to była strawa. Chleba już oddawna piec nie mogli, wszyscy więc obchodzili się polewką z mąki. Nikt się na głód uskarżać nie śmiał. Radzono codzień czy nie iśćby za Wisłę, lecz tam trzeba się było albo poddać Masławowi, albo z nim do walki wystąpić, a ponieważ znaczniejsza część brzydziła się Masławem i pogaństwem, rozprawy kończyły się i nic uradzić nie umiano, a ojciec Gedeon zamykał je, jednemi zawsze słowy:
— Módlmy się, w Bogu ufność miejmy, Bóg pomoże!
Tylko młodość w takim uścisku szczęśliwą jest, że na chwilę o niem zapomnieć może. Któżby się domyślił, że nazajutrz rano, pierwszą troską obu Doliwów było wyśledzić, gdzie się Kasia podziała. Wstali natychmiast zabiegając i kręcąc się a dowiadując się gdzie córka lub matka być mogła. Już w drodze z powodu dziewczęcia tak się z sobą jakoś, nie mówiąc o co powaśnili, iż unikali nawet rozmowy i jeden od drugiego głowę odwracał. Obu piękne dziewczę z myśli wyjść nie mogło. Wszebor sobie panią matkę tak pozyskał w ciągu drogi, że już jej dla siebie pewnym był, ale nie obrachował tego, że żwawa i raźna jeszcze niewiasta, nie dla siebie samej na niego okiem rzuciła. We wdowieńskim stanie, bez opieki mówiła sobie trudno pozostać było... Chciała niby nie sobie męża, a dziewczynie dać ojca i dla niej się poświęcić. Wszeborowi coś innego się śniło.
Mszczuj nie mogąc się w czasie podróży zbliżyć do Kasi, jeszcze więcej się w niej rozmiłował. Myśleli teraz oba tylko o tem, jakby dalej serdeczne zamysły prowadzić.
Na Olszowem Horodyszczu w pośród tego natłoku trudno było kogo zobaczyć i dostąpić do niewiast. Trzymały się one osobno w kilku izbach pod opieką Belinowej. Więc choć oboje rozmiłowani błądzili po podwórzach, nie spostrzegli tych, za którymi gonili.
A tu im trzeci przybył młody Belina, który zrana przyszedłszy do Toporczyka gorąco się go jął o Kasię rozpytywać. Ale ten zbolały i strapiony nie umiał mu nic o niej powiedzieć, radził mu lepiej Doliwów się o to zapytać. Kolnęło ich to, że już i więcej ktoś począł myśleć o dziewczęciu.
Tak wśród tych chmur, jak słoneczko jasne, kraśna twarzyczka młodym oczom na pociechę i utrapienie zaświeciła.
Starzy rozprawiali o obronie, o chlebie, tamtym niebieskie oczy o niczem myśleć nie dawały.


IV.

Jesiennego poranku dwóch młodych ludzi w proste siermięgi przyodzianych, na lichych szkapach, podjeżdżało zwolna ku dosyć szeroko rozlanej Wiśle, która od jesiennych słot wezbrała. Zdala już na wysoko podniesionym brzegu jej widać było zamczysko i szare miasto u stóp jej rozłożone.
W mieście i okolicy ludu i ruchu było dosyć. Około zamczyska, opasanego wałami, z poza których malutki kościołek bez krzyża, niegdyś Benedyktyński, wyglądał (bo ich tu Bolesław w roku 1015 osadził) — roiło się jakby wojsko jakie, kupami poustawiane. Gdzie niegdzie ponad niemi dostrzedz było można stanice na wysokich żerdziach powbijane w ziemię i chorągwie czerwone.
Dwaj jadący spojrzeli na siebie, jeden z nich zestarzały był bartnik Sobek, wierny Spytkowej sługa, drugi młodszy był Wszebor Doliwa. Wysłano ich obu na zwiady z Olszowego Horodyszcza, choćby do Masława dotrzeć przyszło, aby wiedzieć co tuszyć i jak sobie radzić.
Choć nie bardzo chętliwie ważył się na to Doliwa, ale nastali nań wszyscy, gdyż się sam chlubił z tego, iż na dworze Mieszka komornikiem był razem z Masławem i najlepszym jego powiernikiem. Dziś ten Masław niepoczciwie urosłszy, z lichego pacholika, kneziem się płockim nazywać kazał i o zawojowaniu całego spustoszonego kraju zamyślał.
Trzeba było wiedzieć zamkniętym na gródku jak rzeczy stoją i czy się godzi od czerni życie ratując na Masława rachować. Wszeborowi nic się stać nie mogło, a na przebiegłość swą wiele liczył.
Sobek, jako prosty człek, niczego się tu nie lękał. Wołałby był Doliwa nie stykać się z Masławem, ale mus był wielki. Na Horodyszczu prędko żywności zabraknąć mogło, dostać się w ręce czerni, jedno znaczyło co głowę na pień położyć, musiano więc próbować, ażali się ocalić lub okupić nie da.
Wszebor, który zrazu był zuchwale prawił o spotkaniu się z Masławem, teraz dopiero gdy ujrzał przed sobą miasto i chwila przyszła stanąć przed nim, zadumał się mocno. Sobek mu w oczy patrzał milczący i ku rzece wskazywał. Zdala jak na dłoni widać było niedaleko związane dwie wielkie łodzie, wiosłami ku brzegowi, na którym stali, pędzone.
W łodziach pełno było koni i ludzi.
Zdala poznał Wszebor, iż zbrojni byli i rycerscy. Twarzy jeszcze rozeznać było trudno. Gdy tymczasem czołna spojone do brzegu już dobijały i coraz wyraźniej widać było tych, co się na nich przeprawiali. Poznał Wszebor Masława, choć się tenże bardzo odmienił. Gdy się czołno do brzegu a jeźdźcy ku niemu też zbliżyli chciał Masław pogardliwie oczy odwrócić, ale go coś w twarzy Wszebora uderzyło... Nie poznał go zrazu, brwi nachmurzywszy, srogo się począł wpatrywać. Wszeborowi by się było na śmiech zebrało, na widok tej okazałości w polu straconej, gdyby nie musiał myśleć co z sobą pocznie.
W tem drgnął Masław, gdy Wszebor pozdrawiając go, półgłosem się odezwał:
— Do waszej miłości jadę właśnie, więc pozwolicie pozdrowić:
Nie wątpił już Masław, że dawnego znajomego miał przed sobą.
— Cóż was tu prowadzi? zkąd? czego chcecie? — przemówił Masław groźno i srogo. — Mów, a raźno, u mnie czasu niema!
— Miłościwy panie — począł Wszebor — nie tak to łatwo w dwóch słowach powiedzieć z czem człowiek jedzie. Wy wiecie co się dzieje dziś, wy tylko możecie powiedzieć, co z nami będzie jutro... Do was trzeba iść pytać co robić!
Masławowi pochlebiło widocznie, że mu przyznano panowanie nad przyszłością.
— Co robić? — rzekł bez gniewu — kto chce głowę ocalić, służyć mi musi! Siły tu nie ma nikt i nie będzie mieć tylko ja. Jutro wszystko się z niemieckiego, z czeskiego jarzma wykuje — a ja będę panować!
To mówiąc odwrócił się, a twarz jego wykrzywiła się śmiechem dzikim, wymuszonym, fałszywym.
Wszebor milczał spuściwszy głowę, Masław uderzył ręką po mieczu, który wisiał u pasa.
— Pytają się jakiem ja prawem będę panować! — dodał — ot prawo moje! Kto ma siłę, ten ma panowanie, a kto ma rozum, ten ma siłę — a kto rozumu niema, ten choćby mu siłę dano, to ją traci, tak jak oni! (Wskazał ręką ku zachodowi). Niedołężne plemię trzeba było precz za drzwi wyrzucić, starą swobodę powrócić kmieciom i wiarę dawną. Nam swojem życiem żyć, nie cudzem. Nie potrzebujemy cudzych Bogów, ani cudzych panów! Kaźmirz, którego matka na mniszkę się zdała, niech u wuja w Kolnie śpiewa w chórze — to jego miejsce, a nie tu nam panować. My nie mnichy.
Mówiąc tak, szedł, a coraz na Doliwę spoglądał i rozgrzewał się własnemi wyrazy.
— Ja mam w ręku Mazury moje, ze mną pójdą Prusaki i Bietuwiszki, wszyscy co do swojej starej wiary są przywiązani. Nas ćma, a was garść, wkrótce i nic nie zostanie. Ziemie bezpańskie weźmie kto ma siłę, ja siłę mam! mam! Gadaj ty mi zaraz kto cię wysłał?
Doliwa miał czas wobec niebezpieczeństwa męztwo i zimną krew odzyskać, ruszył ramionami obojętnie.
— Jestże u nas komu wysyłać! — rzekł powoli. — Ze starego rycerstwa ziemian i władyków ledwie gdzie który ocalał, wilkom na paszę. Nas dwóch braci uratowaliśmy żywot od Czechów i czerni. Któż mnie miał posyłać? Przecież dawniej byliście dla mnie druhem, dziś możecie przyjąć choć za sługę! Moim żywotem nie wiele się pożywicie, a zdałbym się może.
Masław się zadumał.
— Słuchaj Doliwo — odezwał się wreszcie — ciebie jednego wezmę, chcę ci być dobrym panem, ale głowy pilnuj na karku, bo ona tobie potrzebniejszą niż mnie, brata nie chcę, nikogo innego, niech ich czerń wytłucze do nogi. Chcesz ty mi służyć? wezmę cię?
Wszebor się skłonił, podniósł głowę i w oczy mu spojrzał śmiało.
— Dla czego bym ci służyć nie miał, ale cóż będzie z bratem, leży on w lesie, na polanie, chory, dwa dni drogi ztąd.
— Niech go tam wilcy zjedzą! — śmiejąc się i klepiąc po ramieniu Wszebora, odparł nowy kneź — ty u mnie zostaniesz, więcej ja nikogo znać nie chcę.
Wszebor zamilczał, nie nalegając. Mówiąc o bracie, chciał sobie do ujścia zostawić pozór, toby po niego mógł niby od Masława się wyprawić. Spodziewał się w inny sposób z pomocą Sobka się wymknąć.
Masław ciągle go badał niespokojnemi oczami, ale twarz mu się rozjaśniała.
— Nie źle się to nadaje — odezwał się — bo mnie trzeba dwór sobie urządzić. Ochmistrzem cię zrobię. Te moje chłopiska, do wszystkiego dobre, ale obyczaju pańskiego i królewskiego nie znają nic. Ja dwór muszę mieć, jak wszyscy na świecie króle i kneziowie. Ty mi ludzi dobierzesz i nauczysz. Chcę by u mnie było tak, jak bywało za starego Mieszka i Bolka.
Wszebor godził się pozornie, nie okazując wstrętu. Masław poklepał go po ramieniu.
— Biorę cię, pamiętaj, ze mnie dobry pan, szczodrobliwy ale groźny.
Na tem skończyła się rozmowa, Masław zwrócił się ku swojemu orszakowi, Doliwa wrócił do Sobka, który z końmi stał na uboczu. Ocalić głowy i zbliska się przypatrzeć Masławowi, inaczej nie mógł, tylko przyjmując to, co mu nowy kneź tak łaskawie ofiarować raczył.
— Jedziemy na dwór — rzekł cicho Doliwa. — Zostaniemy tu do czasu ano i wy i konie dobrze by zawsze były w pogotowiu, aby się ztąd wyrwać gdy przyjdzie pora.
Sobek głową kręcił.
— Wyrwać się ztąd nie będzie trudno — odpowiedział. — Nie pilnują się oni tak bardzo, są bezpieczni. Butny pan! butny! — dodał cicho. Siedli tedy spoczywać, a konie paść się poczęły. Niedługo także Masław powrócił, oczyma Wszebora szukając. Wstał on, podchodząc ku niemu. Masław zbliżył się do niego, już zdala poczynając. Wskazywał na miasto, które ztąd na wzgórzu widać było.
— To będzie mój Poznań! — rzekł z uśmiechem. — Rozumiesz! Ztąd ja nad obiema brzegami Wisły panować będę.
I rękę wyciągnąwszy zatoczył nią dokoła.
— Prusaków i Letuwiszków przyłączę. Czechów won przegnamy i pobijemy, Niemców i nogi nie puścim za Łabę. Dalej ich wyżeniem. Wszystko co chrześcian nienawidzi pójdzie ze mną.
Oglądał się wciąż na Wszebora, jakby pochwały i potwierdzenia żądał.
— Co ty na to?
— Ha! no! byleście wojsko mieli!
— Mam i mieć będę i wyćwiczyć potrafię — dodał Masław. — Ja sam choć dworakiem byłem, ale wojakiem razem byłem i jestem. Prusaki naród dzielny. Ci to sami co Wojtaszka zabili, co go Bolko wykupił i w Gnieźnie położył, a teraz go sobie Czechy wyniosły! Ci sami co się staremu Bolkowi nie dali. No — a ja z niemi brat, swat! Począł się śmiać, zacierając ręce. Zobaczysz sam, dziś tu od nich przyjdą posłowie. A wiesz czemu ja to winien? oto temu, że poganinem jestem i żem powywracał krzyże. Wszystek lud ze mną. No co wy na to? co? — zapytał, śmiejąc się.
— Dziwię się tylko — odparł Doliwa — a powiem wam, abyście dobrze obliczyli siły przeciw chrześcianom. Dużo was, tamtych też sporo. Pochlebiać wam nie będę. Na Rusi krzyże stoją, Czechy ochrzcone, Niemcy wszystkie. Jest tego siła!
Zaśmiał się Masław, oczy mu się zaiskrzyły. Nie podobało mu się to w nowym słudze, że mu się ani dziwił ani pochlebiał.
— Ty człecze jakiś — zawołał — ty może myślisz, że mi się śni moja siła? No to ja ci w żywe oczy pokażę.
Popatrzał w dal i na bliższego sługę skinął.
— Hej, Didko! przewietrzcie mi sokoły i powracajcie sami z niemi. Huba ze mną pojedzie, nie ma tu stać czego.
Ręką wskazał na czołna, ku którym iść począł żywo. Sobek oczyma Wszeborowi dał znać, aby się o niego nie troszczył, szedł więc Doliwa za kneziem. Masław szybkim krokiem dążył ku przewozowi, wskoczył do łodzi, konia dla siebie i Huby zabrać kazawszy, a widząc Wszebora nędznie odzianego, kazał mu w czołnie pozostać i iść piechotą na zamek, a Huba wydać mu miał ze skarbca odzież, jaka ochmistrzowi przystała.
Łodzie tymczasem, do których pędzenia było kilku Mazurów z wiosłami i drągami, szybko poczęły rzekę przerzynać.
Masław stojąc w łodzi, na zamek spoglądał dumnie. Gdy łódź do lądu przybiła, Masław Doliwę pożegnawszy, konia swojego dosiadł i z Hubą ku zamkowi pojechał. Widać było z dołu, jak lud, zobaczywszy go, się poruszał a w chwilę potem huczały okrzyki na powitanie.
Zadumany, posępny, powoli powlókł się za nim Wszebor. Ludu było wszędzie mnogo. W podwórzach zamkowych stały beczki i kadzie z piwem, część na ziemi siedząc jadła i biesiadowała, inni leżeli i odpoczywali. Około dawnego kościołka Benedyktynów stał tłum gęślarzy, wróżbitów, starych bab, czerni z lasów wybiegłej.
We wnętrzu otwartej świątyni, gorzał już rozpalony ogień, zwijały się około niego biało poosłaniane niewiasty. Przed wywalonemi drzwiami, na drągach stały powbijane w ziemię stanice, wyobrażające potwory różne i niezgrabne o kilku głowach postacie. Pomiędzy niemi odkopany gdzieś z ziemi, wbity słup był kamienny z gruba ociosany, w którego kształtach domyślać się było można bałwana o trzech czapkach, z rękami na piersiach, które miecz i korowoj trzymały.
Gęślarze posiadawszy na ziemi pod nim, nucili pobrzękując, a lud przysłuchiwał się pieśni.
Ładu tam na tym dworze na prędce zebranym nie było. Swary tu i owdzie powstawały nagle, wybuchła wrzawa, słychać było uderzenia kijów i szamotania się.
Wszeborowi nie łatwo się było przecisnąć, nikt też ani nań spojrzał, popychano go tylko i nie wiedział, gdzie się obrócić, gdy wychodzący ze dworca Huba spostrzegł go, rozepchnął tłum i wnijść za sobą kazał...
Zaprowadził go do skarbca pańskiego, od stropu do podłogi, po ścianach, na ziemi, wszędzie leżało i wisiało odzieży, zbroi, wszelakiego zapasu i łupu poddostatkiem. Tu, co wojna dała i grabieże, składał Masław, a na zbiorowisku tem znać było świeże ślady pochodzenia. Kupami leżała zdobycz wszelaka każda z innego dworu, od innego pana, z wszelakiego świata, wartości nierównej, jedna do drugiej niepodobna.
Ze wstrętem wziął się do odziewania Doliwa, ale mus był. Pomagał mu do tego stary ochoczo, ciągle powtarzając, aby sobie co najlepsze wybierał a nie tracił czasu. Szło mu o to, by rozkaz pański spełnił jaknajlepiej.
Ze skarbca do izby stołowej znowu iść było potrzeba ciemnemi kąty. W stołowej komórce ludu poodziewanego jak na święto dosyć było. Dla knezia siedzenie zgotowano na podwyższeniu, obwieszone suknem czerwonem. Około niego cisnęli się dziko wyglądający, zbrojni w topory, łuki i proce — Prusacy.
Jeden Kunigas im przodował, poufale obchodzący się z Masławem, który miłości jego okazy rad nie rad znosić musiał.
Niewiast, starym obyczajem w izbie nie było. W końcu stołu usadowiwszy się Masław, Kunigasa posadził przy sobie. Wszeborowi Masław u drugiego stołu miejsce naznaczył, aby tam gospodarzył. Uczta pociągnęła się dosyć długo, podczas której krom Prusaków, którzy głosy podnosząc, jeść i pić swobodnie poczęli, reszta dworu Masławowego, wedle przykazania pańskiego pewnie, zachowywała trwożliwe milczenie.
Gdy jadło już ze stołów poznikało i tylko dzbany stały, wpadła nagle do izby nieproszona jakaś postać. Prusacy na widok jej przerażeni się z ław pozrywali. Masław jak trup pobladł. Było się czego przestraszyć zaprawdę. Niewiasta to była stara, wychudła, wysokiego wzrostu, z siwemi włosami rozplecionemi, w grubej bieliźnie, bosa, jakby z więzienia czy z rąk oprawców wyrwana. Blada twarz jej pomarszczona, oczy siwe, zaognione, gniewne, usta śliną okryte — rozpacz jakąś i niemal obłąkanie wyrażały. Biegła, wołając głosem, którego zrozumieć nie było można i wpadła tak przed sam stół i stanęła wryta naprzeciw Masława, mierząc go oczyma.
Kneź zerwał się z siedzenia blady, rękami wskazując dworskim na to widmo, które do izby wpuszczono. Popłoch stał się w izbie. Ruszył się i Wszebor od stołu. W tem ludzie co za babą tą wbiegli, chwycili ją za ręce; ta wyrywając się im padła na ziemię. Słychać było krzyk i szamotanie się przez chwilę, potem ludzie dworscy wynieśli spiesznie obłąkaną za drzwi i coraz ciszej słychać było jęk daleki ginący gdzieś w głębinach dworu.
Umilkło wszystko, Masław padł na siedzenie swoje, a potem chwiejnym krokiem powoli z komory się wysunął i inni powychodzili także do spoczynku.
Wszebor, który nie wiedział dalej, jakie miał pełnić obowiązki, pozostał prawie tu sam. Widok straszliwej baby tej, nie mógł mu wyjść z pamięci! Kto była? czego chciała? — myślał nad tem przechadzając się po izbie, gdy do niej wszedł Huba.
Był chmurny i zafrasowany, unikając pytań Wszebora oddalił się natychmiast. Wtem wpadł wyrostek, wołając Wszebora, aby do pana spieszył.
Wszebor wchodząc do komnaty, którą mu wskazano, zastał Masława zmienionego na pościeli, usta były sine, oczy dzikie. Ujrzawszy go, zerwał się kneź.
— Widzieliście — zawołał — ucztę mi popsuto. Czeladź niesforna, u drzwi nie było straży.
Wszebor milczał.
— Szalona wiedźma stara! przez litość dano jej przytułek. Napadają na nie takie chwile, męczą ją duchy, sama nie wie co robi i plecie. Zamknąć ją kazałem dawno!...
I chodził z głową spuszczoną po izbie, burzył się i walczył z sobą, widocznie, potem począł znowu:
— Widzisz! posły do mnie ślą, o przymierzenie mnie proszą ci którym Bolko nie dał rady! Na ich zawołanie, ruszą mi w pomoc tysiące, wygnam precz Niemców...
Głos mu się urwał nagle, coś innego do myśli nadbiegło i wtrącił:
— Gdy zechcę łeb komu kazać uciąć, albo powiesić, od stołu go weźmie oprawca — mogę winnych ukarać srodze. Co chcę to mogę...
Wszebor słuchając milczał, on mówił dalej przerywanemi wyrazy, a wszystko to co mówił podobniejszem było do gorączkowego marzenia, niż odpowiedzi na pytanie.
— Głoszę się królem — mówił dalej — korony Ryksa powywoziła, ja tych nie potrzebuję, ukują mi nową, sam ją sobie na głowę włożę.
Rozśmiał się i wnet zasępił... Z daleka jakby jakiś krzyk doszedł do komnaty. Masław drgnął, począł się przysłuchiwać. Cisza znowu panowała, odetchnął swobodniej. Myśl dalej snuła się po głowie.
— Choćby mi nawet Czesi i Niemcy wydarli kraj za Wisłą, to sobie zostanę panem. Ztąd mnie nikt nie wyżnie, jam tu w domu. Prusaków obok mam, co ze mną pójdą krok w krok. Starą wiarę wszędzie trzymać będziemy. Lud z nami trzymać będzie, bo mu stare Bogi oddamy. Kościoły poobalamy, czarnych wypędzim precz.
Znowu ten sam krzyk dał się słyszeć z dala i ucichło. Masław zbladł i zamilkł, nagle odwrócił się od Wszebora i zapytał drżącym głosem:
— Tyś chrześcianin?
— Jestem nim — rzekł Doliwa — wiecie o tem, boście razem ze mną do kościoła i spowiedzi chodzili. Prawda to — dodał — nieochrzconych ludzi dużo jeszcze po świecie i takich co pochrzciwszy się starą wiarę trzymają tajemnie, musi być nie mało, lecz i chrześcian moc ogromna, a gdy idzie o wiarę i krzyż, wszyscy idą razem.
— I żelaza dobrego mają dużo! — wyrwało się zamyślonemu Masławowi — u nas rąk nie zabraknie ino mieczów.
Potarł czoło, zbliżył się do Doliwy i po cichu szepnął:
— Oni umieją robić cuda! ci czarni księża, a tych ocalało dużo, jak? — nie wiadoma. Nie przebaczam żadnemu, kazano wszystkich mordować, mało który nie ocalał? Jak? czary! Ludzie głoszą, że zabitych ciała po nocy świeciły światłością wielką, że ich orły i kruki pilnowały, tknąć nie śmiały.
Jakby trwogą zdjęty, wstrząsł się Masław, spojrzał na Wszebora a biorąc koniec łańcucha, który miał na szyi zawieszony, rzekł:
— Ty sobie trzymaj jako chcesz byleś mnie wierny był — ale się ze swojem chrześciaństwem nie chwal. My tu tej wiary znać nie chcemy! A jutro — dodał — wybierz mi ludzi, chłop w chłopa, odziać ich każ jednakowo, żebym przecie kneziowską drużynę miał jak mi należy. Starszym nad nią będziesz i ochmistrzem w moim dworze. Rozumiesz!
Wszebor milcząc, skłonił się i wyszedł.


V.

Znalazłszy się sam jeden w sieni, Doliwa gorzko się uśmiechnął sam do siebie, na co mu przyszło!... Sługą być i ochmistrzem u chłopskiego syna, którego widział pacholikiem pokornym. To co tu widział zdumiewało go i oburzało, pozostać nie myślał długo, ale się przypatrzeć było trzeba, aby wiedzieć jak stały Masławowe sprawy. Nie wiedział jeszcze gdzie się obrócić i co z sobą począć, gdy go Sobek stojący na czatach pozdrowił milcząco. Nie mówiąc słowa wskazał mu, aby szedł za nim. Tak wyszli na drugie podwórze i wprowadził Wszebora do budynku, w którym gwar jeszcze niewieści słychać było z jednej strony, z drugiej Prusaków czereda pilnowała progu swych panów. Z wązkiego wnijścia weszli do małej komórki. Wązka, osmolona, brudna, widać, że była tylko co opróżnioną dla pańskiego ochmistrza. Sobek wwiódłszy go tu, odszedł do koni, a Wszebor siadł zamyślony. Po małej chwilce usłyszał jękliwe głosy obok niedaleko. Przysunąwszy się do ściany spostrzegł w niej otwór na kształt okna, który łączył z sobą dwie izby. Drewniana okiennica zasuwana zasłaniała go tylko. Odsłonił nieco tę zaporę, a wpatrzywszy się w nią, obaczył w komorze dwie postacie w bieli, z których jedna na ziemi siedziała, druga stała nad nią. W pierwszej poznał ową starą obłąkaną, która wpadła podczas uczty.. Stojąca nad nią druga, młoda i strojna niewiasta, hoża, smukłą miała twarz znudzoną i obojętną.
— Słuchaj ty, stara Wygoniora — mówiła pochylając się do niej — taki ty twoim szaleństwem dorobisz i doigrasz, że cię do jamy rzucą i głodem zamorzą. Co tobie się śni? kneź był wściekły dziś!
— Co mówił? — spytała.
— Sto łóz starej wiedźmie! — zawołała młoda — sto łóz szalonej babie!
— On tak mówił? on? A sprawiedliwie! sprawiedliwie... — powoli odparła stara — czemu rozumu nie ma. — Szydersko to mruknęła.
— Kneziowi włazicie w drogę, gdyby, jak drudzy zły był, co myślicie? powiesićby kazał.
— A no! — rzekła stara — niech on każe i niechaj wieszają..
Spuściła głowę a po małym przestanku dodała.
— Jam go karmiła, ot temi, temi piersiami zeschłemi — a teraz! na gałęź starą sukę! sto łóz wiedźmie! hej! hej! Jakże urósł szczęśliwie!...
Zamilkła, młoda stała nad nią nadąsana, zła.
— Mnie tu do was przysłali — odezwała się. — Siedźcie spokojnie, dożyjecie tak wieku a nic wam braknąć nie będzie... będziecie szczęśliwą...
Odwróciła głowę Wygoniora.
— Szczęśliwa! ja? szczęśliwą? koło mnie szczęście drogi zapomniało! Nie pleć pleciucho... milczałabyś lepiej.
Ręką ku niej machnęła, aż Zynia uląkłszy się, odsunęła się.
Ogień przygasał na kamieniach, młoda dołożyła do niego parę szczepek.
Jakiś czas cicho było, wtem drzwi się otwarły szeroko i wszedł Masław do kobiet. Stał z początku cicho wreszcie dał Zyni znak, aby precz szła i dziewczę wymknęło się i znikło. — Stara patrzała płaczącemi oczyma na Masława. Tenże stał groźny lecz strwożony razem...
— Słuchaj ty, stara — począł głosem ochrypłym — ja ci dam, raz jeszcze przyszedłem powiedzieć, życia swojego strzeż. Masław cierpliwy do czasu, a w gniewie, od wilka wściekłego sroższy... Zasiec każe, zabić każe!
— Gadaj! — szepnęła stara — niechaj choć głos słyszę... Ja tobie życie dałam, ty mnie za to śmierć!...
Zakryła rękami oczy i zaszła się od płaczu, Masław stał, a pomilczawszy rzekł:
— Gdybyś ty matką była, nie psuła byś mnie u ludzi, nie robiłabyś wstydu przed światem. Ja kneziem jestem i będę... tyś pastusza wdowa.
— A ty kneziu miły, pastuszy syn! — smutnie rzekła stara. — O! bodajci było z biczem chodzić za trzodą, nie z mieczem na gardła cudze nastawać, aby potem swoje dać!... Co tobie z tego kneziostwa? co?...
— Będziesz milczała? — spytał.
Wygoniora zadumała się...
— Puśćcie mnie ztąd; pójdę i będę milczeć — odpowiedziała smutnie. — Nie powiem nikomu, żeś synem moim, króluj sobie, ale puśćcie mnie z tej niewoli... hen! tam do starej chaty. Zlituj się nademnąl...
Kończyła te słowa, gdy kneź szybko się cofnął aż do drzwi. W progu już stojąc odwrócił się ku niej:
— Miejcie rozum, kiedy całą chcecie być! to ja wam mówię ostatni raz! Siedźcie, gdzie przykazano! słyszycie!
Odryglowano drzwi i Masław wyszedł, stara leżała na ziemi, twarz ukrywszy w dłoni płakała.
Wkrótce Wszebor nie słysząc nic oprócz głuchego jęku, zasunął okienniczkę i sam legł na posłaniu.
Nazajutrz jak świt Wszebor odsunął okienniczkę od podwórza i zobaczył już Masława na końcu pod okopami, który ludzi swych ustawiał, dobierał, broń opatrywał, tarcze przerzucał, jezdnym konie próbować kazał.
Wojsko to, zbierana drużyna, niesforna i dzika, zdawała się mężną i dzielną. Na teraz nie miało ono jeszcze z kim walczyć w kraju, bo rycerstwo królewskie rozproszone było, a z Czechami, którzy je orężem i liczbą przewyższali, mierzyć się nie śmiało. Masław do jakiejś przyszłej walki, którą przeczuwał, gotować się zdawał.
Wszebor, a za nim stojący Sobek, który także nadszedł, zdala patrząc głowami potrząsali. Milcząc tak stali chwilę, aż bartnik odwiódł na stronę Doliwę.
— Nie mamy tu czego długo przesiadywać — rzekł cicho — obejrzyjcie się uchodźmy... Widzieliście co ma... więcej nam nie trzeba...
— Siłę ma, a my żadnej — odparł Wszebor wzdychając.
— Juści nie przystaniemy — szepnął bartnik. — Na oczyśmy widzieli to o czem słuchy tylko dochodziły... niepopasajmy tu długo...
Wszebor głową tylko kiwnął.
Zaskrobano do drzwi i z pokłonem wszedł Huba.
— Ludzie stoją w podwórzu, których do drużyny pańskiej wybierać macie — odezwał się. — Skarbiec też otworem. Kneź przykazał posłuszeństwo. Czekają na was.
Ruszył się rad nie rad Doliwa za wiodącym go Hubą.
W podwórzu stała pokaźnej młodzieży spora gromada, chłop w chłopa z wesołemi twarzami, butni i raźni... Doliwa obchodził i począł potem wybierać. Wprędce złożyła się przyszła drużyna pańska i z nią szli do wczorajszego skarbca, gdzie na nich czekał stary dozorca... Nie zbywało na odzieży i na orężu, tylko obojga dobrać jednostajnych nie było podobieństwa. Łupy na kupę porzucane z różnych pochodzące dworów, nie łatwo dały się pościągać tak, by jednostajnie przybrać było można drużynę. Mozolili się nad tem jeszcze, gdy już ochmistrza nowego do pańskiego stołu powołano. Tu znów zasiadali Prusacy, których hałaśliwiej jeszcze niż wczoraj żegnano, bijąc w dłonie na wiekuiste przymierze.
Zdala świadkiem był Wszebor, jak je zapijano i głośno się zmawiano ile Kunigas ludzi miał postawić i gdzie z niemi pójść mieli.
Masław tajemnicy nie czynił z tego do czego się sposobił, a sposobił się na te gródki, które jeszcze całe stały.
Wszebor słuchając stał, gdy Masław nań skinął aby mu do izby ową wybraną drużynę na okaz przyprowadził. Ruszył się więc spełnić rozkaz, ale w tej chwili weszło nowe poselstwo i kneź oczyma go zatrzymał.
Ludzie to byli z za Wisły, w kożuchach pokrwawionych i siermięgach pobroczonych odziani, z twarzami miodem i piwem już zagrzanemi, z hałasem i śmiechem wtoczyli się, nie wiele okazując poszanowania.
Starszy z nich opowiedział mu, iż za Wisłą kraj mu oczyścili, może tylko iść i panować, gródki wszystkie popalone, tylko jeden jeszcze został, któremu bez pomocy Masława rady nie dadzą a to jest Olszowe Horodyszcze, gdyż tam bronią się bardzo i trudno będzie wziąść gródek. Prosili więc Masława o ludzi do pomocy, a ze skarbami jakich tam pełno, podzielą się po połowie.
Masław zamruczał coś niewyraźnie; poselstwu niesiono piwo i częstować je zaczęto.
Wszebor, który miał już odchodzić, zasłyszawszy jak się nad napadem na Olszowe Horodyczcze, naradzano, został umyślnie, aby wiedzieć co będzie postanowione...
W gwarze, który się wszczął przy piwie, trudno co było słyszeć. To tylko mógł pochwycić, iż chciwość Masława opisami skarbów i łupów podżegano.
Gromada nahałasowawszy odeszła wreszcie odprawiona łaskawie, Masław znużony upadł, a Wszebor pod pozorem koni, wysunął się Sobka szukać ku szopom. Dostrzegłszy go zdala, skinął na bartnika i uprowadził go za sobą ku stronie gdzie wał był pusty i z ludu ogołocony.
— Wasza prawda, mój stary — rzekł do Sobka. — Spieszyć nam trzeba z powrotem. Tylko co przybyła gromada żąda od Masława posiłków na Olszowe Horodyszcze; trzeba nam samym stanąć w pomoc i o niebezpieczeństwie oznajmić.
Sobek uderzył w dłonie.
— Jak się ztąd wydobyć? — spytał Doliwa.
— Mnie się ztąd wykraść łatwo, kiedy zechcę wyjdę, nikt nie spyta; gorzej wam. Pokręcił głową.
— Dla tego was pytam o radę — dodał Wszebor.
— Myślcie tylko jak się dostać za Wisłę do lasu — rzekł Sobek — dalej już moja rzecz cało was poprowadzić. Noc mamy przed sobą.
Doliwa podumał trochę.
— Tej nocy? — spytał.
— A pocóż czekać mamy? aż powezmą jakie podejrzenia? Naradzali się tak jeszcze, aż mrok zapadł i uradzono nocną tegoż dnia ucieczkę.
Nazajutrz rano kneź ruszył się do swoich ludzi, przeglądał rynsztunek i konie, a wróciwszy ochmistrza wołać kazał. Szukano go, ale go nigdzie nie znaleziono. Izba z wygasłem dawno ogniskiem stała otworem, nikt wychodzącego nie widział... Rozbiegli się szukać dworacy a najprzód do szopy i koni zajrzeli, Sobka i ich nie było...
Na wieść iż Wszebor zniknął Masław porwał się wściekły, klął, wnet najsprawniejszych ludzi w pogoń za zbiegiem rozesłał. Dziwny jakiś strach go ogarnął... dzień cały spędził na okopach czatując ażali ci których wysłał nie przyprowadzą schwytanych. Wystawiona szubienica już na nich od południa czekała.
Pod noc dopiero wysłani ściągać się zaczęli, przynosząc wieści, iż nigdzie śladu Wszebora nie natrafili.
W okolicy nikt zbiegów nie widział. Przewoźnicy na Wiśle przysięgali iż wieczorem ani z rana nieznanego nie przewozili nikogo. Po obu brzegach rzeki tropiono ich kilka dni napróżno.
Nie uspokoiło się w Płocku tak rychło; lecz nowe gromady, posłowie, narady i przygotowania zatarły pamięć po Wszeborze. Sposobił się oddział na Olszowe Horodyszcze, który z kupą ludu okolicznego połączony miał napaść na gródek i osaczywszy go zdobyć się spodziewał.
Gdy w Płocku Masław, na samo wspomnienie Wszebora Doliwy, pięściami tłukł w stoły i ławy, odgrażając się, szydząc z dawnego towarzysza; Wszebor razem z Sobkiem manowcami dostał się w głąb puszczy jak zwierz, który chce psy zbić z tropu, dopóki się od pogoni bezpieczniejszym nie poczuł. Pierwszego dnia nocleg przyszedł na łące. O świcie Sobek konie napoił i ruszyli w dalszą drogę. Już około południa, gdy gęsta puszcza zdawała się przerzedzać nieco, słyszeć było od strony, w której las się kończył, gwar niewyraźny, lecz dosyć znaczne zbiorowisko ludzi oznajmujący. Przestrach ich ogarnął, bo nie kto inny mógł kupą chodzić, tylko Czesi, najezdnicy jacyś, lub czerń, co się po kraju za łupem włóczyła. Oba skradać się poczęli ku miejscu, z którego gwar coraz wyraźniejszy ich dochodził, gdy nagle Wszebor i Sobek uczuli się pochwyceni z tyłu i powalonymi na ziemię. Wszebor miecz mający u boku, bronić się chciał, gdy spojrzawszy w oczy napastników, poznał w nich służbę znajomych władyków, a ta w nich ludzi nie obcych.
Ci, którzy Doliwę obalili, byli pachołkami Śreniawów, Sobka wywrócił drab, który miecz nosił za jednym z Jaksów.
— Co wy tu robicie? — krzyknął Wszebor.
Pachołek ręką tylko wskazał w stronę, gdzie był ich obóz.
Uradowany Wszebor szybkim krokiem pędził do tego obozu, który mu się jakby zesłanym z nieba wydawał. Byli więc jeszcze ludzie, co nadziei nie tracąc, gromadzili się i radzili o sobie.
Im więcej się do obozu przybliżał, tem więcej radość jego rosła. Nie był to zastęp zbyt liczny, jednak z czeladzią i pachołkami sto głów liczyć się musiał.
Zdala go już postrzeżono, na przodzie stojący młody mężczyzna, przypatrzywszy się Wszeborowi, z krzykiem naprzeciw niego pospieszył.
Był to też z dawnej drużyny Kaźmirzowskiej, towarzysz Doliwów, Samko Drya, przyjaciel obu braci.
Wszebor!
— Samko! — krzyknęli oba, ręce ku sobie wyciągając.
Na głos ten co było bliżej, kupić się około nich zaczęło, przybyłego pytaniami zarzucając; wzięto Wszebora wnet i wiedziono, gdzie byli dowódzcy oddziału.
Pierwszym, którego ujrzał, był starzec Trepka, Mieszka I. jeszcze czasy pamiętający, siedział przygarbiony, a przy nim stali dwaj synowie, dalej Jaksowie, Kaniowy, Śreniawy i rycerstwo przedniejsze Bolesławowskie stare, Mieszka i Ryksy.
Wszebor dziękował Bogu, że mu dał oglądać rycerstwa ostatek, zgodnie a gromadnie się trzymającego. Gwar pod namiotem stał się wielki; pytano zkąd szedł, jako się uratował, czyby co o innych nie wiedział?
Doliwa opowiadał im o swoich nieszczęściach aż do przybycia do Olszowego Horodyszcza. Gdy mówił o Spytkowej i córce Katarzynie głos wielki podniósł się z ziemi, na której ktoś kożuchami otulony leżał.
— O chwałaż Panu na wysokościach!
Wszystkich oczy w tę stronę się obróciły, gdzie się blada twarz i ręka żylasta ukazała. Z pod zakrwawionych szmat, które głowę całą obwijały, twarzy ponurej a smutnej, ledwie okrawek widać było. Jedno oko krwią zaszłe, policzek biały i wargę siną, która jak bezwładna wisiała.
— Co zacz jest ten starzec? — spytał Wszebor Dryi.
— A no Spytkowej mąż, co się cudem z pod stosu trupów, z pomocą ludzi uratował — rzekł cicho Drya.
Wszebor zdumiony patrzał na porąbanego władykę, gdy Sobek bartnik wpadł jak szalony, z krzykiem na ziemi legł przy panu swoim. Zamilkli wszyscy na ten widok, Spytek tylko mówił:
— Chwała Panu, chwała Panu na wysokościach.
Gdy w kątku bartnik po cichu począł rozpowiadać swoje i pani dzieje, wszyscy wrócili do Wszebora, dowiadując się o Olszowe Horodyszcze, lecz gdy wspomniał, iż na zwiady do Płocka chodził i od Masława głowę ocaliwszy wraca, wrzawa się wszczęła, ciekawi cisnęli się, posypały się pytania, o człowieka, choć niemal wszyscy go wprzódy znali, o siłę jego i co zamyślał. Wszebor o wszystkiem co widział i słyszał, opowiedziawszy, mówił dalej:
— Dzięki Bogu, że mnie tu Jego ręka opatrzna przyprowadziła, przez miłosierdzie iść potrzeba na odsiecz Horodyszczu, Belinie i zamkniętym z nim władykom, bo inaczej Masław lada chwilę nadejdzie i gródek zdobędzie.
Gdy Wszebor to rzekł, nagle stało się milczenie wielkie, długie. Patrzeli jedni po drugich, pytając się wzajem oczyma, nikt pierwszy odzywać się nie śmiał, aż Trepka głową potrząsłszy, począł:
— Daj Panie Boże, ażebyśmy już mogli w pomoc spieszyć oblężonym grodziskom... ale na to nie pora. Nas mało jeszcze i do walki stawać nie pora, dopóki wodza nie mamy namaszczonego, by nas prowadził. Pierwsza rzecz potajemnie w siłę się wzbić, pana odzyskać, wodza postawić na czele, dopiero o braciach pognębionych myśleć będziemy.
Wszebor głowę zwiesił, nie spodziewał się takiej odmownej odpowiedzi.
— Niech się obraniają dopóki mogą — mówił dalej Trepka — ratunek przyjść może, gdy nadzieję lepszą o przyszłości poweźmiemy. Gdybyśmy zagrożonym zamkom w pomoc iść chcieli, wkrótce by i nas nie stało.
Doliwa, którego ta surowość starszyzny przykro dotknęła, pokłonił się i z namiotu wyszedł, na Sobka skinąwszy.
Rozżalonym był wielce, tak że postanowił natychmiast w dalszą się puścić drogę, Sobka zabierając ze sobą, lecz tenże zgodzić się na to nie chciał, nie chcąc pana swego poranionego zostawić. Wszebor gniewny mówić już nie chciał, odwrócił się od bartnika. Miał iść konia swojego szukać, gdy się doń Drya przybliżył.
Położył mu rękę na ramieniu.
— Nie patrz na nas krzywo! — rzekł — nie ma za co. Stary Trepka prawdę ma! Choćby serce pękało, choćby tam matka była, żona, siostra, my o czem innem myśleć musimy. Bądź dobrej myśli, stary Trepka inaczej mówić nie może, aliście co godzina się wybawienia spodziewać trzeba, gdyż spodziewamy się królewicza, a jużeśmy o nim i wieści mieli.
Wszebor oczy wlepił w Dryę, który mówił pochyliwszy się doń:
— Jeszcze się u nas tyle rycerstwa znalazło, że było kogo posłać do jejmości królowej wdowy, z błaganiem, ażeby syna nam dała. Część tu wczoraj wróciła, nie przynosząc wprawdzie żadnych dobrych wiadomości, bo Ryksa ani słyszeć chce o królestwie, lecz posłowie nasi, pierw niżeli po królewicza poszli, wyrobili u cesarza niemieckiego przyrzeczenie, iż pomoc mu swą i łaskę oświadczy, koronę odda, a przeciw Czechowi miecza dobędzie. W Kaźmierzu płynie krew Bolkowa, ani go macierz nie wstrzyma, ni strach, ni gnuśność, bo pan wielkiego serca jest. Znacie wy, znam ja i znają Kaźmierza, ci co poszli po niego. Pan jest pobożny, ale on w mniszej sukni nie wytrwa, gdy miecz pokażą a panowanie.
— Wszystko to Samku mój — westchnął Wszebor — dalekie nadzieje a bajeczne. Ja wracam od Masława, widziałem co się dzieje u niego. Choćby cesarz garść ludzi dał, choćbyśmy wszyscy ku niemu się zbiegli, nie starczy cesarskich i nas na te kupy, na czerń, na tysiące. A gdybyś ty z Płocka powracał, w uszach miał wrzawę tej zgrai, a widział to mrowię, co się tam zlazło, odeszłaby i tobie otucha.
— Ma on butę, a nasz pan koronę mieć będzie namaszczoną i pobłogosławioną i Pana Boga za sobą — odparł Samko — bracie zostań z nami!
— Ani mów — odparł Wszebor — bratam zostawił tam, wysłali mnie zawierzywszy, wrócić muszę, choćbym gardło dał, a nie chcąc dłużej się zatrzymywać, wyciągnął dłoń do Samka:
— Nie ma tu co u was popasać! — rzekł — mnie na Olszowe Horodyszcze pilno... Jadę.
— Chodźcież się wprzód starym pokłonić, bo tak i należy i przystało — odezwał się Samko, ciągnąc go do drugiego namiotu — o tem, com wam o Kaźmierzu mówił, nie wspominajcie.
Poszli tedy oba, gdzie siedział stary Trepka. Starszyzny reszta przed namiotem gwarząc stała, rozstąpili się im milcząc. Wszebor przystąpił do Spytka.
— Jadę na Olszowe Horodyszcze — odezwał się — mam co rzec od was miłościwy panie?
— Pozdrówcie matkę i Kaśkę moją.
— Belinie rzeczcie od nas — wołał stary Trepka — niech jako może się trzyma, do ostatniej mąki pruszynki, do ostatniej pięści w której będzie siła! Przyjdziemy mu w pomoc, na odsiecz, jak skoro się poczujemy mocni. Niech się nie trwożą, a nie poddają. Trzymajcie się, Bóg miłosierny.
To były słowa ostatnie Trepki, który ledwie ich domówiwszy, głowę pochylił i drzemać począł.
Wszeborowi już pilno było, żegnał więc prędko, aby na koń siąść i biedz dalej. Sobek któremu pan zalecił by jechał razem, drogę wskazywał przodem.
— Namyśliliście się? — zapytał Wszebor.
— Nie, przykazanie dostałem od władyki: pan mój, wola jego, słuchać trzeba. Jutro pod wieczór, Bóg da, pod Horodyszcze się dostaniemy, byle jeszcze w porę!
— Jużci tam Masław się nie wybierze, tak rychło — rzekł Wszebor.
— Pewnie, ale go czerń poprzedzi, bo osaczyć mieli niebawem, aby gródek z lasu żywności sobie łowami nie ciągnął. Nuż między gródkiem a nami staną gromady?
— Jedźmy na noc całą! — zawołał Wszebor — niech konie popadają, byleśmy się nie opóźnili.
Sobek ręką ukazał przed siebie.... Dosyć tego było, aby się o niemożności podróży nocnej przekonać.
Jesienna ciemność chmurnego nieba o krok nic nie dozwalała rozeznać. Na szarem tle wyschłe drzew obnażonych gałęzie sterczały dziwnie poplątane, rosnąc niby z mroku i ginąc we mrokach. Oprócz tej siatki nad głowami i gąszczy przed sobą, nie widać było tylko noc jedną, czarną... W tej głuchej ciszy i mrokach, ginęła nawet nadzieja dnia i życia. Sobek przyłożył ucho do wilgotnej ziemi, aby wiedzieć czy zapalenie ognia nie groziło zdradą. Nie słychać było nic, nawet szelestu gałęzi, bo najmniejszy wietrzyk ich nie poruszał. Bartnik dobył zwolna dwóch suchych drzewa kawałków i począł trzeć je, aby ogień naniecić.


VI.

Na Olszowem Horodyszczu wlokło się życie, pod ciągłym postrachem, nieustanną groźbą, żółwim krokiem, ślimaczym chodem, złożone z dni bez końca i nocy bezsennej. Zdawało się wszystkim, że teraz świat inaczej się obracał, a dnie i noce były dwoiste, nieprzeżyte i nieprzespane.
Lasy dokoła szumiały jednostajnie jak do snu kołysząc. Ludzie leżąc mruczeli, narzekając na głód, srożyli się na tego, co im dawał przytułek, odgrażając się pięściami. Największy więc ciężar spoczywał na barkach starego gospodarza, a był to człek nie skory do słowa, w potrzebie surowy, a w sercu dobry. Chrześcianin gorliwy i pobożny, stary Belina, przybity był teraźniejszemi kraju nieszczęściami tak, że gdyby nie wiara w Opatrzność i ojca Gedeona duchowna pociecha, zwątpiłby już o wybawieniu.
Z małą nadzieją, ażeby się uratować udało, pełnił swój obowiązek nocy nie dosypiając, czuwając nieustannie, prawie nie zamrużając oka. Na pierwszych posługach przy ojcu stał syn Tomko, rozkazy nosił, porządek robił na równi z nim czuwać musiał. Młodemu chłopcu służba ta przypadała do smaku, gdyż z nią na wyżki do matki i do niewieścich izb często zaglądał. On jeden z mężczyzn miał wstęp swobodny na te wyżki, na które innym dostać się nie było wolno. Korzystał też z tego teraz częściej niż kiedy.
Zdana, siostra, czy tajemnicę braterską odgadła czy ją powierzoną miała, dopomagała mu serdecznie. Ledwie się Tomek pokazał na progu, Zdana, której szukał stawała przy Kasi, tak że idąc do siostry, do Spytkowej pójść musiał. I tuż obok wiązała się rozmowa jej z bratem.
Pierwszych dni, gdy się to poczynało, Kasia tylko zapłonęła, oczy spuściła na kądziołkę i przędła a rączęta się jej trzęsły. Potem strach ten pierwszy przechodzić począł, ośmieliły się źrenice spojrzeć ukradkiem, usta na pół uśmiechnąć.
Zdanie serce aż biło z radości gdy myślała, że bratu do kochania pomoże. Wkrótce z Kasią jak siostry były, a jeśli szły razem to nie inaczej tylko rękami się opasawszy, główka przy główce, usta przy ustach. Mszczujowi się nie wiodło. Wychodziła doń Spytkowa, bo tej trzeba było kogoś, coby jej świeżemi słuchał uszami. Kasi się doczekać nie mógł. Zobaczył ją czasem na mszy, ale tak zasłonioną, że i poznać jej było trudno. Nigdy nie spojrzała nań nawet. Gryzł się Doliwa, a naturę mając rycerską, mówił sobie, jak to w owe czasy wszyscy, gwałtem porwę dziewczynę, a moją być musi...
Gdzie i jak miał ją porwać, gdy tu dla niego samego i dla wszystkich niebezpieczeństwo wisiało nad głową? — młodzież się nie pyta. Dojrzał tylko Mszczuj na zgryzotę swą większą, że tam na wyżki Tomko chodził często, siadywał długo i powziął ku niemu nienawiść okrutną. Zazdrość go paliła...
Nieraz dzień cały w rozpaczy na czatach spędziwszy w podwórzu, szedł do wielkiej izby, kędy siedziała starszyzna i w kąt się zaszywszy, w rękach twarz skrył, a nic nie słysząc o swojem tylko utrapieniu przemyśliwał. Do tej izby czasem zaszedł i stary Belina, na ławie przysiadł i do rozmowy się wmięszał — krótkiem słowem. Siedział tu całe dnie Lasota, młody Toporczyk i innych wielu.
Tęsknili razem za łowami, domami, za swobodą, a choćby za wojną, byle ich z tych oków i więzów wydobyła, bo tu się wszyscy niewolnikami czuli. Po odjeździe Wszebora nie wiedziano na Horodyszczu nic co się na świecie działo. Głuche milczenie je otaczało.
Młodzież, pomimo całej tej niewoli, trudno było wstrzymać od tego, aby się czasem nie wyrwała do lasu.
Jednego dnia Mszczuj też zmęczony prożnemi czaty na piękną Kasię, która się nie pokazywała, zapragnął pójść z innemi.
Ranek tego dnia mglisty był i chłodny. Mszczuj po raz pierwszy od zamknięcia na Horodyszczu, dostał się na swobodę, poweselał, gdy z tej ciemnoty dobywszy się, szerokie ujrzał pole i lasy. Zaledwie wjechawszy w puszczę, szczęśliwie trafili na sarn stado, dwie padły, radość była wielka. Z tą lepszą otuchą szli dalej, gdzie im łosie obiecywano. W istocie udało się im je obstąpić na łące, lecz czujne stado ruszyło wnet. Ciskano i strzelano, usiłując je dostać. Zwierz silny, mimo rany uchodził i było dobrze z południa, gdy jednego z łosiów dostawszy nareszcie, do powrotu się brać zaczęli. Nim go za chrapy uwiązano do koni, co za sobą wlec miały, nim się obwołali wszyscy łowce zmierzchać po stronie zaczęło. Pospieszyć było nie sposób, tak, że przewodnik ku nocy powrót na Horodyszcze obiecywał. Już byli na wpół drogi, gdy Mszczuj na parę staj przed sobą ujrzał dwóch konnych, a po jednym z koni zdało mu się, iż poznał brata.
On to w istocie był, wracający z wyprawy swej. Z równą radością obaj rzucili się na szyję i ściskać poczęli; drudzy też jęli ściskać przybywającego, zarzucając pytaniami. Radując się tak wszyscy, wcale już zapomnieli, iż na ostrożności mieć się było trzeba. Noc nadchodziła ciemna, gdy na skraju lasu stanęli. Sobek, który przodem i teraz jechał, nagle syknął, nakazując się wstrzymać... Teraz się dopiero opamiętali i zwrócili oczy na dolinę... Zostawili ją zrana wyjeżdżając pustą, teraz w mroku nocy ujrzeli nad rzeczką porozpalane ogniska... Było ich kilka tylko, ale około nich dostrzedz było można ruszające się ludu gromady.
Nie ulegało wątpliwości, iż czerń co na Horodyszcze czatowała, przyszła je osaczać.
Ci, co przed chwilą wesoło jechali jeszcze, spodziewając się dostać na nocleg do swoich, skamienieli na ten widok, który im zgubę wróżył. Słowa nikt wyrzec nie śmiał. Oglądano się co czynić z sobą. Sobek stary jeden głowy nie stracił. Zbliżył się do Wszebora i Mszczuja zalecając im, ażeby cicho stanąwszy pod drzewami powrotu jego czekali.
Nadzieja nie była stracona, jak mówił — kupa ludzi nie zdawała się zbyt liczną. Sama liczba ognisk dowodziła, iż przybyła gromada na zwiady i na czaty była wysłaną... Oddawszy konia Sobek znikł w ciemnościach. Czekano.
Przywlókł się w końcu zdyszany stary, zwiastując, że ludzi było kilkuset może, a między niemi niektórzy lepiej uzbrojeni dowódzcy.
Leżało to nad rzeczką tak, iż lasem okrążając dolinę dokoła, z przeciwnej strony cichaczem do wrot się było można dostać, nie ocierając się o nich. Trzeba było tylko jechać w milczeniu, bodaj koniom obwiązawszy nogi, żeby tętent ich nie zdradził.
Za radą Sobka poszli wszyscy... Jechali w milczeniu ściśnięci. Gdy na światło wjechali, puścili konie kłusem ku górze... Sobek, który miał oko na wszystko, ujrzał w tej chwili, jak około ognisk, zaczęli powstawać ludzie, podnosić się i nagle gwar zmienił się w krzyk straszliwy. Poruszyło się co żyło. Zdążali tymczasem kupką ku wrotom, a Sobek chustą ku ostrokołom znaki dawał.
Lecz tuż i gromady sunęły się za nimi, biegły tłumem w nieładzie z podniesionemi pałkami. Doganiały coraz bliżej, naciskając z wrzaskiem. Doliwowie jadący ostatni do toporów się wzięli, bo tuż, tuż czuć było następujących. Kilka strzał świsnęło w powietrzu; pierwsze konie dobiły już do wrót, ale tych nie otwierano jeszcze. Chwila to była straszna, nim nareszcie opadły drągi i wrota się otwarły tak, aby pierwsi za nie skryć się mogli. Doliwowie toporami cięli bezprzytomni cofając się ku bramie. Mszczuj miał oszczepem rękę zranioną, Wszebor strzałę w twarzy. Gdy wrota za ostatnimi zatrzaśnięto, cisnęła się niemal cała ludność Horodyszcza, okrzykując cudownie ocalonych.
Zdziwili się wszyscy ujrzawszy Wszebora, który z policzka dobywał uwięzłą strzałę a krwawą dłoń podawał do uścisku.
Tymczasem na pomostach i okopach trwała wrzawa, rzucano kamienie i kupa co się była nacisnęła ku wrotom, wnet ustępować zaczęła. Szli myśliwi do izby na dole, gdzie im rany trzeba było obmyć i obwiązać. Popłoszone niewiasty z drugiego podwórza pozbiegały patrzeć choć zdala co się dzieje, wyszła też i Spytkowa, która Wszebora witała właśnie, gdy Sobek jej do nóg przypadł niosąc dobrą nowinę i pozdrowienie od pana miłościwego, który żyje.
Słysząc to krzyknęła Marta, rzuciła się i padła zemdlona, łzy puściły się obficie z radości, czy z innego uczucia, trudno było odgadnąć, to pewna, że noc całą jęczała i płakała...
Nikt też tej nocy, oprócz dzieci nie zasnął na Horodyszczu, czuwano na wałach, w izbie, na podwórzach i czekano dnia, aby gromadzie, która na dolinie obozowała, lepiej się przypatrzeć i obliczyć ją.
Przedewszystkiem musiał opowiadać Doliwa, co w drodze sprawił, widział i z czem powracał.
Było tu dla wszystkich nowin poddostatkiem, jakie komu mogły przypaść do smaku. Potęga Masława dla jednych, nadzieje starego Trepki dla drugich. Umysły się rozgrzały, duch nowy wstąpił. Masław, którego siłę Wszebor obliczał, nie wydawał się strasznym. Ochotnicy wierzyli w powrót Kazimierza i pomoc niemiecką, niż w pogan przewagę.
Belina jeden nie okazywał ani trwogi ani radości. Słuchał pilnie, ważył i milczał. Wśród gwaru zdań sprzecznych zwracali się ku stojącemu zawsze w milczeniu starcowi, jakby zdania jego pytali. Gdy ucichło nieco, Belina głowę podniósł.
— Opatrzeć wrota! straże na miejsca! czujność na wałach!
I więcej nie rzekłszy, powoli się oddalił.


VII.

Nazajutrz na grodzisku od świtu ruch był ogromny; wszystko się wysypało ku ostrokołom, aby się gromadom, które nadciągnęły, przypatrywać. Bojaźliwe nawet niewiasty z dachów i wietrzników wyglądały.
Gdy dobrze rozedniało, spostrzeżono w dolinie obozowisko wczorajsze, rozpierzchłe, nie zdające się przygotowywać jeszcze do napaści. Kilku tylko na koniach objeżdżało do koła Horodyszcze, przyglądali się ze wszech stron, próbowali brodu na rzeczce i trzęsawicy na moczarach. Z tej strony bowiem, z której Horodyszcze wodą i bagnem było okolone, okopy były niższe, zaniedbane, ostrokoły gorsze, a w niektórych miejscach, gdzie poopadały, pozatykano dziury płatami staremi i darną.
Belina dostrzegł łatwo, że na tę stronę rachować musiano. Sam on teraz dopiero widział, iż gródek od rzeczki łatwiejszym był do zdobycia i nie tracąc czasu, wnet ludzi zapędzić kazał, aby okopy poprawić, a ostrokoły umocnić. Drzew na nie inaczej dostać nie było można, jak rozbierając szopy, pod któremi ludzie w słotny czas się tulili, a nie było co rozmyślać i część schronienia tego musiano poświęcić... Wzięto się wnet do roboty.
Popłoch, jaki przybycie gromad sprawiło na zamku, odbijał się w całym życia jego trybie. Na mszę św. ojca Gedeona, zeszli się wszyscy, a niewiasty słuchając jej, płakały i zawodziły. Ranni i bezsilni, co pod dachem musieli pozostać, rozprawiali bez miary. Wszebor, co w lepszego nic nie wierzył, pomimo to miał ochotę do wycieczki.
Belina wierząc w wybawienie, w żaden sposób pozwolić nie chciał, aby ktokolwiek opuścił gródek, mówiąc, iż do ostatka trzymać się będzie, a kropli krwi niepotrzebnie wylać nie da. Wszebor, choć gniewny, słuchać chwilowo musiał.
I on i brat od dnia wczorajszego chodzili chmurni na Belinów wszystkich. Przyczyną tego było, że im Tomko dziewczę bałamucił. Poswarzyli się byli o nie między sobą, a teraz oba jej dostać nie mogąc, pojednali się, byle jej trzeciemu nie dać.
Postanowili oni opuścić gródek, namawiając także drugich aby z nimi razem uszli do lasu i złączyli się razem z Trepką. Ale żaden nie chciał tego uczynić. Naradzać się więc poczęli obaj bracia w cichości... Wszebor tylko żałował, że się wygadał zawczasu a nieostrożnie, aby Lasota z drugiemi nie donieśli Belinom i nie miano ich na oku. Mszczuj, który gorętszy był od brata, lekce to sobie ważył.
— Trzeba swoje robić po cichu, musi się udać. — Ale cóżmy Spytkową tu im z córką mamy zostawić? — he!
— Niedoczekanie — zawołał Wszebor.
— A jak z nami nie zechce?
— Porwiemy!... byleśmy moc mieli — odparł Wszebor.
Mszczuj nic nie rzekł, ramieniem tylko ruszywszy.
— Każdy w swą stronę — zakończył Wszebor.
Poszli tedy jeden w lewo drugi w prawo poza ostrokołami, gdzie ziemian ciągle stało mnóstwo, gromadkami, przypatrując się obozowisku. Wszebor do jednych się przyłączył, Mszczuj do drugich.
Belinowie we dwu nad ludem stali, co przy okopach od rzeczki pracował.
W dolinie do południa jak stali ci co przyciągnęli, tak się nie ruszyli. Miano ich na oku. Najadłszy się i napiwszy dopiero kilku się ich na koniach ku wrotom poczęło przybliżać.
Dano znać Belinie, który co najlepszych z łukami postawił u wrót i kazał puścić na nich strzały. Lecz, że widzieli gotowość po okopach, stanęli w takiej odległości, że ich dosięgnąć nie było można. Wreszcie zapomniawszy niebezpieczeństwo, dzicz poczęła rwać się ku wrotom. Strzały świsnęły od Horodyszcza... Jedna z nich oko napastnikowi wybiła. Chwycił się za nie i z konia spadł. — Drudzy pozwali go i przeklinając a łając, do swego obozu wrócili.
Tak zszedł prawie dzień cały w nieustannym ruchu i zajęciu, a na Doliwów nie wiele zważano.
Wszeborowi tymczasem udało się dostać do Spytkowej, którą ujrzał wychodzącą na wyżki, zaraz więc do niej pospieszył. Pani mu była dosyć rada, przystąpił więc do niej, poczynając rozwodzić żale nad nieszczęśliwem Horodyszczem, radząc jej aby razem z nim i bratem, porzuciwszy upartych, uszła z tego zamknięcia. Spytkowa ulękła się tych wyrazów, na razie nie wiedziała co ma uczynić, przyrzekła mu więc iż się namyśli sama, a przez ten czas poprzysięgła mu iż milczeć będzie. Tak zaś była poruszoną, że już więcej mówić i słuchać nie mogąc, wnet się do izby zabrała, rozmyślać nad tem co jej Wszebor powierzył.
W niewieściej izbie dnia tego także niepokój panował. Jedna, to druga z kobiet wyrywała się na poddasze, chcąc coś zobaczyć i przynosiła potem jakieś wieści. Straszyły się i pocieszały.
Bartnik Sobek, choć wczorajszą drogą zbity — ledwie jaką godzinę wyleżawszy koło koni na słomie, wstał nie mogąc w bezczynności wytrzymać. Powlókł się więc naprzód z drugimi pod ostrokół na wały; obrócił się potem do robotników na drugą stronę, ale i tu przystanąć dłużej nie było wygodnie, bo się ludzie mijali i ruszali, a w ciemności i jeden drugiemu zawadzał.
Obszedłszy grodzisko, Sobek powrócił do szopy koni. — Ściana tylko z płotu przegradzała go od tej kleci, pod którą się tuliło zbiegowisko prostego ludu w pierwszem podwórzu. Choć stąd dużo wypędzono na robotę przy wałach, zostali starsi, żony i dzieci.
Szmer, płacz i stękania słychać było. Narzekano na głód, na pracę ciężką do której ich przeznaczyli ci co z łuków strzelali.
— Oni mają zbroje, kaftany i tarcze, a my co? Sukmanę strzała przebije — rzekł stary głos.
— Pewnie, pewnie — żywiej począł inny. — Nie myślą o nas, pomyślemy o sobie.. Co nam zrobią, gorszego ot tamci? Toż to nasi.... Jak się z niemi zwąchamy, niech ziemianie idą w pęta... my choć na pogorzeliska wrócimy...
— A jakże się z niemi dogadać — odparł stary — myślisz że oni na nas oka nie mają, albo nam wierzą? Wiedzą oni, co u nas pod skórą.
— Dogadać się — pochwycił pierwszy — albo to sposobu nie ma?
— A jakiż? jaki?
— Nocką się spuścić z wałów łatwo — rzekł, śmiejąc się zapytany.
— Tak i zrobić — rzekł stary — a nie to wyzdychamy wszyscy.
— Pogadajcie z Rzepcem, pogadajcie z Wiechanem.
Szeptano tak, że Sobek szmer tylko słyszał, ale tego co pochwycił, dosyć mu było.
Ostrożnie wstał ze słomy, zawrócił z szopy na pierwsze podwórze chcąc na oczy widzieć tych co się tak naradzali. Gdy okrążywszy budowlę, przed wrota przybył, gdzie się ludzie na rozmowę zebrali, nie znalazł już nikogo, tylko dwie kobiety, z których młodsza dziecię karmiła, a stara drzemała. Reszta czy spłoszona czem, czy z innej jakiej przyczyny się rozeszła... Imiona tylko Rzepca i Wiechana mógł Sobek zapamiętać.
Przypadek mu dozwolił wpaść na trop niebezpieczeństwa, którego się nikt nie domyślał. Starego dreszcze przebiegły.
Wysunął się już o mroku z szopy i z podwórza i poszedł ku drugiemu obejściu, czatować na starego Belinę. Zobaczył go zdala wydającego spokojnie rozkazy, popatrzał nań, żal mu się zrobiło straszyć go lada paplaniną. Cofnął się więc, rachując, że mu jego siermięga i stan dozwolą podsłuchać więcej i lepiej nimby miał rzucić trwogę. Żal mu też było może ludzi, na którychby spadła groza i kara, gdy w istocie głód przez nich mógł mówić tylko i znękanie.
Stał jeszcze Sobek rozglądając się po podwórzach obu, gdy z za domostwa krzyk i wrzawa ogromna słyszeć się dały.
Ludzie biegli w tamtą stronę.
— Strzelaj! bij! — wołano.
Belina stary rzucił się także, pospieszył Sobek, wrzawa rosła coraz i krzyki.
Nikt nie wiedział co się stało... Dopiero zbliżywszy się ku wałom, dopytał stary, że o mroku ktoś z załogi spuścił się z ostrokołów i ku gromadzie oblegających uszedł, choć strzał kilka za nim puszczono.


VIII.

Następnych dni w dolinie nic się jeszcze nie zmieniło, nie przybywały siły nowe, te które nadciągnęły nie ważyły się bliżej Horodyszcza przystąpić; wewnątrz ciągle się pilno koło obrony krzątano, a od czasu ucieczki jednego z pospólstwa, nad ludem w podwórzu czujność była wielka dniem i nocą.
Wszeborowi nie udało się namówić nikogo do wyjścia przebojem, sam z bratem ani się nie mógł, ani chciał ważyć. Spytkowej, której ten sposób ocalenia przekładał, brakło odwagi, słuchać o tem nawet nie chciała. W Doliwie też krew od czasu do czasu ostygła, choć uparcie myśli się swej trzymał i powtarzał, że siedzieć na Olszowem Horodyszczu, było to pewnej śmierci czekać. Minęło tak dni dziesięć, aż jednego dnia, gdy poczęto narzekać a boleć, że się tak oblężenie ciągnęło, a nie było mu widać końca, odezwał się Wszebor, nie zważając na to, że stary Belina po cichu wszedł.
— Co za dziw! Siedzimy w dziurze jak trasie! Chłopy sobie z nas drwią, nie mają nas za nic. Ba — prawda! Dawnośmy byli powinni im pokazać, że jaką taką siłę mamy, a przecie się tak nie boimy, żebyśmy nosa za drzwi wytknąć nie śmieli! Żebym tylko dziesięć ochotników miał z takiem sercem, jakie w sobie czuję, nauczyłbym ja tę zgraję.
— Na zadatek dziesięciu — ja z wami — zawołał Kaniowa.
— I ja! — I ja! — poczęli wołać drudzy.
— Ale — rozśmiał się Wszebor — nasz wódz a kneź nie pozwoli, woli, żebyśmy tu poginęli...
Wtem rozległ się głos po izbie:
— Ano! szczęść Boże! ja pozwalam! — kiedy się wam raczej tak zażądało koniecznie. Idźcie!...
Odwrócił się Wszebor i ujrzał Belinę.
— Pójdziemy! — zawołał Doliwa.
— Idziemy! Idziemy! — wołali drudzy.
— Abyście nie myśleli, że Belinom serca braknie — zamruczał Belina — Tomko też będzie z wami.
— Gotowym! — zawołał Tomko!
Wszeborowi aż krew zakipiała, rzucił się do drzwi, drudzy za nim, do szop po konie. — Poczęli pospiesznie przypasywać mieczyki, oszczepów szukać, każdemu wolno było ubrać się i uzbroić jak zechce.
Na wyprawę niespodziewaną znalazło się z obu Doliwami, dwunastu ochotników, chłop w chłopa, młodzież sama gorąca, silna, uzbrojona mocno.
Szli ze śmiechem i weselem w sercach.
Wrota po cichu otworzono, po jednemu wysuwać się zaczęli ochotnicy, a spuściwszy z kopca z krzykiem puścili się cwałem wprost na dogasające już ogniska.
Czat nawet koło nich nie było, tak się czerń ubezpieczyła. Większa część jej już spała, gdy Wszebor, który na przedzie stanął i prowadził, jak piorun spadł na obozowisko. Popłoch stał się niezmierny; przebudzeni porywali się nieprzytomni, nie wiedząc, co się działo, a liczniejszego niż był domyślając się nieprzyjaciela.
Otoczeni ciemnościami, słysząc krzyki i jęki, ogarnięci strachem, poczęli się rozbiegać.
Wszebor i Mszczuj na koniach siedząc, bili, siekli i tratowali co napadli, inni im dopomagali dzielnie. Stało się to tak szybko, niespodzianie, że gdy nazad do wrót przypadli, ledwie oczom wierzyć chciano, widząc ich z powrotem.
Wszebor wracał jako zwycięzca, wesół, szczęśliwy, dumny. — Witano go, przyklaskując mu, tylko Belina syna uścisnąwszy, rzekł stłumionym głosem:
— Nie mogłem wam wzbronić! — Daj Boże tylko, byśmy krótkiej radości nie opłacili drogo!
Do rana nic nowego nie zaszło, dzień cały minął na pozór spokojnie. Na dole w wielkiej izbie, na wyżkach u kądzieli rozprawiano tylko o tej wyprawie. Zdana chlubiła się bratem, a mówiąc o nim, nie wiedzieć jak wtrąciła czasem słówko o Mszczuju. Czerwieniła się potem sama, oglądając trwożliwie — i serce jej biło.
Na starym Belinie nadzwyczajnej radości z odniesionego zwycięztwa wcale widać nie było, chodził po kątach i mruczał. Może przeczuwał, że między pospólstwem coś się knuło i gotowało. Sobek podsłuchawszy rozmowę, nie spieszył z doniesieniem o niej gospodarzowi. Ucieczka jednego z tych ludzi zaniepokoiła go, wziął się do posłuchów gorąco.
Gdy Wszebor z ochotnikami nocą wybierał się uczynić wycieczkę, między ludem powstał ruch, Sobek skorzystał z tego i z za węgła ukryty podsłuchał przekleństwa, groźby, narzekania. Lud ten w oblegających czuł braci, im życzył lepiej, a na zamku oprócz jednego jawnego nieprzyjaciela, drugiego zaczajonego pod bokiem trzeba było strzedz się i pilnować.
Nazajutrz po wycieczce Wszebora, Belina był niespokojniejszy niż zwykle, wysunął się na wał od strony rzeczki i stanął tam zadumany, gdy Sobek przybiegł do stóp mu kłaniając, opowiedział mu co słyszał i widział wskazując ręką w podwórze. Stary pomruczał coś niewyraźnego, gdyż nie było to dla niego nowiną. — Patrzcie i słuchajcie — powiedział tylko krótko — dobry z was człek. Patrzcie oczów nigdy nadto.
Ukłonił się bartnik, trochę uspokojony; oba do rozmowy skłonni nie byli, kilka słów starczyło do porozumienia. Złe znaki mnożyły się co dnia, bartnik chodził niespokojny. Co zajrzał Belinie w oczy, to się na czas uspokoił, a wkrótce potem coś znowu poruszało. Złe znaki mnożyły się co dnia.
Drugiego czy trzeciego dnia, ujrzał Sobek barczystego bladego chłopa, który nieustannie po podwórzu się włóczył, a na skinienie jego posłusznie ruszało się co żyło... Spytał Sobek od niechcenia jak się on zwał — nic mu nie powiedziano, dopiero dzieciak którego kawałkiem mięsa ściągnął, nazwał go Miskiem-Wiechanem. Jednego już mając na oku, drugiego starszynę spodziewał się odgadnąć, podpatrując, z kim najwięcej przestawał. Nadzieja go nie zawiodła; gdy późno w noc przypchnął drugi, układł się obok Wiechana i szeptali z sobą długo. Nic słychać nie było, lecz nad rankiem gdy się rozchodzili, poznał w nim Sobek człeka, którego po dniu często widywał. Stawał on u ostrokołów jak na czatach i gdzieś patrzał na lasy...
Był to ów Rzepiec, o którym ludzie wspominali, a oni dwaj przewodzili pospólstwu na grodzie zamkniętym, Sobek już ich odtąd z oczu nie tracił.
Kilka dni po tem odkryciu Sobka stało się co Belina przeczuwał i czego się lękał.
Przed wieczorem do izby w której wszyscy u ognia siedzieli, wbiegł wyrostek, co za starym Beliną miecz jego naszał i krzyknął:
— Idą! idą!
Porwali się wszyscy, a nim mieli czas wystraszonego zapytać, kto i co — już go nie było. — Chłopak obiegał tak wystraszony wszystkie izby. Ziemianie porwawszy się z ław, jak kto stał, na wały pobiegli. Z wałów widok na dolinę, dla oblężonych był przerażający.
Z wałów wyciągały gromady tłumnie, jedna za drugą, każda z nich ujrzawszy Horodyszcze, przyszłą zdobycz witała okrzykiem strasznym, który się nagle ze wszystkich piersi wyrywał, a w Horodyszczu we wszystkich piersiach odbijał.
Szli tak jedni pieszo, drudzy konno.
Gromadka, która na te posiłki czekała w dolinie, witała je, wyrzucając czapki do góry, podnosząc ręce, wyjąc niemal z radości.
Wrzawą tą przerażającą rozbudzone rycerstwo na Horodyszczu, wysypało się wszystkie na pomosty i wały. Z drugiej strony sunęło się pospólstwo ze źle tajoną na twarzach radością. Wiechan i Rzepiec stali na przedzie u ostrokołów, wychyleni na wpół, oczyma śmiejącemi się spoglądając to na swoich, to na garstkę zamkową. Dolina wypełniła się ludem cała, z lasów tłumy płynęły ciągle jeszcze, coraz gęstszą ścianą opasując Olszowe Horodyszcze.
Był to ten sam tłum pogański z lasów wybiegły, co wywracał krzyże i kościoły.
Stary Belina z innemi wyszedł też na wały, popatrzał długo na wsze strony, stojącemu Wszeborowi pokazał ręką, głową skinął, jakby mówił:
— Ściągnęliście ich sami.
Stali tak wszyscy wpatrzeni w niemem osłupieniu, gdy szmer się wszczął, ludzie zwolna rozstępować się zaczęli i przyklękiwać. Z głębi dworca szedł Ojciec Gedeon w białej komży, w szytej kapie, niosąc kielich w ręku. Chłopak przed nim niósł wielki krzyż drewniany. Ksiądz modląc się, wolnym krokiem postępował za nim, zatopiony w sobie, z głową spuszczoną, z powieki przymkniętemi. Szli tak ku wrotom, po stopniach na pomost za ostrokołem wyniesiony.
Szłyki i czapki pozdejmowali wszyscy, niektórzy padli na kolana. Ojciec Gedeon na pomoście stanąwszy, ręce podniósł do góry z kielichem i Hostyą poświęconą, oczy ku niebu zwrócił, modlił się coraz głośniej i na cztery strony świata zwolna żegnać począł, jakby tą potęgą złego ducha od grodu odganiał. Słońce już było zaszło; z wałów nie schodził nikt, bo nie mógł oczu oderwać od tej groźby dnia jutrzejszego walki nierównej.
W izbie niewieściej kądziele stały pod ścianami, wszystkie dziewczęta i starsze niewiasty klęczały ze złożonemi rękami, modląc się i zalewając łzami. U ołtarza na górze, klęczał przed kielichem O. Gedeon, niekiedy twarzą rzucając się na ziemię, to ręce wznosząc ku niebu.
Starzec złamany wiekiem, czuł, że tu był powołany jako rycerz Chrystusowy do trudu, nie pozostał więc sam z sobą, ruszył natychmiast ze słowem pociechy zagrzewać serca i rozbudzać męztwo. Zaledwie obróciwszy się, na pierwszym kroku spotkał starego Belinę.
— Ojcze — odezwał się, schylając do pocałowania ręki jego gospodarz — pobłogosław mi, pobłogosław nam wszystkim, jakobyś na śmierć idącym błogosławił. Będziemy walczyli, póki sił i żywota stanie, aż pokonamy nieprzyjaciela... Przed sobą go mamy, u siebie go mamy!
— Męztwa! — zawołał Ojciec Gedeon — nie traćcie ducha. Bóg was nie opuści. Cuda się dzieją. Wojna to nie przeciw wam, lecz przeciw krzyżowi świętemu. Modliłem się, nie wiem jaką sprawą, wstałem pokrzepiony, uspokojony, że nas ręka Wszechmocnego nie opuści.
Belina ręce podniósł do góry.
O kilka kroków stał za nim Sobek.
— Miłościwy panie — szepnął — dwóch ludzi zamknąć trzeba, ażeby nieszczęścia nie było.
Cicho coś szepcąc, odeszli razem.
Belina skinął po drodze na zbrojnych ludzi, aby szli za nim. Przeszli tak pierwsze podwórze.
U ostrokołu Wiechan i Rzepiec stojąc, szeptali i patrzeli na gromady. Sobek na nich wskazał.
Belina rozkazał zbrojnym powiązać ich i do jamy poprowadzić. Powstał krzyk i szamotanie się, ścisnął się lud dokoła, ogarniając ludzi zbrojnych i Belinę.
— Bez sądu i winy nic im się nie stanie — zawołał Belina — jeśli się jedna ręka w obronie podniesie, głowy ich spadną.
Rzepiec i Wiechan dzikiemi oczyma wodzili do koła, gdy zbrojni im ręce już w tył powiązawszy, prowadzili do jamy. Tłum pozbawiony starszyzny, nie wiedząc co począć, stał wryty.
Noc już była, gdy za Wiechanem i Rzepcem drzwi więzienia zapadły. Postawiono przy nich straż zbrojną. Na wałach podwojono czaty; rycerstwo z pomostów zwolna ku izbie wracać zaczęło, aby do jutrzejszej walki się sposobić. Cisza panowała na grodzie.
Dopiero nad ranem straszliwy wrzask jakiś przeraził przebudzonych tylko co i śpiących jeszcze. Porwali się wszyscy, powybiegano z izb i szop, dopytując co się stało. Krzyk pochodził od drzwi więziennych, gdzie się gromadnie skupili zbrojni, a na ich głos ze wszech stron się zbiegano.
Wszebor, który na hałas biegł pierwszy, znalazł już tu stojących Belinów obu, dwornię ich i wielu innych.
Widok, któremu zrazu oczy wierzyć nie chciały, przedstawił się u wrót jamy, do której Rzepca i Wiechana rzucono. W pośród stojącej tu gromady, leżały dwa trupy, w miejscu gdzie stała straż nocna. Nie było na nich krwi, ani śladów walki; powrozy mieli pozarzucane na szyję i ściśnięte tak, że im oczy na wierzch powyskakiwały, języki z ust wyszły. Broń leżała przy nich na ziemi. Wrota do jamy stały wyłamane, nikt nocą najmniejszego nie słyszał hałasu, a Rzepca i Wiechana nie było.
Rozbiegli się po całym grodzie ludzie szukać więźniów, którzy jak się zdawało za ostrokoły ujść nie mogli, bo przy nich gęste czuwały straże. W całem grodzisku zamęt się stał i zamięszanie. Nigdzie śladu nie było więźniów. Ta ucieczka zwiększyła i tak już wielką trwogę, gdyż Rzepiec i Wiechan długo na Horodyszczu przebywając dobrze je znali, mogli więc dla czerni być najlepszymi przewodnikami, wskazując jej słabe strony.
W dolinie ruch wśród gromady poczynał być coraz żywszy. Sposobiono się już do napaści, kupy szykowały się i postępowały ku wałom z okrzykami.
W południe od lasów krzyki się rozległy głośne i poszły echem po całym obozie. Ludzie wstawali co żywo, szykując się oddziałami.
Z lasu pokazał się wysuwający orszak jezdnych, przed którym na żerdzi czerwoną niesiono chorągiew.
Stojący na wałach Wszebor, pierwszy zawołał: — Masław!
Biegli wszyscy oglądać go, z rycerstwa bowiem mało kto za młodu nie znał Masława na dworze Mieszka i Ryksy, każdy chciał zobaczyć, co się z pyszałka owego zrobiło. On to był w istocie. Jechał na karym koniu, z grzywą długą, we zbroi cały, w hełmie z kitą na głowie, w płaszczu jakby królewskim czerwonym ze złotem, otoczony drużyną. Jechał z podniesioną głową, w bok się ująwszy, wprost na wrota, pogardliwem okiem rzucając na Horodyszcze.
Nadciągały wozy pańskie i reszta dworu. Z Horodyszcza widać było, jak wbijano koły do rozwinięcia namiotu, doły kopano dla ognisk, wiązano konie i przysposabiano dla spoczynku.
Na ten obraz zapadł mrok wieczora, ostatniego może, co miał śmiertelną walkę poprzedzać.
Wkrótce rozpocząć się ona musiała.


IX.

Spały jeszcze niewiasty na górze, długiem znużone czuwaniem, gdy straszna wrzawa dzikich głosów, zmięszanych ze stukiem i chrzęstem od których domostwo drżało, zbudziła je przerażone.
Łoskot podnoszonych do góry i spadających kłód i kamieni, mięszał się z głosy wściekłemi, wśród których to jęk rannego, to łajanie rycerzy słychać było.
Wśród ścian od walki drżących, Ojciec Gedeon na zwykłem swem miejscu pod daszkiem na który się sypał grad kamieni, odprawiał już niekrwawą ofiarę, tak spokojny i bezpieczny, jakby był jeszcze w swoim cichym klasztorze za dawnych szczęśliwych czasów.
Horodyszcze zewsząd było, jak mrowiem opasane tysiącami ludu, cisnącego się nań przebojem. Tłumy tak szczelnie opasywały gródek, że nie było miejsca na wałach, gdzieby się im obraniać i opędzać nie było potrzeba.
Rzepiec i Wiechan uwijający się w pośród gromad, coraz ku swoim nawoływali lud z pierwszego podwórza, dając znaki aby się zwrócili na oblężonych. Po bladych twarzach przelatywały błyski, lecz ręce porwać się nie śmiały. Belina z mieczem swym nieustannie miał ich na oku. Najmniejszy opór karany był śmiercią. Położenie było rozpaczliwe, straszniejsze się stawało z każdą godziną.
W walce zajadłej obu stron przeszło południe. Masław, który spodziewał się wszystko w parę godzin dokończyć, wściekał się widząc zajadłą obronę na gródku, wybrał wreszcie najsprawniejszych, aby pod główne wrota podpadłszy, podpalili je i rąbali, ale i to się nie udało. Nad wrotami temi oddawna się gotowano do obrony najdzielniejszej. Belina od rana deski kazał wodą oblewać, aby namokłe, nie łatwo się zapalić dawały.
Na górnym pomoście nad bramą, daszkiem osłonionym, stali najmężniejsi ludzie, najśmielsza młodzież. Kamieni pod ręką mieli stosy, a rąk nie brakło. Masław sam podbiegłszy, pędził swoich na wrota ukazując, podbiegło kilkudziesięciu z tarczami lipowemi skórą poobijanemi.
Dano im się podsunąć do wąwozu w wałach, z zapalonemi żagwiami przybiedz aż pod wrota niemal, dopiero runęła na nich kłoda przysposobiona, od której uciekać chcieli zapóźno, zabiła ona kilku na miejscu, reszta cofnąwszy się stała zdala...
Wreszcie zmierzchać zaczęło, ludzie byli straszliwie znużeni, tak że ze dniem i szturm znacznie wolnieć zaczął. Oblężeni wyglądali nocy jak wybawienia, choć wiedzieli, że całkiem ubezpieczeni spoczywać nie będą mogli, częściami jednak mieniając się, odetchnąć się spodziewali.
Wreszcie nadeszła upragniona noc, a choć nie rozproszyła całkowicie zgrai, kręcącej się dokoła, zmusiła jednak do niejakiego odpoczynku.
Na Horodyszczu nie próżnowano podczas nocy. Kilkanaście godzin walki znacznie wyczerpało to, co do niej było przygotowanem, kłody, kamienie, pociski, wyszafowano niemal wszystkie.
Stary Belina wieczorem kazał stajnie i szopy rozrzucać. Słupy, belki, krokwie nawet, kamienie z fundamentów musiały się nocą na jutro gotować.
W izbie na dole opatrywano rany, dawano jedzenie, starsi przychodzili wyciągnąć się na podłodze, by im ręce i nogi po tej młoćbie nieustannej odpoczęły.
Na wałach paliły się ognie wszędzie, chodziły straże, od doliny dolatywały gwary, niekiedy głośniejszem łajaniem odpowiadały czaty na zaczepki podchodzących. Noc była ciemna, niebo czarne, obłoków nawet na niem dojrzeć nie było można.
Na wyżkach z niewiast żadna kłaść się do snu nie chciała, lękały się nocnego napadu. Siedziały wszystkie dokoła, na wałach, na ziemi, żadna nawet do ręki nie wzięła kądzieli. Dziewczęta z pozakładanemi rękami dumały. Śpiew na usta nie przychodził.
Nagle gwar jakiś wszczynał się na gródku. Przez szczeliny ścian komory przeglądało światło wielkie, bliskie czerwone — widać było, jakby iskry przelatujące.
— Gore! gore! — wołała Zdana.
Wszystkie się ku drzwiom cisnąć zaczęły z krzykiem:
— Ogień! gore! — I coraz rosnąca wzmagała się wrzawa.
Gorzało w istocie na Horodyszczu, podpalone ręką złych ludzi, płonęły szopy, a że wszystkie budowle dachami się łączyły z sobą i wiatr płomień niósł na dworce, pożar groził grodzisku, pomostom i ostrokołom, które całą stanowiły obronę.
Czerń, która pod wałami zaczajona leżała, rachowała na tę chwilę popłochu i z okrzykiem rzuciła się ku okopom.
Suche chruściane szop ściany, słoma i siano pod niemi, gorzały jak jeden stos płomieniem ogromnym. Połowa rąk rzuciła się gasić ogień, druga musiała bronić ostrokołów, ku którym cisnęli się napastnicy.
Zdało się, że nadeszła chwila ostatnia, zostało do wyboru, albo ginąć w płomieniach, lub z rąk dziczy.. Sam Belina z garścią swoich pobiegł w ogień, nie straciwszy męztwa, Tomko z Doliwami na wały.
Zawrzało znowu istnem piekłem... Trzask padających budowli wtórował okrzykom dzikim... Lecz jak gdyby Bóg litościwy w pomoc chciał przyjść nieszczęśliwym, których rozpaczliwe jęki wznosiły się ku niebu, nagle puścił się deszcz rzęsisty, ulewny, który dopomógł do ugaszenia pożaru, więcej niż ludzie, co go zalewali i rozrywali. Na ostrokołach broniono się ostatkiem drzewa i kamieni, w końcu z pożaru chwytając rozżarzone głownie i ciskając je na oblegających.
Ci spostrzegłszy, że ogień, na którego pomoc liczyli, przygasał, omyleni w nadziejach, zwolna ustępować i chronić się zaczęli od nawałnicy. Z nieba lało owym deszczem łaski i cudu, jakby go modlitwa O. Gedeona sprowadziła.
Na dzień się brało, gdy pożar został ugaszony i deszcz też począł ustawać, a co rzadka w jesieni, po gwałtownej ulewie nad rankiem wiatr się obrócił, porozrywał gęste chmury, odsłonił niebiosa, zapowiadać się zdawała pogoda...
W dolinie dymy się wlokły, od powodzi wezbrana rzeczułka i moczary, jakby jednym wielkim wydawały się stawem. Stada cisnęły się ku lasom, ludzie brodzili w kałużach. Ranek coraz jaśniejszy się robił.
Belina wszedł na wrota popatrzeć, co się dokoła działo. A działo się tu coś dziwnego, czego trudno było zrozumieć.
Choć dzień rósł i słońce już wschodzić miało, w całym obozie poruszenie widać było gorętsze, żwawsze, niż wczoraj, lecz jakby ku innemu skierowane celowi. O grodzisku zdawało się zapominać.
Namiot Masława widać było jak na dłoni. Tu konie uzdano, ludzie kupili się pospiesznie, robiono coś około samego namiotu, jak gdyby go zwijać miano. Wybiegali zeń ludzie jedni, przyjeżdżali cwałem drudzy... Nawoływano i trąbiono w rogi.
Gdy słońce weszło, namiot Masława ściągnięty już był i na wóz rzucony. Tłum ten wczoraj wrzawliwy i zuchwały, milczący był jakiś i zaprzątnięty. Nikogo nie zostawiono przy Horodyszczu, tak, że załoga mogła znużona pokładłszy się za ostrokołami, spocząć bezpieczniej, dopókiby znów do walki powołaną nie była.
Na gródku oddychali wszyscy trochę swobodniej.
Rozprawiano, patrzano, nikt nie wiedział co się działo i dla czego tak nagle zmienił się szturm wczorajszy w dzisiejszy spokój. Wyszedł i Benedyktyn na pomosty.
— Ojcze Gedeonie! — poczęto wołać — ty nam powiesz chyba, co się tu dzieje!
— Wojennym mężem nie jestem — rzekł kapłan spokojnie — jedno tylko wiem i widzę, dniem i nocą, że kogo Bóg łaską swą ocalić zechce temu z niebios zsyła pomoc niespodzianą... Na pożar ulewę, na znużenie spoczynek. Bóg wielki!
Wczoraj gwarny grodek olszowy, stał się milczący, zdawał pusty. Z okolicy ledwie gwar niezrozumiały dochodził niekiedy z wiatru szumem, ozwał się róg wojenny i umilkł.
Tłumy się jednak nie rozchodziły. Obozowisko wróciło po nad rzeczkę, oparło o las jedną stroną i tak na coś oczekiwać zdawało.
O mroku wysunął się nowy oddział z lasu, witany krzykami i z Masławowemi kupami się połączył.
Ci, co umieli poznawać po odzieży i broni, wołali, że to byli Prusacy. Wszebor też potwierdzał. Inni za pomorców ich mieli. Oddział ten osobno się położył obozem w pobliżu.
Horodyszczu na dziś nic się nie zdawało zagrażać. Rozstawiwszy czaty, starszyzna poszła do izby spoczywać.
Wszebor cichy, spokojny, zwolna zstępował w dolinę, niebo się na chłód wyiskrzało, gwiazdy wschodziły wesołe. Gwar jak z ula słychać było od obozowiska, rżenie koni i trąbienie w rogi. Niebo ciemniało, gwiazdy błyszczały coraz jaśniej, noc nadeszła bezsenna.
Nad ranem czatowały straże na ostrokołach, czy się gromady nie ruszą ku Horodyszczu, stały one w miejscu jak wczoraj, czekając rozkazu, skupione w porządku. Dzień wszedł jasny i mroźny, szronem okrywając drzewa i trawy, w miarę jak słońce podnosiło się ku górze, biała jego powłoka znikała.
O. Gedeon wyszedł ze mszą św. o zwykłej porze, a dokończywszy ją, kląkł przed ołtarzem i ze złożonemi rękami długo się modlił.
Tu go na modlitwie zastał krzyk, którym się pomosty całe i okopy Horodyszcza rozległy. W dali postrzeżono występujące z lasów i rozwijające się szeroko naprzeciw gromadom Masława wojsko jakieś. Możnaż je tak nazwać było? Był to raczej silny oddział zbrojnego rycerstwa, w którym ci co stali na wałach, łatwo swoich poznali. Składał się cały z ludzi od stóp do głowy zbrojnych, w znaczniejszej części konnych. Lasota i Belina poznali na jednem skrzydle po uzbrojeniu i dzidach, po czapkach okutych, niemieckie wojsko jakieś. W pośrodku głównego pułku widać było gromadkę, w której się wodza domyślać było można. Kilkunastu jezdnych w błyszczących pancerzach, z tarczami na ramionach, w pasach nasadzanych, kołem stali przy jednym, którego za niemi trudno było dostrzedz. Tu powiewała chorągiew nowa z godłem jakiemś malowanem. Na wierzchu jej krzyż połyskiwał złocisty.
Obu starym łzy się z oczów potoczyły na wspomnienie czasów Bolka wielkiego gdy rycerstwo podobne na tysiące się liczyło. Teraz została tylko ta garść niedobitków.
Gdy szeregi owe szerokie zataczając półkole, już do boju się stawiać zaczęły, ruszyli się też Masławowie, zatrąbiono w rogi, widać było jak sam ów kneź nowy, biegał pomiędzy kupami, naznaczając miejsca, gdzie która stanąć miała.
Drgnęły szeregi rycerskie, konie się poruszyły, dzidy pochyliły, powiały kity i cały ten zastęp jako jeden mąż sunął się wprost na sam środek gromad, gdzie Masław miotając się dowodził i do boju zagrzewał.
Ciżba w dolinie niby się też dźwignęła, ale lękliwie i leniwo.
Wtem żelazni, ze wzgórza małego spuściwszy się ku niej, spadli całym ciężarem i pędem swym na tłum, który nacisku nie wstrzymał i rozproszył się, na wsze strony, przy pierwszem starciu.
Nie długo jednak trwał ten popłoch, Masław ze swymi stawił czoło. Zwarli się z obu stron na siebie przypadając, spletli, zmięszali i ręczna walka mieczów i toporów, dzid i pałek poczęła. W środku widać było Masława, który sam mężnie do boju wystąpił; mieczem podniesionym godząc ku temu miejscu, gdzie wodza przeczuwał. Rycerstwo go zewsząd osłaniało. Trzy razy rzucał się tu Masław za każdą razą wracając z pozbieranymi towarzyszami... Pierwszy szereg ludzi jego padł cały od mieczów i dzid rycerzy, drugi po nim zajadle szedł do boju, lecz i ten już łamał się, padał i szczerby widać w nim było.
Nakoniec widząc iż z tyłu pierzchali naciskani przez Polaków i Niemców, uląkł, widząc że ze zbyt małą garścią pozostał, zawrócił nagle i znikł za tłoczącą się zgrają.
Zamięszanie, walka ostatnia ogarniętych szałem prawie, straszliwe były; żelazne rycerstwo nawet miotało się dobijając, upojone krwią nie szczędząc nikogo.
W dolinie widać już tylko było uchodzących konno i pieszo, pojedyńczo i garściami, pogonie i rozpaczliwe starcia, w których Masławowi żołnierze padali. Masław sam uchodził ku lasom, a za nim co żyło jeszcze, poczęło uchodzić, miotając przekleństwa i groźby. Zwycięztwo zostało przy rycerstwie, które znużone podniósłszy ręce, poczęło wołać na pobojowisku: — Hosanna!
Dopiero teraz mogli się przybliżyć i przypatrzeć tym mężnym rycerzom, którzy w tak szczupłej liczbie na Masława gromady się ważyli...
Wszebor pierwszy zbliżył się ku nim, gdy nagle rozstąpili się na koniach stojący jeszcze w pośrodku i z poza nich ukazał się oczom jego — królewicz a teraz król Kaźmirz.
Polacy i Niemcy kołem go otaczali winszując dobrej wróżby zwycięztwa.
Z oczyma spuszczonemi ku ziemi jakby się modlił po cichu lub zadumał, Kaźmirz stał nie okazując twarzą wielkiej radości.
Oblicze jego było piękne, młodzieńcze, lecz już próbami przecierpianemi, ciszą klasztorną, zawodem doznanym od ludzi, smutkami wczesnemi wielu — odarte z wyrazu młodzieńczego wesela i swobody.
Był przedwcześnie dojrzałym i jakby zestarzałym. Królewski majestat miał na twarzy, chrześciańską obleczony pokorą, wielkim spokojem ducha i męztwem. Słusznego wzrostu, postawy zręcznej, gibki i silny, Kaźmirz twarz miał nieco bladą, cerę śniadawą, czarne wyraziste oczy, długiemi ocienione rzęsami, włos ciemny w puklach spadający na ramiona.
W pośród niemieckich wojowników i polskiej swojej drużyny wiernej, najmłodszy może, najbardziej pańsko wyglądał, królewsko, choć najmniej starał się o to. Strój jego był wspaniały, acz skromny. — Wszebor ujrzawszy tego pana, którego był towarzyszem w pierwszych latach, później dworzaninem i sługą rzuciwszy konia, radośnie pobiegł ku niemu. Na twarzy jego malowało się szczęście i nieopisane wesele. Kaźmirz zdala już zdawał się go poznawać, gdy Wszebor do nóg jeszcze siedzącemu na koniu przypadł z okrzykiem, obejmując je:
— Tyżeś to, miłościwy panie! — A co za dzień szczęśliwy!
Wzruszenie mu mowę odjęło, zakończył okrzykiem radosnym.
Nadbiegali już Mszczuj, Kaniowa, Toporczyk, szczególniej Kaźmirzowi ulubiony, wszyscy z wołaniem wielkiem, z radością wykrzykując:
— A witajże nam! witaj! miły hospodynie nasz!
Kaźmirz słysząc i widząc te oznaki wesela, zarumienił się wzruszony, łza mu się zakręciła w oku, ręce rozpostarł.
— Witajcie, witajcie dzieci moje! — zawołał. — Daj Boże, aby dzień ten, istotnie nam i królestwu temu zwiastował szczęście. Amen...
— Panie! ty jesteś z nami! — w uniesieniu krzyczał Toporczyk — ty z nami i szczęście będzie z nami. Ciebie nam brakło! Wszystko ginęło bez pana i głowy! Teraz się zmieniło wszystko, powrócą dni dobre!
Okrzyki i wrzawa nie ustawały. Radość zdawała się i była powszechną. Na Olszowem Horodyszczu patrzącym na zwycięztwo serca rosły. Co żywo na oścież rozwarto wrota.
Zbierali się wszyscy z pokłonem i dziękczynieniem na powitanie pana. Wszyscy oczy mieli radosne, uśmiechające się usta, niewysłowioną radością biły serca wyzwolonych.
Kaźmirz już z konia zsiadłszy, obozować się zabierał na pobojowisku, nie chcąc na oblężeniem długiem wycieńczone Horodyszcze, z dworem swym ciągnąć. Wiedział już co tam wycierpiano, chciał, by wypoczęli oswobodzeni
Gdy Belina ze swymi przyszedł zapraszając do gródka, Kaźmirz już był przybycie swoje na dni następne odłożył. — Chciał też być razem z towarzyszami swymi i dzielić z nimi niewygody i trudy.
Niemcy i Polacy już się na pagórku tym samym, który Masław wprzódy zajmował, z namiotami i końmi rozkładali.
Czasu też na gnuśny spoczynek nie było. — W jednej bitwie pokonany Masław, nie mógł się poddać losowi swemu. Siły miał jeszcze znaczne sprzymierzeńców, którym ludu nie brakło, wiedział, że Kaźmirz był słabym i nie miał się na kim opierać. Był to początek walki, lecz do końca jej, odzyskania królestwa, przywrócenia ładu, wiedzieli wszyscy, jak było daleko. Sam charakter Masława, znany tym, co z nim na dworze razem żyli lat wiele, zapowiadał bój długi i krwawy.
Zaczynano rozbijać namioty, Kaźmirz stał otoczony swoimi, rozglądając się po okolicy, gdy Belina, O. Gedeon, Lasota i inni posłowie z Horodyszcza, z odkrytemi głowami przyszli do kolan pańskich się pokłonić. Podnieśli potem ręce do góry, wołając:
— Witaj! miłościwy panie! — Witaj zbawco nasz!...
Cisnęli się i otaczali Kaźmirza wszyscy całując ręce i kraj szaty, nie mogąc się nasycić widokiem tego pana, który przynosił krajowi nadzieję pokoju... Wszystkie te oznaki przyjmował młody król z pokorą i skromnością wielką.
Po chwili król zobaczywszy namiot swój rozbity i wiernego sługę Grzegorza, u drzwi jego wymknął się z pośrodka otaczających, wszedł do namiotu i nim zasłona za nim zapadła, widzieli stojący w pobliżu jak padł na kolana, Bogu dziękując.
Na straży pańskiego namiotu stanął mąż, na którego wszystkich oczy się zwracały. Był to Grzegorz, wierny sługa pański od dzieciństwa. Siwiejący już teraz, pamiętał na dworze dawne czasy, niegdyś był Kaźmirzowi niańką, pierwszy sadzał go na konia, łuk mu chłopięcy naciągał, strzelać uczył.
Przywiązał się do królewicza jak do własnego dziecięcia i już go nie opuścił. Człek to był prosty, niepozorny, milczący, ciężki, nieobrotny, ale bacznego na wszystko oka i wielkiego serca.
Gdy król się w swoim zamknął namiocie, ci co z Horodyszcza przybyli, poczęli się swobodniej rozglądać po twarzach królewskiego orszaku. — Ściskali się i witali jedni i drudzy, na widok dawnych przeciwników odwracali się czołem. — Okrzyki słyszeć się dawały, imiona i pozdrowienia.
O kiju z przewiązaną głową, stał tu też i Spytek, nieco podleczony z ciężkich ran swoich. Sobek przybiegł, upadł mu do nóg i naglić począł, aby szedł do żony i córki.
Na Horodyszczu oczekiwano przybycia gości; niewiasty gotowały się witać, pytać — znaleźć przyjaciół, krewnych i znajomych. Z tą myślą i Marta Spytkowa jak mogła, przystroiła się najpiękniej. Stała już przybrana na wyżkach, gdy ujrzała widmo mężowskie. Na widok ten zbiegła z wyżek wielkim głosem wołając Kasię.
Spytek stał, jednym okiem szukając żony do koła. Wtem poczuł ją u nóg swoich, bo niewiasty za onych czasów inaczej mężów nie witały.
Schylił się wojak milczący i pocałował ją w głowę. Wtem i Kasia nadciągła z krzykiem obejmując ojcowskie kolana.
Na te wszystkie miłości znaki wojak nie odpowiedział ni słowem, pocałował córkę w głowę, a natychmiast obejrzał się za ławą, bo mu nogi zbolałe drżały i ledwie się na nich trzymał.
Marta zapomniawszy, że mąż zbytniej gadatliwości nie znosił, opowiadała mu ciągle wszystko to co dotąd przeżyła i przecierpiała. Spytek pohamował jej żale. Zwrócił ku niej zakrwawione oko, podniósł chustę, którą głowę miał związaną, odsłonił jej krwawą powiekę, pod którą tylko ślad drugiego oka pozostał i mruknął.
— Kawałka ciała całego nie mam! — głową potrząsł. — Cud, że dusza w ciele została.
Kasia płacząc, ręce ojcu całowała. — Staremu spadła kropla z krwawego oka, jakby łza.
Na Horodyszczu coraz hałaśliwiej być poczynało, schodzili się goście.
W wielkiej izbie na dole ściągało się co z obozu szło i na grodzie było słychać tych, co Kaźmirza ze sobą przywieźli. Gdy weszli do izby rozstąpili się przed nimi wszyscy, zapraszając ich bliżej ogniska i pierwsze czyniąc miejsca. Ciekawi byli słuchać, a nim starzy otwarli usta, już ich pytaniami zarzucano niecierpliwemi.
Topór Janko na pierwszem miejscu siedział. Mąż to był letni, lecz silny i zdrów jeszcze z obliczem jasnem i wesołem. Jego to zapytał Lasota stojąc przy nim: — Jakeście znaleźli króla, jak matkę nakłonili, ażeby go nam oddała?
— Wolą Bożą i łaską — odrzekł Topor. — Wiedziałem ja, że się bez cesarza nie obejdziemy i że od niego tylko ratunku spodziewać się możemy.
Pojechaliśmy więc na dwór Henryka. Cesarz z razu nas przyjmować ani słuchać nie chciał, ale później zawezwał nas do siebie i słuchając naszych próśb, przyrzekł nam, iż ujmie się u Papieża za kościołami naszemi, a Kaźmirzowi, jeśliby się do Polski dał nakłonić, sześćset ludzi zbrojnych w pomoc da.
Z pociechą w sercu jechaliśmy ztąd, szukając już tylko pana przyszłego.
Na dworze królowej Ryksy tajemnicę z tego nawet czyniono, gdzie Kaźmirz był ukryty. Wiedzieliśmy tylko, iż między duchownymi na naukach przebywa, gdyż matka radaby go oblec w suknią duchowną. Mówili jedni o Kluniaku, drudzy o Korbei, inni o różnych klasztorach, gdzieby go szukać należało. Jechaliśmy tedy od jednego do drugiego, pukając do drzwi, o gościnę prosząc. Smutna była ta włóczęga nasza ludzi biednych, sierot szukających pana swojego, który uciekał przed nimi, aż wreszcie znaleźliśmy go w Leodyum w klasztorze przy kościele św. Jakóba.
Królewiczowi z oczów łzy pociekły gdy się od nas dowiedział, pocośmy do niego przyszli, lecz w żaden sposób nie chciał przyjąć korony ziemskiej, chcąc żyć w ciszy na służbie Bożej.
Dopiero, kiedyśmy po długich płaczach i prośbach, pokładli się u nóg jego, począł mięknąć i wahać się w swem postanowieniu.
— Chociażbym wam dał krew moją — odparł — wyleję ją na próżno. Dwoje rąk nie starczy na nieprzyjaciela, co ich ma tysiące.
Naówczas dopiero wyznałem mu, iż wprzódy, nimeśmy tu przyszli, chodziliśmy do cesarza, o jego pomoc się upewniając. Poruszył się tedy, poczynając badać, czyśmy u królowej matki też byli — aleśmy wyznali mu szczerze, iż nie szliśmy do niej dotąd, wiedząc, iż tam błaganie próżnem będzie.
Późno w noc, gdy w chórze już na modlitwę dzwoniono, rozstaliśmy się z nim, żadnego słowa nie wziąwszy.
Nazajutrz rano szliśmy wszyscy na mszę św. do kościoła św. Jakóba, a tuśmy Kaźmirza znaleźli krzyżem leżącego.
Po ukończeniu nabożeństwa, skinął na nas byśmy mu do mieszkania towarzyszyli. Nie wiedzieliśmy co z tego rokować mamy.
Rzekł nam w progu:
— Natchnienia i woli Bożej słuchałem w kościele; podał mi Bóg do serca, ażebym szedł z wami. Niech nie będzie rzeczono, żem wam życia poskąpił i krwi mojej żałował. Oto mnie macie.
Padliśmy wszyscy na kolana przed nim z płaczem radosnym. Wesele było wielkie. Natychmiast poczęliśmy do podróży czynić przygotowania i dnia trzeciego jechaliśmy z nim do Regensburga do cesarza Henryka naprzód, przypominając mu jego cesarską obietnicę. Przyjął nas wielce łaskawie, korony obie ze skarbca wydać nam rozkazał, a poczet ludzi sześciuset dobrze zbrojnych, natychmiast wysłać z nami polecił.
Z Regensburga król do matki chciał jechać, aby ją pożegnać i wziąść od niej błogosławieństwo. Napróżnośmy się starali odwieść go od tego, jako syn nie chciał przeciw woli macierzy iść. Uledz musieliśmy. Przyszło nam królowy Ryksy szukać aż w Koblencyi, gdzie budową kościoła wspaniałego, cała zaprzątniona była.
Kaźmirza z nami i z pocztem cesarskim, zaledwie dopuścić do siebie chciała; co on z pokorą zniósłszy, czekał na posłuchanie, aż znalazł przyjęcie u surowej matki, schyliwszy się jej do kolan.
Królowa na żaden sposób zezwolić nie chciała, aby Kaźmirz do Polski przybywał, mówiąc. Cesarz zezwala, wasza miłość wyrywasz się, ja nie mam siły, abym was powstrzymała. Raz jeszcze tylko powtórzyć muszę, iż się to nie po mojej woli dzieje, że tego nie chciałam i nie chcę.
Tak mówiła królowa, a pewnie gdyby nie owo natchnienie Boże i wola cesarza, trudnoby było Kaźmirzowi oprzeć się naleganiom i namowom matki.
Takeśmy się z nieprzebłaganą panią rozstali i król pojechał z nami...
— I Pan Bóg mu już dał jedno zwycięztwo — wykrzyknął Lasota — około niego skupi się rycerstwo, odwaga w serca wstąpi, trwoga padnie na Masława... Bóg z nami!
— Bóg z nami! — rozległo się po izbie całej i jakby duch nowy wstąpił w serca wszystkich, powstali, podnosząc ręce a powtarzając!
— Bóg z nami!


X.

Nie było w pobliżu innego bezpiecznego schronienia, w któremby Kaźmirz mógł tymczasową swą założyć stolicę; Olszowe Horodyszcze musiało się nią stać na chwilę. Tu więc, gdzie Bóg dał pierwsze zwycięztwo, postanowił Kaźmirz czekać na drugi oddział cesarski i na gromadzące się rycerstwo własne, ztąd rozesłano po kraju gońców, aby zwoływali kto żył i pozostał. Ztąd gotowano się ciągnąć przeciwko Masławowi, wiedząc, iż on ze sprzymierzeńcami swymi silny opór stawiać będzie. Tu czekano na posły i posiłki z Rusi, których lada dzień się spodziewano. Jakoż jednego dnia z rana, nadbiegł goniec oznajmiający o powracających posłach z Kijowa, z którymi jechali bojarowie, wiozący dobre słowo kniazia i obietnicę rychłej pomocy.
Radość w obozie stała się wielka. Trzeciego dnia nadjechali oznajmieni posłowie, bojarowie kniaziowscy, z drużyny jego starosta Torczyn, Tiwun Paramon i ogniszczanin Dobryń, z małem ale pokaźnym pocztem, z którym się szczęśliwie, mimo Masławowych oddziałów po kraju rozpierzchłych, dostali do króla. Przed południem ujrzano wśród gromadki konnych, owych posłów z Kijowa, na których czele jechał starosta Torczyn, mąż średniego wieku. Wszyscy mieli na sobie suknie długie, kożuchy bogate, czapki wysokie, oręż w pozłocistych pochwach i u pasów worki a chusty jedwabne.
Bili pokłony królowi od kniazia Jarosława, przynosząc pozdrowienie i posiłki zwiastując. Król w niewielu podziękowawszy słowach, powierzył posłów starszyźnie, by ich ugościła. Przyjęcie już przygotowanem było, obfite i zastawne wspaniale. Topór, Trepka starszyzna cała zasiedli razem z gośćmi, którzy wśród poważnego rycerstwa, pochmurnych twarzy, wesołością swą się odznaczali. Poczęto zapraszać, częstować i kubki nalewać; wszczęła się rozmowa żywa, a pod koniec nawet ściskając się i całować potrzeba stała wielka, bo się wszyscy z sobą niezmiernie drużyli. Długo w noc gwarzono i biesiadowano. W kilka dni później z wieczora od króla wyszedłszy graf Hebert i starszyzna, do obozu pospieszali milczący... W namiotach zbierało się rycerstwo, rozeszła się wieść błyskawicą po dolinie, że nazajutrz rano wojska ruszyć miały ku Wiśle, nie czekając Masława, a same go chcąc uprzedzić. Taka była wola królewska na dzień naznaczony i posiłki od Kijowa z drugiej strony na łodziach nadciągnąć miały.
Zaledwie słowo to wyrzeczono, co żyło na Horodyszczu w namiotach, na dolinie poruszyło się i drgnęło. Wszystkim czekanie długiem było i tęsknem, a walka pożądaną. Wszebor chciał iść i chciałby był zostać, bo Tomkowi ojcu w pomoc dodanemu, który na swych śmieciskach stać musiał, na Horodyszczu przy pięknem dziewczęciu siedzieć kazano. Tomko mógł korzystać z czasu i ubiedz go u ojca, biorąc sobie Kasię. Co miał począć, nie wiedział Doliwa, wreszcie ku wyżkom się skierował, prosząc Spytkowej samej o radę, a ta zaś nie mogąc mu inaczej poradzie, odesłała go do samego króla, z prośbą o swaty, wiedząc, że Spytek królowi nie odmówi.
Słysząc to Wszebor, do nóg upadł Spytkowej, a potem pędem z wyżek się stoczył, kierując prosto do króla. Król sam jeden był, stał u ogniska dogasającego, gdy Wszebor wszedł do izby.
Doliwa, przystąpiwszy do króla, padł u nóg jego i zawołał:
— Miłościwy panie! walczyłem za ciebie i walczyć będę do śmierci, bądź ty mi dobroczyńcą o łaskę twą proszę: Oto Spytkową córkę chcę mieć! Miłościwy panie rozmiłowałem się na śmierć w tej dziewczynie.
Król łagodnie odezwał się:
— Gdy wrócimy z wojny, chętnie — teraz nie pora o tem myśleć.
— A potem nie pora już będzie, bo kto inny ją zaswata — przerwał Wszebor — królu, panie, dziś lub jutro, albo nigdy.
Zafrasowany stał Kaźmirz jeszcze, gdy Trepka, który na jutro potrzebował rozkazów do ciągnienia, wszedł do izby. Król go ku sobie powołał, jakby mu ciężar spadł z piersi.
— Stary mój przyjacielu — rzekł do Trepki — wy mnie w tem zastąpicie i w mojem imieniu wstawicie się za dobrym sługą, prosząc Spytka o córkę dla Wszebora.
Stary skłonił się. Wszebor starego za rękę pochwycił i obaj skierowali ku drzwiom. Wyszli w drugie podwórze. Stary Spytek zajmował miejsce pomiędzy kalekami i chorymi. Spostrzegłszy nadchodzącego Trepkę, podniósł się na łokciu.
— Cóżto, już ciągniecie? — żegnać się chcecie?
— Jeszcze nie z pożegnaniem przyszedłem, lecz w poselstwie od króla.
Ruszył się Spytek niespokojnie i podniósł oko zakrwawione.
— Od króla? do mnie? a cóż miłościwy pan może żądać od kaleki?
— Macie córkę... król prosi o nią dla Wszebora.
— Nie mam nic przeciw Doliwie — rzekł Spytek — wola królewska niech się stanie... Będzie ją miał.
Skinął potem na sługę:
— Niech tu przyjdzie Marta z córką...
Czekali chwilę, gdy Marta weszła z Kasią, ta spostrzegłszy Doliwę, zachwiała się i rzuciła, jakby uciekać chciała, lecz matka ją zatrzymała.
Ujrzawszy żonę Spytek się zachmurzył.
— Król, pan nasz miłościwy, sam swata córkę naszą — odezwał się — królowi odmówić nie mogę.
Wskazał na stojącego Doliwę.
— To przyszły twój mąż — rzekł, patrząc na Kasię — taka jest wola królewska i moja. Gdy przyjdzie pora, sprawimy wesele.
Marta skłoniła głową. Kasia zapłonęła gniewem. Trepka się ruszył.
— Pójdę więc królowi dobrą zanieść nowinę — rzekł.
Głową mu skinął Spytek, Wszebor ucałował ręce ojca i matki dziękując. Stary nie zważając już ani na przytomność przyszłego zięcia, ani na żonę i córkę, opadł na posłanie wołając na sługę.
— Sobek, obetknij mi nogi — i oczy zasłonił i głowę zakrył.
Cichemi kroki wysunęła się ztąd Marta, za nią blada Kasia, z groźnym oczów wyrazem. Gdy się znaleźli w podwórzu, a Doliwa chciał się śmielej do dziewczęcia przybliżyć, odskoczyła Kasia i biegiem na wyżki poleciała.
— To dziecko! — uśmiechnęła się matka, podając Wszeborowi rękę — młode ptaszę... Przyhołubisz je potem, gdy twojem będzie. Czasu mieć będziesz dosyć.
I cicho szeptać z nim zaczęła.
Na wyżkach słychać było jakby wybuch płaczów, jęków i oburzenia. Drzwi się otwarły nagle, wybiegła z nich Zdana i znikła...
Belina stary, Tomko, Hanna zeszli się naradzać i szeptali długo... Tomko z siostrą odeszli potem na stronę i mówili z sobą po cichu, a gdy Wszebor się wysunął, ściągnięto Mszczuja do narady. Kupka ta to się schodziła, to rozchodziła, długo w noc, a gdy Mszczuj do brata na nocleg powrócił, nie odezwał się do niego słowa i jak stał rzucił się spocząć, głowę okrywszy.
Wszebor czuł w nim gniew i nie śmiał mu nawet swojego szczęścia zwiastować.


XI.

Przyszła w tym roku wiosna, gdy się jej chyba jedne spodziewały skowronki, a ludzie w zimę jeszcze wierzyli, przyszła niespodziana, jednej nocy ciemnej lecąc z południa na ciemnych wiatru skrzydłach. Wczoraj jeszcze leżały śniegi, białe i lśniły się od mrozu, na rzekach trzaskały lody, obłoki ciężkie jak wory napchane śnieżnią, ciągnęły sinemi szlaki od północy. Kury zapiały niespokojne, wiatr przypadł gdzieś do ziemi i usnął, była cisza. Wtem zdala zahuczało, nadbiegał wicher z południa, wilgotny, zmęczony, zjawił się bocian, a nawet niespokojna jaskółka.
I stała się wiosna, nie ta spokojna i wonna co później przychodzi goić rany, zasiewać kwiaty i świecić słońcem gorącem, ale wiosna wojownicza, która ze starą zimą bierze się za bary i walczy, póki jej nie zwojuje.
Wiatr gorący leciał górą w obłokach poszarpanych, grad sypał szklannemi grochy, huczało w niebiosach, szumiało na ziemi, burza łamała drzewa. Straszna to była wiosna, co wiosnę zieloną poprzedza; zwierz się krył, człowiek zamykał.
Takiego wieczoru młodej wiosny, wśród burzy nad Wisłą ostatnie słońca promienie, ozłacały pobojowisko.
Gdzie niegdzie bój zawzięty trwał jeszcze. Za uchodzącym Masławem, któremu hełm spadł z głowy, gonił zajadle Wszebor. Zostało ich dwu tylko, pokonany mazur i zwycięztwem zagrzany Doliwa... Mieli się zawrzeć w boju na śmierć lub życie, gdy z zarośli wypadła garść ludzi, co się tam zaczaiła i w pomoc przyszła mazurowi. Sam jeden znalazł się Wszebor naprzeciw kilkunastu.
Wszebor miał złamaną dzidę w ręku, tarcz wisiała u boku pogięta, pancerz był pokłuty, siły całodziennym bojem się wyczerpały. Mazury już otoczyli Doliwę i kłuli pod nim konia, gdy o kilkanaście kroków z za urwiska wychylił się Tomko Belina, który w żaden sposób przy ojcu pozostać nie chciał i razem pociągnął z drugiemi przeciw Masławowi i z swymi ludźmi wpadł na nich. Wszebor był ocalony, ale ranny z konia się zsunął na ziemię.
W tej chwili nadciągnęli inni, chcąc w pogoń iść za rozbitkami.
— Gdzie król? nie wiecie gdzie król? — wołali nadciągający.
— Nie wiem! — odezwał się Belina.
— Z początku biłem się u jego boku! Rozdzielono nas później. — Puścił się w samą gąszcz!
— Gdzie Masław?... Masław zabity — krzyczeli inni. — Widział kto trupa?
— Żywy uszedł z małą garścią — odezwał się Wszebor.
— Dokąd uszedł?
Wskazali ręką. Puścili się w czwał pogonią zapalczywsi.
— Gdzie król? — zakrzyczał inny zabiegając.
Nikt nie umiał powiedzieć, co się z królem stało. Nie wiedzieli ani kto z nim był, ani w którą zapędził się stronę. Łamali ręce ci co młodego pana tu przywiedli, co go niechcący wydali na zgubę.
W tem z nad Wisły okrzyk się dał słyszeć; z daleka widać było kupkę ludzi idących powoli, Trepka i wszyscy rzucili się w tę stronę.
Poznano wprędce wiernego Grzegorza, który szedł przodem, dźwigając nosze z gałęzi, na niem w krwawej opończy leżał ranny czy trup.
Obok noszów, szedł ksiądz, który w obozie towarzyszył panu, a rano mszę o brzasku odprawił. Gdy się zbliżyli, ujrzeli — króla...
Cały był krwią oblany, ale oczy czarne miał otwarte i usta mu się na pół bólem krzywiły, pół szczęściem uśmiechały. Spojrzał na Trepkę i zawołał głosem słabym:
— Bogu niechaj będzie chwała! — zwycięztwo!
Domawiając tych wyrażeń omdlał król, postawiono na ziemi nosze, cucić go poczęto wodą, poklękli przy nim wszyscy... Teraz dopiero spostrzeżono, iż za noszami ścieżka była krwawa, Kaźmirz leżał cały oblany i zbroczony. Pobiegli jedni za płatami, za chlebem i hubami drudzy. Grzegorz sam opatrywał rany...
Z omdlenia wracając do siebie Kaźmirz powiódł oczyma, uśmiechnął się i szepnął raz jeszcze:
— Przy nas zwycięztwo!
Na samem pobojowisku opatrzono królewskie rany. Były one ciężkie, krwi drogiej upłynęło wiele, dla życia jednak niebezpieczeństwa nie było.
Już noc nadchodziła i księżyc unosił się nad lasami, gdy Grzegorz stanął do noszów i skierował się z niemi do obozu.
Król, którego otrzeźwiono trochą wina, wodził oczyma po bojowisku i cichym głosem pytał się o swoich.
— Miłościwy Panie — rzekł Trepka — jeszcześmy się nie obliczyli, ani wiemy kto z nas żyw, a kto padł; o wodza, o ciebie nam szło, znikłeś nam z oczów, a z tobą wszystko...
— Wodzem przestałem być — rzekł Kaźmirz — poczuwszy się żołnierzem. Nie wiedziałem, co się działo ze mną. To wiem tylko, że gdym ranny padł z zabitym koniem, twarz Grzegorza ujrzałem przed sobą i jego miecz, którym siekł dokoła broniąc mnie; on na rękach swych wyniósł osłabłego z pośrodka trupów i nieprzyjaciół, jemu winienem życie.
Grzegorz nie rzekł nic... Trepka zdjął przed nim z głowy czapkę i podał mu rękę.
— Najwyższego dostojeństwa godzien, kto nam drogiego pana ocalił.
Dźwigający już znowu nosze Grzegorz, nie odwrócił się nawet i słów tych może nie słyszał. Zbliżali się ku namiotowi, tu służba biegła naprzeciw ręce załamując i krzycząc na widok noszów, uląkłszy się, czy nie zwłoki królewskie przyniesiono.
Radość była niezmierna, gdy o ocaleniu posłyszano. Zapalały się ognie, rozlegało hukaniem i śpiewami.
Nie było wątpliwości, iż klęska zadana Masławowi stanowczą była dla króla wygraną. Dopomogły do niej posiłki ruskie, które w porę nadciągnęły sześćset cesarskich rycerzy i wszystka siła własna, na jaką się ziemie zebrać mogły.
Walczono od poranka do nocy prawie, bo Masław liczbą przemagający nie dawał się pokonać łatwo. Prusacy i pomorcy bili się mężnie, mazury nie ustępowali kroku, kilkakroć ważyło się niepewne zwycięztwo i w ostatniem starciu dopiero, gdy sam król z najlepiej zbrojnem rycerstwem rzucił się na Masława, główne siły jego tył podały.
Niedaleko od królewskiego stał namiocik w którym Wszebor z Toporczykiem i Kaniową się mieścili.
Tu zniesiono pokaleczonego i osłabłego Doliwę i położono dla spoczynku. Jedni opatrywali rany, niemal wesoło krzątając się koło nich, taką radością napełniało wszystkich zwycięztwo.
Gawędzono całą noc i w obozie do dnia spokoju nie było, czeladź i służba tłukła się po bojowisku i wracała..
Trzeba też było myśleć co dalej. Nazajutrz do dnia Płock zajmować wysyłano.
Zewsząd przychodziły wieści, iż na głowę pobity Masław, musiał z małą garstką do Prusaków uchodzić, niebezpieczeństwa więc nowej napaści nie było, lecz korzystać musiano ze zwycięztwa i rozsianej trwogi.
Cały następny dzień liczono pobitych i składano stosami, wiele z nich w Wiśle potonęło, a i tak na tysiące rachowano pobitych. Padło i ze strony króla wojaków mnogo, którym pogrzeb chrześciański sprawiać musiano.


XII.

Wiosna stała czarna jeszcze. Drzewa stały głuche na nią, trawa tylko zbudziła się już i stroiła mokre łąki zielenią. Spłynęły były lody, zlały śnieżne skorupy, deszcz dobił czarnych śniegów resztki i uwolnił z więzów co leżało pod niemi.
Z puszczy, z głębi wychodziła o kiju stara niewiasta, szła i oglądała się trwożnie... Zgarbione miała plecy, zsiniałe usta, włos siwy roztargany rozścielał się po jej ramionach. Gruba siermięga zdarta i zwalana, pod nią czarne płócienne chusty, nogi bose, nawet sakwy nie miała na plecach. Szła podpierając się kijem bez drogi, jakby ją parła jakaś siła, zawsze w jedną stronę. Coś ją wiodło, coś ciągnęło, ciągle tam, gdzieś, gdzie prowadziło serce. Tak przeszła puszcze, tak przebrnęła przez błota. — Głodna schylała się ku trawom i żuła je w ustach; czasem dłonią zaczerpnęła wodę i kropel kilka połknęła. Szła tak już dni wiele, szła czując, że coraz, coraz bliżej było.
Z bosych nóg krew ciekła, popatrzała na nie, nie czuła bólu. Szła i stawała.
Na wzgórzu łysem, przeciw dworcu stał dąb ogromny suchy. Dwa kruki siedziały na nim i kłóciły się z sobą. Na najgrubszej gałęzi coś wisiało. Był to trup człowieka, z czerwonawym włosem na obwisłej głowie, który powiew wiatru podnosił. Na czole ze słomy spleciona przybita była korona. Oczy miał otwarte ale próżne, kruki mu je już wydłubały. I ciało, czy ludzie czy zwierzęta pokrajały strasznie; czarnemi szmaty wisiały reszty jego na kościach... Dwa wilki bure posiadały pod nim, głowy do góry popodnosiły i czekały rychło go wiatr im zrzuci. Czekały cierpliwie, języki głodne wywiesiwszy z paszczęki. Niekiedy jeden z nich wstał, szczeknął, popędził towarzysza, pokazały sobie zęby i znowu siadły spokojnie, głowy podnosząc do góry... Kruki górą, wilcy dołem spierali się o trupa, którym wiatr obracał powoli.
Stara szła i oczy jej padły na wisielca, stanęła, drgnęła, podparła się na kiju i roześmiała wielkim, strasznym, dzikim głosem. Wilki pierzchnęły oba, krucy odlecieli... Posiadali dalej, stara szła, przyglądając się trupowi.
Zbliżyła się pod sam pień drzewa, postawiła kij, siadła, ręce dwie na kolanach oparła, w dłonie ujęła głowę. Śmiała się znowu. Śmiała się, a dwie łzy ciekły zmarszczkami po policzkach do ust i w ustach tonęły.
Zciemniało… Stara głowę kołysała znowu, a z ust, do których tyle łez nabiegło, dobył się cichy śpiew, jaki matki nad kołyską nucą, gdy niemowlę usypiają. Śpiewała długo, patrzała w górę i płakała, aż w piersi tchu zabrakło, w powiekach łez.
W tem w borach zaszumiało, zaszumiało w dolinie, trup się poruszył i zwijać zaczął. Kręcił nim wicher tak, iż korona spadła, włosy się rozwiały, poły siermięgi rozeszły szeroko, był to taniec wisielca.
Wilki wyć zaczęły, podniósłszy do góry paszcze; wicher się wzmagał coraz silniejszy.
Stara pieśń nuciła, obracała się żywiej, coraz szalonym wirem, aż zachrzęszczało u góry, z gałęzią razem trup wisielca zleciał na ziemię i padł u nóg jej. Stara nad nim stanęła, księżyc wyjrzał z za chmury… patrzała zdala, zbliżyła się powoli. Siadła u pnia i ostrożnie głowę z wydzióbanemi oczyma wzięła na kolana.
W tejże chwili pieśń u kołyski na myśl jej przyszła i śpiewać ją zaczęła i płakać znowu.
Kruki siadły na dębie i krakały jej nad głową, wilki się przysunęły tuż, tuż i wąchać zaczęły wisielca. Był dla nich dojrzałym ten owoc dębowy… Ona wzięła kij stojący u pnia i grozić im zaczęła.
Wilki się cofnęły, stara głowę tuliła na kolanach i mruczała do siebie:
— Tak mu skończyć było! tak! Wrogi nie mogli, druhy powiesili. Ha! ha! wiedziałam, że tak będzie.
Głową kołysać zaczęła i płakać.
— Nieprawda? wilkom go zjeść nie dam? matka wychowała, matka pochowała… A matkę kto pochowa?… Wilki zjedzą! — roześmiała się — na zdrowie!!
Uklękła na ziemi przy trupie, na darninie, kościste ręce zatopiła w piasku, odrzuciła zeschłą trawę i mech, grzebać poczęła. Zrazu szło powoli, potem chwytała garściami całemi, oburącz, kopała, grzebała, odwalała na brzegi. Zdyszana to spoczywała klęcząc, to znowu rwała się do roboty zapalczywie. Dół rosnął, rozszerzał się, pogłębiał.
Wśród jamy trafiła na dębu korzenie, wyrywając je palce poszarpała, a gdy palce nie starczyły, pochyliła się, rwąc je zębami.
Dół już był głęboki, spuściła się weń do koła, roztargując go jeszcze, miękki piasek łatwo kopać było. Późno w noc stara wylazła z dołu zdyszana.
— Kniaziu, panie, łożnica gotowa! Kamień w niej obwinięty płachtą i siermięga moja na dnie.. Chodź!...
To mówiąc oburącz objęła trupa, a poczuwszy przy tej piersi, która go niegdyś karmiła, przycisnęła do niej, jakby puścić nie mogła i lulała jak dziecię, a sama jak dziecię płakała... Nad dołem stało czworo wilczych oczu i patrzało...
Księżyc znikł, ciemności przyszły, zerwała się stara ciągnąc trupa do mogiły. Stoczył się z brzegu i twarzą upadł na dno... Skoczyła i ona za nim, aby go na sen ułożyć. Sił ostatkiem obracając twarz do góry. Obwinęła nogi, pocałowała w czoło.
— Śpij! śpij! — rzekła po cichu — tak dobrze, tu nikt nie zdradzi.
Rękami brzeg ujęła, by wyjść z dołu, piasek się na nią sypał; wilki tuż zębami klapały.
— Poczekajcież — zawołała — com przyrzekła, dotrzymam! do dnia daleko.
Spojrzała na syna i piasek sypać zaczęła z pospiechem, sypała z wściekłością, rękami i nogami... Coraz to spojrzała w dół. Twarz jeszcze widać było, a twarzy żałowała; zasunęła się i ona...
Śpij spokojnie!
Piasek lecąc do dołu wypełniał go, zakrywał, aż pozostał tylko ślad poruszonej ziemi i podeptane łożysko. Stara skończywszy robotę tchnęła ciężko, rozśmiała się raz jeszcze, rozciągnęła na świeżym piasku jak długa, jednę rękę jak do snu podłożyła pod głowę, drugą sobie oczy przykryła i — usnęła. Wilcy siedzieli zdaleka, patrzeli. Jeden z nich zbliżył się nieco i przysiadł znowu — czekał, podszedł drugi. W głowach siadł pierwszy, drugi w nogach; warczeli na siebie. Stara spała.
Na niebiosach dniało, rumieniało i jaśniało. Dwóch ludzi szło od dworu w las.
— Patrz wisielca z dębu zdjęli!
— Niema go? Wiatr obłamał z gałęzią.
Podeszli bojaźliwie... i stanęli... Jeden z nich krzyknął przerażony:
— Czarownik był! patrzajcie! Chłopaśmy powiesili, a tu baba leży co ją wilcy poszarpali.
Stanęli zdumieni.
— Czarownik był! powtórzył drugi.
— Dobrze zrobił Kunigas, że go wymęczywszy obwiesił, co naszych przez niego padło... Czarownik był!
I poszli do lasu.
Kości starej długo pod dębem bielały, a wiatr słomianą pomiatał koroną.


XIII.

Na kilka dni przed bitwą wielką, która Kaźmirzowi dała zwycięztwo i koronę, na Olszowem Horodyszczu strapienie wielkie było. Stary Spytek zachorzał.
Wiosna co drugich do żywota woła, jego ciągnęła do grobu; dusiło go powietrze upajające, nocą leżał w gorączce, dnie spędzał senny.
Przyszedł O. Gedeon z pociechą do niego, dał się wyspowiadać, dał na śmierć pobłogosławić i prosił, by mu już snu nie przerywano. Ostatniej nocy Sobek czuwał przy nim, o północy kury piały, ruszył się chory i zawołał go:
— Stary — rzekł ledwie dosłyszanym głosem — skonać nie mogę. Słyszysz, wszystko mi wyjmij z pod głowy, lżejsze będzie skonanie.
Płacząc usłuchał sługa, wyciągnął co było pod głową, Spytek legł jak długi, ręce na piersiach założył, oczy przymknął i nim się dzień zrobił, zimny był i skostniały.
Tegoż dnia zakrzątnięto się około chrześciańskiego pogrzebu, wyprowadzono na pagórek zwłoki i pogrzebał je X. Gedeon, a wszyscy na wieczny odprowadzili spoczynek.
Na Horodyszczu mało co z nim ubyło, spokojniej wszyscy się czuli, a stary Sobek płakał. Jejmość co tak bardzo płakała i szlochała w początku, drugiego dnia siedziała cicho zadumana i wzdychała.
Kasia chodziła smutna.
Wszyscy wyglądali wieści od swoich, Belina od syna, Spytkowa od przyszłego zięcia.
W kilka dni jakoś się w jej głowie zmieniło dużo rzeczy, spostrzegła, że tak i Kasię gwałtem za Wszebora wydawać było okrucieństwem, a zresztą teraz mogłaby i sama pójść za Wszebora....
Tak sobie myślała pani Spytkowa, a jednego wieczora, zwierzyła się z tem Belinowej. Zdumiała się Hanna, a Spytkowa do ucha jej dodała.
— Niechby wasz sobie Kasię brał!
Matce, co kochała syna, rozradowało się oblicze, w milczeniu ręką ją objęła za szyję.
— Naprawdę, to mówicie?
I poczęły cicho szeptać ze sobą.
Wielka się przyjaźń wzięła między Belinów domem a Spytkową. Ona tu teraz panowała jako sama chciała, a dogadzano jej we wszystkiem. Stary nawet Belina był na rozkazy jejmości. Gd czasu jak wojska wyciągnęły z Olszowej doliny, prawie od nich wieści nie było. Co rana stary wychodził na wyżki nad wrota, stawał na pomoście i patrzał w dolinę, a słuchał. Nie jedzie tam co? nie tętni! Cisza była do koła. Strach ogarniał wszystkich coraz większy.
Jednego rana, stary zszedł z wyżek nad wrotami i wlókł się do dworca suwając nogami.
Na ostrokołach teraz straży prawie nie było, dziewki, bo bieliznę prały, właśnie ją na słońce wieszały. Wtem Hela stara spojrzała ku lasowi.
— Aj! — krzyknęła — patrzajcie! patrzajcie! oto tam konny leci ku Horodyszczu jak szalony...
Krzyknęły dziewczęta wszystkie!
— A! nasi rozbici.
— Nasi rozbici! — rozległo się po Horodyszczu — i wszyscy biegli ku wrotom i nad wrota, a patrzeli.
Na całem zamczysku cisza; jeździec leci, zbliża się. Stary Belina poznał w nim syna.
Ziemia tętni pod nogami konia, już pod wrotami na moście...
Wpadł i z konia się zsunął, rodzicom do nóg i rzekł:
— Masław pobity, a król ciężko ranny! Pole trupami zasłane! Bitwa była sroga, okrutna, nareszcie motłoch ustąpić musiał, uszli.
Wszyscy uklękli ze złożonemi rękoma, Bogu dziękować.
— Hosanna! — zawołał O. Gedeon.
Jak wielki był przestrach, tak radość potem szalona. Ściskali się wszyscy, płacząc, a ksiądz gwałtem przed ołtarz prowadził...
— Bogu najprzód dziękować! — wołał — On dał zwycięztwo, On męztwo dał, On wiódł do boju!
— Tak! — przerwał Tomko — widzieli ludzie wśród najcięższej walki, unoszące się nad wojskiem naszem w obłokach, postacie w bieli, zbrojnego męża z mieczem ognistym, niewiastę promienną z płaszczem w gwiazdy szytym, która nas osłaniała. Z pod stóp jej pioruny leciały na niewiernych.
Kląkł O. Gedeon u ołtarza i pieśń zwycięzką na chwałę Bożą zanucił.
Ledwie się skończyło, otoczyli wszyscy Tomka, a z daleka od ludzi wzrokiem Kasia coś mu mówiła, co on chyba jeden rozumiał.
Opowiadał od rana do nocy, zawsze było mało, słuchali go, a nasłuchać się nie mogli.
Wieczorem dopiero Zdana go sobie zabrała — wybiegła z nim w podwórze i rękami go objęła.
— A Mszczuj? — spytała cicho.
— Mszczuj? zdrów i bił się dobrze — odparł Tomko — śle ci tu chustę jedwabną.
Chustka była piękna, ale nie do niej pewnie lice się Zdanie zarumieniło. Szybko porwała ją i schowała, aby jej ludzkie nie śmiało zobaczyć oko. Łzy stanęły na powiekach.
Tomko westchnął ciężko.
— Słuchaj Zdana! Wiem, że się to nie godzi, zrękowana innemu, ale ja kochać jej przestać nie mogę... Mam sznur pereł dla Kasi — ty jej oddaj po cichu, niech matka nie zobaczy! Ile pereł, tyle dziesięćkroć łez po niej wyleję!
Zdana mu rękę ścisnęła i z perłami w dłoni do Kasi przybiegła. Znowu na Horodyszczu pojaśniało, poweselało, nie obawiano się ni wrót otwierać, ni na łowy ciągnąć. Czerń siedziała po chatach i ciągnęła z pługiem na pole; kup żadnych widać już nie było.
Jednego rana pokazali się u wrót Doliwowie.
Tomko właśnie stał w bramie, Mszczuja powitał po bratersku, na Wszebora nie patrząc już nawet. Poszedł z Mszczujem poszukać Zdany. Znaleźli ją łatwo, niby przepadkiem poszła była na wały z dziewczętami co przędzę na murawie słały. Zobaczywszy ich zdala, zarumieniła się i — uciekła do dziewcząt.
Wszebor szukał Kasi, a że dnia tego jej nie zobaczył, zły był a niespokojny.
Trzeciego dnia poszedł był Mszczuj za poradą Tomka do macierzy, do kolan jej się skłoniwszy, o słowo prosić, że mu Zdanę dadzą. — Odebrał jednak odmowną odpowiedz, bo Belinowie prędzej Zdany wydać nie chcieli, póki Tomka nie ożenią.
Zrozumiał Mszczuj o co szło i wieczorem wpadł na brata, radząc mu, aby o Kasi zaprzestał myśleć, gdyż ona na niego patrzeć nawet nie chce, lepiejby zrobił, gdyby się z samą Spytkowa ożenił.
Oburzył się Wszebor strasznie na brata, że mu starą babę swata, położył się na ziemi do snu i gadać nie chciał. Siedzieli Doliwowie, co dzień Spytkowa wywabiała na rozmowę Wszebora, trzymała go na niej póki mogła i już się gniewać poczynała, że co coraz słodszym miał być, stawał się coraz mniej miłym a więcej chmurnym. Widząc go chmurnym, wdowa mu się uśmiechać zaczęła, zabawiała, aż wreszcie go do lepsze] myśli przywiodła. Śmiali się oboje.
Knuła się tymczasem zdrada okrutna, pod Wszeborem dołki kopano, a on o Bożym świecie nie wiedział. Co najgorsza, sama pono Spytkowa z wielkiej miłości ku córce, która nagle jej się czuć dała, albo do spisku należała lub przez szpary nań patrzała. Belinowie wszyscy się zmawiali.
Kasię porwać chciano.
O mil trzy od Olszowego Horodyszcza, w głąb kraju, Belinowie mieli kawał ziemi, osadę i dworzec. Cudem go nie spalono, zniszczono tylko, co było, zabrano, co się wziąść dało.
Stał dwór teraz pustkami, bo po zwycięztwie nad Masławem, gdy czerń zemsty się ulękła, wszystko samo w karby wracało.
Tomko z kilkunastu ludźmi zbrojnymi wyjechał na oględziny do borów, które ojciec mu na gniazdo naznaczył. Znalazł tam cicho i spokojnie jak w grobie.
Tomko kazał tylko dwór odnawiać spiesznie, płoty stawiać na nowo, ogniska porozwalane odbudować, ściany lepić i włodarza postawił, aby robotników pilnował.
Tegoż dnia żywo zabrano się do odnowy.
Tomko rozporządził, opatrzył i pojechał nazad do Horodyszcza, nikomu się nie przyznając oprócz ojca, kędy bywał.
Doliwowie siedzieli jeszcze, ciągle niby wyjeżdżać mieli, a odjechać im było nie sporo.
Mszczuj chciał mieć sobie zapewnioną Zdanę, Wszebor Kasię.
Jednego rana, nim powstawali jeszcze, tylko co się obudzili, w podwórzu słyszą krzyk srogi, zawodzenie okrutne. Wszebor poznał głos wdowy Spytkowej. Co prędzej począł brać odzież na siebie i pobiegł na podwórze.
Wśród podwórka stała Spytkowa i płakała.
— Ratujcie mnie niebogę! Pomóżcie mnie sierocie! Córkę moją jedynaczkę mi porwano! O dola ty moja niedolo!
Dziwna była rzecz, że choć oczy chustką białą ocierała, jakoś łzy nie ciekły, a choć tak narzekała głośno, nikomu się w jej rozpacz wierzyć nie chciało.
Stał też Belina stary, Hanna i Zdana i czeladzi dużo i niewiasty wszystkie, patrzeli na nią wszyscy, nikt się jakoś nie ruszał. Tomka jednego nie było.
Wszebor wpadł nagle jak burza.
— Co się wam stało? miłościwa pani, co się stało?
— A! co się stało? jedynaczkę moją, Kasię mi ukradziono.
— Jak?.. gdzie?.. kto?.. kiedy?.. — zakrzyknął Doliwa.
— Nie, ja nie wiem! Ot tak, zniknęła, wpadła jak we wodę.
Zaczęła płakać Spytkowa i chustką oczy zakryła. Wszebor skoczył do szopy po konia, oczy mu się zaiskrzyły okrutnie.
— Zabiję! — wołał — wiem kto to mógł uczynić! wiem. Dopędzę, zabiję! nie ujdzie mi.
Aż wtem zmiarkowawszy, iż sam jeden w pogoń puścić się nie może, nazad do izby się rzucił po Mszczuja.
Mszczuj, choć drzwi stały otworem i słyszał prawie wszystko, wcale się nie spieszył.
— Wstawaj żywo! na koń! ze mną! narzeczoną mi porwano! w pogoń iść musimy! gwałtownika zabić!
Mszczuj jak siedział na posłaniu, tak się ani ruszał, głowę podniósł do góry i patrzał na brata, aż się wykrzyczy.
— A wiesz ty kto ją porwał? — zapytał.
— Ty się jeszcze mnie pytasz? Ty albo nie wiesz, któż to mógł uczynić inny jak nie Tomko? — krzyknął Wszebor.
— Kiedy ci ją wzięto i poszła za nim nic nie krzyknąwszy, po dobrej woli, czyś ty oszalał rozbijać się za nią?
— Ubiję gwałtownika!.. ubiję!.. — zaryczał Wszebor.
Wtem do drzwi otwartych przypadła Spytkowa.
— W pogoń chcecie iść za niemi! a! ja najnieszczęśliwsza. Jeszcze i was zabiją! nie puszczę!
Wyrazy te i zimna krew brata ostudziły Wszebora...
— W pogoń nie pogonię — rzekł po chwili — ale z tego domu precz musimy jednej godziny!... Zdrada mnie tu spotkała nie gościna. Mszczuj, wstawaj na koń, jedziemy.
— A jedź — odparł Mszczuj — ino mnie daj pokój, ja nie pojadę, bo nie mogę, koń mi wczoraj zakulał i ochoty nie mam.
Powiedziawszy to wyszedł do kulawego konia, zostawiając Wszebora z Spytkową.
Siedzieli na ławie bodaj ze dwie godziny. Stanęło na tem, że się Wszebor z Horodyszcza wybierał natychmiast, ale tylko za bramę... dalej miał czekać na Spytkową i razem z nią jechać do Ponieca.
Natychmiast z Horodyszcza wyruszywszy za wrota, namiot sobie kazał rozbić na łące i tam na wdowę do następnego ranka miał czekać.
Nazajutrz rano w małym poczcie ruszyła Spytkowa, w towarzystwie swojego opiekuna, który jechał jak struty, milczący, zły i blady.
W kilka dni potem Mszczuj który na miejscu pozostał, zaręczył się uroczyście ze Zdaną, a na ten dzień Kasia z mężem z Borów przybyła. Że się wesele nie odbyło jak się należało, więc obrzęd jego odłożono na ten czas, gdy Mszczuj przybyć miał po Zdanę. Trzeba było gniazdo wprzód wysłać miękkie, nim się złote sprowadzi ptaszę.
Tak się skończyło wesele dwojgiem zapowiedzianych oblężeń Olszowego Horodyszcza, długo w podaniach miejscowych pamiętne.
Upłynęło potem miesięcy kilka, Kaźmirz król szedł zwycięzko, przywracając w kraju porządek i wiarę krzewiąc na nowo, witany wszędzie radosnemi pieśniami.
Czesi z rozkazu papieża, cofali się zagrożeni przez Henryka, z większej części krajów zawojowanych. Duchowni wracali, kościoły święcono na nowo.
Łaskawem okiem Bóg spojrzał na srogiemi klęskami wypróbowaną ziemię.
Jesień już nadchodziła i lasy się okoliczne złociły liśćmi pożółkłemi, gdy Belinowie na uroczyste syna wesele, na wesele córki razem, spraszać poczęli rodzinę i sąsiadów. Mszczuj, który osobno mieszkał, a z bratem się widywał rzadko, jadąc na wesele, poczuł się w obowiązku, starszego brata, głowę rodziny, prosić o błogosławieństwo.
Wszebor właśnie z łowów powracał, gdy brat zajeżdżał w podwórze.
— Z pokłonem do was przybywam, z ręcznikiem i z korowajem — odezwał się Mszczuj — na wesele was na Horodyszcze prosić nie śmiem, bo wiem, żeście gniewni na Belinów i na mnie, za Kasię — a no błogosławieństwa jako brat starszy mi nie odmawiajcie.
To mówiąc ukląkł przed starszym bratem jak przed ojcem. Wszebor go za ramiona pochwycił i uścisnął milczący.
— Niech Bóg błogosławi! — rzekł krótko — chodź do domu.
Weszli do izby. Wszebor kazał miodu podać. Uderzyli w kubki.
Długo jakoś nie szła rozmowa.
— No — a cobyś ty powiedział — bąknął Wszebor — gdybym i ja się ożenił?
— Bracie miły! szczęścia bym życzył jako sobie samemu.
— No — to i życz! — rozśmiał się starszy — wiesz z kim się ożenię?
— A no ze Spytkową! nie unikniesz swojej doli.
— Wiedźma mnie opętała! Prawda nie taka młoda, ale jeszcze dobrze się trzyma, a za serce mnie wzięła! Jak kto poczuje, że go miłują, przez wdzięczność miłować musi. A baba się we mnie rozmiłowała srodze.
I Wszebor rzekł po chwili namysłu.
— A cobyś ty rzekł, żeby się trzy weseliska razem odbyły.
— Toć nie można lepiej! — krzyknął Mszczuj — w pokoju i w zgodzie poczęłoby się życie nowe! Niech Bóg płaci!
Pocałowali się bracia.
— Jedźmy do mojej baby, jutro, do Ponieca, — rzekł Wszebor. — Jak jej powiem, że tego żądam, uczyni co ja chcę.
Stało się tak jak Wszebor życzył; pociągnęli na ową pamiętną im dolinę, wśród której dni tak straszne przeżyli. Wesela ze wszystkim obrzędem ówczesnym odbyły się w niedzielę. Wesoło szumiało i okrzykami rozlegały się podwórza.
Na Horodyszczu po zachodzie słońca, gorzało od smolnych ognisk i łuczyw. Śród dobrej myśli, jedni u stołów miód i wino pili, drudzy młodsi do skoków się brali.
Co skoki ustały, to się pieśnie rozpoczynały.
Wieczór już był zapadł dobry i zabawa coraz stawała gwarniejszą, gdy trzy trąby wielkim głosem ozwały się u bramy..
— Król! król! — rozległo się po całym gródku.
Król to w istocie jechał. Obóz jego niedaleko stamtąd był rozbity w pochodzie. Dano Kaźmirzowi wiedzieć, że się aż trzy razem wesela odprawiły na Olszowem Horodyszczu — i zjechał pan, aby się dobrą myślą podzielić, ze staremi sługi i drużyną. Na odgłos „król!“ mężczyźni, niewiasty, dzieci, czeladź, ktokolwiek był na Horodyszczu, wybiegł ku wrotom i poczęto śpiewać i wywoływać:
— A witajże nam! witaj miły panie!
Chyliły się głowy, podnosiły ręce, radość była niezmierna. Król na siwym koniu jechał, odziany bogato, z łańcuchem na piersi, pasem złotym, w szłyku sobolim, w płaszczu szkarłatnym. Do strzemienia przypadł stary Belina i wiódł króla do izby oświetlonej pochodniami, a za nim szli wszyscy, by miłego pana zobaczyć.
Gdy dla króla siedzenie przyspasabiano, zdjął z głowy kołpak, oczyma wodząc do koła.
— Gospodarzu! — rzekł — nie myślcie, żem ja tu do was jako gość przybył, zjechałem jako sędzia. — Macie tu winowajców, którzy stanąć muszą przedemną. — Skinął Kaźmirz na Trepkę, który się odezwał:
— Tak jest! miłościwy pan ścierpieć tego nie może, aby wola jego i rozkaz nie był poszanowany. Zbliżcie się więc pozwani przed królewski sąd, wy, wdowo po Spytku, Marto, wy córko Katarzyno i ty Tomku Belino! Miłościwego pana wolą było, ażeby Wszeborowi dostała się córka Spytka, daliście na to słowo wasze i nie strzymali.
— Jeżeli kto winien miłościwy panie, to ja jeden — odezwał się pierwszy Tomko. — Ukaranie Twe niech mnie spotka jednego!
Wszebor też się zbliżył i pokłonił.
— Ja u stóp królewskich, za nim proszę, bo mi życie ocalił! A że krzywda mi się nie stała, dowodem, iżem dziś do ołtarza prowadził tę, z którą tu stoję przed Tobą...
Król się uśmiechnął.
— Bodajbyście tylko takiem nieposłuszeństwem grzeszyli — rzekł, śmiejąc się wesoło. — A no bez kary obyć się nie może! — dodał, skinąwszy na jednego z drużyny.
Wystąpił tedy powołany, niosąc łańcuchy złote na ręku. — Abyście winę waszą zawsze w pamięci mieli przytomną — rzekł — noście oto te łańcuchy, a gdy spojrzycie na nie, pomyślcie o mnie!
Poklękli wszyscy przed Kaźmirzem, który z kolei niewiastom i mężom kładł na szyję przywiezione dary...
Krzyki radosne rozległy się po zamczysku i król kubek z rąk gospodarza wziąwszy, pił na zdrowie nowożeńców.
I był ten dzień przez długie wieki pamiętnym pokoleniom następnym, jak owe dni grozy i trwogi, za które zapłacił sowicie.[1]

KONIEC.





  1. Powieść ta jest skróconą z J. I. Kraszewskiego: »Masław«.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.