[158]LVIII.
Słoneczko.
Droga, kochana Mateczko,
Ja zawsze mówię do siebie,
Jakie to piękne słoneczko,
Co nam tak świéci na niebie;
Bez jego ciągłéj pomocy
Byłoby wcale nie jasno,
Tak jak w pokoju wśród nocy,
Gdy wszystkie świéczki pogasną,
Byłoby mroźno i chłodno,
Jak w porze zimy ponuréj,
Gdy ludzie odzież swą modną
W ciepłe zmieniają wilczury.
Zielone trawki na łące,
I grządki kwiatem zasłane,
I wonnych roślin tysiące,
Padłyby zimnem owiane;
A nawet gwiazdek miryady,
Co skrzą na niebie wysokiém,
Nawet i księżyc nasz blady,
Wieczornym skryłby się mrokiem.
[159]
Ja téż kochana Mateczko,
Ze szczerością nie obłudną,
Lubię ożywcze słoneczko,
Choć mi patrzyć nań jest trudno.
Ledwie blaskiem wschód zapłonie
Zaraz wybiegam na ganek,
I do modłów składam dłonie,
By powitać cudny ranek,
Gdy południe, pod drzew cieniem
Siadam w altance ogrodu,
Aby się jego promieniem
Wśród liści ucieszyć chłodu,
Kiedy wieczór ja na nowo
SledzęŚledzę pochodnię niebieską
I jéj twarzyczkę różową,
Wiernych uczuć żegnam łezką;
Późniéj gdy zgasłe słoneczko
Opona nocy zamroczy,
Ja układam się w łóżeczko
I zamykam swoje oczy.
I tak spoczywam do rana,
Aż mnie zbudzi z snu skowronek,
Bo mi czarna noc nieznana,
Dla mnie tylko jasny dzionek!