Człowiek darzy zwierzęta karmem i opieką,
One dają co mogą: odzienie owieczka,
Wół pracę, konik siłę, dojna krowa mléko,
Pies posługi domowe, a kura jajeczka.
Nic darmo nie przychodzi na tym bożym świecie,
Więc czémże się odwdzięczy swém rodzicom dziecię,
Za ich trudy, kłopoty? Oto mojém zdaniem,
Dziecko wszystko odpłaci dobrém sprawowaniem.
II.
Oszczędność i sknerstwo.
Nigdy Henryk nie kupił ni ciastek, ni gruszek,
Tak sobie, jak i drugim, wszystkiego żałował;
Nie dał nic, choć go prosił o wsparcie staruszek,
A grosze uciułane starannie wciąż chował.
Czy myślisz, że on dobrze i szlachetnie czynił?
„Nie ojcze.” „A dla czego?” „Przesadą zawinił;
Bo jeżeli oszczędność w rzęd cnót wszyscy kładą,
To sknerstwo bywa zawsze bardzo brzydką wadą.”
Franuś zajęty płochą zabawą,
Hu! hu! hu! wołał, siedząc pod ławą.
„Co Franuś robi?” pyta go Tato.
„Bawię się w pieska!” odpowie na to.
„Źle kto u zwierząt przykładu szuka:
Szczekać, psa sprawa — twoją nauka;
Siadaj więc zaraz za kajecikiem,
Bo piesek, pieskiem — chłopczyk, chłopczykiem.”
IV.
Bajeczka.
Wacuś cały dzień krzyczał w szale niedorzecznym:
„Mów bajkę!” prosi niani idąc do łóżeczka:
„Wacuszek był dziś miłym, uprzejmym i grzecznym...”
Odpowie na to niania: — „A co, wszak bajeczka?”
V.
Obiad i lekcya.
Jaś płakał, że nie dają obiadu czas długi;
Staś płakał, że się zbajał przy nauk osnowie;
Kto z nich był nieszczęśliwszym? Ja myślę, że drugi.
Złe są pustki w żołądku — gorsze pustki w głowie.
„Oddaj!” „Nie dam!” „Zabiorę!” „Nie puszczę!” ”To moje!”
Sprzeczali się Jaś z Guciem krzycząc w niebogłosy,
I rozerwali wątłą laleczkę na dwoje:
Gucio trzymał dwie nogi, Jaś głowę i włosy.
Popłakali się oba. „Płaczcie!” rzecze Tato,
„Nie mogliście żyć w zgodzie — ot wam kara za to.”
VII.
Podróż do Paryża.
Pewien nieuk tak mówił: „Gdy upłyną lata
Pojadę do Paryża, poznam mądrość świata,
Nabiorę form, ogłady...” „Synku! i w Paryżu,”
Rzekł ojciec, „nie potrafią z owsa zrobić ryżu.”
VIII.
Miluś i Kruczek.
W salonie się u pani piękny piesek chował,
Na podwórzu dworowym Bryś pełnił posługi,
Lecz Kruczek strzegł od szkody, a Miluś próżnował:
Który więc wart pochwały — czy piérwszy, czy drugi?
Raz malutka Lucysia nie znająca zgłosek,
Chciała gości omamić pozorem nauki,
Wzięła więc książkę w rękę, i spuściwszy nosek,
Coś barmocze, udając, że pojmuje druki....
Wszyscy w śmiéch. A czy wiecie, jaka rzecz się stała?
Oto Lucia naodwrót książeczkę trzymała.
X.
Gosposia.
Zosia przy gospodarstwie zajętą jest bardzo,
Ale stroni od książek; ja ją w krótkiém słowie
Objaśnię: że panienki, co nauką gardzą,
Mimo zalet kuchennych, świat gąskami zowie.
XI.
Zdziś.
Zdziś rzucał gałki. Zkąd gałki? Z chleba.
Marnować Bożych darów nie trzeba,
Bo i ten, który nigdy nie łaknie,
Głodnym być może, gdy chleba braknie!
Zleciał z drzewa Henryczek i leżał jak długi,
Wstał, obmacał swe kości — nic, zdrowiutkie ciało,
A więc pnie się swawolnik na jabłoń raz drugi,
I znowu rym! aż w stawach coś mu zatrzeszczało.
Chce się podnieść — nie może: Stracił w nogach władzę!
Ręce ma połamane i rany na głowie....
Choć się czasem złe uda, powtarzać nie radzę:
Póty dzban wodę nosi.... Wszak znacie przysłowie?
XIII.
Bieg czasu.
Edzio ziewał nad książką, uczył pilnie Janek.
Wtém w klasie zadzwoniono, powstały z ław dzieci:
„Ah! jak długo,” rzekł piérwszy — „ciągnął się ten ranek!...”
„Jak szybko,” wołał drugi — „czas nam dzisiaj leci!..”
„Czas,” rzecze nauczyciel — „chodem jednakowym
Postępuje po torze przeznaczeń wiekowym;
Lecz chwile dla próżniaków wolno zwykle płyną,
Dla chętnych zaś do pracy dzień zda się godziną.”
XIV.
Rozum.
„Dla czego nie mam skrzydeł? fruwałbym jak ptaszek,
Czemu płetw nie posiadam? byłbym rybką w wodzie.”
Tak mówił raz do ojca rozżalony Staszek,
Przypatrując się ruchom stworzonek w przyrodzie.
„Nie zazdrość ptaszkom lotu,” odpowie mu Tato, —
„Ani rybkom pływania, nierozważne dziécię:
Brak ci płetw i skrzydełek, lecz masz rozum za to,
A rozum człowiekowi daje wyższość w świecie.
XV.
Brzydki Zdziś.
Grzeczny Zdziś nie był pięknym: „Dźwigać się z tym nosem!
Miéć gębę tak szeroką i patrzyć ukosem,
Nie chciałbym za nic w świecie!” mówił Grześ do Taty.
„Choć on w powab ubogi, lecz w cnotę bogaty,
A najbrzydszy,” rzekł ojciec, „wyznać ci to muszę,
Ślicznym się wydać może, gdy ma piękną duszę.duszę.”
XVI.
Juleczka.
„Proszę o kawę, mateczko!”
„Przeżegnaj się wprzód, Juleczko:
Źle, kiedy kto przy ocknieniu,
Myśli zaraz o jedzeniu.”
XVII.
Hukanie.
„Hu! ha!” krzyczał Stasiek, Z siłą głosu całą,
Aż od tych płochych igraszek Gardło go bolało.
„Za niesforne twe narowy, Masz karę chłopczyku,
Bo głos służy do rozmowy, Nigdy zaś do krzyku.”
XVIII.
Komar.
Nie mógł długo sen skleić powiek Tadeuszka,
Gdyż komar mu natrętny wciąż brzęczał u uszka:
„Byłeś we dnie,” rzekł Ojciec, „do natręctwa skorym,
Za to ci owad usnąć nie daje wieczorem!”
XIX.
Dwa psy.
Azor był psem jak mało — wiernie panu służył,
Bryś znowu leżąc w budzie, ciągle oczy mrużył.
Pan widząc co się dzieje, nakarmił Azora,
A zaś Brysia leniwca wypędził ze dwora:
Piérwszy smaczne je kąski, z głodu zdycha drugi,
Gdyż zawsze błąd ma karę — nagrodę zasługi.
XX.
Wybredna Zosia.
Zosia w czasie obiadu nastroiła minkę:
„Nie chcę zupy, rosołu — wolę legominkę!”
„Wybredzać Zosiu w jadle, to obraza nieba;
Są tacy, co nie mają nawet kąska chleba.”
Myszka zwąchawszy zdala woń smacznego jadła,
Poszła chrupać słoninkę i w pułapkę wpadła;
Wypadek ten niech służy za przykład dla młodzi,
Jak smutnym jest los tego, kto na cudze godzi.
XXII.
Głupi i mądry.
Głupi gębę rozdziawił. Ah jak to nie ładnie:
Przez ów otwór kto jeszcze rozum mu wykradnie!...
„Próżny strach,” — rzecze mądry — „niech otwiera usta,
Można wrot nie zamykać gdy stodoła pusta”.
XXIII.
Dwie laleczki.
„Dziwne gusta są twoje Marcysiu: nie sposób
Tę brudną od świeżutkiéj przekładać laleczki,”
„Ja ją wolę, bo nową mam od obcych osób,
A stara jest podarkiem najdroższéj Mateczki.”
XXIV.
Płochość ukarana.
Zosia widząc się w strojnéj, jedwabnéj sukience,
Nie chciała podać ręki ubogiéj panience;
„Płochość ta,” rzecze Mama — otrzyma swą karę,
Bo przez cały rok nosić będziesz suknie stare.
Pies szczeka, kotek miauczy, beczy zaś owieczka,
Nigdy grzeczna panienka żyjąca przykładnie;
Jeźli więc nie przestanie wciąż beczyć Juleczka
Nazwą ją ludzie owcą — a co? czy to ładnie?
XXVI.
Kominiarz.
„Nie lubię kominiarza.” „Dla czego?” „Bo czarny
A zaletą jest schludność i czystość odzieży;”
„Jego zczernił trud ciężki, nie szał zabaw marny:
To człek pracy, a takich szanować należy.”
XXVII.
Lekarstwo.
Objadłszy się zażywał Marcinek lekarstwo:
„Pfe!” stękał z miną kwaśną, skrzywioną, ponurą
„Jakie to jest paskudne!” Wiń własne obżarstwo,
Przez nie musisz w chorobie poznać się z miksturmiksturą.
XXVIII.
Kotek.
Zabrudzony Leonku, spojrz proszę na kotka
Jak on muska swą łapką mordeczkę kosmatą,
Niechaj cię nie zawstydza ta schludna istotka!
A czy wiesz co masz zrobić? „Mam się umyć TatTato.”
„Nianiu włóż mi pończoszkę, gdzie moja sukienka?
Sciągnij pas, daj trzewiczki.” „Wstydź się!” powie Mama,
„Skończyłaś już pięć latek: tak duża panienka
Winna przy ubieraniu radzić sobie sama.”
XXX.
Igraszka i zajęcie.
„Źle gdy się bawią błotem chłopcy lub dziewczynki,”
Mówił ojciec do syna, on zaś rzecze na to:
„Lepię z błota jak garncarz z gliny, miski, rynki,
Jestem więc rzemieślnikiem kochany mój Tato.”
Malec co bez pożytku walał swoją odzież
Sądząc że tem popiera społeczeństwa sprawę,
Robił jak owa z życiem igrająca młodzież
Która czynem nazywa bezmyślną zabawę.
XXXI.
Litera A.
Pewien chłopczyk dziwaczną się odzywał mową,
Gdyż zawsze A powiedział nim wymówił słowo:
A pójdę! A zostanę! A siądę! A zrobię!
„Wiesz synku,” rzecze ojciec, „co ja powiem tobie?
Zmień to A choćby na B, bo chętnie uwierzę
Żeś treść nauk przy pierwszéj zakończył literze.”
Dostał Staś funt karmelków: Władki, Franki, Józie
Kręcili się wciąż przy nim nadstawiając buzie;
Brakło cukrów, wnet wszyscy czmychnęli na ganek,
A w pokoju ze Stasiem został tylko Janek.
„Tyś przy mnie,” rzecze Stasio — „choć nic nie zostało,
Ciebie więc przyjacielem mogę nazwać śmiało.”
XXXIII.
Pestki.
„Na co pestki są w fruktach? — pestek nikt nie jada”
Pytał Tadzio, „to tylko dla zębów zawada!”
„Bo z pestek rosną drzewa, bez nich Tadeuszek
Nie jadłby wisien, śliwek, jabłek ani gruszek.”
XXXIV.
Lalka i konik.
„Ja wolę,” rzecze Julcia, „lalkę od konika,
Gdyż lalka zawsze grzeczna, konik czasem bryka.”
„Tak, ale konik żywy, je siano, obroczek,
A lalka nic nie umié prócz mrużenia oczek.”
„Że gusta wasze różne nie tajne przed nikim:
Wszakże Julcia panienką, a Franuś chłopczykiem.”
Głupi ciągle pytania dawał bezsensowe:
Dla czego człek śpiąc chrapi czasami bezwiednie?
Dla czego patrząc w górę trzeba podnieść głowę?
Dla czego ciemno w nocy a zaś jasno we dnie?
Czemu włosy siwieją u podeszłych osób?
Czemu darmo nie dają swych towarów kupcy?..
Mądry zaś słysząc bajdy, odpowie w ten sposób:
„Dla tego by się mieli czemu dziwić głupcy.”
XXXVI.
Dobra córeczka.
„Wszyscy jadą posłuchać muzyki Bilsego
Ty zaś w domu zostajesz?.. „Zostaję.” „Dla czego?”
„Bo Mama trochę słaba, więc wam powiem szczerze
Że miléj z nią czas spędzić niż być na spacerze.”
XXXVII.
Ktoś.
Pokrywać swoje błędy miała zwyczaj Zosia
Zwalając każdą winę na jakiegoś Ktosia Ktoś zawsze płatał figle, robił w domu zamęt, Ktoś szarpał w sztuki książki, rozlewał atrament,
Gubił chustki, darł odzież, tłukł półmiski, szklanki,
Psuł meble, walał ściany, rozrywał firanki...
„Powiedz,” szepnie córeczce Ojczulek do ucha Ktosiowi by nie broił — on ciebie usłucha;
A gdyby nie chciał czynić co poleci Zosia,
To sama ukaraną zostaniesz za Ktosia.”
XXXVIII.
Wieś i miasto.
„Przekładam wieś od miasta!” Stefanek zawoła
„Ja zaś wolę żyć w mieście niźli pośród sioła,”
Rzecze Henryk do brata: „Gdy różne są zdania,
Kędy lepiéj jest mięszkaćmieszkać niech rozstrzygnie Mania.”
Zagadnięta Siostrzyczka tak odpowie na to:
„Wszędzie dobrze gdzie można być z Mamą i Tatą.”
XXXIX.
Kaprysy.
Z niegrzecznymi istna heca Wszystkiego im trzeba:
Szybki z okna, kafla z pieca I gwiazdeczki z nieba;
Lecz gdy każdy z nich bez miary Kaprysić jest gotów,
Niedostaną skutkiem kary Najprostszych przedmiotów.
XL.
NiedźwiadekNiedźwiadek.
Piotruś miał taki zwyczaj że każde pytanie
Zbywał mrukiem, nie dając żadnéj odpowiedzi;
Trwało to dosyć długo, kiedy raz cyganie
Przywiedli dwóch tańczących na kiju niedźwiedzi,
Mruczą oba — zdziwiony Piotruś pilnie słucha
Ale nic nie rozumie. Ojciec będąc świadkiem
Tej sceny: „To zwierzątka,” szepnie mu do ucha:
„Jeśli chcesz iść w ich ślady, nazwą cię niedźwiadkiem.”
XLI.
Gra w młynka.
Kręcił się z figlów Franuś i to w jedną stronę
Nareszcie buch na ziemię! rozbił głowę o piec:
Bąk tylko lub furgałka z ręki wypuszczone
Wirują tak bezmyślnie, — nigdy grzeczny chłopiec.
XLII.
Grubas.
Oj grubas z tego chłopca, gdy wyjdzie na ganek
Staje się pośmiewiskiem dla prostego ludu...
A wiecie z czego utył ten niezdara Janek?
Bo tylko jadł, pił, chrapał, stroniąc wciąż od trudu.
XLIII.
Zła zabawa.
„Bawmy się w łapy: Kto wytrzymać zdoła
Najwięcéj pytek, ten wygra. „Powoli!”
Wchodząc do klasy profesor zawoła:
„Złą zwykle bywa zabawa co boliiboli.”
Pełły dziewki pszenicę: „to robota marna”
Rzekł Staś, „gdy prac tyle czeka ludzi z wiosną;”
„Wcześnie trzeba kąkole odłączyć od ziarna,”
Rzekł Ojciec: „nie czas pleć je gdy w chwasty wyrosną.”
XLV.
Katar.
W dżdżystéj i wilgotnéj porze
Nie trzeba chodzić po dworze,
Michaś nie słuchał przestrogi
Zamoczył na błocie nogi,
I ma katar teraz taki
Jakby zażył funt tabaki;
A cich! na zdrowie chłopczyku:
Siedź-że za to wciąż w kąciku.
XLVI.
Ciemność.
Jest to rzeczą nieprzyjemną
Iść do sali kiedy ciemno,
Lecz ledwie świecę zapalę
To nie boję się już wcale:
Więc się staraj pracą własną
By w twéj głowie było jasno,
Gdyż tak jak ty synku złoty
Wszyscy stronią od ciemnoty.
Piotruś był znanym w całéj okolicy
Z tego że stronił zawsze od miednicy,
Czy się poprawił? nie wiem, lecz tymczasem
Wszyscy Piotrusia przezwali „brudasem.”
XLVIII.
Piękność.
Melcia wciąż się wychwalała
Z wdzięków w gronie rówienniczek,
Lecz kiedy ospy dostała
Znikł odrazu wdzięk z jéj liczek.
Piękność twarzy dar przelotny
Który z jedną przejdzie chwilką:
Skarb prawdziwy, skarb istotny,
W piękności duszy jest tylko.
XLVIXXLIX.
Kret.
Staś się bawił piaskiem, błotem,
Kopiąc w ziemi doły, rowy:
„Mój Stasiulku wiedzże o tém
Że takie brzydkie narowy
Kreta tylko są udziałem;
Więc się wstrzymaj w płochym trudzie
Bo cię za to kretem małym
W końcu wszyscy nazwą ludzie.”
By się lekcyi nauczyć zasiedli dwaj chłopcy:
Ignaś z wielką uwagą swe zadanie czytał,
Gucio zaś dla którego trud myśli był obcy
Mruczał coś, ale sensu wyrazów nie chwytał;
I choć piérwszy czas krótki poświęcił swéj pracy
A drugi przewartował nad książką dzień cały,
Szereg piątek w cenzurze otrzymał Ignacy
Gdy Gustaw roztargniony dostał same pały.
LI.
Bębenek.
Małe dziecko bębenek dostało od brata,
Nastał w domu huk, wrzawa, istny koniec świata;
Ogłuszony braciszek kładąc w ucho palec
Woła: ah jak dokuczył ten nieznośny malec!
„A kto zbłądził?” rzekł Ojciec, „wszakżeś dobrze wiedział
Że chłopczyna nie będzie cicho z bębnem siedział;
Na doznaną przeciwność narzekają młodzi,
Nie pomnąc że ta zwykle z ich winy pochodzi.
LII.
Lekcya i obiad.
Pyta ojciec: „Kto gotów zrobić to ćwiczenie?”
Cicho, jak makiem zasiał — więc zaganie daléj:
„Kto pragnie wydać lekcyę?” znów w koło milczenie.
„Kto chce jeść?” „Ja! ja! ja! ja!” krzyczą zewsząd mali.
„Brzuszek widać przed wszystkiém ma prym u was chłopcy,
Lecz to z mojéj rachuby inaczéj wypadło:
Poczeka za obiadem ten, komu trud obcy,
Wprzód pokończcie swe prace — potém będzie jadło.”
LIII.
Ciekawość.
Pewnego razu Adaś wszedłszy do ogrodu,
Chciał zobaczyć, jak pszczółki kleją plastry miodu:
Lecz kiedy w ul zaglądał, wycieczką zuchwałą
Rozdrażnione owady zcięły mu twarz całą.
Dobrze jest wszystko poznać, źle zaś gdy ciekawy
Chłopczyk, z prostéj swawoli cudze śledzi sprawy.
LIV.
Dziecinna zabawa.
„Oczko w oczko, patrz na mnie, kto rozśmieszy kogo,
Ale mówić nie wolno, ani stroić minek,
Ani palcy zakrzywiać, ani tupać nogą,
Cicho, sza!” Wtedy matka rzecze do dziewczynek:
„Nie ładnie, moje panny, bawić się jak dzieci,
Bo choć każda usiadła z twarzą namarszczoną,
Śmiéch będzie — lecz rozśmieje się pewnie ktoś trzeci.“
„A z czego?” „Z was, że macie w głowach pustki pono.”
Znalem ja dwie panienki zdobne w wdzięki ciała.
Jedna z nich była cichą w obec starszych osób,
Draga zawsze najpiérwsze miejsce zająć chciała,
Goniąc za pochwałami na wszelaki sposób.
Wszyscy piérwszą kochali, nikt nie lubił drugiéj,
Dla czego? bo kwiatami są w świecie kobiéty,
A każdy woli fijołka skromnego zasługi,
Niźli zbyt okrzyczane pięknych róż zalety.
LVI.
Helenka.
Helenka lalce swéj główkę urwała:
„Na co są lalki?” Mama zapytała.
„Aby się niemi bawiły panienki.”
„Tak, lecz nie można pochwalić maleńkiéj
Za takie psoty. Kto zabawki łamie,
Czyni źle sobie, przykrość sprawia Mamie.”
LVII.
Staś.
„Nie łaź Stasiu na drzewa, bo to jest nie ładnie,
Można upaść.” „Kot łazi, a jednak nie spadnie.”
„Bo kotek ma pazurki, któremi się trzyma,
A Stasio takich łapek i pazurków niéma.”
Synek Mamy nie słuchał, a skutkiem swawoli,
Spadł z gałęzi na ziemię i nóżka go boli.
LVIII.
Wacuszek.
Na rosół zwykłe krzywił się Wacuszek,
„Kto nie zje zupki, nie dostanie gruszek.”
Przestrzega ojciec; on Taty nie słucha,
Gdy jedzą inni, ciągle w talerz dmucha,
A Tata mówi, gdy podano gruszki:
„Kto dmuchał w talerz, niech dmucha w paluszki.”
LIX.
Brak uwagi.
W naukach prócz pamięci potrzebna uwaga.
„Jaka stolica Danij?” spytał raz małego
Henryczka nauczyciel: „Miasto Kopenhaga.”
„A w którym ono kraju?” „Ja nie umiem tego,
Jakże więc odpowiedziéć na to zapytanie?”
„Ot i pałka!” „A za co?” „Za twe roztrzepanie.”
LX.
Ciepłe ubranie.
„Ubierz się ciepło synku, słońce świéci jasne,
Lecz zimno, możesz zmarznąć.” „A piesek, choć chodzi
Bez odzieży, wciąż zdrowy.” „On ma futro własne,
Tak jak inne zwierzątka, więc mróz mu nie szkodzi;
Ludzie zaś pozbawieni takiego okrycia,
Muszą myśléć o sobie, chcąc strzedz swego życia.
LXI.
Roztropność w pracy.
Na piasku kreślił Tadzio zadane przykłady,
Staś je w kajet wpisywał — cóż na to powiecie?
Zawiał wiatr, znikły trudów Tadeuszka ślady,
Stanisława zaś praca została w kajecie.
Trzeba więc w każdym czasie sprawić się roztropnie:
Kto robi coś bezmyślnie, ten celu nie dopnie.
LXII.
Drzazga w paluszku.
Zaszła drzazga w paluszek malutkiéj Helence,
Niania mówi: „Ja wyjmę igiełką panience.”
„Nie chcę! nie dam!” wołała Helcia z wielkim krzykiem;
Spuchła ręka, a drzazgę wyjęto nożykiem.
Gdyby dziecię zbawiennéj słuchało przestrogi,
Palec by jéj nie opuchł — ból nie był tak srogi.
LXIII.
Czuwanie po nocy.
Choć goście długo siedzą na sali,
Wcześnie iść muszą do łóżek mali,
Niewywczas starszym niewiele szkodzi,
Lecz źle gdy późno czuwają młodzi.
Do nauk bowiem trzeba wstać rano,
A niewyspani czyż na czas wstaną?
LXIV.
Dąsy.
Rozdąsana Celinka na Manię i Rózię,
Usunęła się w kącik wykrzywiając buzię:
„Nudno mi!” „A kto winien?” zapyta ją Mama.
„Nie chciałaś dzielić zabaw, siedź-że teraz sama.
LXV.
Płaksa.
Była raz dziewczynka mała,
Która dnie całe płakała,
Tę dziewczynkę wielcy, mali,
W całym domu płaksą zwali.
Choć ona mi znana z blizka,
Dziś nie powiem jéj nazwiska;
Lecz jeżeli w swym uporze,
Wciąż trwać będzie, kiedyś może
Za to, że swych wad nie zmienia,
Wydrukuję ją z imienia.
B, a, ba — b, e, be — b, i, bi — b, o, bo,
Ah, Mamo, ja siedzę nad książką wraz z tobą.
C, a, ca — c, e, ce — c, i, ci — c, o, co,
Na cóż się dziateczki nauką kłopocą?
D, a, da — d, e, de — d, i, di — d, o, do,
Na to, aby mogli żyć późniéj swobodą.
F, a, fa — f, e, fe — f, i, fi — f, o, fo,
By nie był los dla nich niechętną macochą.
G, a, ga — g, e, ge-g, i, gi — g, o, go,
O, ja chcę pracować z Mateczką mą drogą.
K, a, ka — k, e, ke — k, i, ki — k, o, ko,
I kiedyś się podnieść w nauce wysoko.
LXVII.
Dzierlatki.
Dzierlateczki przez rok cały
Wesoło sobie śpiewały,
Ale ucichły dzierlatki,
Gdy je Jaś wsadził do klatki;
Nie trzeba więc, aby ptaszek
Tracił wolność dla igraszek.
LXVIII.
Zabawa i nauka.
Bawił się Ignaś z Guciem — nadszedł czas nauki,
Oba chłopcy na lekcyi siedzieli jak mruki;
Wtedy za opieszałość spotkała ich kara,
Kto bowiem zabaw pragnie, niech się uczyć stara.
Staś jadł lody, lecz zamiast się podzielić z Władkiem,
Wsunął to co zostało w kieszonkę ukradkiem;
Po chwili kap! kap! struga po podłodze ciecze,
Wszyscy w śmiéch, a łakomiec z wstydu raki piecze.
LXX.
Czarno, biało i zielono.
Staś zaprzeczał wszystkiemu, co się powiedziało:
Na białe mówił czarno, a na czarne biało.
Ktoś słysząc owe sprzeczki, rzekł: w twéj główce pono
Ni czarno, ni téż biało, lecz jeszcze zielono....
LXXI.
Muszki.
Dla czego z rana u uszek,
Brzęczy mi ciągle rój muszek,
I zmusza wstawać tak wcześnie?
One budzą cię byś we śnie
Nie zapomniał, mój Ignacy,
Że już czas wziąść się do pracy.
LXXII.
Henrysia i Natalka.
Mówiła raz Henrysia, siostrze swéj Natalce:
„Patrz, ja więcéj pisałam, bo mam czarne palce!”
„Trud prawdziwy nie został przez ciebie pojętym.”
Rzecze ojciec, „gdyż walać ręce atramentem,
To dowód nieuwagi. Siostra pisze czysto,
Ona więc ma nad tobą wyższość oczywistą,
I choć trzy stron skréśliła, a ty kajet cały,
Na ciebie spłynie kara, a na nią pochwały.”
LXXIII.
Nogi, ręce i głowa.
„Powiedz mi, mój synku złoty,
Na co nogi?” „Do chodzenia.”
„Na co ręce?” „Do roboty.”
„Na co głowa?” „Do myślenia.”
„Niech więc nogi nie szaleją,
Ręce będą czynne w trudzie,
W głowie myśli zajaśnieją,
A nazwą cię zuchem ludzie.”
LXXIV.
Potrzeba i zbytek.
Na co ludzie w modlitwie proszą tylko chleba,
Nie zaś kurcząt, szparagów, lub pieczeni z rożna?”
„Bo chléb, synu kochany, to piérwsza potrzeba:
Bez zbytku żyć podobna — bez chleba nie można.”
Po złotemu na wiśnie dostali synowie,
Staś ich kupił funt cały, Zdziś pół funta dostał,
Dla czego tak się stało, niechaj mi kto powie?
Bo brat młodszy starszemu w rachunkach nie sprostał.
Kto więc pragnie przy kupnie uniknąć zawodu,
Niech tabliczki mnożenia uczy się za młodu.
LXXVI.
Palec w buzi.
Tadzio był niegrzeczny malec,
Trzymał ciągle w buzi palec;
Niosą cukry, lecz Mateczka
Tak rzecze do Tadeuszka:
„Kto nasysał się paluszka,
Nie dostanie cukiereczka.”
LXXVII.
Muszka i Mrówka.
Pytała muszka mrówki: „Ty spokojem trwałym
Cieszysz się, a mnie biją, sarna nie wiem za co?”
„Za to,” mrówka odpowie — „że trud mym udziałem,
A ty pragniesz żyć zawsze tylko cudzą pracą.pracą.”
Płochy motylek wśród wiosny i lata,
Wesoło z kwiatka na kwiatek przelata;
Przechodzi jesień, szron okrywa światy,
I ginie z głodu motylek skrzydlaty.
Tak wszystkiem bywa, którzy gardząc pracą,
Czas swój w młodzieńczym wieku marnie tracą.
LXXIX.
Książeczki.
„Jakie mam śliczne francuzkie książeczki!”
Mówił raz Henryś do swéj siostry Geni;
„W nich takie piękne powiastki, bajeczki,
A co obrazkowi aż się w oczach mieni.”
„Ja tylko jednę posiadam, Henryku!
Lecz ta mi droższą.” „Czemu?” brat zapyta:
„Bo twoje w obcym pisane języku,
A moją zdobi mowa rodowita.”
LXXX.
Złota klatka.
„Ptaszku, zanuć piosenkę, dam ci klatkę złotą,
W któréj zalśnią pręciki pod słońca promieniem.”
„Puść lepiéj, a ja wtedy zaśpiéwam z ochotą,
Gdyż klatka nawet złota, zawsze jest więzieniem.”
„Zrana kawkę wypiję, na obiad zjem raki,
Pod wieczór siadłe mléko, albo talerz gruszek.”
„Lepiéj pomyśl co zrobisz w porze dnia wszelakiéj,
Bo pilny ceni książki — jedzenie leniuszek.”
LXXXII.
Koziołek.
„Czy pragniesz mój koziołku ze mną stroić żarty?
Wszystko robisz na przekor.” „Koziołek uparty
Bo zwierzątko, lecz wtedy źle bywa na świecie,
Gdy koziołka w uporze naśladuje dziécię.”
LXXXIIILXXXIII.
Hałaśnik.
Stukał Wicuś obuwiem w tak burzliwy sposób,
Że wszystkich uszy puchły. Tato spojrzał koso:
„Zdejm buty, gdy zakłócasz spokój starszych osób!”
I odtąd ów hałaśnik musi chodzić boso.
LXXXIV.
Prędkie mówienie.
Gdy czasem Polcia co opowiada,
Potok słów leci z ust jéj jak kaskada,
Raz brzmi donośnie, znów cicho szeleści,
Ale wyrazów trudno pojąć treści.
„Kochana Polciu, nikt ciebie nie goni,”
Rzecze raz panna Aurelja do niéj.
„Na cóż się śpieszyć? mowa na to daną
Jest człowiekowi, by go rozumiano.”
LXXXV.
Belcia.
Belcia ma taki obyczaj, że się nigdy szczérze
Nie chce wziąść do roboty. Zaledwie przeczyta
W książeczce parę stronnic, wnet za igłę bierze,
Po chwili rzuca szycie i ołówek chwyta,
Nie skończyła rysować, już włóczką haftuje,
Po hafcie wnet ją chętka do pisma napadnie:
Tym sposobem Belciunia, chociaż nie próżnuje,
Niczego się nauczyć nie zdoła dokładnie.
LXXXVI.
Kulawy.
Nie czcić bliźnich niedoli złego serca znakiem:
Śmiał się Piotr z kulawego, co chodził wśród drogi,
Lecz kiedy żarty stroił szydząc nad biédakiem,
Upadł na ostry kamień i połamał nogi.
LXXXVII.
Kłamca.
Kłamał jak z nut Stefanek, raz przypadkiem pono
Rzekł co było w istocie, lecz każdy ukosem
Spojrzał nań. „To niesłusznie by mi nie wierzono,”
Zawoła, „kiedy prawdy odzywam się głosem.”
„Przez twe ciągle zmyślania i kłamstwa i brednie,”
Przerwie ojciec, „takąś sławę łgarstw swoich rozszerzył,
Że gdybyś teraz twierdził, iż jasno jest we dnie,
Albo ciemno w noc mroczną — niktby ci nie wierzył.”
LXXXVIII.
Pogoda.
„Lubię gdy jasno na Bożym świecie!”
Pewnego razu mówiło dziécię,
„Nie znoszę chmurek, dészczu i słoty.”
„Więc się uśmiechnij synu mój złoty,
Bo marsik to jest chmur czarnych mroczek,
A dészcz, to łezki co płyną z oczek,
Czoło zaś gładkie, uśmiéch łagodny,
Spojrzenie jasne — to dzień pogodny.”
LXXXIX.
Skarga.
„Ach panie, profesorze! Michał na początek
Zdarł kajet, splamił książkę.” „Nic mu się nie stanie,
Ty zaś bez straty czasu marsz zaraz w ten kątek!”
„A za co?” „Bo się skarżysz, a to źle mój Janie!”
XC.
Dwie biblioteki.
Paweł miał cały pokój piśmideł bez treści,
Michał malutki zbiorek moralnych powieści,
Więc czytają. Piérwszemu nic nie szło do głowy,
Gdy drugi z ksiąg swych zdobył sąd o rzeczach zdrowy.
Z liczby dzieł trudno cenić wartość biblioteki:
Morze pragnień nie gasi, choć większe od rzeki.
XCI.
Chléb i złoto.
„Mały dukat wart więcéj od bochenka chleba,
Więc trudnić się uprawą roli nie potrzeba,
Lepiéj wciąż kopać złoto.” „Złoto, mój kochany,
Służy tylko do ciągłéj produktów wymiany;
Bez chleba, licząc nawet skarby na miliony,
Umarłbyś w strasznéj nędzy głodem wycieńczony.”
XCII.
Maska.
Wdział Bonuś straszną maskę. „Jaki brzydki Bonio!”
Wołają braciszkowie kryjąc oczy dłonią.
„On wcale się nie zmienił,” rzekł ojciec do dzieci,
„Maska tylko pozorem brzydoty go szpeci;
To igraszka — lecz gorzéj kiedy pośród ludzi,
Zły wdziawszy maskę cnoty, szacunek wyłudzi.wyłudzi.”
XCIII.
Podróżomania.
„Na co ślęczyć na książką? mogę przez czas krótki
W podróżach poznać wszystko, gdy będę dorosłym.”
„Świat zwiedzać bez nauki, to jakbyś do łódki
Wsiadł, nie umiejąc nawet obchodzić się z wiosłem.wiosłem.”
„Chciałbym prędzéj wyrosnąć, być takim jak Tato,”
Rzekł Ignaś. „A więc w nauk nie ustawaj trudzie;
Że mały mało umie nikt nie sarka na to,
Kto zaś duży, a głupi — z tego szydzą ludzie.”
XCV.
Dészcz i pogoda.
„O stałą wciąż pogodę będę Boga prosił,
Bo na cóż słoty, pluski?” „Na to, moje dziécię
Że gdyby dészcz pól naszych wilgocią nie rosił,
To zabrakłoby chleba dla ludzi na świecie.”
XCVI.
Dziwna choroba.
Dziwny objaw choroby w Ludku się objawił:
Ile razy wziął książkę uczuł bole głowy,
Nauczyciel go w kącik raz po raz postawił,
A odtąd Ludwiś zawsze przy lekcyi jest zdrowy.
XCVII.
Zaraz.
„Zaraz!” wołał Ignacy, lecz choć było pilno
Owo zaraz czasami przedłużał bez racyi;
Pewnego razu jechał zwiédzić miasto Wilno,
A pociąg się zatrzymał pięć minut na stacyi.
Chwilka ta szybko przeszła. „Siadajcie panowie!”
Krzyknęli konduktorzy, „czas nam ruszać daléj!”
„Zaraz!” nie wstając z miejsca Ignacy odpowie:
Świsnęło, a on został w pasażerskiéj sali.
XCVIII.
Zła igraszka.
Odział się raz wieczorem Adaś w prześcieradło,
By nastraszyć kolegę; nie pomnąc że stało
Na końcu kurytarza ogromne zwierciadło,
Wciąż idzie, lecz ujrzawszy w lustrze postać białą,
Padł na ziemię i zemdlał. Zła to jest igraszka,
Kiedy dziécię z figielków chce udawać straszka.
XCIX.
Pałac i domek.
Piotr pałac wybudował zaciągnąwszy długi,
Jan za własny grosz stawił domek nie bogaty;
Cóż się stało, gdy minął rok jeden i drugi?
Jan zamieszkał w pałacu — Piotr przeszedł do chatychaty.
C.
Zarozumiały.
Piękniejszym od braciszka, grzeczniejszym od siostry,
Pilniejszym od kolegów — lecz zamiast pochwały
Dostaje mi się bura, lub przycinek ostry,
Dla czego? „Ot dla tego, żeś zarozumiały.”
„Piec raki bez powodu bardzo jest nie ładnie,
Czemu się wciąż rumienisz gdy cię kto zagadnie?”
„Bo ja się wtedy wstydzę!” „Ah to źle mój synu,
Wstydzić się tylko trzeba niedobrego czynu
Postępku co sumienie cieniem błędu mroczy:
Kto nic złego nie zrobił, patrzy śmiało w oczy.”
CII.
Dzwonek.
Ledwie na niebie zaświtał dzionek
Dzyń! dzyń! dzyń!.. wstawać! brrr... jak to wcześnie!
Więc Krzyś do studni wrzucił ów dzwonek,
Myśląc że spokój uzyska we śnie.
Odtąd na smutną narzeka dolę,
Bo choć go ranny brzęk już nie głuszy,
Lecz kiedy dzwonka zabrakło w szkole
To śpiocha z łóżka ciągną za uszy.
CIII.
Uderz w stół odezwą się nożyce.
„Nie dobrze moje dzieci”, mówiła raz Mama, Kiedy„Kiedy panna wybiega do ogrodu sama;
Nie wiem która ten wybryk zrobiła panienka
Lecz są ślady na piasku..” „Trawą skryty taras
Więc śladów być nie może.” „A więc to Helenka!”
Uderz w stół, a nożyce odezwą się zaraz.
Znałem wyrostka który od początku
Dni swych dziecięcych był wciąż nieuczynnym:
Miał jaki przysmak — to go schrupał w kątku,
Dostał zabawkę — to jéj nie dał innym.
Tak szło do czasu, lecz gdy przeszły lata
Przed samolubnym każdy stronił chłopcem,
Co gorsza, stracił miłość siostry, brata,
I wśród rodziny własnéj stał się obcym.
CV.
Wandzia.
Wandzia z odkrytą głową we wszelkiéj dnia porze
Nie zważając na słońce, biegała po dworze;
Cóż wynikło? wdzięk krasy znikł z białych jéj liczek,
A cera twarzy była ciemną jak pierniczek.
CVI.
Janinka.
We wsi Rudnikach jest pewna dziewczynka
Grzeczna i miła a zwie się Janinka,
Posłuszna Mamie, uprzejma dla gości,
Nie zna grymasów, ni fochów, ni złości,
Nie gardzi pracą, jak to czyni wielu
Dla tegom o niéj pisał w „Przyjacielu”
By te postępki stały się przykładem
Dla dziatek które chcą iść Janci śladem.
„Skoszono trawkę, podcięto kwiatki!”
Zawoła płacząc, Edzio do Matki.
„Gdzież teraz znajdę wieczór i rano.
Piękne bukiety?” „Z traw będzie siano,
Które na pokarm dla koni zgarną:
Więcéj ceń korzyść niż roskosz marną.”
CVIII.
Małpka.
Był raz nie duży chłopiec który naśladował
Wszystko to co zobaczył: płakano, on płakał,
Uciekano od gości — on się w kącik chował,
Gdy się śmiano, chichotał — gdy skakano, skakał;
A ci co wszystkie wady podchwytują zdradnie
Nazwali go małpeczką. No jakże, czyż ładnie?
CIX.
Wczoraj, dziś i jutro.
Jutro wykonam lekcyję zadaną,
Jutro trud spełnię! mawiają dzieci;
Tymczasem chwila za chwilą leci,
Przechodzi wieczór, noc, świt i rano...
A gdy się jutro na dzisiaj zmieni
Znów dzień marnieje wśród bezczynności
Aż w końcu ciepło wiosny młodości
Mija zziębione chłodem jesieni;
Wtedy człek w przeszłość wzrok swój obraca
Żałuje wczoraj — lecz to nie wraca!
Staś zbłądził i zapłakał żałując swéj winy,
„Nie płacz, bo to nie ładnie!” szepnie mu do ucha
Janek. „Łez rozliczne bywają przyczyny,”
Rzecze Ojciec: „lecz cześć tym które rodzi skrucha.”
CXI.
Żyd.
„Czemu Józia unikasz gdy idzie do klassy?”
„Bo on żyd drogi Tato.” „Minęły te czasy
Gdy wyznanie rodziło jakieś uprzedzenia,
Dziś religia stosunków społecznych nie zmienia;
Bliźnim nam każdy człowiek choć inaczéj wierzy,
A bliźnich swych mój synu kochać nam należy.”
CXII.
Długie sukienki.
Bywa że czasem młode panienki
Radeby nosić długie sukienki,
A chcąc iść osób dojrzałych torem
Pragną wyprzedzić wiek swój ubiorem.
Lecz gdy strój zmienią, każdy je wtedy
Z mowy i wzięcia sądzi nagannie,
Bo co uchodzi dziecku od biedy
Nigdy nie ujdzie dorosłéj pannie.
Dziatki! kto z was nie chce błądzić
Niech wie jak dniem rozporządzić:
Wprzód modlitwa, potem praca
Co wśród trudów chwile skraca
Daje korzyść i uznanie,
A gdy z czasu co zostanie
Można po nauk mozole
Szukać zabaw w bratnim kole.
CXIV.
Lusterko.
Chociaż Heniu masz twarz gładką
Niech cię nie nęci zwierciadko,
Bo to zwyczaj jest naganny
Gdy się w lustro patrzą panny.
CXV.
Dziurawy worek.
Wziąwszy worek dziurawy rzekł Ojciec do dzieci:
„Patrzcie, gdy tam co włożę natychmiast wyleci;
To obraz marnotrawstwa — kto więc groszem krwawym
Szafuje bez rachunku, jest workiem dziurawym.dziurawym.”
CXVI.
Tadzio i Władek.
„Eh bon jour!” rzekł Tadzio; comment va, cher ami?
A Władek odpowie spojrzawszy na niego:
„Dzień dobry. Obcemi nie witaj słowami
Kiedy się w Warszawie spotykasz z kolegą.”
Było nas dwóch — jeden miał pochwałę
Drugi z pilności nic, a z postępków pałę;
Którym z nich byłem ja, nie powiem nikomu,
Ty jeden zgadniesz to — bo płonę od sromu.
CXVIII.
Rzępoła.
Piotr który rzępoleniem wszystkich w domu głuszy
Rzekł: „ja mogę się liczyć do artystów koła.”
„Nie,” Ojciec mu odpowie zatykając uszy:
„Artysta sprawia rozkosz — ból głowy rzępoła.”
CIX.CXIX.
Dwa ogrody.
Dwóch braci dwa ogrody dostało od Taty:
Jan swój obsiał w przeróżne warzywa i kwiaty,
Karol zaś co czas wolny trawił przy zabawie
Niepomyślał i chwili o ziemi uprawie.
Przyszła jesień — Jan zbierał trudów swoich plony,
A Karol ujrzał w chwasty porosłe zagony.
CXX.
Pasożyt.
„Co to jest?” „To pasożyt — wśród pola, ogrodu,
On się pleni i rośnie żyjąc cudzym bytem;
Pracuj więc, stań się czynnem ogniwem narodu,
Byś nie był w społeczeństwie nędznym pasożytem.pasożytem.”
Gdy masz Ojca i Matkę nie narzekaj dziecię,
Życie bowiem dla ciebie lśni jutrzenką złotą;
Prawdziwie nieszczęśliwym jest tylko na świecie
Ten, który w lat swych wiośnie pozostał sierotą.
CXXII.
Piotr i Jan.
Pan Piotr miał małą wioskę ale w skrzyni grosze,
Pan Jan dobra, pałace, i ogromne długi,
Piotr zbierał a Jan tracił — powiedzcie więc proszę
Który z nich był bogatszym: czy pierwszy czy drugi?
CXXIII.
Gra w karty.
„Grajmy sobie, rzekł Leoś, jak goście na sali:
Ty braciszku bank ciągnij, ja stawiam na damę!”
„W karty bawią się starsi, a nigdy zaś mali,
Przerwie ojciec — „rzuć taliję, i idź przeproś Mamę.”
CXXIV.
Zgadywanie szarad.
Jan wszystkie w „przyjacielu” zgaduje szarady,
Piotr choćby z najłatwiejszą nie da sobie rady,
Dla czego? bo gdy piérwszy umysł swój rozwija
W naukach, drugi ciągle bąki tylko zbija.
„Dla czego wolisz pieska? kotek wprawdzie człeka
Udrapie, lecz i tamten ma ząbki nie lada.”
„Tak, ale piérwszy zwykle nim ukąsi szczeka,
A drugi wciąż się łasząc zdradziecko napada.napada.”
CXXVI.
Koniki i nauka.
Miał dwóch synów ekonom: jeden z nich Ignacy
Sprzęgał czwórki w podwórzu i koni dosiadał,
Drugi Marcin w książkowéj lubując się pracy,
I święcąc czas naukom, wiedzę ludzką badał.
Cóż się stało, gdy szereg lat upłynął długi:
Piérwszy rządził dobrami — stangretem był drugi.
CXXVII.
Wszystkorusz.
Nie ruszaj co ci synku pod rękę popadnie,
Bo z podobnym narowem bardzo jest nieładnie;
Był chłopczyk co tak robił, choć się gniewał Tato,
I wszyscy wszystkoruszem nazwali go za to.
„Chodźże do chatki,
Dam odzież własną,
I podwieczorek,
A ty za Matki
Duszyczkę jasną,
Zmówisz paciorek ’ paciorek.”
CXXIX.
Poprawa.
Nie trzeba nigdy wątpić w poprawę tych dziatek,
Co w próżniactwie marnują przyszłość złotych chwilek.
Miéj chęć tylko, a zmienisz lenistwo na statek,
Wszakże i z brzydkiéj liszki wyrasta motylek.
CXXX.
Leniuszek.
Słoneczko wstało, ludziska dążą do roboty,
Wygania stadka bydła na pole pastuszek,
Pracowity rój pszczółek zbiéra miodek złoty;
Staś śpi smacznie — dla czego? Bo Stasio leniuszek.
CXXXI.
Brat młodszy i brat starszy.
„Brat mój kawę dostaje, ja mléko od krowy,
Brat mój piwko zapija, ja napój zdrojowy,
Brat mój chodzi po mieście, ja siedzę na ławie,
Dla czego? wszak my w równym do łask Ojca prawie?”
„Na równi w sercu mojém obydwóch was mieszczę,
Lecz brat twój jest młodzieńcem, ty zaś dzieckiem jeszcze,
Rośnij, kształć się, wyrabiaj, bądź dla wszech przykładem,
A wtedy ci dozwolę iść za brata śladem.śladem.”
CXXXII.
Płacz.
Chociaż mały Felunio płakał bezustannie,
Jednak nikt nie powiedział, że to jest nagannie;
Dla czego? bo dopiéro liczył piérwszy roczek,
A takim łzy bezwiednie ciągłe płyną z oczek,
Jeśli zaś płacze dziecko mające dwa latka,
To Mateczka się zmartwi i połaje Tatka.
CXXXIII.
Straszek w grochu.
„Na co chłop stawił straszka w grochu? przecież dziatki
Wiedzą, że to na kiju przewieszone szmatki?”
„Bo one się dla ptasząt łakomych stawiają,
A te pojęć o cudzéj własności nie mają;
Dla dzieci zaś, u których myśli czyste, jasne,
Dostatecznym jest straszkiem sumienie ich własne.własne.”
CXXXIV.
Prosta droga i manowiec.
Dwóch ludzi do jednego punktu podążało,
Piérwszy z nich padł znużony z zakrwawioną nogą,
Drugi zdrów dopiął celu. Czemu się tak stało?
Bo piérwszy szedł manowcem — drugi prostą drogą.
Gdzie zbyteczne wygódki, tam ginie hart duszy.
Dwóch chłopców w jednym domu mieszkało pospołem;
Jednego chcąc obudzić ciągnięto za uszy,
Drugi sam wstawał rano z uśmiéchem wesołym,
Ignaś lubił nauki, Ludwiś chwile dzienne
Marnując w bezczynności, wolał próżnowanie.
Dla czego w nich były natury tak zmienne?
Bo piérwszy spał na puchu — a drugi na sianie.
CXXXVI.
Mgła.
„Jakaż to wielka góra wyrosła przed nami!“
Rzekł Jaś patrząc na siwe wyziewów tumany:
„Szczytem swym zda się stykać z złotemi chmurami
Płynącemi po niebie.“ „Synu mój kochany,“
Odpowie Ojciec — „mgły to nad ziemią zawisły,
I łudzą oczy twoje pozorem zwodniczym:
W świecie wiele jest rzeczy, które mamiąc zmysły,
Zdala zdają się czemścić, gdy zblizka są niczém.niczém.”
CXXXVII.
Pierwiosnek.
„Dla czego to pierwiosnek zdobył rozgłos taki?
Wszak od niego piękniejsze róże, lilie, maki,
Jam przecież choć lubuję się w przyrody darach,
Nic w nim tak szczególnego dotąd nie wyśledził:
Jest on wątły, bez krasy i drobny w rozmiarach.”
„Prawda — lecz wszystkie inne kwiateczki wyprzedził.”
CXXXVIII.
Cięcie lasu.
„Tną las — lecz czemuż starcy pochylili czoła?
Wszak w tém miejscu łan będzie, a ten da kęs chleba?”
„Czemu? bo wyciąć drzewa każdy łatwo zdoła,
Lecz by one odrosły długich lat potrzeba.”
CXXXIX.
Dziki chłopczyk.
Ludka, który przed gośćmi uciekał wciąż z sali,
Zapytał nauczyciel, gdzie dzicy mięszkają:
„W Ameryce, Afryce, Azyi i tam daléj...”
„A u nas?” „Oho, u nas wcale ich nie znają.”
„Jeśliś więc w Europie dnia ujrzał promyki,
Czemu stronisz od ludzi niby człowiek dziki?”
CXL.
Ziarnko do ziarnka będzie miarka.
Na ściernisku po żeńcach zbiérał kłosy chłopek.
„Czyż warto,” rzecze bogacz, „trudnić się dla ziarnka?”
„Z tych kłosów będzie pęczek, a zaś z pęczka snopek,
Wymłócę, z plew oczyszczę — i ot żyta miarka!”
Gorzały zewsząd miasta, tłum się więc zgromadził,
Gadał, wrzeszczał, rozprawiał — i nic nie uradził,
Jan tylko co wśród gwaru nie mówił ni słowa,
Rzekł przywiodłszy sikawkę: „ot rada gotowa!”
CXLII.
Dwie jałmużny.
Cisnął bogacz biédnemu garść złota pod nogi,
Z łzą współczucia wsparł dziadka grosikiem ubogi,
Dwie to były jałmużny — teraz niech kto powie:
Co lepsze — dar bogacza, czy skromny grosz wdowi?
CXLIII.
Modny ubiór.
Na kredyt sprawił panicz garnitur od krawca,
A spotkawszy kolegę w skromniutkiéj odzieży,
Zawoła z oburzeniem: „Jakto mój łaskawca
Wygląda jak ten ubiór brzydko na nim leży!”
„Wolę nad modne stroje surducik mój ciasny,
Bom go nie robiąc długów kupił za grosz własny.”
CXLIV.
Krówka i wołek.
Pewien kmieć chcąc miéć w orce pomoc nadzwyczajną,
Wprzągł z wołami do pługa krówkę mlékodajną,
Uprawa poszła prędzéj, lecz skutkiem téj zmiany,
Zabrakło w chacie mléka, masła i śmietany.
Wół trudem, krówka mlékiem karm rolnika płaci,
To dosyć — kto chce więcéj, ten co ma utraci.
CXLV.
Przymówka.
„Jutro dzień mych imienin, wszak Tata pamięta,
Że zwykle się w téj porze rozdają prezenta?”
„Pamiętam, lecz prezentów Edzio nie dostanie.”
„Dla czego?” „Ot po prostu za twe przymawianie.”
CXLVI.
Grzyb i muszarka.
„Ojcze, przyniosłem grzybów do kuchni czerwonych.
Lecz miasto mi dziękować, śmiały się kucharki
Drwiąc ze mnie.” „Bo nie znając nauk przyrodzonych,
Wziąłeś za zdrowy pokarm szkodliwe muszarki.muszarki.”
CXLVII.
Łakomy kotek.
Kotek brzydkim łakomstwa zwładnięty nałogiem,
Wciskał się do śpiżarni i uwiązł pod progiem.
Więc miauczy, drapie przycieś ostremi pazury,
Nie mogąc w żaden sposób wydostać się z dziury.
Kiedyś kotku łakomy taką obrał drogę,
Siedź w dziurze — ja ci z tamtąd wyleźć nie pomogę!
Ulepił przy stole trzy gałki Krzyś z chleba:
„No, wybierz z nich którą, braciszku kochany!”
„Oj, z chlebem” rzekł Ojciec, „bawić się nie trzeba,
Bo to jest dar Boży, co karmi rodziny.”
CXLIX.
Nieprzyzwoite żarty.
„Czy lubisz bakalije?” „A jakże!” „Bierz zatém,”
I figę pokazał Grześ bratu palcami.
„Co robisz!” zawoła Mateczka wraz z Tatem.
„Tak czynić nie trzeba.” „To tylko żartami!”
„Niewinne żarciki nikomu nie szkodzą,
Lecz źle jest, gdy z granic grzeczności wychodzą.”
CL.
Palenie papierosów.
Karol ze sprawowania nie uzyskał głosów
Przychylnych od władz szkolnych, choć miał zalet dużo;
Dlaczego? bo do ćmienia przywykł papiérosów,
A tacy na pochwalę nigdy nie zasłużą.
CLI.
Żołnierze.
Bawiono się w żołnierzy. „Będę generałem,”
Wołał Jaś „bym swe pułki mógł wieść na bój krwawy.”
„I ja biorę komendę nad tém wojskiem całém.”
„Ja téż pragnę być pierwszym wpośród pola sławy!”
„Chłopcy,” rzecze przechodzień: „spytam bez urazy:
Gdy wszyscy będą rządzić, kto spełni rozkazy?”
CLII.
Domki z kart.
„Nawet marny trud zawsze korzyść przynieść zdoła,”
Rzekł ojciec, „choćby on był igraszką nie pracą.”
„A stawianie z kart domków!” Karolek zawoła,
„Które lada wiatr zdmuchnie, czyż przyda się na co?”
„Tak, bo dziécię przy owém niewinném zajęciu
Uczy się być cierpliwém w każdém przedsięwzięciu.”
CLIII.
Drugie przykazanie.
„Jak Boga kocham!” „Wstydź się przysięgać mój Janie.”
„Mówię prawdę, a prawda Bogu jest przyjemną.”
„Tak, lecz co powiada drugie przykazanie?”
„Imienia Pana twego nie bierz nadaremno:
„Więc choć kto kłamstw unika i prawdą się rządzi,
Gdy szafuje przysięgą, zawsze ciężko błądzi.”
CLIV.
Roztargniony.
„Czapkę mi moją skradli niegodni złodzieje!”
Krzyczał raz roztargniony: „lecz cóż to panowie,
Miasto pomoc udzielić, każdy z was się śmieje?”
„Jak się nie śmiać, gdy czapkę widzim na twéj głowie!”
Mieć muszki w nosku bardzo nie ładnie,
Bo jeśli muszka niepokój wznieci,
Gdy całym rojem do izby wpadnie,
Stokroć jest gorszą w noskach u dzieci.
W izbach ten owad nie wiele szkodzi,
Lecz gdy jest w noskach, grymasy rodzi.
CLVI.
Gadatliwa Jadzia.
Czemu u Jadzi w każdéj godzinie
Języczek lata, jak pytel w młynie?
Młynek terkocze, lecz mączkę miele,
Z paplania Jadzi zysku nie wiele.
CLVII.
Przestroga.
Raz Wikciowi małemu powiedziała Niania:
„Bądź grzecznym, bo cię weźmie baba jędza w worek.”
„To bardzo jest nieładnie,” rzecze, wchodząc, Mania,
„Straszyć dzieci — patrz, pobladł ze strachu Wiktorek.
Daję ci dziś przestrogę i przestaję na tém,
Lecz odtąd chciéj inaczéj obchodzić się z bratem.”
CLVIII.
Złych czynów ukryć nie można.
Kto wypił mléczko? ach, to ty, Azorze,
Próżno się czołgasz u stóp mych w pokorze;
Chciałbyś na kotka zwalić winę całą,
Lecz dowód jasny — masz na wąsach biało!
Złe czyny zawsze same siebie zdradzą,
I choć je skrywasz, na ślad naprowadzą.
CLIX.
Dwaj chłopczyki.
Często najmniejsza sprzeczka złe skutki wywiera.
Jaś trzyma w ręku gruszkę, Staś jéj się napiera:
„Chcę gruszki!” „Nie dostaniesz!” „Ty masz, a ja nie mam,
Więc oddaj!” „Próżno żądasz.” „Uchwycę!” „Przytrzymam!”
I nuż się swarzyć wśród płaczu i krzyków...
Powiédzcież, który słuszność miał z tych dwóch chłopczyków?
Żaden, gdyż żaden w środkach brzydkich nie przebiérał:
Jaś zbłądził że nie dawał — Staś że się napiérał.
CLX.
Niegrzeczny kotek.
„Brzydki kot,” rzecze Linka: „pieszczę się z mordeczką
Milusia, a on drapnął — czyż to nie jest zdrada?”
„Twoja w tém raczéj wina, kochana córeczko,
Z niegrzecznemi się nigdy bawić nie wypada.”
Znałem niegdyś dwóch chłopców odmiennéj natury:
Jeden był małomówny, milczący, ponury,
Zawsze z czołem zmarszczoném — gdy drugi tymczasem
Wszystkich wciąż niepokoił krzykiem i hałasem.
Żaden z nich się nie cieszył uznaniem, pochwałą:
Jednego zwano mrukiem, drugiego krzykałą.
Jakiż sens téj bajeczki? Niech dziécię się stara,
By w czynach jego była zachowana miara,
Gdyż przesada nie czyni nikogo szczęśliwym:
Źle być nietowarzyskim — źle zbyt hałaśliwym.
CLXII.
Oszczędność w odzieży.
Źle to bardzo, kiedy młodzież
Niszczy suknie, wala odzież.
Suknia nie ozdabia człeka,
Ale każdy się zdaleka
Trzyma od takiego chłopca,
Dla którego czystość obca.
CLXIII.
Tchórz.
Bonuś, okrywszy pierś swą puklerzem,
Powiedział sobie: jestem żołnierzem.
Tymczasem gęsi zasyczy stadko,
A Bonuś w nogi przed tą gromadką.
Nie zyskasz męztwa przywdzianiem zbroi,
Tchórz, choć w pancerzu, zawsze się boi.
CLXIV.
Zegar.
„Dlaczego zégar idzie, choć go nikt nie rusza,
Czyż on żywy, mój Ojcze, czyż w nim mieszka dusza?”
„To maszyna, mój synku: nakręcony chodzi,
Staje, gdy spocznie ręka, co w nim ruchy rodzi;
Zegara trudno winić, lecz są w świecie tacy,
Co stają, gdy ich siłą nie popchnąć do pracy.”
CLXV.
Naśladownictwo.
„Dlaczego tak swywolisz?” „Bo Ignaś szaleje.”
„Dlaczego nic nie robisz?” „Bo Ignaś próżnuje.”
„Czemu zęby wyszczérzasz?” „Bo Ignaś się śmieje.”
„Więc Ignaś ci cel życia we wszystkiém wskazuje?
Dobrze jest z cnót i zalet brać zawsze przykłady; ZleŹle, w piérwszego lepszego wietrznika wejść ślady.ślady.”
CLXVI.
Mania i kotek.
„Od śpiżarki a psik kocie!”
Woła Mania na Filusia.
„A kto wczoraj mi łakocie
Wyjadł z szafki? — toć Maniusia!
Ten, co sam niedobrze czyni,
Niechaj koteczka nie wini.
CLXVII.
Radość i smutek.
„Radość promieni twe lica,
A jam smutny i znękany.
Powiédz mi, bracie kochany,
Zkąd pochodzi ta różnica?”
„Zkąd? bom podjął prac mozoły,
Ty szałem żyjesz motyla:
Gdy więc przyjdzie lekcyj chwila,
Tyś markotny, jam wesoły.”
CLXVIII.
Felcia.
Felcia, skacząc, Mani na nóżkę stąpiła:
„O Boże!” woła z płaczem. „Ukarz mnie, Mateczko,
Jam taka nieuważna!” „To nic, moja miła,
Już przeszło, więc łzy otrzéj, kochana córeczko;
Strzeż się jednak nie zdeptać wśród płochéj swawoli
Mych uczuć, bo ta rana strasznie zawsze boli.”
CLXIX.
Panna Dąsalska.
Kiedy pewna panienka jęła stroić minki,
Pośród fochów i dąsów marszcząc groźnie czoło,
Buzia jéj się wydęła, jakby u murzynki,
A oczy blask posępny rzucały wokoło.
I choć ładna, tak wstrętną była w owej chwili,
Że wszyscy od Dąsalskiéj ze zgrozą stronili.
CLXX.
Lekarstwo na psotę.
„Stawiam z kart budki, domki, a Antoś uparty
Wciąż dmucha — powiédz Ojcze, jak skarcić swawolę?”
„Młodszemu trza ustąpić: schowaj w kieszeń karty,
A on niech sobie dmucha swobodnie po stole.”
CLXXI.
Tupanie nóżkami.
Gniéwać się bardzo brzydko, kto zaś tupie nogą,
Ten złość swoję opłacić może bardzo drogo.
Julcia raz tak zrobiła — gwoźdź utkwił w paluszku,
I musiała przez tydzień pokutować w łóżku.
CLXXII.
Nie czyń drugiemu, co tobie nie miło.
Do cudzego szedł sadu Wacuś narwać gruszek
I zdjął buty z nóg swoich, aby mu lżéj było;
Powraca, któś je zabrał. Zapłakał Wacuszek...
Dobrze ci, nie czyń drugim, co tobie nie miło.
„Głód sadzić,” wołał Władek, „pociecha nieduża,
Trud próżny, płocha praca i marne staranie.”
Lecz gdy z głogu wyrosła zaszczepiona róża:
„Znaj synu,” rzecze Ojciec, „czém jest wychowanie.”
CLXXIV.
Z jakim się wdajesz, takim się stajesz.
„Ty mówisz, że mnie kochasz, lecz któż ci uwierzy,
Jeśli zemną nie igrasz nawet w chwili wolnéj?”
„Kocham cię, gdyż swych bliźnich miłować należy,
Lecz nie dzielę twych zabaw, bo jesteś swawolny,
A Ojciec mi powiedział: z jakim się kto wdaje,
Takim, zły mając przykład, sam wkrótce zostaje.”
CLXXV.
Chudy Jaś.
„Jaś taki chudy! na cóż go męczyć?”
Mówiła Niania — „lepiéj niech chłopiec
Miasto dzień cały nad książką ślęczyć,
Rzuci te wszystkie szpargały o piec.”
„Każdemu dziecku potrzebne trudy,”
Powié brat starszy głosem doniosłym:
„Gruby czy cienki, tłusty czy chudy,
Musi się uczyć, by nie być osłem.”
„Czém jest postęp?“ zapytał Ojca Staś ciekawie.
„To jest dążność, co człeka wciąż naprzód prowadzi,“
Rzekł Ojciec: „ty jeszcze nic nie umiész prawie,
A brat twoj skończył szkoły i sam sobie radzi.
Nauce więc poświęcaj młodości swéj chwile,
Abyś, gdy inni kroczą, nie pozostał w tyle.”
CLXXVII.
Rolnik.
„Ach, jakiż ten włościanin czarny, opalony,
Pfe, jak to jest nieładnie nie miéć twarzy białéj!“
„On opalił się, synu, gdy orał zagony,
Których plon chlebodajny wzbogaca kraj cały;
Zamiast się więc wyśmiéwać z śniadéj jego cery,
Ponieśmy rolnikowi za trudy dank szczery.”
CLXXVIII.
Nieposzanowanie starszych.
Dano obiad, Krzyś brykał. „Ach, cóż to za szały?
Przy stole jak w kościele winni siedziéć chłopcy,”
Powié mu jeden z gości. „Pan dawać morały”
Rzekł malec, „nie ma prawa, bo Pan w domu obcy.”
„Każdy,” zawoła Ojciec, „z starszych wiekiem osób
Ma prawo karcić słowem młodzieży swawolę;
Za odpowiedź zaś daną w tak niegrzeczny sposób,
Wstań zaraz, boś jest nie wart zasiadać przy stole.”
Ignaś potłukł zabawki, mówiąc: zrobię nowe,
I nuż strugać nożykiem deseczki dębowe,
Ale mu się to wszystko jakoś nie udało,
Bo nowych nie wytworzył, a starych nie stało.
Nie goń więc za nowością chciwa zmiany dziatwo,
Budować bowiem trudno — niszczyć bardzo łatwo.
CLXXX.
Drzewka owocowe.
„Drzewka rodzą owoce, ale nie dla siebie,
Więc cóż im z tego przyjdzie, że wydają plony?”
„Z drzewek bierz przykład synku, i w każdéj potrzebie
Bogać trudów wynikiem rodzinne zagony.”
CLXXXI.
Jak się garnki lepią.
„Eh, garnki! wielkie rzeczy: trochę wody z błotem
I wszystko.” „Ale powiedz, co czynić wypada?”
„Bierze się naprzód dziura, lepi się ją potem
Gliną, kładzie do pieca — ot cala parada!”
„Z téj dziury oblepionéj, widzę mój Wacuszku,
Że w twéj głowie jest próżnia, jak w pustym garnuszku.”
„Daj!” krzyczy Nacia z płaczem, „skosztować mi ciastka!”
„Nie dam.” „Ja proszę ładnie o ciastko u Zosi.”
„Teraz chętnie udzielę, kiedy grzeczna Nastka.”
„Dlaczego wprzód nie dałaś?” „Bo kto chce, niech prosi.”
CLXXXIII.
Słowik i wróble.
„Czemu” pytał syn Ojca, „wróbelków gromada
Wszędzie się rozpościera i po drogach siada,
A zaś słowiczek słynny urokiem swych pieni,
Ukrywa się nieśmiało wśród najgęstszych cieni?”
„Na to,” objaśni Ojciec, „odpowiedź nie długa:
Mierność pragnie jawności — osłony zasługa.”
CLXXXIV.
Kara za niegrzeczność.
Pewne dziewczę przeszedłszy niegrzeczności miarę,
Wyłajało służącą. „Odtąd,” rzecze Mama,
„Nie pozwolę ci pomódz, i musisz za karę
Niegodnego postępku, służyć sobie sama.”
Pewnego razu skąpy Wacuszek
Dostał wyborny z makiem placuszek.
„Podziel się z nami,” błagają bracia,
„Daj cząstkę!” woła Henia i Nacia.
„Nie dam i nie zjem, lecz wiem co zrobię:
Schowam przysmaczek do szafki sobie!”
Schował — noc przeszła, a skąpy Wacek
Ujrzał, że myszki schrupały placek.
CLXXXVI.
Dwa koguty i wróbelek.
Raz Romcio kogutom cisnął gałkę z chleba,
Lecz gdy walczą zawzięcie, wróbelek nadleci,
Cap za przysmak i zniknął wśród błękitów nieba:
Zwykle gdy dwóch się spiera, ciągnie korzyść trzeci.
CLXXXVII.
Rąbanie cukru.
Pęc! pęc! pęc! pęc! rąbie Jan cukier dla Matki.
Trzask! trzask! trzask! trzask! — pryskają cukru odpadki.
Ha! ha! ha! ha! śmieją się oczki u Rózi.
Chrup! chrup! chrup! chrup! — nikną kawałki w jéj buzi.
Br! br! br! br! — coś mi nie dobrze Mateczko!
Oj! oj! oj! oj! — trza się położyć w łóżeczko.
Henrysia rwała kwiatki przy rzeczce,
Stanisław czytał lekcyę w książeczce,
Leoś spał smacznie, a Tadeuszek
Chwytaniem biédnych zajął się muszek.
Cóż ztąd? ot Helcia piękność oceni,
Trud dla Stasiulka nie będzie obcym,
Leoś się z czasem całkiem rozleni,
A Tadzia nazwą niedobrym chłopcem.
CLXXXIX.
Szczęśliwy konik.
„Jak szczęśliwe te koniki,
Nie uczą się grammaki,
Skaczą sobie...” W tém z za lasku
Wlecze się fura po piasku,
A ową żydowską budę
Ciągną szkapy biédne, chude...
„Oj źle!” Staś zawoła z krzykiem,
„Nie chcę nigdy być konikiem!”
CLXCCXC.
Prawda.
„Jakżeś się dziś prowadził?” „Bardzo źle mój Tato,
Przy lekcyi zamiast słuchać stroiłem wciąż miny
I byłem wciąż niegrzeczny.” „A czy wiész jak za to
Ukarzę? Ot po prostu przebaczę ci winy.
Pomiędzy złém a dobrém wielki wprawdzie przedział,
Lecz syn mój zatarł błędy, bo prawdę powiedział.”
CLXCICXCI.
Ukłon.
Grześ się gościom nie kłaniał. „Cóż to za przywary,”
Rzecze Ojciec doń z gniewem. „Bo mi powiedziano,
Że kto się wszystkim kłania bez końca i miary,
Ten może pochlebnika zyskać brzydkie miano.”
„To w objawach form świata dwie ostateczności:
Inny ukłon pochlebstwa — a inny grzeczności.”
CLXCIICXCII.
Czystość.
„Na co mi umywanie rąk, twarzy i ciała,”
Mówił Grześ, „kiedy wkrótce będę zabrukany?”
A świnka, która w błocie opodal leżała
Rzeknie: „dzielę twe zdanie, chłopczyku kochany.kochany.”
CLXCIIICXCIII.
Myszka i osieł.
Do mądréj, sprytnéj myszki, tak osieł powiedział:
„Jakżeś ty jest malutka, a ja jak wyrosłem!”
„Choć,” rzecze zagadnięta, „jest w nas wzrostu przedział,
Wolę być małą myszką, niżli dużym osłem.osłem.”
Julcia się nie zna na gospodarce,
Jednak być musi codzień w śpiżarce,
Pralni, komórce, aby po trosze
Wtrącić gdy można swoje trzy grosze.
Weszła do kuchni, a kuchareczka
Woła: „dziś kłopot z obiadem wielki:
Ot miska, woda, fartuch, ściereczka,
Panno Wtrącalska — szoruj rondelki!”
CLXCVCXCV.
Futerko.
Mama kupiła Rózi w jesieni
Z lisów futerko. „Słońce na niebie
Tak grzeje żarem swoich promieni,
Że mi je trudno włożyć na siebie.”
„Nie długo zima przyjdzie śnieżysta,
A wtedy ciepło będzie ci w futrze:
Choć człek z obecnéj chwili korzysta,
Lecz winien zawsze myśléć o jutrze.”
CLXCVICXCVI.
Prawdziwa piękność.
Gdy chcę być piękną panienką,
Nie błyszczę strojną sukienką,
Tą, którą mi dobry Tato,
Przywiózł na wiązanie w lato.
Nie kładę kolczyków w uszka,
Ani złotego łańcuszka,
Ale jestem dobrą, grzeczną,
I posłuszną i stateczną,
W wyznaniu win mych otwartą,
Nie grymaśną, nie upartą,
Gdyż wiem, że piękność prawdziwa
Jest ta, która z cnot wypływa.
CLXCVIICXCVII.
Łakomy Wawrzynek.
Ignaś mówił: „najmilsze są Zielone Świątki,
Bo z niemi pięknéj wiosny nastają początki.”
„A Boże Narodzenie?” przerwie mała Nastka,
„Czyż nie lepsze, gdy zjawi się na niebie gwiazdka?”
„Ja przekładam Wielkanoc!” zawoła Warzynek,
„Z powodu kiełbas, placków, bab, jajek i szynek.”
„Pfe, łakomcze,” rzekł Ojciec — „myśl twoja bezbożna:
Dla ciebie wtedy święto, gdy się najeść można.”
CLXCVIIICXCVIII.
Fizyczna siła.
Uczeń, który w cenzurze miewał same pałki,
Tak mówił do kolegów: „Gdy jest rekreacya,
Trzeba czynić co zechcę, bo jam bez przechwałki
Mocniejszy od was wszystkich.” „To jeszcze nie racya!”
Zawoła nauczyciel — „Posłuchaj-no zuchu:
Do pierwszeństwa nikt siłą nie nabywa prawa;
Niedźwiedź silny, a jednak chodzi na łańcuchu,
I gdy mu każe cygan na dwóch łapach stawa.”
CLXCIXCXCIX.
Na co rozum zda się?
Pytał raz synek Ojca: „na co rozum zda się?”
„Uważaj jak zwierzęta mają siłę dużą,
A człek jak jéj ma mało? Otóż w każdym czasie
Ci potężni słabemu człowiekowi służą.
Czy rozumiesz dla czego?” „Tak Ojcze, pojmuję,
Bo człek nad zwierzętami rozumem panuje.”
Mówią, (czegoż-to nie powiedzą ludzie),
Że tu w Warszawie są dzieci niegrzeczne,
Niechętne w pracy i leniwe w trudzie,
Z starszymi krnąbrne, a z rodzeństwem sprzeczne;
Że znaleźć można, gdy kto pilnie śledzi,
Nawet i takie rozpieszczone dziatki,
Które zbłądziwszy, przykładem niedźwiedzi,
Mruczą, nie prosząc przebaczenia Matki. Czyż wierzyć ludziom? Wszystko to być może, Jednakże ja to między bajki włożę.
Mówią, że Helcia przy ranném wstawaniu,
W niczém nie radzi sobie ani troszkę,
I leżąc w łóżku woła: chodź tu Nianiu,
Zapnij mi guzik, nadziéj mi pończoszkę,
Przypnij tę szpilkę, obuj ten trzewiczek,
Daj szalik, pasek, włóż sukienkę nową,
Przypasz fartuszek, zasznuruj staniczek,
Zawiąż podwiązkę — zrób to, przynieś owo... Czyż wierzyć ludziom? Wszystko to być może, Jednakże ja to między bajki włożę.
Mówią, że Stefcio, choć ma sporo latek,
Nie chce zrozumiéć, że w obecnym czasie
Potrzebna praca, nauka i statek,
A każdy próżniak zakałą jest w klasie;
Że chociaż dola jego nie bogata,
Ojciec w wysiłku trudów zdrowie traci,
On jednakowoż nie pamiętny na to,
Przez krnąbrność swoją złém za dobre płaci. Czyż wierzyć ludziom? Wszystko to być może, Jednakże ja to między bajki włożę.
Mówią, że Ludek chociaż ma zdolności
I pamięć dobrą, spryt do nauk wielki,
Dnie swe w nagannéj marnuje płochości.
Tracąc czas drogi na różne figielki;
Miasto się zająć zadaną robotą,
Do prac zbawiennych okazać chęć szczerą,
Nad nową zawsze wciąż przemyśla psotą,
Tak, że w cenzurze ma pałkę lub zero. Czyż wierzyć ludziom? Wszystko to być może, Jednakże ja to między bajki włożę.
Mówią, że Linka choć jest dużą panną,
Bo jéj już idzie lat drugi dziesiątek,
Wciąż trwożliwością rządząc się naganną,
Lubi przed gośćmi ukrywać się w kątek.
Dla czego, pytam, od życzliwych stroni,
Gdy jest przykładną, pilną w nauk trudzie,
Gdy każdy dobrze tylko mówi o niéj,
Dla czego? nie wiem, lecz tak mówią ludzie. Czyż wierzyć ludziom? Wszystko to być może, Jednakże ja to między bajki włożę.
Mówią, że Witoś, gdy podniesie krzyki,
To prośbą, groźbą i przestrogą gardzi,
Proszą, błagają, by stłumił wrzask dziki,
On miasto przestać drze się jeszcze bardziéj.
Choruje Mama, Tacie puchną uszy,
Helenka cierpi straszne bóle głowy,
A ludzie mówią, że każdego głuszy,
Krzykliwy Witoś swojemi narowy. Czyż wierzyć ludziom? Wszystko to być może, Jednakże ja to między bajki włożę.
Mówią, bo ludzie różne mają zdania,
Że ta bajeczka wyda się nie ładną
Tym, którzy wziąwszy ją do przeczytania,
Siebie w podanych przykładach odgadną,
Że wiele z dziatek pogniewa się za to,
Widząc skarconą krnąbrność i swawolę,
Że dąs i marsik będą mi zapłatą,
Bo prawda nawet dzieci w oczy kole. Czy zasłużyłem na gniew wasz? Być może, Jednakże ja to między bajki włożę.
II.
Zwierzątka.
Niektóre dziatki wychodząc z granic
Pokory, jaka zdobi wiek młody,
Mają wszelaki byt tworów za nic
I czczą um własny w cudach przyrody,
Szeregiem stworzeń niewinnych gardzą,
Co skromnie snują istnienia wątek,
A jednak one podobne bardzo Są do zwierzątek.
Słuchajcie tylko: Swawolne chłopię,
Co zawsze pędem z klasy ucieka,
Skacze i wierżga i nogą kopie,
Czyliż ma w sobie cechy człowieka?
Patrząc na malca, który sposobny
Tylko do pustot, który wciąż bryka,
Czyż nie powiecie, że on podobny Jest do konika?
Czasami także widziéć się zdarza
Panienkę, która jak echo w lesie
Wszystko co słyszy zaraz powtarza,
I tym sposobem plotkę w dom niesie.
Kłócą się wszystkie kumy, sąsiadki,
Patrząc niechętnie jedna na drugą;
Czyż taka panna, powiedzcie dziatki, Nie jest papugą?
Jeźli są miłe grzeczne chłopczyki,
To jakiém mianem nazwać się godzi
Takiego malca, co na wpół dziki,
Kryje się w kątek, gdy gość nadchodzi,
A gdy go wciągną gwałtem do sali
Mruczy z podełba patrząc ukradkiem....
O tego słusznie wielcy i mali Zowią niedźwiadkiem.
Bywają znowu łakome córki
Co miasto Matkom dać pomoc w domu,
W pośród śpiżarki, albo komórki,
Szperają tylko wciąż pokryjomu;
A gdy tam znajdą jakie łakotki,
Lub w smaczne ciastka kieszeń obłowią,
Chrupią je w kącie. Takie istotki Myszkami zowią.
Znałem chłopczyka, a miał trzy latka,
Który, gdy raz co powiedział sobie,
Choć go za upor strofuje Matka,
On wciąż powtarza: „tego nie zrobię!”
O! takie krnąbrne, niegrzeczne dziécię,
Z ćwiekiem uporu twardym jak kołek,
Jest przez swe wady znaném na świecie Jako koziołek.
Inny znów płacze wieczór i z rana,
Świtem i mrokiem, a nawet nocą;
Twarz jego zawsze łzami zalana,
Choć płakać nie ma doprawdy o co.
Ojciec mu miłym, grzecznym być każe,
Lecz on rad Ojca nie ma na względzie,
Więc tego beksę co wciąż się maże, Bobrem zwą wszędzie.
A jak nazwiecie takiego chłopca,
Co w ksiąg się nie chce kształcić rozumie,
Któremu wszelka praca jest obca,
Który nic nie wié i nic nie umie,
Który jak ślepy po świecie chodzi,
Bo z swéj głupoty wszędzie jest znanym;
Jak go nazwiecie, pytam was młodzi, Czyż nie baranem?
A inny, co się na wszystkich dąsa,
Chociaż do gniewu nie ma przyczyny,
Zadziera nosa, głową potrząsa
I stroi jakieś dziwaczne miny,
Który, gdy spotka się z kolegami
Wita ich fukiem, gniewem, lub krzykiem;
Czyliż takiego, powiedzcie sami, Nie zwać indykiem?
Trafia się znowu, że jaki chłopiec
Wkrada się zręcznie w zwierzchników łaski,
Cichy na pozór, wszystkim chce dopiec,
Siejąc przez skargi w klasie niesnaski;
Lecz choć obłudny zawsze wstręt budzi
Swym charakterem brudnym i nizkim,
W gronie zaś zacnych i prawych ludzi Zowią go liskiem.
Bywa i taki, który, gdy jadło
W obiedniéj porze na stół podano,
Łyka żarłocznie co pod ząb wpadło,
Jakby nic nie jadł przez całe rano;
Gdy inni skromnie siedzą przy stole,
On wszystko zmiata z półmisków milczkiem,
No, mówcie dzieci — czyż to pachole Nie nazwać wilczkiem?
A nudziarz, który czynem i mową
Zamąca spokój w każdéj dnia porze,
Wołając ciągle: „daj to, zrób owo,”
Na jakie miano zasłużyć może?
O, taki malec, co wszystkich dręczy,
Co się naprzyksza młodym i starym,
Co koło uszów jak owad brzęczy. Zwie się komarem.
Jak nazwać tego, co się wciąż boi:
Psa który szczeka, kozła co beczy,
Dziada co z kijem przy wrotach stoi,
I świerszcza który po nocach skrzeczy;
O takim tchórzu, co w każdéj porze,
Czy do snu idąc, czy z łóżka wstając,
Lęka się — każdy powiedziéć może: To istny zając!
A ów, co pyszni się swym ubiorem,
Nową żakietką, trefionym włosem,
I sądząc, że jest wykwintu wzorem,
Na mniéj bogatych patrzy ukosem.
O, taki chłopiec co w całym świecie,
Niewczesną dumą, śmiéch tylko sprawia,
Zasłużył — powiem wam to w sekrecie, Na nazwę pawia.
Znałem znów chłopca, który mnie zdumiał
Swém roztargnieniem. Gdy co mówiono
Nic nie pojmował, nic nie rozumiał,
Bo miał uwagę wciąż roztrojoną,
Nie mogąc skupić myśli w swéj głowie,
Ciągle się gapił wieczór i rano,
Więc mu nadali inni uczniowie Cietrzewia miano.
Skromność jest cnotą, lecz ja powiadam,
Że gdy panienka pomimo trudu,
Jaki z nią sobie zadaje Madame,
Jest tak nieśmiałą, że ani dudu,
No, to się wtedy nie dziwię wcale,
Że nawet z sporą rozumu wiązką,
Taką o zwartych usteczkach lalę, Świat zowie gąską.
A ta znów, która w każdéj godzinie,
W wszelakiéj porze, wieczór i we dnie,
Ta, ta, ta, ta, ta, jak koło w młynie
Paple, wciąż trzepie — rozliczne brednie,
I w snu dopiéro ucichnie chwili,
Kiedy znużone zamruży oczko:
Czyż taką pannę, o, moi mili, Nie nazwać sroczką?
Nie trzeba zatém, wychodząc z granic
Pokory, jaka zdobi wiek młody,
Byt tworów świata uważać za nic,
I czcić um własny w cudach przyrody,
Bo wiele dziatek, gdy cnotą gardzą,
Gdy złych narowów wysnują wątek,
W licznych swych wadach podobne bardzo Są do zwierzątek.
Mam zmartwienie, drogi Tato,
I to zmartwienie nie małe,
Próżno środków szukam na to,
Próżno męczę się dnie całe.
Ja się uczę, a próżnować
Nie chcę nigdy, lecz w pojęciu
Mojém ciasno, bo rachować,
Umiem tylko do dziesięciu.
Widząc tyle starszych osób,
Którym to łatwo przychodzi,
Pragnę liczyć — ani sposób,
Zawsze pamięć mnie zawodzi,
Ile razy chcę spróbować,
Kończy się na przedsięwzięciu:
Bo gdy przyjdzie mi rachować,
Dojdę tylko do dziesięciu!
Inne chłopczyki czasami
Dziwną w cyfrach łatwość mają,
Jak zaczną sypać liczbami,
Sta, tysiące wymawiają;
Ja wtedy radbym się schować
Pod ziemię przy mém zajęciu,
Bo gdy przyjdzie mi rachować,
Zawsze stanę na dziesięciu....
Jeden, dwa, trzy, w krótkiém słowie,
Z ust jak z procy mi wypadnie, Dziewięć nawet się wypowie,
A zaś potém.... już nie ładnie,
O, jak ci Tato dziękować
Będę, gdy swemu dziecięciu,
Dasz środek, abym rachować
Mógł daléj jak do dziesięciu!
Chęć twa stanie za uczynek,
Odpowie Stasiowi Tatka,
Ale wszak mój mały synek,
Ma dopiéro cztéry latka?
Zawiłe cyfry pojmować,
Nie zawsze łatwo dziecięciu...
Z czasem będziesz mógł rachować
Więcéj niźli do dziesięciu.
IV.
Kiedym była jeszcze mała.
Kiedym była jeszcze mała,
O, już temu ze dwa lata,
Częstom w kąciku płakała,
Choć strofował za to Tata,
A płakałam... ot tak sobie!
W każdéj porze, w każdéj dobie:
Coś mi w oczach się zakręci,
I nuż płakać mimo chęci.
Dziś kiedy już mam sześć latek,
Stałam się z łzami ostrożną,
Wiem, że co ujdzie u dziatek
Jest u panien rzeczą zdrożną.
Płaczę wprawdzie, ale tylko
Dwie minutki i to z cicha,
Smutek mój przechodzi z chwilką
I wraz w oczach łza zasycha.
Kiedym była jeszcze mała,
Czy to w Święto, czy to w Piątek,
Jam po pokoju biegała,
Dnie calutkie z kąta w kątek.
Mama mówi: usiądź trocha,
Zajmij się jaką robótką,
Ale byłam taka płocha,
Że gdy siadłam, to na krótko.
Dziś ja przy Mamie z ochotą
Czytam w książce a, b, c, d,
Bo wiem, że praca jest cnotą,
A bez nauk cierpim biédę;
Kiedy się zaś ładnie sprawię,
Zajmę rzeczą pożyteczną,
To się lepiéj wtedy bawię,
Czując, żem dziewczynką grzeczną.
Kiedym była jeszcze mała,
Nie przeszło i pół godziny
Bym się z bratem nie sprzeczała,
Strojąc różne dąsy, miny;
Staś nie da racyi nikomu,
Więc on swoje, a ja swoje,
Ztąd wciąż rosły w całym domu
Swary, sprzeczki, niepokoje.
Dziś już jestem spora panna,
Mam sześć latek — to nie żarty!
Więc wiem jaka rzecz naganna,
Gdy kto sprzeczny i uparty;
Niech Staś sobie krzyczy, łaje,
Ja ustąpię mu z ochotą,
Bo mi się zawsze wydaje,
Że skromność w panience cnotą.
Kiedym była jeszcze mała,
Miałam wtedy nałóg taki,
Żem pokryjomu zjadała
Różne ciastka i przysmaki.
Pfe, łakomstwo! trza za karę
Leżeć chorą cały ranek,
A przebrawszy w jadle miarę,
Pić ślaz, miętę, lub rumianek....
Dziś mnie nigdy nic nie boli,
Nie choruję — gdyż to jadam,
To jedynie, co pozwoli
Mama, Tato, albo Madame;
Jestem zdrowa i wesoła,
Policzki moje rumiane,
Niczego nie pragnę zgoła,
A co trzeba, to dostanę.
Kiedym była jeszcze mała,
Nie lubiłam obcych osób,
Od gościm wciąż uciekała,
Nie chcąc wyjść na żaden sposób.
Dziś jeżli kiedy wypadnie,
Że kto zawita do domu,
To każdemu dygnę ładnie,
A nie ubliżę nikomu;
Siądę sobie cicho, skromnie,
Albo téż stanę przy Mamie,
A gdy kto zagada do mnie,
Odpowiem na zapytanie.
Oj, niegrzeczność rzecz naganna,
Starszy miéć powinien statek,
A ja jestem spora panna,
Bom skończyła już sześć latek!
V.
Mój kotek.
Mam Filusia — co to za kotek!
Takich nigdzie niéma kotów:
Do figielków i pieszczotek
Filuś w każdéj porze gotów.
Rzucę kłębek, on zdaleka
Przycupnąwszy w kącie czeka,
Śledząc ruch kłębka oczyma...,
Nagle hyc! i już go trzyma.
Gdy Filusia połachocę,
On się ociera o rękę
I coś po cichu barmocze,
Niosąc za kares podziękę...
A porządny jest jak mało:
Zaledwie mléko wypije,
Wiedząc, że na wąsach biało,
Wnet łapeczką główkę myje.
Wprawdzie ma on swoje wady,
Bo któż bez nieb dziś być może?
Lubi chodzić na wywiady,
Po śpiżarce, po komorze....
Tam przybrawszy słodką minkę
Jak niewinna jaka trusia,
Schrupie sadło lub słoninkę,
I szukaj po tém Filusia!
A za myszką, wieczór, rankiem,
Póty w koło biegać musi,
Póty czaić się przed gankiem,
Aż biedaczkę w końcu zdusi.
Pfe! nieładnie! nikt nie powie,
By powód do złości dała,
Wprawdzie szkodna, lecz kotkowi
Czyż zawini myszka mała?
Ha, cóż czynić! już on taki...
A pazurki jak ma ostre:
Raz podrapał moją siostrę,
Aż miała na twarzy znaki;
Ja nie dałam jemu za to
Z rana mléczka do chlipania:
Niech głód będzie ci zapłatą,
Kiedy cierpi biédna Mania!
Ale jak się zaczął prosić,
Miauczyć, burczyć i grzbiet wznosić,
Tak wzruszona jego skruchą,
Podałam mu spodek cały,
Szepnąwszy tylko na ucho:
„Bądź grzeczniejszym, kotku mały!”
O, bo ja często mu prawię,
Jak należy się zachować
W pląsach, skokach i zabawie,
Aby potém nie żałować.
Lecz próżne nauki moje,
Filuś o morał nie stoi,
Bo ja swoje, a on swoje,
I jak broił, tak wciąż broi.
Jednak chociaż on jest taki,
Choć się nie raz dał we znaki,
Chociaż mu się często zdarzy
Pośród figlów i łaskotek
Podrapać kogo po twarzy,
Ja powiadam że mój kotek
Jest najmilszym w świecie kotem;
Czemu? Sama nie wiem o tém.
VI.
Uczyć się trzeba.
W książkach piszą, nikt nie przeczy,
Bardzo wiele pięknych rzeczy:
O różnych w świecie narodach,
Rzekach, miastach, zamkach, grodach;
Nie chcąc się o wszystko pytać,
Trzeba się nauczyć czytać.
Pragnąc mówić czysto, ładnie,
Tak by ludzie się nie śmiali,
Znać rodzinnéj mowy składnię
Winni wszyscy: wielcy, mali,
Mój braciszek jest daleko
Pod guwernera opieką,
Jabym chciał z nim czułém słowem
Pogawędzić o tém, owém;
Chcąc by list miał mój brat Jerzy,
Uczyć pisać się należy.
Kiedy po sprawunkach z Mamą
Chodzę za Żelazną-Bramą,
Nie wiem ile na początek
Zdadzą z rubla mi dziesiątek;
By pieniędzy nie marnować,
Trzeba uczyć się rachować.
Pragnąc wiedziéć jakie kraje,
Ludy, miasta, obyczaje,
Na téj ziemi się znajdują,
Jacy władcy w nich panują,
Jakie tam są strefy, nieba,
Geografiję znać nam trzeba.
Znów gdy żądam zbadać dzieje
Dawnych ludzi, ich koleje:
Jakiém prawem się rządzili,
Czém się za życia wsławili,
Jak płynęły wieki, lata,
Historyę znać trzeba świata.
Czasem, gdy patrzę jak ptaszki
Fruwają, jakie igraszki
Wyprawiają pieski, kotki,
Pragnę poznać te istotki:
Aby ich życie zrozumiéć,
Trzeba zoologiję umiéć.
I w ogrodzie, i na łące
Wyrasta kwiatów tysiące:
Takie wonne, takie śliczne,
A ich barwy jak rozliczne!
Chcąc ich bytu znać tajniki,
Trza się uczyć botaniki.
Czém są śniegi, grady, słoty,
Wiatry, dészcze, gromy, grzmoty,
Pół-kuliste tęcze w chmurze,
Mgły poranne, straszne burze,
Wszystko to w dokładném słowie
Fizyka dzieciom opowie.
Słowem zawsze, w każdéj dobie,
W każdéj chwili mówmy sobie:
Że kto w pracy nie jest szczerym,
Ten na świecie będzie zerem.
Bez nauki jak bez chleba:
Więc się, dzieci, uczyć trzeba!
Abecadłem, niejeden powie,
Męczy się bez miary dziatwa,
A ja w krótkiém rzeknę słowie,
Że to jest nauka łatwa:
Dwa kijeczki zetknij w górze,
Połącz je laską w połowie,
I przypatrz się tej figurze,
Miéć A będziesz co się zowie!
Weźcie tykę, do niéj brzuszki
Dwa przystawcie z góry, z dołu,
A ujrzycie wnet, dziewuszki,
Literę B bez mozołu.
Trzymając się téj zasasadyzasady,
Można w określeniu sprostać: C, to w nowiu księżyc blady, D, wydęta jakaś postać;
Jeśli mam być z wami szczery,
To wyjaśnię w krótkiém słowie,
Ze trzy półki, gdzie papiery
Swoje kładziesz, E się zowie. F do tego nie sposobne,
Bo nie ma żadnéj podstawki, G do C bardzo podobne, H ma znów postać huśtawki.
Laseczka wyprostowana,
Co się nigdy nie pochyli,
Jest wam wszystkim dobrze znana
Wszakże to I, moi mili!
Pałka z dwoma ramionami,
Co się z nią łączą w połowie,
Przyznacie wraz ze mną sami,
Zgłoską K zawsze się zowie. L kąt prosty — takiż kątek Ł wytwarza, lecz ze zmianą,
Bo jest na nim mały prątek,
Który mu nadaje miano. M budkami z kart bezpiecznie
Nazwać mogą wszystkie dzieci, N, to złączone poprzecznie
Dwie laski przez prątek trzeci; O kółeczko — P tymczasem
Słupa z banią grywa rolę, Q, jest kółko z znakiem w dole, R to P, lecz z wykrętasem, S, to istny wąż lub żmija,
Co się ciągle w kłęby zwija. T, drogoskaz z ramionami, U kieliszek bez podstawki, W do góry nogami
M zwrócone dla zabawki. X, gdy tego kto zażąda,
Można nazwać krzyża znakiem; Y jak widełki wygląda, Z nakoniec jest zygzakiem.
Jedném słowem, moje dziecię,
Wszystkie zgłoski w alfabecie
Mają swą odrębną postać;
Kto zaś pragnie czytać ładnie
I w nauce liter sprostać,
Niechże pozna je dokładnie.
Aby zaś próżnym kłopotem
Nie trudzić się w nauk porze,
Z podobnym do nich przedmiotem
Każdy je porównać może.
VIII.
Niania.
Wszak znacie wy Nianię? Któż owéj staruszki
Nie pomni, któż nie wie, jak wielką jéj władza?
Ona to malutkich owija w pieluszki,
A starszych po Saskim ogrodzie prowadza.
Choć wiekiem zgarbiona, bo sporo ma latek,
(O dużo! z sześćdziesiąt, a może i więcéj),
Nigdy się w usługach nie leni dla dziatek,
Pojmując potrzeby natury dziecięcéj.
W swéj pieczy wciąż baczna, o wszystkiém pamięta
Poradzi, zabawi, usłuży, pomoże,
A mniejsi i więksi, chłopczyki, dziewczęta,
Widzą ją przy sobie w wszelakiéj dnia porze.
Od rana, gdy smacznie śpią jeszcze panienki,
Gdy malce wnurzają w puch miękki swe głowy,
Już czyści trzewiki, prasuje sukienki,
By każdy miał ubiór przy łóżku gotowy;
Za chwilę codzienny posiłek podaje,
Sadzając łaknące dziateczki za stołem:
A trzeba ją widziéć, jak zgrabnie chléb kraje,
Jak dzieli go w cząstki z uśmiechem wesołym.
Na wszystko uważna — ogania od muszek
I mléko rozlewa, i cukrem je słodzi,
I szepce łakomym chłopczykom do uszek:
„Dość jadła — ze zbytku choroba przychodzi!”
Gdy dzieci się bawią w gry różne na dworze,
Choć stara, choć słaba, wciąż z równą ochotą
Pospiesza za niemi, jak umie, jak może,
Wołając: „tu kamień, tu rosa, tu błoto!”
Ma ona i wady, jest często gdérliwa:
Jak zacznie marudzić, wciąż jedno powtarza...
O, zrzędzi, bo zrzędzi! lecz taka poczciwa
Ta Niania, że na to nikt nigdy nie zważa.
Lecz znowu wieczorem, gdy jeszcze o spaniu,
O łóżku, pościeli, nie myślą dziateczki,
Gdy proszą: „ach, powiedz historyę nam Nianiu!”
Jakież to prześliczne im prawi bajeczki!
W bajeczkach są króle, królowe, książęta,
1 cudna dolina kwiatami zasłana,
I zamki, pałace.... ach, któż to spamięta!
Dość, żeby rad każdy posłuchać do rana...
Po chwili noc ciemna roztacza swój mroczek,
Zabłysło tysiące gwiazdeczek na niebie,
Powieki się kleją, sen cięży u oczek,
Znużonym po trudach odpocząć już trzeba.
Układli się wszyscy i wielcy i mali,
A ona im jeszcze poprawia posłanie,
Chcąc, aby do rana spokojnie wciąż spali...
Co? dobra?... czyż sposób nie kochać tę Nianię!
IX.
Komary.
„Ach, drogi Tato!” mówił raz Janek, „Nie mogę sobie dać rady:
Siądę przy oknie, wyjdę na ganek, Komary lecą w me ślady.
Koło mych uszów setki, miliony Stworzonek roi się zaraz,
I brzęczą, skwierczą w rozliczne tony, Gdy tylko wyjdę na taras.
Mniejsza że brzęczą, już jabym na to Nie zważał wcale, lecz one
Srodze kąsają: patrz, drogi Tato, Jak moje ręce czerwone!“
„Jeśli,” rzekł Ojciec, „rój cię komarów Kąsa, wciąż brzęcząc u uszek,
To winien temu twój brzydki narów: Ty kładziesz w usta paluszek!
W tak ssanych palcach słodycz jest wielka, Myślą owady łakome,
I zapuszczają swoje żądełka W dłonie budzące oskomę.“
X.
Welocyped i saneczki.
Dał welocypedzik Tato
Ignasiowi. On wciąż żwawo
Całą wiosnę, całe lato,
Jeździł na nim w lewo, w prawo.
Raz w ogrodzie w piękny ranek,
Gdy przebiegł aleję cała,
Przystąpi do niego Janek
I odezwie się nieśmiało:
„Ach, Ignasiu mój kochany,
Pozwól mi także z kolei
Użyć rozrywki nieznanéj
I przejechać po alei.“
„To mój wózek.“ „Lecz nie o to
Idzie — wszakże proszę ciebie.”
„Nie masz wózka, chodź piechotą;
Jeźli mam co, to dla siebie.”
Odszedł chłopczyk z smutną miną,
Upokorzony odmową,
Lecz wkrótce ze swą drużyną
Wymyślił zabawę nową,
I tak igrając wesoło,
Zapomniał o swym zawodzie,
A Ignaś wciąż kręcąc koło,
Jeździł sobie po ogrodzie.
Minął Lipiec, Sierpień, Wrzesień,
I Październik i Listopad,
Przeminęła wkrótce jesień,
Z drzew liść zżółkły wszędzie opadł,
Przyszły śnieżne zimy szrony,
Wisła pokryła się lodem,
Każdy od zimna skulony
Tęsknił za Saskim ogrodem;
Wtedy to Janusia Tato,
Kontent z pilności chłopczyka,
Kupił mu w nagrodę za to
Małe sanki i konika.
Dzyń, dzyń, dzyń, dzyń, dzwonki dzwonią,
Suną saneczki po śniegu,
A Janek własną swą dłonią
Kieruje konika w biegu;
Spotkał Ignaś go z drużyną,
Jak ślizgał się saneczkami,
I rzekł ze słodziutką miną:
„Jabym także jechał z wami!”
„Dobrze,” odpowie mu Janek,
„Chętnie się z tobą przejadę,
Lecz tych wprzód wezmę do sanek,
Których w rzęd przyjaciół kładę;
Oni dla mnie byli szczersi
W wspólnych zabaw kole bratniém,
Więc się nie dziw że są pierwsi,
Gdy ty zostajesz ostatnim.”
XI.
Zbyteczne wymaganie.
„Śmieszne doprawdy są te panienki,
Co za przyjemność z lalką się bawić,
Sadzać do wózka, zszywać sukienki
I do nieżywéj morały prawić!
Rzuć gdzie do kąta tę nudną lalę
I chodź poigrać ze mną w konika.“
„Dziewczynki konik nie bawi wcale,
On tylko może zająć chłopczyka,
Ale ustąpię, bo z małym bratem
Zawsze żyć w zgodzie Mama kazała,
Tylko cię proszę, nie bij tak batem,
Gdyż to mnie boli.“ „Możebyś chciała
Jeździć bez bata, nie znać munsztuka,
Chodzić wciąż stępo? Dziwna ta Mania!
Przecież w tém cała stangreta sztuka,
Kiedy konika dobrze pogania!
Włóż mi to w usta, a teraz daléj,
Ostro z kopyta na równéj drodze;
Trzask! daléj siwku, kłusem do sali...”
„Nie chcę, nie będę — bijesz po nodze!”
„Mamo, ja pragnę poigrać z siostrą,
Ona gdzieś w kącie siadła za stołem
I nuż do lalki — przykaż jéj ostro,
Aby się ze mną bawiła społem.”
„Przypatrywałam się téj zabawie,
Więc zganić muszę mojego synka,
Albowiem w całéj obecnéj sprawie
Chłopczyk był psotnym, grzeczną dziewczynka;
Mania zrobiła z siebie ofiarę,
Tyś zwiększył jeszcze swe wymaganie,
W osamotnieniu słuszną masz karę:
Kto nadto żąda — nic nie dostanie.”
XII.
Spotwarzony kotek.
Do rzędu miłych istotek
Należy Filuś, nasz kotek;
Wprawdzie myszki małe dusi,
Ale się odwdzięczyć musi
Za gościnność w naszym domu,
Łapiąc myszki pokryjomu,
Które jak wilczki w owczarni,
Zjadłyby wszystko w śpiżarni.
Jednak ja znam takie dziatki,
Które pragnąc w oczach Matki
Uniewinnić swoje czyny,
Na kotka składają winy:
„Kotek mleczko wypił z szklanki,
Kotek rozbił filiżanki,
Kotek splamił kajet Mani,
Kotek rozdarł suknię Frani...”
I tak wypływa z tych plotek,
Że wszystkiemu winien kotek;
Jednak ja powiem w sekrecie,
Że rzecz każda na tym świecie
Ma granice. Filuś kiedy
Upomniawszy się swéj biedy,
Może, jak się pora zdarzy,
Podrapać dzieci po twarzy...
Tak więc na złe wyjdzie plotka:
Nie obwiniaj — nawet kotka.
XIII.
Cenzurowany.
Dla czego to Polcia mała
Łzą liczka rumiane rosi:
Czy się braciom sprzeciwiała,
Czy zrządziła psotę Zosi,
A teraz ją naraz szczerze
Za te winy skrucha bierze?
„Mamo, nie to jest przyczyną,
Że nie mogę być wesołą,
Że z mych oczów łezki płyną,
Że smutek zmarszczył me czoło:
Mnie jakby na pośmiewisko,
Staś szkaradne dał przezwisko!”
„Czy być może? Staś jest znanym
Z swéj grzeczności.” „To tak było:
Siadłam na cenzurowanym,
Cenzurują że aż miło:
Ten nazywa mnie pieszczotką,
Ten różyczką, ów stokrotką.
W końcu Staś — to jego sprawka,
O, ja o to się założę:
Powiedział żem jest parchawka,
Co się na nic zdać nie może...
Ja w płacz, bo czyliż słyszano,
Tak szkaradne nosić miano!”
„Za wielką twa miłość własna,
By w grach na słowa uważać:
Staś żartował, to rzecz jasna,
A żart nie może obrażać,
Pycha raczéj zbyt drażliwa
Wyśmianą zazwyczaj bywa.
Łzy więc otrzéj, rozmarszcz czoło,
I odtąd w zabawach z dziatwą
Przyjmij żarciki wesoło,
Nie bądź do dąsów zbyt łatwą;
Gdyż każdy nazwie cię śmiało
Panienką zarozumiałą.”
Czemuż„Czemuż swoją łopateczką
Grzebiesz w śmieciach staruszeczko?
Biédna babko, wiedz-że o tém,
Że w nich tylko gruzy z błotem,
Trochę strzępek, trochę kości
I gałganków bez wartości.
Ztąd nikt mienia nie wygarnie,
Tylko traci czas swój mamie:
Lepiéj zemną pójdź pospołem,
Ja posadzę cię za stołem
I opatrzę i wspomogę,
Jaki grosik dam na drogę.”
„Ach, kochane moje dziecię,
Wiedzże o tém, że te śmiecie
W pogardzie u możnych osób,
Mnie do życia dają sposób;
Ja zbieram skrzętnie odpadki
Pańskich resztek, zgarniam szmatki,
W zamian zaś dostaję za nie
Kącik, szaty i śniadanie,
A gdy wiele mi nie trzeba,
Mam z swéj pracy kawał chleba.chleba.”
XV.
Papiér.
Zkąd jest papiér? Z szmat, gałganów,
Różnych strzępów i łachmanów,
Które ludzie, jak to wiecie,
Wyrzucają precz na śmiecie.
Podjęte z barłogu strzępy
Idą w papierni pod stępy,
A z nich robią papiér czysty
Na kajety, książki, listy;
Gdyż trzeba ci wiedziéć, dziecię,
Iż nic nie powinno w świecie
Być straconém bez pożytku
W marnotrawstwie albo zbytku.
W rzeczach z pozorem zwodniczym,
Które się wydają niczém.
Bywa korzyść oczywista,
Gdy kto mądrze z nich korzysta.
XVI.
Skąpiec.
Oszczędność to przymiot wielki,
Skąpstwo zaś każdego szpeci:
Baz Mama cztery rubelki
Rozdzieliła między dzieci.
Troje otrzymane grosze
Użyło podług swéj woli:
Kupiono ciastek po trosze,
Wsparto biedaków w niedoli; Jaś wydać grosza żałował I pieniądz w kieszeń swą schował.
Jak im miło! jak przyjemnie!
Mają pierniki, ciasteczka,
Ugaszczają się wzajemnie
Staś, Stefanek i Manieczka;
A wdzięczni dzieciom ubodzy
Boga za ich szczęście proszą,
Boć wy wiecie, moi drodzy,
Że czyn dobry jest rozkoszą. Tymczasem Jaś się rumieni, Dusząc rubelka w kieszeni.
Gdy już biedni poszli sobie,
Gdy znikły ciastka, pierniczki,
Skąpy Jasio w tym sposobie
Rzecze do braci, siostrzyczki:
„Teraz dla mnie radość wszelka,
Gdy wy grosza pozbawieni...”
Sięga po swego rubelka,
Lecz rubel zginął z kieszeni; Chłopczyk się gniewa i zżyma: Próżne fochy — rubla niéma!
Tak więc on jeden nie użył
Ni rozkoszy, ni pociechy;
Doznał wstydu i zasłużył
Na przekąsy, żarty, śmiechy...
Niechże będzie wam przykładem
Ta przygoda w każdéj chwili,
Byście nie szli Jasia śladem
I zbyt grosza nie cenili. Chciwość bowiem nie zbogaci, A kto skąpy — dwakroć traci.
Ja„Ja się nieźle uczę wcale,
Mam trzy czwórki i dwie piątki,
Znam wszystkich nauk początki,
A zaś piszę... doskonale!
Nigdy się nie lenię w klasie,
Nigdy drugim nie dokuczę,
Wciąż się lekcyj pilnie uczę,
Wiem co robić w każdym czasie;
Zawsze siedzę cicho, skromnie,
Nie rozprawiam bezsensowo,
Jeśli powiem jakie słowo,
To gdy kto zagada do mnie.
Upór mi wadą nieznaną,
Czy na pensyi czy téż w domu,
Nie sprzeciwiam się nikomu,
Lecz wypełniam co kazano;
Wszystko robię zwinnie, gładko,
Bez fochów, szlochów, grymasu,
Płaczów, krzyków, i hałasu
I jestem grzeczną jak rzadko.
Dlaczego powiedz mi Tato,
Mimo mych wielkich zdolności,
Posłuszeństwa i grzeczności,
Nikt mnie nie pochwali za to?”
„Bo zbytnią wszelka pochwała,
Kiedy panienka tak mała
Szkodliwą pychą się rządzi
I dobrze o sobie sądzi.
Choćbyś miała wszystkie cnoty
I zalety i przymioty,
Każdy tylko westchnie w duszy
Albo ramionami wzruszy:
Złą jest krnąbrność, złą niedbałość,
Lecz gorszą zarozumiałość.”
XVIII.
Marudziarz.
„Nie stój Nianiu nademną,
Idź-że sobie na taras!
Czekaj!... pobaw się ze mną,
Ja nie będę spał zaraz:
Chcę się bawić w konika...
Nie — opowiedz bajeczkę,
Albo daj mi z słoika
Konfiturek troszeczkę...”
Tak Staś mały marudził,
Biedną Nianię wciąż nużył,
Aż się w końcu utrudził
I oczęta zamrużył.
Lecz choć miękki jest puszek,
Choć w kołderce dość waty,
Koło samych mu uszek
Brzęczy komar skrzydlaty;
Brzęczy w cienkie wciąż tony,
To bliziutko, to daléj,
Tak że Stasio znużony
Na bezsenność się żali:
A więc woła Mateczkę:
„Mamo odpędź natręta,
Bym mógł chociaż troszeczkę
Zmrużyć senne oczęta...”
„Choć odpędzę, przyleci
Jeden, drugi i trzeci:
Komar bierze, mój synku,
Przykład z twego uczynku.
Tyś marudził przed łóżkiem,
Jak to twoim zwyczajem,
Więc on także nad uszkiem
Brzęczy teraz nawzajem.”
XIX.
Morus.
„Ach, jak to nie ładnie, mój mały,
Że zawsze pobrudzisz się cały:
Włożę ci sukienkę nowiutką,
I kryzkę na szyję czyściutką,
O ubiór twój troszczy się Mama,
Lecz wkrótce na sukni jest plama;
Kryzka znów zgnieciona jak kłaczek,
A jakie twe rączki... buziaczek!
Wszyscy się wciąż śmieją na świecie,
Że takie niechlujne mam dziecię:
Zowią cię Morusem.” „Ach, Mamo,
Kominiarz nie czysty tak samo,
A chociaż jest czarny jak smoła,
Nikt przecież na niego nie woła:
Morusie, jak na mnie wołają,
Lecz jeszcze pieniądze mu dają.
Kominiarz kominy we dworze
Wyciera, więc wtedy nie może
Być czystym — gdy skończy swe trudy,
On nie zna co sadze, co brudy;
Morusem go nie zwą, bo tacy,
Co dają pożytek z swéj pracy,
Choć praca ich suknie zabrudzi,
Warci są uznania u ludzi.
XX.
Ofiara i poświęcenie.
Śmiała się Józia nad Felcią biédną:
„Ja mam dwa jabłka, a ty masz jedno!
Ja mogę oddać drugie jabłuszko
Małéj dziewczynce, co z tą staruszką
Mieszka pod strychem — ty choć chcesz szczérze,
Nic dać nie możesz głodnéj w ofierze,
Chybaby chciała jabłuszko owe
W dwie porznąć części i dać połowę...
Lecz kto ma dzielić ten nożem kraje,
A Mama w rękę noża nie daje.”
„Choć nie da noża, ale pozwoli,
Bym postąpiła z jabłkiem do woli,
Więc oddam całe moje jabłuszko
Małéj dziewczynce, co z tą staruszką MięszkaMieszka pod strychem.” „A co zostanie,
Po tym podarku na twe śniadanie?”
„O, nie zostanie dla mnie nic zgoła,
Ale ja będę bardzo wesoła:
Miło się z biédnym dzielić w złéj chwili,
Lecz dać mu wszystko, stokroć jest miléj.”
Jaki sens, pytam drogie dziateczki,
Z opowiedzianéj płynie bajeczki?
Oto, by wskazać w żywym przykładzie,
Jaką się zwykle różnicę kładzie
Przed dobrych czynów waszych spełnieniem,
Między ofiarą, a poświęceniem.
XXI.
Pan Sprzeciwialski.
Był raz taki dziwny chłopak,
Że wszystko robił na opak,
I zawsze mu się zdawało,
Że się mądrym okazuje
Gdy na czarno mówi biało,
A białe czarném mianuje.
W wszelkiéj sprawie, w wszelkiéj rzeczy
On każdemu zdaniu przeczy:
Pragną pobiegać w ogrodzie,
On wciąż siedzi przy komodzie
I nie ruszy się z pokoju..
Jeśli chcą spocząć po znoju,
On wpada w jakiś szał dziki
I wyprawia harce, krzyki,
Tak, że w każdéj chwili, porze,
Nikt się zgodzić z nim nie może.
Cóż się stało? Ot chłopaki
Widząc, że on już jest taki,
Wszyscy społem: wielcy, mali,
Sprzeciwialskim go przezwali,
I już trzy lat będzie blizko,
Odkąd nosi to nazwisko.
To wstyd, dziatwo ma kochana;
Mówcie, czyliż niéma rady,
By się pozbył tego miana?
Jest — poprawić się z swéj wady.
XXII.
Radość Matki.
Słuchaj dziécię
Z czego w świecie
Się raduję,
Za co Bogu
W świątyń progu
Dziś dziękuję:
Nie za dwory,
Złota wory,
Konie, cugi,
Przyjemności,
Tłumy gości,
Liczne sługi,
Ale z chwały,
Żeś ty miła,
Grzeczną była
Przez dzień cały.
Laleczko, już wiosna
Wesoła, radosna,
Ożywcza, wspaniała
Dla świata nastała;
Ja idę wśród gaju,
Na brzegach ruczaju,
Gdzie łąki, gdzie błonie,
Pobujać w sióstr gronie.
W zimowych dni porze,
Przy krótkim wieczorze,
Tyś zawsze, o miła,
Pociechą mi była:
W różową sukienkę,
Stroiłam panienkę,
I często nad uszkiem,
Groziłam paluszkiem,
Albo téż dzień cały
Prawiłam morały.
Laleczko, dziś wiosna,
Więc biegnę w ogrody
Używać swobody,
A ciebie zaś kładę
Głęboko w szufladę:
Czekaj tam kochanie,
Aż wiosna nastanie,
Bo wtedy my społem
W pokoju za stołem,
We dwoje usiędziem
I bawić się będziem.
Ty spocznij w komódce,
Ja znowu cię wkrótce
Nawiedzę, a wtedy
Zapomnisz swéj biédy,
Gdyż będę cię, miła,
Jak teraz pieściła,
Groziła paluszkiem,
Prawiła nad uszkiem
Nauki, morały,
Wieczorem, dzień cały,
I z rana i na noc:
Laleczko.... dobranoc!
XXIV.
Indyk.
Spojrz na tego indyka,
Jak się puszy i dąsa,
Spuszcza pióra i cyka,
Koralami potrząsa.
Zobaczył u Manieczki
Róg czerwonéj chusteczki
I pąsową sukienkę,
Więc na biédną panienkę
Rozłoszczony napadnie...
Dzieci, mówcie czy ładnie
Dla tak marnéj przyczyny
Stroić fochy i miny?
Jeżli które niebacznie
Jaką kłótnię z was zacznie,
Lub się zechce w kąciku
Dąsać — to o indyku,
Co zaczepił Manieczkę,
Przeczytam mu bajeczkę.
XXV.
Jaskółeczka.
„Jaskółeczko miła,
Zkądżeś to przybyła?”
„Przybyłam z za morza,
A w mym szybkim locie
Zmierzyłam przestworza
Gdzie gwiazd błyszczy krocie.”
„Mów, ptaszyno mała,
Cóżeś tam widziała?”
„Widziałam sto grodów,
Różnych stref zwyczaje,
I mnóstwo narodów,
I rozliczne kraje;
Wszystko ja na świecie
Widziałam w przebiegu,
Wszystko moje dziecię,
Prócz lodów i śniegu.”
„Ja znów, ptaszku drogi,
Słucham twéj powieści,
Lecz biédny, ubogi,
Nie znam nauk treści;
Między mną a światem
Jest niezmierny przedział,
Trza się uczyć zatém,
Abym wszystko wiedział.”
Przez tydzień się mozolę,
I pracuję wciąż w szkole,
Gdy nadejdzie Niedziela,
Dzień spoczynku, wesela,
Wszystkie książki swe kładę
W méj szafeczki szufladę,
Dążąc zaraz od rana
W dom modlitwy, dom Pana,
By gorąco i szczérze,
Zmówić moje pacierze,
Błagać Boga o cnotę
I do nauk ochotę,
O łask Świętych zadatki,
Szczęście Ojca i Matki;
By przed Twoją wielkością,
Z czułą dziecka miłością,
Schylić głowę w pokorze:
Bo to dzień Twój — o, Boże!
XXVII.
Kurczątka.
Żywota początek,
Jest próbą nieśmiałą:
Stadeczko kurczątek
W podwórku biegało,
W tém nagle z swéj budy,
Kudłaty i rudy
Bryś srogi wybieży,
I zęby wyszczerzy,
A kucharz zdaleka,
Już z nożem swym czeka
Postąpi okrutnie,
Jak złapie — łeb utnie!
Kurczątka strwożone,
Wylękłe, spłoszone,
Z ogrodu, z podwórka,
Wybiegły w te pędy
Do kojca, do grzędy,
Gdzie woła je kurka.
Dobrze jest wędrować,
Świat cały lustrować,
Znać różne narody;
Najlepiéj zaś dziatki,
Wśród cichéj zagrody,
Pod skrzydłem żyć Matki.
XXVIII.
Trzy panienki.
Posłuchajcie dziateczki,
Jeszcze jednéj bajeczki:
Było raz trzy panienek,
Jedna strojnych sukienek,
Zawsze tyle co chciała,
Na żądanie swe miała.
Drugiéj znowu twarz wabna,
Postać wdzięczna i zgrabna,
Oczy pełne wyrazu
Zachwycały od razu.
Trzecia o owych panienek,
Ani strojnych sukienek,
Ani zdobnéj w wdzięk ciała,
Twarzy biédna nie miała,
A jednak ją kochali
I dorośli i mali.
A dla czego? bo ona
W tor przykładny wdrożona,
Zawsze dobra i mila,
Najgrzeczniejszą z nich była.
XXIX.
Niedźwiedź.
Wiedzie cygan niedźwiadka,
Przez wieś wiedzie go całą:
Uroczystość to rzadka,
Widowisko jak mało!
Gdyż to niedźwiedź nie lada,
Mowę ludzką pojmuje,
I na łapach przysiada,
I na kiju tańcuje.
On w Smorgonii uczony,
Więc zwyczaje zna świata:
Damom bije pokłony,
Z młodzią czule się brata,
Pije wódkę jak stary,
I wieczorem i z rana,
Zbiéra ruble, talary,
Na miseczkę dla pana.
„Mój niedźwiedziu, tyś przecie
Nie pogodził się z losem:
Chodzisz smutny po świecie,
I coś mruczysz pod nosem.”
„Ah! chłopczyku nie pytaj,
Co ja cierpiéć wciąż muszę;
Z doli mojéj wyczytaj,
Jakie moje katusze.
Kiedy skaczę przez kije,
Z sztucznym musu humorem,
Ja tu z wami nie żyję,
Ja wciąż tęsknię za borem!
Kiedy cygan z kolei,
Chce bym gawiedź zabawił,
Ja wciąż dumam o kniei,
Gdziem rodzinę zostawił!
XXX.
Piaskarz.
Wożę piasek po ulicy
I wciąż skrzętnie zbiéram grosze,
Kto chce piasku do piwnicy,
Dam nie drogo — kupić proszę ŻaZa dwa złote pół fureczki,
Jeszcze dodam coś do tego:
Kupujcie więc kuchareczki....
Héj, piaseczku polowego!
Nie mam wiosek, ni pałacy,
Nie znam czém świata zwyczaje,
Ciężkim trudem żyję z pracy,
A trud kęs mi chleba daje;
Nie chcę ja być wielkim panem,
Bo w bogactwach siła złego,
Jam szczęśliwy swoim stanem:
Héj, piaseczku polowego!
O zbytnie zyski nie proszę,
Bo rubelków mi nie trzeba,
Gdy zarobię dwa, trzy grosze,
Ot i dosyć na kęs chleba;
Nie przeceniam się z towarem,
Lecz probuję szczęścia mego,
I wciąż obyczajem starym
Wołam: piasku polowego!
Gdy ujrzę silnéj postawy
Chłopa z figurą wyniosłą,
Który miłosierdzia sprawy,
Za korzystne ma rzemiosło,
Który żebrze jak kaléka,
Strzegąc się trudu wszelkiego,
Jadąc krzyczę mu zdaleka:
Héj, piaseczku polowego!
Bo wszyscy wielcy i mali
Winni pracą chléb swój zdobyć,
A tylko starcy schorzali
Mają prawo nic nie robić;
Praca daje zapomogę,
Praca broni nas od złego,
A więc jedźmy daléj w drogę:
Héj, piaseczku polowego!
XXXI.
Gdzie jest koniec świata?
„Powiedz mi, Ojcze kochany,
Co tam za lasem, za górką
Się znajduje?” „Takie łany,
Takie bory, moja córko,
Jakie je tutaj widziemy.”
„A jeśli daléj pójdziemy
Mil choć dziesięć, choć trzydzieści,
Co się w tych przestrzeniach mieści?”
„Znowu widzim wioski, rzeki,
Ziemię w roślinność bogatą.”
„A gdy idąc w kraj daleki,
Miniem to wszystko, mój Tato?”
„Tam morze o modréj fali.”
„A za morzem?” „Znowu ziemie.”
„A zaś potém?” „Daléj, daléj,
Niosąc trudów swoich brzemię,
Dążąc naprzód chyżym krokiem,
Znajdziem się tu zkąd przed rokiem
Myśmy wyszli.” „Czyż być może,
Co mi opowiada Tata!
Więc minąwszy ziemie, morze,
Nie znajdziemy końca świata?
Gdzie ten koniec?” „Niéma końca,
Bo ziemia okrągła wszędzie,
A więc idąc z biegiem słońca,
Gdzie jest kres, początek będzie.
Ot ziemia jest tym jabłuszkiem:
Idąc podróżnych przykładem,
Okrąż je swoim paluszkiem,
A spotkasz się z wyjścia śladem.”
XXXII.
Trzeba pracować.
Kto nauczył jaskółeczki Lepić gniazdka swoje?
Kto złączył małe pszczółeczki W pracowite roje?
Kto dał mrówkom siłę rzadką Nieść ciężar na grzbiecie?
Kto przelotnych ptasząt stadko Prowadzi po świecie?
Ten, który za trudy, znoje Udziela kęs chleba:
Więc widzicie dziatki moje, Iż pracować trzeba.
XXXIII.
Moja poduszka.
Gdy wicher świszczy na dworze
W głos złowieszczy i ponury,
Gdy grom warczy, huczy morze,
Błysk za błyskiem lśni wśród chmury,
Ja szczęśliwa ze swéj doli,
Nie dbam o wichry, o burze,
Głowę schylam i powoli
Na poduszce oczy mrużę.
Ah! poduszko! mówię sobie,
Jakżem rada spać na tobie!
Są na świecie biédne dziatki,
W ciągłéj z srogim losem wojnie,
Co nie mają nawet chatki,
Gdzieby mogły spać spokojnie,
Ja mam wszystko co mi trzeba:
Lubych rodziców kochanie,
I codzienny kąsek chleba,
I to mięciutkie posianie.
Ah! poduszko! mówię sobie,
Jakżem rada spać na tobie!
Jutro zaledwie słoneczko
Błyśnie na niebios przestworze,
Ja z kajetem i książeczką
Będę witać ranne zorze;
Dziś gdym zadanie skończyła
W czystym sumienia spokoju,
I dzień cały dobrą była,
Ja spoczywam po prac znoju.
Ah! poduszko! mówię sobie,
Jakżem rada spać na tobie!
XXXIV.
Litość.
Jeżeli ujrzysz wśród drogi,
Jak starzec biédny, ubogi,
Wlecze z trudnością swe ciało
I stąpa wolno, nieśmiało,
To go nie omiń dziecino,
Ale wesprzyj słowem, datkiem,
Spraw, niech łzy mu z ócz nie płyną,
I ulituj się nad dziadkiem.
Jeźli zziębnięty, znękany,
Daj mu w izbie kącik mały,
Pokaż drogę, gdy zbłąkany,
Nakarm chlebem, gdy zgłodniały;
Bo kto litość w sercu czuje,
Bliźnich swych wspiera w potrzebie,
Tego cały świat miłuje,
I Bóg błogosławi w niebie!
XXXV.
Pszczółka.
Latem i wiosną,
Latam w ogródek
I zbiéram miodek,
Gdzie kwiatki rosną;
Żwawo, wesoło
Fruwam w około,
Z każdego kwiatka,
Róży, bławatka,
Malwy, stokrotki,
Zbiéram miód słodki.
Brzemienna plonem
Po nad zagonem,
Wracam z ochotą
I do komórek
Woskowych rurek,
Składam dań złotą.
Patrzaj dziecino,
Jak dni me płyną
W pracy i w trudzie,
Jak cenią ludzie,
W każdéj godzinie,
Wszystko co czynię.
Więc idź mym śladem,
I niech przykładem
Będę dla ciebie
W każdéj potrzebie,
I myśl wciąż o tém,
Że trudów potem,
Twardy kęs chleba,
Zdobywać trzeba.
XXXVI.
Róża.
Ah, różyczko ma rumiana,
Jakże prędko tracisz życie:
Widziałam ciebie dziś zrana
W cudnym listków twych rozkwicie,
A teraz w wieczornéj porze
Korona twoja oblata,
Czyż tak krótkie życie może
Jaką korzyść dać dla świata?
Krótkim był mój żywot cały,
Lecz choć w jednéj zmarłam dobie,
Choć me listki pospadały,
Zostawiłam woń po sobie;
I człek gdy cnotę uprawia,
Gdy jest zaszczytem ludzkości,
Po śmierci pamięć zostawia
Czyny swemi w potomności.
XXXVII.
Mały spekulant.
Stasio siedział na ganku,
Trzymał w ręku gruszeczkę,
A ktoś woła: „kochanku,
Zatrzymaj się troszeczkę;
Nie jédz gruszki, ja tobie
Za nią kopę dam całą.”
I Staś myśli wraz sobie:
To zamiana jak mało!
O! nie zawsze, nie codzień,
Spotkasz z szczęściem się takiém,
Oddał owoc — przechodzień
Zjadł gruszeczkę ze smakiem,
I odchodzi. „Ej, panie,
Oddaj gruszki mi zaraz;
Ja tak cieszę się na nie!nie!”
„Na cóż próżny ambaras?
To com przyrzekł, dotrzymam,
Lecz ponieważ dziś nie mam
Żadnéj gruszki w zapasie,
Oddam ci je w tym czasie,
Z tego taka nauka:
Że nie dobrze kto szuka
Zwiększyć dolę swą małą
Przez grę z losem zuchwałą.
Co masz w ręku to trzymaj,
Za rzecz cudzą nie imaj,
Gdyż miasto się wzbogacić,
Możesz własny grosz stracić.
XXXVIII.
Jedno Ale.
„Chwalicie kwiatki, ja ich nie chwalę,
Bo one także nie są bez ale.”
Mówił raz Henryś do swych siostryczeksiostrzyczek:
„Ot, chciałem narwać pięknych różyczek,
A one wraz mnie ukłóły zdradnie.
Powiedzcie same, czyliż to ładnie!
Albo te fiołki, które tam w trawie
Tak przycupnęły, że przy zabawie
Rwania bukietów, znaleźć ich trudno
I przez to rozkosz staje się żmudną.”
A Ojciec powie: „wiedz o tém dziecię,
Iż się to samo dzieje na świecie
Pomiędzy ludźmi. Kto ma przymioty,
Wielkie zasługi, szlachetne cnoty,
Lecz choćby jedną wadę w swéj duszy,
Ta wada wszystkie cnoty przygłuszy,
Ludzie zaś w sądach nie znając granic,
Wszystko co dobre mają już za nic.
XXXIX.
Wyrzut sumienia.
Pewnego razu spyta Mamy Mania
Czy są strachy na świecie — bo mówiła Niania,
Rzecze daléj, drżąc cała, że w północnéj porze
Czasami jakie widmo pokazać się może.
„Nie, córko, niema strachów — to baśń niedorzeczna,
Któréj wierzyć nie trzeba. Ja wiem żeś ty grzeczna,
Rozsądna, więc tym gusłom możesz przeczyć śmiało,”
„Ach, jakże to jest dobrze: będę więc noc całą
Spać spokojnie, i nigdy nie zobaczę ducha!”
„Tak córko, lecz gdy dziecię rodziców nie słucha,
Gdy się rządzi krnąbrnością, lenistwem, uporem,
Kiedy wszystkim dokucza swym zmiennym humorem,
Wtedy go coś udręcza pośród snów marzenia,
A to coś się nazywa... wyrzutem sumienia.
XL.
Potrzeba i zbytek.
Stasio kiedy w modlitwie błagał łaski nieba,
To zawsze po wyrazach: „powszedniego chleba
Daj nam dzisiaj,” przestawał i za każdym razem
Przedłużał pacierz cicho szepniętym wyrazem.
„Cóż szepczesz?” spyta Mama, „to jest rzecz bezbożna,
Najświętszéj téj modlitwy powiększać nie można:
W niéj się wszystko zawiera.” „Bo ja Boga proszę,
Aby mi miasto chleba dał ciastek potrosze,
Mnie chléb sprzykrzył się, Mamo — ja go codzień jadam,
A zaś za ciasteczkami słodkiemi przepadam.”
„Żądanie twoje, synu, bardzo niedorzeczne:
Bóg daje zwykle ludziom to co im konieczne,
Prosić go by potrzeby zamienił na zbytek,
Kęs chleba na łakocie, na rozkosz użytek,
Jest grzechem. Kiedy tyle jest ludzi na świecie,
Którzy z plonów téj ziemi muszą wyżyć przecie,
To gdyby spełnił jednych wybredne życzenia,
Inni mrzeć by musieli z braku pożywienia.
XLI.
Skarga.
„Mamo, wiesz co zrobił Janek:
Zamiast uczyć się bajeczki,
Wybiegł na taras przed ganek
I tam stawia z kart domeczki.
A zaś Zosia, proszę Mamy,
Zamiast siąść przy fortepianie
I zadane zagrać gammy,
Wzięła z sobą Felcię, Manię,
I tak we trzy na początek
Nuż się gonić, łapać, chować...
Trzeba ich postawić w kątek,
Bo jeśli zechcą próżnować,
To im nauk nie przysporzy.”
„Źle kto bryka, źle kto traci
Czas na figle — jednak gorzéj
Chodzić ze skargą na braci
Lub na siostry,” Mama rzeknie.
„Janek postąpił nie pięknie,
Zosia téż winna nagany,
Ty zaś za to że donosisz
O ich wadach, nie wyprosisz
Się od kary. Na początek
W miejscu Janka marsz w ten kątek.”
XLII.
Podejrzenie.
„Ej Stasiu, moja laleczka,
Ta u któréj sukieneczka
Była tak pięknie skrojona,
Owa lalka ugrzeczniona,
Która mnie szczerze kochała,
Gdzieś się nagle zapodziała
I zginęła nieboraczka...
Ach, braciszku, tyś spiekł raczka,
Tyś mi lalkę schował zdradnie:
Oddaj proszę — to nie ładnie!”
„Nie widziałem twej laleczki.”
„Oddaj, oddaj — do Mateczki
Pójdę zaraz.” „To idź sobie.”
„I bądź pewnym że tak zrobię.”
Wchodzi Mama: „Co się dzieje,
Jakieś swary?” „Staś szaleje,
Wziął mi lalkę.” „Miasto fukać
Na braciszka, trzeba szukać.”
„Jam szukała,” „Od początku
Zacznij znowu.” „Ah, tam w kątku
Pod piecykiem leży ona!”
Mówi Frania zawstydzona.
„Przeproś Stasia, przeproś zaraz,
I niech cały ten ambaras
Będzie nauką dla ciebie,
Że w każdéj życia potrzebie,
Pierwszych wrażeń idąc drogą,
Można niewinnie na kogo
Przez prędkość lub zaślepienie,
Rzucić niecne podejrzenie;
A nie zawsze, jak w téj porze,
Posądzony dowieść może,
Iż to co mu zarzucali
Oczywisty fakt obali.
LXIII.
Upór.
Dlaczego to mały Władek
Stoi w kącie jak niedźwiadek,
Zapłakany, zasępiony,
Cały od wstydu czerwony?
Czyż złamał swego konika,
Co tak na biegunach bryka?
Czyliż go pośród igraszek
Zburczał za figle Wujaszek,
Lub profesor dał mu zero
Za chęć do nauk nieszczerą?
O nie, nikt tego nie zgadnie,
Jak on postąpił nie ładnie,
Nawet ja z wielkim kłopotem,
Dzieci moje, mówię o tém.
On, gdy Mama strofowała,
Że nie zrobił co kazała,
Stał w milczeniu jak niemowa;
Ni jednego nie rzekł słowa,
Za swe winy nie żałował,
Ręki Matki nie całował,
Oczów skruchy łzą nie zrosił,
I swéj Matki nie przeprosił.
Taki upór złym jest bardzo,
Gdyż upartym wszyscy gardzą.
XLIV.
Pułapka.
Widziałem czasem jak w wieczornéj ciszy
Zastawiają w spiżarniach pułapki na myszy,
W nich słoninka: a myszka téj łakoci chciwa,
Więc podchodzi, więc wietrzy — słoninkę porywa,
Myśląc, że jéj przez litość nakładziono jadła;
Wtem trzask! haczyk się zachwiał, deseczka zapadła
A nieszczęsna istota straciła swobodę.
Wprawdzie mysz jest łakomą, lubi ludzką szkodę,
Bierze cudze za swoje, w śpiżarce plondruje,
Ale ja do łowienia myszek wstręt wciąż czuję:
ZleŹle czynią, więc występne ukarać wypada,
Przywabiać je przynętą — to podstęp i zdrada.
Lepiéj jest skarcić błędy choć ostro i srogo,
Niźli celów swych dopiąć krętą matactw drogą.
XLV.
Dwa koniki.
Pewnego razu dwa młode koniki
Wprzężono razem do podróżnéj bryki:
Siwy wciąż w miejscu stoi, wierzga żwawo kary,
I tak spełzły na niczém wyjazdu zamiary.
Miasto jechać, zostali; woźnica zaś w złości
I karego i siwka obił bez litości.
A teraz ja wam powiem, kochane dziateczki,
Jaki morał wypływa z téj małéj bajeczki:
Ażeby nie zasłużyć na wstyd i na karę,
Trzeba zawsze we wszystkiém zachowywać miarę.
Źle czyni kto wstąpiwszy w żywota koleje
Albo leni się w pracy — albo téż szaleje.
XLVI.
Pyszałek.
Był chłopczyk takiéj natury,
Iż na innych patrzył z góry;
W szkole, w czasie rekreacyj
Albo w domu wśród wakacyj,
Wolał czas swój marnie trawić,
Niźli się z chłopcami bawić.
Z tym go lat rozróżniał przedział,
Z tym jak rozmawiać nie wiedział,
Ten był cichy, ten zbyt śmiały,
Ów zagłośny, ów zamały:
Słowem nikt z nich w żadnéj dobie
Nie zdołał go ująć sobie.
Cóż się stało? wnet chłopczyki,
Widząc jego humor dziki,
Zaprzestali z nim się bawić,
A chcąc pamiątkę utrwalić
O takim umyśle miałkim,
Nazwali chłopca „Pyszałkiem.”
XLVII.
Prawdziwa piękność.
Gdy chcę być piękną panienką,
Nie błyszczę strojną sukienką,
Tą którą mi dobry Tato
Przywiózł na wiązanie w lato;
Nie kładę kolczyków w uszka,
Ani złotego łańcuszka,
Ale jestem dobrą, grzeczną,
I posłuszną i stateczną,
W wyznaniu win swych otwartą,
Nie grymaśną, nie upartą,
Gdyż wiem że piękność prawdziwa
Jest ta, która z cnót wypływa.
Mania spełniwszy zadanie
I rachunki i czytanie,
Siadła z uśmiechem wesołym,
Rada z siebie po za stołem,
I tam obyczajem dzieci
Z kart rozliczne domki kleci.
Ojciec powie, patrząc na to:
„Baw się Maniu!” „Czemuż Tato
Chwali te zabawę Mani,
Co pożytku nie da dla niéj?”
Spyta Franuś. „Mania mała
Wszystkie lekcye swe wydała,
Więc się bawić jéj pozwalam;
Tę rozrywkę zaś pochwalam,
Bo jest cichą — ona w domu
Nie naprzykrzy się nikomu,
Zaś pożytek, nikt nie przeczy,
Znaleźć można w każdéj rzeczy.
Mani, która jest malutką,
Da niewinną chociaż krótką
Po prac znoju zabaweczkę,
Wam zaś starszym, gdy troszeczkę
Pomyślicie — da przestrogę.”
„Jaką Tato?” „Gdy na drogę
Czynu wejdziesz, wszelkie znoje
Powinny miéć skutki swoje.
Kto podejmie rzecz bez celu,
Jak to czyni ludzi wielu,
Postępuje jak dziateczki
Stawiające z kart domeczki;
Męczy się próżnym kłopotem,
Trud mu czoło zlewa potem,
Lecz niech tylko wiatr zawieje,
Albo stolik się zachwieje,
Wszystko runie. Tak więc ludzie
Winni celu szukać w trudzie.
XLIX.
Wytrwałość i poprawa.
Znałem raz dwie dziewczynki tak różne od siebie,
Jak różnym jest cień nocy od słońca na niebie:
Jedna była posłuszną, uprzejmą, stateczną,
Druga krnąbrną, upartą, kapryśną, niegrzeczną;
Jedna we wszystkiém przestróg rodziców słuchała,
Druga w najmniejszéj rzeczy miéć swą wolę chciała.
Przeszły lata — pierwsza z nich ciągle dobrą była,
Druga widząc swą płochość, z wad się poprawiła;
Teraz porównywając i pierwszą i drugą,
Mówcie, któréj uczynek jest większą zasługą?...
Téj co zdołała błędy z swéj duszy wyplenić,
Gdyż łatwiéj w dobrém wytrwać, niż złe w dobre zmienić.
L.
Obmowa.
Pewnego razu jeden chłopczyk mały
Mówił tak Ojcu: „Wiesz kochany Tato,
Że Jaś w próżniactwie traci czas swój cały
I już trzy razy stał w kąciku za to;
Helcia grymaśna, ciągłe fochy stroi,
Michaś łakomy, je co pod ząb wpadnie,
Staś swemi psoty wszystkich niepokoi,
A Zdziś we wszystkiém sprawia się nie ładnie.”
„Nie wierzę temu co mówisz, mój synku,”
Odpowie Ojciec. „Lecz ja nie skłamałem!”
Zawoła chłopiec: „o każdym uczynku
Dzieci wiem dobrze, gdyż sam złe widziałem.”
„Nie o to idzie,” rzekł Ojciec surowo:
„Ja cię objaśnię dlaczego w téj porze
Nie wierzę tobie — trudnisz się obmową,
A kto obmawia, ten i skłamać może.”
LI.
Maryonetki.
„Ah droga Mamo, ah kochany Tato,
Stańmy tu trochę i spojrzyjmy na to:
Lalki nie żywe a jednak gadają,
Kręcą się, chodzą, tańczą i kłaniają!”
„Maryonetki, które widzisz w budzie,
Są to rozliczne na drutach figurki,
A zaś ukryci za tém płótnem ludzie
Ruch im nadają, gdy ciągną za sznurki.”
„Jakie to śliczne! — a ten z dużym nosem,
Co się tak szasta na lewo, na prawo
I wciąż ochrypłym takim mówi głosem,
I w taką odzież ubrał się jaskrawą,
Kto to jest taki?” „Poliszynel mały,
Niby dowcipny, a więcéj złośliwy:
On swemi żarty zabawia świat cały,
Dokucza, psoci — i z tego szczęśliwy.”
„W jakże niegrzeczny obchodzi się sposób
Z ludźmi. Z wszystkiemi radby wszczynać kłótnie:
Już tyle przeszło koło niego osób,
A on z nich każdą pobił tak okrutnie!
Patrz Tato, teraz przybliża się żołnierz,
Z tym niezawodnie trudna będzie rada...
Nie — poliszynel trzyma go za kołnierz
I swoją pałką po grzbiecie okłada!
Przybył dyabełek, złapał go za ucho,
Próżno się psotnik chce do kątka schować,
Już mu te sprawki nie ujdą na sucho,
Musi rad nie rad z dyabełkiem wędrować.”
„Widziałeś wszystko, i cóż powiesz na to?”
„Ja myślę że to zabawka, mój Tato!”
„Tak, lecz w zabawce mieści się nauka:
Kto w ciągłych zwadach przyjemności szuka,
I brojąc przejdzie wybryków swych miarę,
Odbiera w końcu zasłużoną karę.”
LII.
Dręczenie zwierząt.
Bywają dziatki — znam takich nie mało —
Których rozrywką i zabawą całą
Dręczyć zwierzęta. One wśród swawoli
Nie myślą wcale ile biednych boli
Taka igraszka — oh gdyby wiedziały,
Pewnieby litość nad ich dolą miały!
Ignaś się takich dopuszczał igraszek,
I choć go za to strofował Wujaszek,
On mówił: „ja ich nie biję lecz pieszczę,
One mi winne wdzięcznemi być jeszcze,
Boć to karesy.” „Śliczna mi pieszczota
Ciągnąć psa za nos a za ogon kota,
Dusić małego w swojéj dłoni ptaszka!
Pfe, wstydź się chłopcze, to niecna igraszka...”
Tak każdy mówił, a czasem z swą siostrą
Miewał przycinki. Zosia bardzo ostro
Swe oburzenie odkryła przed bratem:
„Ujrzysz Ignasiu że źle wyjdziesz na tém,
Że ci się jaki przypadek wydarzy:
Piesek ugryzie, kot drapnie po twarzy.
Bo i zwierzątka rozgniewać się mogą...”
Lecz Ignaś gardząc zbawienną przestrogą,
Wciąż robił swoje. Pewnego poranku,
Złapawszy kotka, który się na ganku
Wygrzewał w słońcu, nuże z nim w obroty,
Nuże rozliczne wyprawiać pustoty:
Ciągnąć za ogon i łechtać pod brzuszek,
Imać się wąsów, mordeczki i uszek...
Miauczy kocisko przeraźliwym głosem
I wciąż na chłopca spogląda ukosem,
Nareszcie bólu nie mogąc znieść dłużéj,
Parsknie ze złości i zgiąwszy grzbiet duży,
Odrazu skoczy na Ignasia szyję
I pazurkami do ciała się wpije,
A drapie, drapie — aż strach patrzyć na to!
„Gwałtu!” przybiega na krzyk chłopca Tato,
Kot w nogi, pnie się po drzewach, po dachu,
A Ignaś krzyczy z bólu i ze strachu....
Co, wszak nie miły ten koci pazurek?... ...............
Tak krzywdę zwierząt odpłacił mu Burek.
LIII.
Dziad i baba.
Był to sobie dziad i baba, mieli razem lat ze dwieście,
A mieszkali koło Wisły, kędy Pragskie jest przedmieście,
Ale domek był najęty, więc się płacić należało
Za komorne w każdym roku groszów i tynfów nie mało;
Dziad był skąpy, chciwa baba, gdy więc nadszedł Święty Michał
I przyszło się rozstać z groszem, baba mdlała a dziad wzdychał.
By się zwolnić od opłaty, rzekła raz baba do dziada:
„Własny domek na mieszkanie pobudować nam wypada.”
„Taką summę wydać marnie!” „Koszt nie będzie nazbyt wielki:
Od sąsiada, który biedny, weźmiem nawpół darmo belki,
Żerdzie wymanim od żyda, dachóweczkę ukwestujem,
I tak sobie cudzym kosztem ładny domek wybudujem.”
„No, to nie źle, ale za plac trzeba będzie pieniądz płacić,
Nie podobna z takim trudem uciułanych groszy tracić,
Wolę raczéj zginąć marnie.“ „Czyż kto mówi o wydatku?
Dostaniemy plac za darmo, a od czego głowa dziadku?
Wisła wszystkich jest własnością, wkrótce jéj srebrzyste wody
Zcięte mrozem ostréj zimy, pokryją się w twarde lody;
Na tych lodach jak na ziemi pobudujem zrąb swėj chaty,
Plac nam darmo się dostanie, zostaną w kufrze dukaty.“
Nie dziwcie się że te brednie układała z dziadem baba,
Bo po sto lat mieli wieku, a u starych głowa słaba.
Gadu, gadu— mniejsza bajać, ale zaraz wkrótce potém
Postawili dom na lodzie, ogrodzili chatę płotem:
Mieli sień, izbę, alkierzyk, przy nich komóreczkę małą,
Nawet drzewka sadzić chcieli — to się jednak nie udało.
Cóż myślicie, jaki koniec był tak nie mądrego dzieła?
Przyszła wiosna, prysły lody i chałupka utonęła,
A z chałupką, aby wiecznym służyć dla ludzi przykładem,
Pogrążyli się w toń Wisły chciwa baba z skąpym dziadem.
LIV.
Pomoc materyalna, pomoc duchowa i pomoc czynna.
Pewnej niedzieli, było to w lato, Przy pięknéj nieba pogodzie,
Trojgu swym dzieciom pozwolił Tato W Saskim pobujać ogrodzie;
Kiedy wrócili on ich zagadnie: „Powiedzcie teraz o lube,
Czyście sprawiały się dziś przykładnie, Czy dzień ten przyniósł wam chlubę?
A mianowicie niech każde z dziatek Wymieni jaki z tych czynów,
W którymbym widział przyszły zadatek Cnoty méj córki i synów;
Bo dzień część życia — nim wieczór minie, Nim słońca zgasną promienie,
Powinien człowiek w szlachetnym czynie Chwil zbiegłych uczcić wspomnienie.”
Słysząc to dziatki stanęły wkoło, A Jaś do Ojca się garnie,
I mówi jasne podnosząc czoło: „Dzień ten nie przeszedł mi marnie.
Dążyłem właśnie placem szerokim, Gdzie jest największy ruch miasta,
Kiedy ujrzałem jak wolnym krokiem Stąpa uboga niewiasta,
Przy niéj był mały chłopczyk — ot tyli! Bosy, z podartém odzieniem,
A taki blady, że od tej chwili Cierpiałem jego cierpieniem.
„Co tobie?” „Łaknę, zabrakło siły, Przez dzień nic w ustach nie miałem...”
„Głodny, o Boże! Masz, bierz mój miły!.. I wszystkie grosze mu dałem. ”
„Ja znów spotkałam,” powie Helenka, „Dziewczynkę dawniéj mi znaną,
Ta zaś wesoła przed tém panienka Była dziś smutną, spłakaną.
Stanę i pytam dla czego płacze.... „Ah!” woła biédna istota:
„Drogiéj méj Matki już nie zobaczę, Bom teraz sama... siérota!”
Widząc tę boleść, przemówię do niéj Życzliwém słowem przyjaźni,
Ona mnie słucha, a choć łzy roni, Czuję, że w duszy jéj raźniéj.
„Ja,” powie Leon, „pośród chłopczyków Stojących na skręcie drogi,
Słyszałem w gwarze niesfornych krzyków, Głos przerażenia i trwogi.
Patrzę — tam siłacz z postawą srogą Dręczy dziecinę mizerną,
Schwyciwszy malca kopie go nogą, Ufny w swą siłę niezmierną.niezmierną.”
„Precz ztąd!” zawołam — „czyż to się godzi, Męczyć starszegomłodszego od siebie:
U starszych winni znajdować młodzi, Opiekę w każdéj potrzebie.”
Czy słowa prawdy, czy groźna postać, Surową wróżąca karę
Sprawiły, że on nie mogąc sprostać Wywodom, puścił ofiarę;
I w téjże chwili dziécię niewinne, Z wdzięcznością ku mnie podchodzi,
Wołając: „Bóg ci to dobroczynne Współczucie serca nagrodzi!”
„Radość,” rzekł Ojciec, „ma niezrównana, Stanie mi drogim wspominkiem;
Boście naukę spełniły Pana, Jałmużną, słowem, uczynkiem.
Wesprzéć nędzarzy, nieść ulgę radą, Wyzwolić słabych z sromoty,
Jest czcią ludzkości, życia zasadą, Trój-liściem wawrzynu cnoty.”
LV.
Pismo SwięteŚwięte.
„O, Mamo droga, kochana, luba, Powiedz nam dzieciom z swéj łaski,
Co to za książka tak duża, gruba, I czy są w książce obrazki?”
„To jest Dorego biblia, dziateczki, W niéj zakon Boży się mieści:
Siądźcie przy stole koło Mateczki, Z rycin dojdziemy do treści.
Patrzcie, tu Bóg nasz utworzył światy, I morza, lądy i góry,
I dla człowieka Eden bogaty, W rozkosze cudnéj natury;
Lecz człowiek nie chciał posłuchać Boga. Teraz wśród znojów się trudzi:
Z nieposłuszeństwa, dziatwo ma droga, Ta kara spadła na ludzi.”
„A to co znaczy, kochana Mamo: Woda i woda się pieni...?”
„Ludzie zgrzeszyli znowu tak samo, Więc wszyscy giną w bezdeni,
I tylko jeden Noe z rodziną Wyszedł z odmętu fal żywy;
Bóg go ocala, gdy inni giną, Dla czego? bo był cnotliwy.”
„A ta dziecina, czemu tak sama Leży tu w trawie nad rzeką;
Gdzież jéj rodzina, gdzie Tata, Mama, Któż ją osłoni opieką?”
„To Mojżesz mały, zbawiony cudem: On z czasem naród ocali,
I prawodawcą będzie nad ludem, I przyszłość braci utrwali.
A oto Samson słynny z swéj mocy, Salomon co zyskał chwałę;
Tu wielcy władcy, tu znów prorocy, Tu mury świątyń wspaniałe.
Daléj już wszystko inne na świecie, Zniknęła chmurka ostatnia:
Do Ojca ufne garnie się dziécię, A w sercach miłość tkwi bratnia;
Bo Ten co szczytem wielkiéj ofiary, Przyszedł świat zbawić krwią własną,
W nowym zakonie wypełnił stary, Grzéch w cnotę zamienił jasną.
Kocha maluczkich ów Bóg dobroci, W szlak je prowadzi niebieski,
Chmureczki jasnym promieniem złoci, Uśmiechy zmienia na łezki;
Dla was, o lube, przyroda cała, Brzmi w akkord czysty i święty:
Wam niewinności sukienka biała, Wam wszystkie życia ponęty.
Ale już słońce znikło za lasem, Trzeba się rozstać z książeczką:
Zmówić paciorek — Matka tymczasem Pościele dzieciom łóżeczko.
Ciemno — śpią światy, milczy noc głucha, Spocznij więc dziatwo ma droga:
Ja jeszcze za was w cichości ducha, Wzniosę modlitwę do Boga!”
LVI.
Wiek dziecięcy.
Jak cudne kwiateczki Wonnego ogrodu,
Wy lube dziateczki Nie znacie zawodu;
Wam jasno promieni Blask słońca w błękicie:
Wam światło bez cieni, Bez troski wam życie!
A jednak, o mili, W prostocie dziecięcéj,
Wy wśród złud téj chwili, Pragniecie coś więcéj.
Już nieraz słyszałem, Jak chłopczyk w swawoli
Rzekł: nie chcę być małym, Bo nie mam swéj woli;
Wciąż uczyć się każą, A gdy trud skończony,
Zostaję pod strażą To niańki, to bony.
Znów Rózie i Manie Wołają przy trudzie:
„To Boże skaranie, Nie rosnąć jak ludzie,
Chcę igrać z lalkami, Wnet wzywa mnie Madame: „C’est assez chère amie, Chodź — lekcyę ci zadam.”
A kto raz jest duży I w latka podrośnie,
To wszystko mu służy, Tak wdzięcznie, radośnie;
Cukierki skupuje, Laleczki swe stroi,
Dnie całe figluje, W kąciku nie stoi.
O! drogie, niewinne, Wy jeszcze nie wiecie,
Że lata dziecinne Najmilsze na świecie;
W nich każde zdarzenie Ma tyle uroku,
Jak słońca promienie, Najmilszéj z pór roku.
W nich żal jest radością, Chwileczka dniem całym,
Uśmiéchy — miłością, A łezka — kryształem.
A potém... a potém,
Gdy minie wiek młody,
Ni czynem, ni złotem
Nie kupisz swobody;
Już ona się zmieni
W dni letnich upały,
W przymrozki jesieni,
Lub w zimy szron biały,
A blask ów nadziei,
I złudy dziecięcéj,
W lat dalszych kolei,
Nie wróci już więcéj.
Igrajcie więc dziatki,
Igrajcie wciąż w koło,
Pod okiem swéj Matki,
Rozkosznie, wesoło;
Nie gońcie, o mili,
Za cieniem w przestworze,
Gdyż wdziękom téj chwili
Nic zrównać nie może.
LVII.
Modne ubranie.
Zosia ma krótkie sukienki,
Tak jak je noszą panienki,
U których wiek bardzo młody,
Nie zna czém jest władza mody,
U Zosi jasno-bląd włosy
Spadają w dwie długie kosy,
Nie tamując ruchów ciała;
Raz jednakże Zosia mała,
Spostrzegłszy rzeczy nieznane,
Damy straszliwie splątane
W swoich sukniach, niby w workach,
Chodzące na długich korkach,
Tak jak na szczudłach chłopaki:
„Co oznacza ubiór taki?”
Zapytała swojéj Niani.
„Tak się nosi każda pani,
Która modną pragnie zostać.”
„I ja chce miéć taką postać!”
Woła Zosia: „bez mozołu,
Można suknię zszyć u dołu,
Zlepić korek wraz z trzewikiem;
Będę wtedy panią z szykiem!”
Mama słysząc to żądanie,
Powie: „jak chcesz tak się stanie,
Ujrzysz jaki z tém ambaras....”
Więc odzieją Zosię zaraz
Po modnemu — lecz w tym stroju,
Trudno chodzić po pokoju,
Skakać zaś wcale nie można;
Ledwie postąpi z ostrożna,
Buch o ziemię — „ot masz tobie,
Co ja teraz biédna zrobię?”
„Co? rzecz prosta — porzuć modę,
Bo dziewczynki takie młode,
Winny krótkie miéć sukienki,
Jakie dla każdéj panienki,
W wieku Zosi mojém zdaniem,
Najwłaściwszém są ubraniem.”
LVIII.
Słoneczko.
Droga, kochana Mateczko,
Ja zawsze mówię do siebie,
Jakie to piękne słoneczko,
Co nam tak świéci na niebie;
Bez jego ciągłéj pomocy
Byłoby wcale nie jasno,
Tak jak w pokoju wśród nocy,
Gdy wszystkie świéczki pogasną,
Byłoby mroźno i chłodno,
Jak w porze zimy ponuréj,
Gdy ludzie odzież swą modną
W ciepłe zmieniają wilczury.
Zielone trawki na łące,
I grządki kwiatem zasłane,
I wonnych roślin tysiące,
Padłyby zimnem owiane;
A nawet gwiazdek miryady,
Co skrzą na niebie wysokiém,
Nawet i księżyc nasz blady,
Wieczornym skryłby się mrokiem.
Ja téż kochana Mateczko,
Ze szczerością nie obłudną,
Lubię ożywcze słoneczko,
Choć mi patrzyć nań jest trudno.
Ledwie blaskiem wschód zapłonie
Zaraz wybiegam na ganek,
I do modłów składam dłonie,
By powitać cudny ranek,
Gdy południe, pod drzew cieniem
Siadam w altance ogrodu,
Aby się jego promieniem
Wśród liści ucieszyć chłodu,
Kiedy wieczór ja na nowo SledzęŚledzę pochodnię niebieską
I jéj twarzyczkę różową,
Wiernych uczuć żegnam łezką;
Późniéj gdy zgasłe słoneczko
Opona nocy zamroczy,
Ja układam się w łóżeczko
I zamykam swoje oczy.
I tak spoczywam do rana,
Aż mnie zbudzi z snu skowronek,
Bo mi czarna noc nieznana,
Dla mnie tylko jasny dzionek!
LIX.
Pierścionek.
Często się zdarza, że na tym świecie
Los w dziwny sposób prąd zdarzeń miecie,
Małe szczegóły, drobne wypadki,
Stawają jako natrętne świadki,
A rzecz co sama z siebie wypływa, Przestrogą bywa.
Pewnemu panu w formie nowalii,
Przysłano spore pudło bakalii,
On zaś na gwiazdkę córeczce małéj
Za otrzymane z nauk pochwały
I dowód szczeréj w pracy ochoty, Dał pierścień złoty.
„Słuchaj,” rzekł Tata: „idziem wraz z Mamą
Społem do miasta, zostaniesz samą;
Sprawiaj się grzecznie i przyzwoicie,
Ale przestrzegam cię moje dziécię,
Niechcij zaglądać co w pudle na dnie, Bo to nie ładnie.
Nie wiem zaprawdę co się tam działo,
Gdy dziéwczę samo w domu zostało,
To tylko powiem, że pudło duże,
Widniało zdala na półce w górze,
A zaś panienka, wzór niewiniątek, Myk w ciemny kątek.
„Córeczko,” rzecze Matka do panny,
„Czy czasem jaki nałóg naganny,
Nie sprawił, że twój mały paluszek,
Sięgnął do zbioru suszonych gruszek?”
„Nie, wszakże pudło, ” rzecze nieśmiało, „Stoi jak stało.”
Nazajutrz w domu gwałt, zamięszanie,
Krzyk, hałas, lament, szepty, bieganie,
Kręcą się sługi w lewo i w prawo,
Zajęte jakąś niezwykłą sprawą:
Pierścień, co dziéwczę dostało wczora, Znikł jak kamfora.
Struchlała służba, zmarszczył się Tata,
Bo w własnym domu najmniejsza strata,
Może być często sądzoną mylnie,
Lecz chociaż wszyscy szukają pilnie,
Pośród szczupłego rodziny gronka, Niéma pierścionka!
Czyż warto próżne żale zawodzić?
Ot lepiéj swoją biédę osłodzić,
Daléj do pudła... Przebóg to cuda!
Lub téż mamiąca zmysły ułuda:
Wśród fig i smacznych rodzynków gronek, Błyszczy pierścionek.
I wnet się owa sprawka wydala:
Panna skosztować łakoci chciała,
Niepomna przestróg. Mały paluszek
Plądrował pośród daktylów, gruszek,
A gdy szperała w bakaliach rączka, Spadła obrączka.
A więc widzicie kochane dziatki,
Że jeśli źle jest niesłuchać Matki,
To stokroć gorzéj, gdy jakie dziécię,
Sądzi iż błąd swój utai skrycie,
Często się bowiem odkryją winy, Z drobnéj przyczyny.
Niektóre na pensyi panny,
Gdy tylko wzrost im posłuży,
Mają ten zwyczaj naganny,
Że każda rolę gra dużéj;
Z mniejszą bez żadnéj przyczyny,
Choćby ta prym w klasie miała,
Zawsze jakieś stroją miny,
Mówiąc: „Ona taka mała!”
Że kto większy na trzy cale,
I jeszcze na korkach chodzi,
Nie jest wywyższeniem wcale,
I rozumu nie dowodzi.
Rozum w książkach się znajduje:
Kto zadania spełnia składnie,
Nie marudzi, nie próżnuje,
Tego małym zwać nie ładnie.
A ja nawet powiem szczérze,
I powtórzę to po prostu,
Że mnie ochota nie bierze,
Celować wielkością wzrostu,
Bo od dorosłéj panienki,
Profesor więcéj wymaga,
A choć ma długie sukienki,
To jéj wiele nie pomaga;
Owszem, tym mniéj jeszcze w klasie
Podobne wybiegi służą,
Gdyż wołają w każdym czasie:
„Ucz się więcéj kiedyś dużą.”
Liczę jedynastą wiosnę,
Jestem właśnie w drugiéj klasie,
Miną lata — to wyrosnę,
Bo to przyjdzie w swoim czasie;
Nieźle mi idą początki,
Z nauk kontenta jest Madame:
Mam trzy czwórki, cztéry piątki,
A ćwiczenia sama składam.
Czasem duża przyjdzie do mnie,
Rozkłada kajet na stole,
I prosi tak ładnie, skromnie,
By wyręczyć ją w mozole,
Ja wyręczam, mówiąc sobie:
(Lecz tak żeby nie słyszała),
„Patrzcie, co ja czynię tobie,
Choć ty duża a ja mała!”
Tym sposobem jam z swéj doli
Zawsze rada i kontenta,
Czasem wprawdzie to i boli,
Lecz się o tém nie pamięta;
Alem sobie dała słowo,
Choćbym po niejakim czasie
Przerość miała wszystkie głową,
Być dla każdéj dobrą w klasie,
Znając jak to nieprzyjemnie,
Będę równo je kochała:
Żadna nie dozna odemnie
Przykrości, za to, że mała.
„Gdy z dziecka które igra wesoło,
Wzrośniesz w młodzieńca z męzkiém obliczem,
Kiedy rodzinne opuścisz koło,
Czemże być pragniesz?” „Ja będę niczém!”
„Niczém? cóż znowu: czemsić być trzeba:
Każdy, kto chce miéć swéjswój chléb powszedni,
Własnemi trudy z pomocą nieba,
Wyrabia sobie stan odpowiedni.
Ot ja, jak widzisz uprawiam rolę,
Stryj kapitałem obraca swoim,
Wujaszek w biórze siedzi przy stole,
Ciotka bielizny trudni się krojem;
Wszyscy coś robią, życie nikomu
Nie jest zabawą, szałem zwodniczym,
A więc cóż powiesz, gdy braknie domu?”
„Już powiedziałem, ja będę niczém!”
„Niczém? to dobrze — teraz pójdź ze mną,
Zobacz, czy zera zdatne są na co,
Pomnij jak świetną jest i przyjemną
Dola takiego co gardzi pracą.
Patrz! oto szewca, garbarza znaki:
Ten szyje buty, ten skórę gniecie,
Nikt ich nie kładzie między próżniaki,
Gdyż każdy czemsić jest na tym świecie.
Tu garncarz lepi garnuszki z gliny,
Tu blacharz spaja rynny na dachu,
Tu znów kominiarz czyści kominy,
Wszyscy w obranym pracują fachu;
A jeśli pragniesz widziéć niezdarę,
Co dał się błędem zwładnąć zwodniczym,
Podąż wraz ze mną — ot kroków parę,
A ujrzysz tego co chciał być niczém.
Zwróć oczy swoje na dziadowinę,
Który o litość błaga bogaczy:
Ab jakże smutną nędzarz ma minę,
Ileż tam bólu, ileż rozpaczy!
I słuchaj synu co mówi dziadek:
„Jam miał przed sobą niegdyś dzień jasny
Błogiéj przyszłości — a ten upadek
To straszny skutek winy méj własnéj.
Szydziłem z trudów, wzgardziłem pracą,
Do któréj każdy człowiek się garnie,
Być czemsić w świecie, a to mnie na co?
Czyliż nie lepiéj wieść życie marnie...
Minęła pora młodości złota,
A jam wciąż snem się łudził zwodniczym,
Wreściem u krańców stanął żywota
I ot widzicie — dziś jestem niczém!
LXII.
Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje.
Są takie dziatki — znam ich nie mało,
Które nie lubią budzić się wcześnie,
A choć już dawno słoneczko wstało,
One wciąż leżą zgrążone we śnie;
Za to wieczorem w spoczynku porze,
Kiedy znużenie snem oczy mruży,
Nikt je do łóżka skłonić nie może,
Rade ziewając siedziéć najdłużéj.
Zły to obyczaj, powiem wam z góry:
Nocą spać trzeba, a dniem pracować,
Kto zaś porządek zmieni natury,
Ten może późniéj tego żałować.
A przedewszystkiém zaspańce owe
Mają umysłu władze stępione,
Obrzękłe lica i ciężką głowę,
Wargi obwisłe, oczy czerwone;
W czasie nauki pamięć ich myli,
I choć chęć dobra, nic się nie uda,
Nawet wśród zabaw wesołéj chwili
Cięży im senność, niesmak i nuda.
Nie widzą słońca pięknych promieni,
Co wschód jutrzenką różową złocą,
Ni kropel rosy, co wśród zieleni
Jak skrysztalone łezki migocą;
Nie im słowiczek nuci swe pieśni,
Wydźwięcza rzewną nutę skowronek,
Nie im ptaszkowie świegocą leśni,
Gdy z mroku nocy rodzi się dzionek.
W pewnéj rodzinie, jakiéj? nie powiem,
Był mały chłopiec imieniem Janek,
Który choć dobrém cieszył się zdrowiem,
Cały zazwyczaj przesypiał ranek;
I kiedy w domu duzi i mali
Z drogą się czasu rachując chwilką,
Do dziennych zajęć z łóżek powstali,
On z wszystkich jeden spał sobie tylko.
Raz, w te się słowa Ojciec odzywa:
„Ty, co część życia przepędzasz we śnie,
Wiedz, jutro Wujek do nas przybywa,
By go uściskać trzeba wstać wcześnie;
Krótko zabawi, gdyż mu czas drogi,
A więc wypada nim słońce wstanie
Zerwać się z łóżka na równe nogi,
I być gotowym na powitanie...”
Lecz próżne słowa — słońce już wstało,
Nie można chłopca ściągnąć z poduszek:
Wujek uściskał rodzinę całą,
Janka nie widział, gdyż spał leniuszek.
Więc też wyjechał. W tydzień coś pono,
O ile pomnę w wieczornéj porze,
Do sali jakieś pudło wniesiono,
A każdy pyta co to być może?
„Z poczty przesyłka — jaka? od kogo?”
Wołają zewsząd chłopcy, dziewczęta...
„Ja wiem,” rzekł Ojciec, „komu jest drogą
Rodzina nasza, kto nas pamięta:
To przywiązania Wujcia zadatek,
To dowód jego serca i łaski;
On przysłał pewnie dla grzecznych dziatek
Jakie książeczki, cacka, obrazki...
Wreszcie zobaczym. Chodźcie, jam gotów
Otworzyć pudło... ” „Ot już otwarte:
Ah co tam ślicznych w skrzynce przedmiotów,
Podobnych darów czyliż my warte?”
„Bądźcie spokojni, o moi mili,
Wuj was obdarzyć chciał rzeczywiście,
Na tę nagrodę wy zasłużyli...
Ale czytajmy co pisze w liście:
Dla Zosi, która jest panieneczka
Pilna do nauk — piękne powiastki,
Dla dobréj Józi druga książeczka,
Lalka z warkoczem dla małéj Nastki;
Zdziś weźmie konia, Staś biczyk z piłką,
Niech się pobawią kochane chłopcy
Gdy skończą lekcye. Dla Janka tylko
Nic nie posyłam, bo on mi obcy.”
Zapłakał śpioszek, a Ojciec powie:
„Mój biédny Janku, jak ci się zdaje,
Czyliż nie dobre dawne przysłowie:
Tego Bóg darzy, kto rano wstaje?wstaje?”
LXIII.
Uścisk Matki.
Ja mam sukienkę różową,
Mantylkę obszytą sznurkiem,
Piękną broszkę koralową,
Kapelusz ze strusiem piórkiem;
Mam perełki, kolczyk złoty,
I burnusik z kutasikiem,
Na to za żadne przedmioty
Nie mieniałabym się z nikiém;
Lecz te suknie i mantyle,
Kolczyk, perły, piórka, płatki,
Oddałabym w każdą chwilę
Za jeden uścisk méj Matki!
Ja mam lalkę taką dużą,
Taką grzeczną, taką ładną:
Same oczki jéj się mrużą
Nie przyćmione łezką żadną;
A włos jaki! takim splotem
I panienki nie pogardzą...
Słowem, trza wam wiedziéć o tém,
Że tę lalkę kocham bardzo.
Lecz choć ona mą pieszczotą,
Choć ma piękność i wdzięk rzadki,
Oddałabym ją z ochotą
Za jeden uścisk méj Matki!
Posiadam także zabawki:
Warcaby, szachy, domina,
Które zamykam do szafki
Gdy przyjdzie nauk godzina,
Potém znów wszystko wykładam
Chcąc spędzić chwilę przyjemną,
Często nawet sama Madame
Siada do gry razem ze mną;
Ale te wszystkie śliczności,
Te wytchnienia miłe świadki,
Oddałabym bez trudności
Za jeden uścisk méj Matki!
Mam ptaszka — co to za ptaszek!
Wy takiego nie widzieli,
Pośród skoków i igraszek
On każdego rozweseli.
A jak śpiewa — istne cuda:
Tiu! tiu! tiu! tiu! niby w lasku:
Zawsze mu się piosnka uda
Słodko, dźwięcznie i bez wrzasku.
Lecz tego ptaszka co kwili
Tak rozkosznie wśród swéj klatki,
Gotowam oddać w téj chwili
Za jeden uścisk méj Matki!
Wszystko, wszystko co mam w świecie:
I perełki, i kolczyki,
I precyoza, i rupiecie,
Stroje, sukienki, buciki,
Nawet ową lalkę dużą,
Taką grzeczną, taką ładną,
U któréj się oczki mrużą
Nie przyćmione łezką żadną,
Nawet ptaszka co pieszczotą
Śpiewu, wabi mnie do klatki,
Ja oddałabym z ochotą
Za jeden uścisk méj Matki!
LXIV.
Siła.
„Jestem silny, patrzyć proszę
Na méj rzadkiéj mocy próby:
Ot, jak ciężki głaz podnoszę,
A kij jaki łamię gruby!”
Tak Jaś do chłopców zawoła
Ufny w złudę czczych omamień,
I z wysiłkiem w pocie czoła
Złamał gałęź, podniósł kamień,
A Ojciec z smutném obliczem
Stanie wśród szermierzy grona:
„Synu,” rzecze, „moc twa niczém,
Lada człowiek ją pokona.
Od człeka zaś choć mocarza
Silniejszym ród zwierząt bywa,
I często się w świecie zdarza,
Że zwierz ludzi pokonywa.
Jeśli więc kto synku miły,
Z pychą trudną do pojęcia
Chełpi się ze swojéj siły,
Staje niżéj od zwierzęcia.”
„Prawda,” powie Jaś nieśmiało,
Nie wznosząc spuszczonych powiek,
„Lecz ze swoją siłą małą
Nad zwierzęty ma prym człowiek.”
„Siła ludzka,” Ojciec rzecze,
„Nie z nerwów się hartem sprzęga,
Gdyż panowanie człowiecze
To rozumu jest potęga;
Słoń, hyena, tygrys srogi,
Lew krwi chciwy, lew zawzięty,
Ustępują ludziom z drogi,
Czcząc w nich myśli promień święty.
Karm więc pamięć, kształć myśl jasną,
Przyjmij nauk mannę zdrową,
A wtedy przez pracę własną
Staniesz się silnym duchowo.duchowo.”
Wszak wam bajka, ręczę za to,
O koniku polnym znana,
Który przez calutkie lato
Śpiewał sobie wciąż od rana
Aż do nocy — gdy zaś szronem
Zaskrzył zimy dzionek chłodny,
Do mróweczki rzekł z pokłonem:
„Nakarm, posil — bom ja głodny!”
„Kiedyś ciągle śpiewał latem
Od rana aż do wieczora,”
Mrówka rzecze — „zimą zatem
Potańcować tobie pora.”
Oto bajka znana bardzo,
A sens bajki zaś jest taki:
Że dziewczęta i chłopaki
Często z młodu trudem gardzą.
Im figielki, śpiewy, szały,
Marne pląsy, puste śmiechy,
Cóż ztąd? przyjdzie wiek dojrzały
I koniec wszelkiéj uciechy:
Smutek, nędza, niewygody,
Głodno, chłodno, niemoc, bieda,
Bo kto wiek zmarnował młody,
Temu starość szczęścia nie da.
Jeśli ciekawość, jak wam powiada
Znane od wszystkich ludzi przysłowie,
Niby najbrzydsza na świecie wada,
Pierwszym się stopniem do piekła zowie,
To ja wam dodam dziateczki jeszcze,
Że i wtrącanie się w cudze sprawy
W liczbę nałogów brzydkich pomieszczę.
Była w Warszawie dziewczynka mała;
Kto ona? może mnie kto zagadnie,
Ale nie powiem wam jak się zwała,
Bo robić plotki bardzo nie ładnie.
Otóż ta panna rzeknę w sekrecie
Miała ten zwyczaj (słuchajcie proszę)
Że do każdziutkiéj rzeczy na świecie
Musiała wtrącić swoje trzy grosze.
Gdy w domu zajdzie jaki wypadek,
Przybędą goście, zmienią nauki,
A Mama każe spóźnić obiadek,
Już ona swoje wyprawia sztuki:
Wkręci co, zmyśli, doda połowę,
Wciąż wyjeżdżając z swemi radami,
Tak że służący zachodzą w głowę
I co im robić nie wiedzą sami...
Słowem kucharka, stróż, lokaj, chłopak,
Ciągle wzywani nie wiedząc na co,
Do tego stopnia spraw wątek tracą,
Iż rzecz najprostsza idzie na opak.
Każdy na drugich winę swą składa,
Ten źle wykona, ów niezrozumié...
Brzydko, wszak prawda? o, taka wada
Najlepsze nawet przymioty tłumi.
A ona jednak zawsze i wszędzie
Niepomna mądréj Ojca przestrogi,
Ni rad zbawiennych Mateczki drogiéj,
Wciąż niepoprawna trwa w swoim błędzie.
I cóż się stało? Oto że wszyscy
Starzy i młodzi, duzi i mali,
Obcy i swoi, dalsi i blizcy
Panną Wtrącalską odtąd ją zwali.
LXVII.
Śniég.
Wszakżeście często widziały dziatki
Zimą, albo też w późnéj jesieni,
Owe bielutkie, śnieżyste płatki,
Które się z górnéj sypią przestrzeni.
Wszędzie gdzie tylko sięgniecie wzrokiem,
Panuje pomrok smutny, ponury,
A słońce czarnym skryte obłokiem,
Złotą swą tarczę kryje wśród chmury;
I owych szmatek tysiące, krocie,
Niby zdziebełek rój niezliczony,
Zwolna w wirowym krążąc obrocie,
Spadają z mglistéj niebios opony.
Czasem gdy wietrzyk silniéj zawieje,
Lub téż zahuczy wicher zuchwały,
Przez pola, lasy, niwy i knieje
Śnieżnych atomów płynie smug biały,
I piękną ziemię życiem bogatą,
Co karmu tworom swoim udziela,
Niby całunu śmiertelną szatą,
Zewsząd powłoką martwą zaściela.
Gdy zaś mróz chwyci, a promień słońca
Przez chmur oponę przedrzéć się zdoła,
Wnet ta śnieżysta przestrzeń bez końca
W miliony świateł zaskrzy dokoła.
Jakiż to cudny widok o dzieci,
Kiedy na szacie co kryje łany,
Tysiące drobnych iskierek świeci
Niby brylantów skarb nieprzebrany!
Bywa czasami że które z dziatek,
Widząc w grze świateł skarby przyrody,
Chce ująć w dłonie błyszczący płatek,
A on się zmienia w kropelkę wody...
O bo ten śnieżek, co jasną smugą
Osrebrzył pola, łąki, dąbrowy,
Ścieląc swój całun — nie potrwa długo
I zniknie z ciepłem pory wiosnowéj,
I wtedy znowu trawy i zioła
Przez plenne ziemi przedrą się łono,
Rozkwitną piękne kwiatki dokoła
I świat zabłyśnie barwą zieloną;
Wśród gajów, lasów, ptasząt gromada
Ozwie się zewsząd wesołém pieniem,
Witając wiosnę, a zima blada
Będzie już tylko smutném wspomnieniem.
O ile miło widziéć panienki
Odziane w schludne, ładne sukienki,
Z czystym fartuszkiem, lśniącym trzewiczkiem,
Włosem bez pierza, umytém liczkiem,
O tyle znowu chwalić rzecz trudna, Gdy panna... brudna.
Znałem dzieweczkę pilną i grzeczną,
Cichą, łagodną, dobrą, nie sprzeczną,
A jednak wszystkie owe zalety
Były w niéj tylko zawsze niestety
Jedynie próbą, chęcią bezwiedną, Przez wadę jedną.
Była niechlujną. Zaraz od rana
Idzie na pensyę nieuczesana,
Z kurzem na nóżkach, pyłem za uszkiem,
Pierzem we włosach, zmiętym fartuszkiem:
A panny widząc tę postać lichą, Chichoczą cicho.
Czasem ją Matka weźmie w obroty,
Da nową suknię, ułoży włoski:
A co tam trudów, starań, roboty,
Zabiegów, pracy, kłopotów troski,
By wyglądała panienka ładnie, Nikt nie odgadnie.
Lecz wszystko za nic. Zaledwie Mama
Otworzy oczy — kryzka pogięta,
Włosy w nieładzie, na sukni plama,
Stanik rozdarty, czarne rączęta...
A nasze dziéwczę u wszystkich ludzi, Zawsze wstręt budzi.
Powiedzcie same, o lube dziatki,
Ileż to zmartwień, wstydu i sromu,
Dla domowników, Ojca i Matki,
Tak niestaranną miéć pannę w domu,
Którą za karę wielcy i mali Flądrą przezwali.
Powiedzcież same, czyliż to sposób,
Przestróg Matczynych, zdrowia zasadę,
Szczére uznanie statecznych osób,
Niszczyć przez jednę niedbalstwa wadę,
A w gronie ludzi dalszém i blizkiém Być pośmiewiskiem?
LXIX.
Wózek.
Na wsi, za lasem, bardzo daleko,
Był mały domek i ogródeczek,
A tam pod Matki żyło opieką Troje dziateczek.
Muszę wam jednak wyznać, o mili,
Choć to rzec smutno, że te dziateczki,
Wiedli ze sobą w każdéj dnia chwili, Kłótnie i sprzeczki.
Często je Matka napomni ostro,
Lub téż surową przywita twarzą,
Lecz to napróżno, gdyż bracia z siostrą Ciągle się swarzą.
Jeszcze chłopczyki doszedłszy granic
Gniewu, słuchali zbawiennéj rady,
Ale dziewczynka nie chciała za nic, Wstąpić w ich ślady:
Gdy się w szkaradny rozdąsa sposób,
Gdy siądzie w kątku z chmurném obliczem,
To napomnienia statecznych osób, Są dla niéj niczém.
Sądzicie może, że ma przyczyny
Do objawienia złego humoru?
Nie, ona stroi fochy i miny, Ot tak — z uporu.
Pewnego razu niesforne dziatki,
Razem się w pole za wieś wybrały,
Wziąwszy ze sobą różne manatki, I wózek mały.
W wózeczku wiozły zapasik duży
Zabawek, aby w tym dniu wesołym,
Mogły na łące, gdy czas posłuży, Bawić się społem.
Lecz wszystko za nic! ledwie przybyli
Z całym przyborem pod las, nad rzeczkę,
Niezgodna Henia od pierwszéj chwili Zawodzi sprzeczkę.
„Nie chcę! nie będę! nie dam! to moje!”
Powstaje hałas, krzyk, płacz i wrzawa:
Chłopczyki swoje, a ona swoje, Na nic zabawa!
Powracać trzeba. „Czas ruszyć w drogę,
Bo już dzień zagasł w wieczornym mroku!”
Helcia chce powstać: „Aj — ja nie mogę Zrobić ni kroku!”
„Biédna siostrzyczka!” wołają chłopcy,
„Jaka zmieniona, cierpiąca, blada,
Wszak my jéj bracia, wszak my nie obcy? Pomódz wypada.
Ot wózek, siadaj — chętnie do domu
Powieziem naszą siostrzyczkę małą,
A gdy powrócim, nie mów nikomu, Co się tu stało.”
„Widzę, że teraz, o moi mili,
Nie doznam nigdy z wami zawodu!”
Zawoła Matka, która w téj chwili Wyszła z ogrodu,
„Źle kiedy niéma zgody u dziatek,
Bo każda kłótnia zawsze jest zdrożna,
Lecz się z tych błędów, gdy przyjdzie statek, Poprawić można;
Ten jednak nigdy w narowu matni,
Czystości swego serca nie straci,
Kto idąc torem miłości bratniéj, Dobrém złe płaci.”
LXX.
Przestroga dla dziatek.
Kiedyście wciąż grzeczne, nie krnąbrne, nie sprzeczne, Gdy chętnie słuchacie Mateczki,
Jakąż mam ochotę w każdziutką Sobotę, Pochwalić tak miłe dziateczki;
Gdy znowu zobaczę, że które z was płacze, Lub dąsa się w sposób szkaradny,
To z twarzą ponurą porywam za pióro, By skreślić ten obraz nie ładny.
Żal ściska mą duszę, lecz trudno — ja muszę Napisać, co dzieje się w świecie;
Złe, dobre przymioty, i wady i cnoty, Wy wszystko w tém piśmie znajdziecie.
O wszystkiém wiem prawie, co robią w Warszawie Maluczcy pod okiem swych Matek,
A chociaż nie mogę wyruszyć ztąd w drogę, I dalszy nie obcy mi światek:
Znam wioski, znam dwory, chateczki, futory, Folwarki, osady, miasteczka,
Zgaduję, gdzie chłopiec chce braciom swym dopiec, Gdzie stroi grymasy dzieweczka;
Zaglądam do szkoły, gdzie trudów mozoły, W naukach obfity plon dają,
I mięszam się w koło, gdy dziatki wesoło, Skończywszy swe prace igrają.
W saskim zaś ogrodzie, wieczorem o chłodzie, Siaduję w alei na ławce,
I czekam za wami drzew skryty liściami, By raźnéj się przyjrzéć zabawce.
Więc patrzę, więc badam, spisuję, układam, Com widział przez tydzień u dzieci,
A potém w Sobotę, gdy skończę robotę, „Przyjaciel” jak ptaszek w świat leci;
I wszystkim powiada: tam chłopców gromada, Wyprawia harmider straszliwy,
Tam małe panienki walają sukienki, Tam znów ktoś do nauk leniwy,
Słowem, co wypadnie — czy brzydko, czy ładnie: Przestrogi, nagany, pochwały,
Tak w czynie, jak w treści, wśród kart tych się mieści, Abyście ztąd przykład czerpały;
Więc rzekę: o mili, w każdziutkiéj dnia chwili, Stańcie się pociechą rodziny,
Bym dumny poprawą dziateczek, miał prawo Za dobre pochwalić was czyny.
LXXI.
Beksa.
Była raz dziewczynka mała,
Która sobie płakiwała,
Strojąc różne brzydkie miny,
Tak, z narowu — bez przyczyny.
Czy to zimą, czy to w lecie,
Wstaje z łóżka — bucik gniecie,
Sukienka uciska boczek:
Ot już łezki lecą z oczek;
Potém gdy za stołem siadła,
Muszka do śmietanki wpadła,
Ciastek brakło, mało mléczka,
Oho! już zroszone liczka
Łzawą strugą. A gdy dziatki,
Idą z książkami do Matki,
By się uczyć — ktoś tam z cicha
Mruczy, szlocha, albo wzdycha.
Przy obiedzie twardy stołek,
Kwaśna zupka, zły rosołek,
Smacznéj brakło legominki,
Już buziaczek u dziewczynki,
Nawet w obec starszych osób,
Krzywi się w szkaradny sposób...
Daléj, gdy chwila nadchodzi,
By na spacer poszli młodzi,
Gęsty dészczyk z nieba spada...
Trzeba zostać — trudna rada,
Bo przy takiéj brzydkiéj porze,
Każdy się nabawić może
Kaszlu, chrypki — zmokną rzeczy...
No, masz tobie: ktoś znów beczy!
Tuląc w dłonie twarz spłakaną.
I tak zawsze, wieczór, rano,
W nocy, we dnie, świtem, zmrokiem,
Ten ktoś z załzawioném okiem.
Wszystkie sprawy życia wita...
A jeżeli mnie kto spyta,
Drogie i lube dziateczki
O imie téj panieneczki,
Czy się zowie Józia, Frania,
Rózia, Zosia, Helcia, Mania,
Lub inaczéj — ja w téj chwili,
Nic nie powiem, moi mili,
Gdyż mam wciąż nadzieję błogą,
Że wzruszona mą przestrogą,
Stanie się panienką miłą...
Gdyby jednak tak nie było,
Gdyby w płaczu przeszła miarę,
To musiałbym ją za karę,
Chcąc poprawą dojść do celu,
Wydrukować w „Przyjacielu,”
Aby wszyscy: wielcy, mali,
Od razu beksę poznali,
I widząc tak brzydkie wady,
Nie wstępowali w jéj ślady.
LXXII.
Nauka Brysia.
Bryś jest sobie pies jak mało,
Zawsze wiernie panu służy:
Ma przytém postać wspaniałą,
Łeb kudłaty, ogon duży.
Lecz taki przytém leniuszek,
I tak lubi próżnowanie,
Że gdy raz legnie na brzuszek,
Krzycz i wołaj — już nie wstanie,
Tylko z lekka kitą kiwa,
Oko zaspane otworzy,
Pysk rozdziawi, mruczy, ziewa,
I znów do snu się ułoży.
„Pfe, mój Brysiu — to nie ładnie!
Trzeba wziąść się do nauki,
Abyś umiał, gdy wypadnie,
Pokazywać różne sztuki.
Ja ci wykształcenia drogi,
Psie leniwy, wskażę pono:
Ot, przywaruj tu do nogi,
Lub apportuj kość rzuconą...
Cóż to, niechcesz? cóś pod nosem
Mruczysz powstawszy z podłogi?
I spoglądasz wciąż ukosem,
Głuchy na moje przestrogi?
Lecz ja swoje, a on swoje,
Próżno morał w uszy kładę...
Słuchaj, wnet ci kurtę skroję,
Za lenistwa brzydką wadę.”
„Daj Brysiowi pokój, synku,”
Rzecze Ojciec — „rzuć morały:
Bez przykładu, bez uczynku,
Słowa na nic się nie zdały...
Ty próżnujesz, miły Boże!
Ot, książki, pióra pod stołem,
A chcesz, aby pies w téj porze,
Zajął się trudu mozołem;
Więc do nauk weź się szczérze,
Spełń zadania, zajmij pracą,
Bo Bryś z ciebie przykład bierze
I winić go niéma za co.
LXXIII.
Babunia.
Mam ci ja Babunię, a jaką? nie wiecie;
O, jaką! nikt tego opisać nie zdoła,
Podobnéj Babuni nie znajdziesz na świecie,
Choćbyś miał kraj cały objechać do koła.
Jest stara i bardzo, ma pewno sto latek,
A może i więcéj, któż to tam odgadnie,
Lecz kiedy się wmięsza czasami w rój dziatek,
Zdaje się być młodą tak jéj z tém jest ładnie;
Siwiutka jak gołąb’, skulona i blada,
Wychodzi z pokoju stukając laseczką,
A potém przy oknie w fotelu zasiada....
My do niéj: ah, droga, kochana babeczko,
Byliśmy dziś grzeczni, pochwalił nas Tato, Więc popieść, więc pogłaszcz wnuczęta swe za to!
A ona pogrozi: „oj małe zbytniki!
Nie z takim impetem — ostrożnie, powoli,
Do czegóż te szały, te skoki, te krzyki?
Przestańcie, bo głowa babunię zaboli.”
Lecz wnet się uśmiéchnie, zażyje tabaki,
I szkiełka rogowe zasadzi na czoło...
„Com dla was przyniosła, powiedzcie dzieciaki:
No, które z was zgadnie?” zapyta wesoło.
My patrzym ciekawie, lecz Julek i Nastka,
Najmłodsze, już w kieszeń wkładają paluszki:
Oho! ho! my wiemy! — Babunia ma ciastka,
Pierniki, wisienki, cukierki i gruszki! „Czekajcie!” zawoła — „łakoci mam dużo: Wszyscy je dostaną, gdy na to zasłużą.”
Czasami nas wezwie: „powiem wam wnuczęta,
Jak kiedyś tam dawniéj przed laty bywało:
Te czasy ubiegłe nie każdy pamięta,
Choć lepiéj niż dzisiaj na świecie się działo.”
Biegniemy pospołem, rzucamy zabawę,
Wołając: jesteśmy, o, Babciu kochana....
Więc mówi, a wszystko tak piękne, ciekawe,
Że każdy rad słuchać, chociażby do rana.
Tymczasem już złote słoneczko zachodzi,
Nastaje powoli mrok ciemny wieczora,
Powstała z fotelu: „dość tego! spać młodzi!
A i mnie staruszce odpocząć téż pora ”pora.” Posłuszni dążymy do łóżek swych na noc, Ona zaś nas ściska: „dziateczki, dobranoc!”
Trafiają się czasem tak smutne wypadki,
Że które z nas dzieci figlując nad miarę,
Wywoła niechcący gniew Ojca lub Matki,
I przez swą niegrzeczność zasłuży na karę;
Babunia z pokoju wychodzi cichaczem,
Wszystkiego wysłucha cierpliwie, łaskawie:
„No, jakoś to będzie — nie płakać, zobaczym,
Przeproście rodziców, ja za was się wstawię.”
Znów dobrze, znów ładnie, znów igra rój dziatek,
Znów idą jak wprzódy zabawy, nauki,
A ona choć stara, choć tyle ma latek,
Zdaje się być młodą w swéj trosce o wnuki... Wszak dobra Babunia? co? — teraz już wiecie, Że drugiéj jak nasza nie było na świecie!
LXXIV.
Przestrogi starszych szanować należy.
Przeszłego roku o wieczornym chłodzie,
Zasiadłem sobie na ławce w ogrodzie,
Patrząc jak grzecznych panieneczek koło,
Wśród gier rozlicznych bawi się wesoło;
Wtém mały chłopiec zastąpił im drogę,
I cisnął kijek biegnącéj pod nogę,
A biédne dziéwczę na ziemię upadnie...
„Pfe, wstydź się!” krzyknę — „to bardzo nie ładnie,
Jesteś niegrzecznym.” On zaś powie na to:
„Przestrogi tylko może dawać Tato,
Lub nauczyciel, a pan mi jest obcym!”
Kiedy tak mówił zjawia się za chłopcem
Ojciec i rzeknie: „Nierozsądny synku,
Podziękuj panu, że cię w złym uczynku
Zganił, i nagrodź winę swą poprawą;
On dać przestrogę zupełne miał prawo,
Choć jest ci obcym, swawolniku mały,
Bo mu tę władzę daje wiek dojrzały.”
LXXV.
Szklanka mléka i obwarzanek.
Pewnego razu w majowy ranek,
Wszyscy zasiedli koło stoliczka,
A każdy w ręku miał obwarzanek
I pełną szklankę smacznego mléczka.
„Dla czego buzię skrzywił Juleczek?”
Zapyta Mama. „Mléczka brakuje,
Został mi tylko obwarzaneczek,
A on gdy suchy to nie smakuje.”
Więc Mama szklankę leje mu całą.
„Co tam?” po chwili znowu zagadnie:
„Znikł obwarzanek, mléko zostało,
Pić je zaś same, jakoś nie ładnie.”
Dostał go, znowu przekąski łaknie,
I tak na przemian czegoś nie staje:
Raz obwarzanka, raz mléczka braknie,
A Mama jedno lub drugie daje,
Wreszcie zawoła: „łakomcze mały,
Dosyć wykrętów, wstyd mi za syna;
Tyś wypił mléka dzbanuszek cały,
A obwarzanków zjadł z pół tuzina.”
Jaki sens mieści w sobie bajeczka?
Taki, że gdyby Mama tym torem
Idąc, nie zmogła swego Juleczka
W chęci do jadła — byłby dziś chorym.
Łakomstwo wszyscy w rzęd błędów kładą,
Wszyscy się brzydzą obżartuchami,
Ale nierównie gorszą jest wadą
Wykręt żarłoka — przyznajcie sami.
LXXVI.
Co ja wolę.
Lubię w majowy poranek
Lub też wieczorem o chłodzie,
Wybiegnąć na dwór przed ganek
I pofiglować w ogrodzie;
Lecz wolę kiedy zasiada
Ojciec pod lipą na ławę,
I różne rzeczy powiada,
A wszystko takie ciekawe!
Lubię potrzaskać biczykiem,
Poigrać z braćmi na łące,
Bawić się piłką, konikiem,
I gier wymyślać tysiące;
Ale przekładam książeczki,
Dar mojéj Matki jedynéj,
Gdzie są wierszyki, bajeczki,
I takie piękne ryciny!
Lubię zasiadłszy za stołem
Jeść torcik lub leguminkę,
Wtedy się staję wesołym.
I łykam z radości ślinkę;
Ale nad torty wspaniałe,
Nad ciasta, cukry paradne,
Wolę Ojczulka pochwałę
Za zdanie lekcyj dokładne.
Lubię wyjść za wieś daleko
Gdzie rosną polne kwiateczki,
I tam wśród łąki nad rzeką
Zasiąść splatając wianeczki;
Lecz wolę kiedy wieczorem
Powie mi Matka jedyna:
„Synu, idź daléj cnym torem,
Niech wciąż pociechę mam z syna.”
Bo wtedy gdy się układnę
Po dziennych trudów spełnieniu,
Już niepokoje mnie żadne
W senném nie trapią marzeniu;
Spocząwszy na swéj pościeli,
Nie znam czém boleść, czém trwoga,
A święci z nieba anieli
Modlą się za mnie do Boga.
LXXII.
Motyl i pszczoła.
„Nie lubię pszczoły, pfe — jak paskudna: Niezgrabna, ciężka, pękata,
Niby to płowa, niby to brudna, A jaka wstrętna gdy lata!
Wciąż brzęczy wtedy około uszek, Gdy zaś z żądełkiem dopadnie,
Ukąsi w czoło, szyję, paluszek, Aż ciało spuchnie szkaradnie.
Bodaj to piękne, wdzięczne motyle Co mają skrzydła pajęcze,
A na skrzydełkach barw jasnych tyle, Że patrzysz na nie jak w tęczę...
Zawsze w weselu, szczęściu, swobodzie, Fruwają z kwiatka na kwiatek,
Po łące, gaju, niwie, ogrodzie, Gdzie róże, fiołki, bławatek.”
Kiedy tak mówił z zachwytem Włodek, Przechodzi Mama aleją,
I niesie w plastrach złocisty miodek: O już mu oczki się śmieją!
„Daj Mamo miodu!” „Dać ci, a za co? Wszakże to owe istotki,
Któremi gardzisz — trudem i pracą Dają nam miodek tak słodki...
Wolisz próżniaka motyla Włodku Co tylko buja po dworze,
Niech więc ci motyl udzieli miodku, Wzgardzona pszczółka — nie może!może!”
LXXVIII.
Straszydło.
Oj„Oj coś tam z pszenicy wygląda mój Tato,
To pewnie jest straszek: ja boję się stracha:
Patrz Ojcze, ma głowę ogromną, kosmatą
I długie ramiona, któremi wciąż macha!”
„Nie trzeba się trwożyć, Henryczku kochany
Niewczesną bojaźnią. Odwagi, idź zemną,
Spojrz, to chłop na kiju powiesił łachmany,
By wróble mu ziarna nie jadły daremno.”
„Ah prawda! więc nie ma straszydeł na święcie
Żyjących, któreby się same ruszały?”
„Niestety, są takie! i zaraz ci dziecię
Rzecz całą wyjaśnię — posłuchaj mnie mały:
Gdy dziecko niegrzeczne, gdy liczne ma wady,
Gdy starszych nie słucha, wciąż psoci i broi,
To każdy od takiéj ucieka szkarady
Jakoby od straszka, co pośród niw stoi;
Dla wszystkich ceniących wewnętrzne przymioty
Staje się dziecięciem nieznośném, obrzydłem, —
I nikt się przybliżyć doń nie ma ochoty,
Gdyż taka poczwarka jest istném straszydłem.straszydłem”.
LXXIX.
Piękne ubranie.
Pewnego razu Staś na wiązanie Właśnie gdy skończył rok trzeci,
Dostał od Matki śliczne ubranie, A jakie! słuchajcie dzieci:
Była to bluzka niebieska w kraty, Buciki zgrabne i nowe,
I kapelusik z piórkiem kosmaty, Który wnet włożył na głowę.
Idzie na spacer, a wtém spotyka W alei parku cienistéj,
Starszego o lat kilka chłopczyka W bluzce płóciennéj choć czystéj.
„Pfe, jaka bluza, rzecz to jest smutna, Rzecze skrzywiwszy twarz swoją,
Nosić na sobie ubranie z płótna, Gdy inni pięknie się stroją!”
„Prawda, piękniejszém jest twe ubranie,” Zawoła chłopiec, „niż moje,
Lecz czyś paniczu pracował na nie, Czy znasz czém biedy, czém znoje?
Tyś strojny darem, jam odzian pracą, Która mnie wzmaga i żywi,
Więc pytam: biadać zda-li się na co Nad temi co są szczęśliwi?
Dar Ojca, Matki, sercu jest drogi, Lecz się nim chlubić nie godzi,
Dar własnéj pracy choćby ubogi Szlachetną dumę w nas rodzi.”
LXXX.
Śpiew ptaszków.
Minęła zima — wszędzie dokoła
Zwiastuny wiosny, ptaszkowie leśni
Gdzie gaje, bory, pola i sioła, Zawodzą pieśni.
W bujnych zaroślach wiejskiéj zagrody
Kędy się piętrzą cieniste drzewa,
Witając z wiosną życie przyrody, Słowiczek śpłewaśpiewa.
Lecz przed tém trzeba o moi mili
Rozpocząć dzionek trudem codziennym,
Bo praca winna iść w danéj chwili Torem niezmiennym.
A dla tych którzy szafując chwilką
Życia, do zajęć swych się nie garną,
Śpiew, śmiech wesela, zostaną tylko Rozrywką marną.
LXXXI.
Barometr.
„Powiedz mi Ojcze,” spyta Manieczka,
„Co tam za oknem wisi na ścianie:
Niby pudełko, niby skrzyneczka,
Ja tego nie znam — objaśnij Manię.”
„Jest to barometr: on na to służy,
By ludzie zmiany natury znali;
On deszcz oznajmia, pogodę wróży,
Mówi o słocie, burzy, lub fali.”
„Jakim sposobem?” „Ot ten płyn biały
Gdy się podniesie w rurce do góry,
Jest zawsze znakiem pogody stałéj;
Spada, wnet deszcze spływają z chmury.”
„Dziwne doprawdy!” „Są dziwy w świecie
Których nie pojmie twój umysł młody,
Lecz gdy wyrośniesz kochane dziecię,
Ja ci wyjaśnię cuda przyrody;
A teraz dodam że człowiek może
Innemi środki w nagłéj potrzebie
Zbadać sfer górnych jasne przestrzenie,
Przeczuć deszczowe chmurki na dworze:
Kierunek wiatru, ruch listka, trawy,
Spokojność żabek, jaskółek loty
Stanowią zwykle pewne objawy
Stałéj pogody lub dżdżystéj słoty.”
„Czyliż tak bardzo na tém zależy,
Ażeby zbadać co będzie jutro?
Pogoda — w lekkiéj chodzę odzieży,
Zimno — przywdziewam na siebie futro;
Deszcz — siedzę w domu, dzień jasny, ładny
Biegnę na łąki, pola i łany:
Słowem nie widzę potrzeby żadnéj
Zgadywać naprzód powietrza zmiany.”
„A rolnik, córko? czyś zapomniała
Czém jego praca, mozoł, zachody;
Przy nich deszcz, słota, pogoda stała,
Stanowi pomoc albo przeszkody.
Znając uprzednio wszystkie koleje
Przez jakie przejść ma niebieska sfera,
On orze, kosi, młóci lub sieje,
I z plonów swoich pożytek zbiera.
Ta więc wiadomość potrzebna bardzo
Tym których rolna zajmuje praca,
A choć próżniacy często nią gardzą,
Lecz ona ludzi czynu wzbogaca.
Pilne, posłuszne, potulne dziatki
Które czczą cnotę, Boga się boją,
Idąc za radą Ojca i Matki,
Pełnią jedynie powinność swoją;
Kto zaś się chełpi z najmniejszéj rzeczy
Jaką dokonał, ten winą własną
Przez samolubstwa wadę niweczy
Cennych przymiotów skarbnicę jasną, A ludzie temu dziwią się bardzo, Gdyż pyszałkami wszyscy dziś gardzą.
Adelka była panną rozsądną,
Cichą, spokojną i nienatrętną,
Wyrozumiałą, stateczną, rządną,
Skorą do pracy, do nauk chętną;
Czy to przy lekcyi czy wśród zabawy
Nikt się nie zdołał na nią użalić,
Ale cóż z tego, gdy własne sprawy
Miała obyczaj sama pochwalić, I skutkiem tego straciła sposób Zyskać uznanie u starszych osób.
„Zwykle,” mawiała, „trudny początek
Do nauk, mnie zaś wszystko tak składnie
Idzie, bom pilna: patrzcie co piątek,
A jak ćwiczenie zrobione ładnie!
Wyręczać Mamę praca niezmierna,
Lecz czyż się lenię, powiedzcie proszę?
A przytém jestem tak miłosierna,
Ostatnie biednym oddaję grosze, Bo wspierać bliźnich zawsze przyjemnie... Winniście wszyscy brać przykład ze mnie.”
Pewnego razu, było to wiosną,
Poszła na łąkę rwać wonne kwiatki;
Patrzy — tam fiołki wśród trawy rosną:
„Ah, ja z nich zrobię bukiet dla Matki!”
Złożyła, niesie: „Dar méj córeczki,”
Zawoła Mama, „przyjmę z ochotą:
O ja tak lubię wonne fiołeczki!”
„Za co?” „Bo skromność wielką jest cnotą, Bo przy uroku jéj tajemniczym Wszystkie przymioty stają się niczém.”
„Skromność?” zapyta. „Tak, moje dziecię:
Tulipan pyszną przybiera postać,
Lewkonja z dumą wstrząsa swe kwiecie,
Róża królową kwiatów chce zostać,
A choć kwiat każdy ma swe zalety,
Ten wonią wabi, ów krasą błyszczy,
Wszystkie ich dobre strony niestety
Chęć samolubstwa tłumi i niszczy; Jeden się fiołek kryje w zieleni, Więc też człek skromność fiołeczka ceni.”
„Prawda!” zawoła z wstydu rumieńcem,
Kryjąc w swe dłonie twarzyczkę łzawą,
„Źle własnych zasług zdobić się wieńcem,
Trzeba zostawić innym to prawo.
Ów fiołek co się przed ludzkiém okiem
W zielonej trawie skromnie ukrywa,
Stokroć piękniejszym zdobny urokiem
Niźli w swéj krasie róża chełpliwa; Więc i ja ceniąc te skromne kwiatki, Pragnę być fiołkiem w bukiecie Matki.”
LXXXIII.
Szanujcie czwarte przykazanie.
Chociaż to bywa niezmiernie rzadko,
Jednak się czasem zdarza na świecie,
Że w chwili szału przed własną Matką
Ciężko zawini niedobre dziecię.
A jeśli jeszcze miasto na winę
Szukać w pokorze uniewinnienia,
Zmarszczy swe czoło, nastroi minę,
Wtedy są straszne Matki cierpienia: Ona wie bowiem jak karze bardzo Bóg tych, co radą Matczyną gardzą.
Znałem dziewczynkę z piękném obliczem,
Zdobną w tysiące przyrody darów,
Ale wszak wabne kształty są niczém
Gdy duszę szpeci zły jaki narów...
Otóż dziewczynka o któréj mowa
Była niegrzeczną dla starszych osób,
I bardzo często przestrogi słowa
W nieprzyzwoity przyjęła sposób, A nawet były takie wypadki, Że nie słuchała własnéj swéj Matki.
Pewnego razu, gdy z gniewu chmurką
Powstała na swą Ciotkę kochaną,
Matka jéj rzecze: „Zobaczysz córko
Że ciebie wszyscy kochać przestaną.”
„Niech nie kochają — mnie bardzo mało
Na tém zależy...” mruknie półgłosem...
A Matka słysząc mowę zuchwałą,
Westchnie nad przyszłym córki swéj losem, I dwie łzy bólu jak dwie kropelki Spłyną powoli z rzęs rodzicielki.
Wtém jakaś ręka z cicha otworzy
Drzwi pokojowe i u podwoi
Zjawi się starzec: to sługa Boży,
Poważny kapłan na progu stoi.
„Cóż to?” zawoła: „jaka sromota!
Dziecię zuchwałe, Matka spłakana;
Gdzież tu jest miłość, wiara i cnota?
Gdzież wypełnienie przykazań Pana? Czcij twych rodziców — to prawo Boga, To wiekuista zbawienia droga.
Choć często w życiu smutno dnie płyną,
Źle gdy z ócz dziecka struga łez leci,
Lecz stokroć gorzéj, wierzaj dziewczyno,
Gdy własna Matka płacze na dzieci;
Bo stróż spraw ludzkich, anioł niebieski,
Który występku pogardza trądem,
Kładzie na szalę matczyne łezki,
By je przed Boga postawić sądem... A gdy nie stanie szału omamień Każda łza w ciężki zmieni się kamień.”
Na głos ów wieszczy lice dziewczęcia
Spłonie rumieńcem: drżąca, wzruszona,
W cnéj opiekunki padnie objęcia,
Tuląc swą głowę do Matki łona:
„O ty najdroższa ma rodzicielko,”
Wyjęknie z wstydem twarz wznosząc łzawą:
„Przebacz błąd córce — wina jéj wielką,
Lecz ona grzech swój zmaże poprawą; Wtedy cień zniknie, a gorszkie łezki Zmienią się w rosę łaski niebieskiéj.niebieskiéj.”
LXXXIVLXXXIV.
Ogródek.
Mam własny ogródek, a co w nim jagódek, Wisienek, śliw, jabłek i grusz!
A jakie tam kwiatki, stokrocie, bławatki, A ile konwalii i róż!
Nie wielkie to cacko: szpadelkiem i gracką, Ja z chwastów oczyszczę go wraz,
Wypielę kwiateczki, podleję grządeczki, I wszystko się ruszy na czas.
O, ładnież tam, ładnie! a kiedy dészcz spadnie, Spłynąwszy w kroplisty wód prąd,
To trawki i zioła zielenią do koła, A kwiatki się barwią wśród grząd.
Mam także maliny, porzeczki, jarzyny, Kapustkę, groch, marchew i mak,
Kto o co zapyta, wszystkiego do syta, Niczego w ogrodzie nie brak.
Nastanie wnet lato, ja idę wraz z Tatą, By ogród pokazać mu swój,
I wołam radośnie: „Co tylko tu rośnie, To własna ma praca i znój!”
„Chwalebnie jest bardzo, gdy dziatki nie gardzą Ciężkiemi znojami swych rąk,
Lecz ceniąc te trudy, trza zająć się wprzódy Nauką, co płynie nam z ksiąg.”
Tak Ojciec zagadnie. „O, ja dziś dokładnie Spełniłem książkowy swój trud;
Zbudziłem się rano, by z lekcyą zadaną, Nie było kłopotu, ni żmud,
Zrobiłem zadanie, odbyłem czytanie, Rachunki skończyłem téż wraz,
I jestem gotowym, zaręczam mém słowem, Znaleźć się jak trzeba wśród klas.”
„Wybornie, mój synku: gdyś dzielnym w uczynku, Gdy w trudach podjętych jest ład,
To wtedy do woli, twój Ojciec pozwoli, Uprawiać ci ogród i sad.sad.”
LXXXV.
Brzydki sen.
Raz pan Maciéj Werydyka,
Sąsiad, zasiadłszy przy stole,
Zagadł pewnego chłopczyka,
Co tam uczą dziatek w szkole?
Ignaś próżniak jakich mało,
Nic nie umiał — więc ukosem
Spojrzy, i z miną nieśmiałą
Mruknie parę słów pod nosem.
„Jak? nie słyszę?” sąsiad rzeknie,
„Wszakże trzeba abym wiedział,
Czy nauki poszły pięknie,
I coś tam w klasie wysiedział?”
Więc się pyta o to, owo,
Ale gdzie tam! trudna rada:
Chłopiec tylko kręci głową,
I trzy po trzy odpowiada.
„Osiołkiem jesteś i basta!”
Zawoła pan Werydyka.
„A gdy taki leń wyrasta,
To go stawią u żłobika,
Karmią trawą, dają siano...”
I to rzekłszy drżąc od sromu,
Z twarzą groźną, zagniewaną,
Trzasnął drzwiami, wyszedł z domu.
Chłopiec zasiadłszy na ławie,
Gdzieś w kąciku, myśli sobie:
O obroku, sianie, trawie,
O wędzidle i o żłobie...
Wreszcie usnął — w chwili owéj,
Gdy rój marzeń pamięć głuszy,
Widzi, że mu z dwóch stron głowy
Rosną dziwnie długie uszy,
A parobek w znojach skory,
Mając pod swą pieczą bydło,
Prowadzi go do obory
I w usta kładzie wędzidło.
Wnet się ocknął zapłakany,
Wyrzekłszy głosem nieśmiałym:
„Ah! Ojcze drogi, kochany,
Jaki ja sen brzydki miałem!”
I opowie. „Sen to mara, ”
Ojciec rzecze — „lecz wiedz dziécię,
Że w snach często bywa kara,
Dla tych co marnują życie.
Trud swój spełnić bądź gotowym,
Porzuć figle, swary, zbytki,
A zaś wtedy, ręczę słowem,
Niepowróci sen tak brzydki!”
LXXXVI.
Ślizgawka.
Ah! jak to jest ładnie,
Gdy w Saskim ogrodzie,
Młódź raźna gromadnie,
Ślizga się po lodzie!
Muzyka najęta
Gra polki i walce,
A chłopcy, dziewczęta,
Dmuchając wciąż w palce
Ze śmiéchem wesołym,
Zacięcie i żwawo
Puszczają się społem,
To w lewo, to w prawo.
Ten leci jak strzała,
Ów kołem wiruje,
Tu panna nieśmiała,
Swych kroków próbuje;
Tam znowu brat z siostrą
Złączyli dłoń z dłonią
I gracko, a ostro
We dwoje tłum gonią.
Ot jeden z młodzieży,
Do figlów snadź gotów,
Wśród skrętów i zwrotów,
Jak długi już leży!
Eh! co tam... powstanie!
Otrząśnie się z śniegu,
A pany i panie,
Stojący na brzegu
Przy stawie w ogrodzie,
Wybuchną wnet śmiéchem,
Bo, że ktoś na lodzie
Padł — jestże to grzéchem?...
Héj naprzód! héj daléj!
Ochoczo, wesoło,
I wielcy i mali,
Ślizgajcie się w koło;
W rozkosznéj zabawie,
Niech każdy pomyka,
Dopóki przy stawie,
Nie zmilknie muzyka,
Aż w końcu nareszcie,
Gdy zapał przeminie,
Za książki się weźcie
W wieczornéj godzinie,
Bo szaléć nie sztuka,
Wszakże to tak łatwo?
Lecz trudy, nauka,
Konieczne wam dziatwo.
Więc daléj, więc społem,
Użyjcie ślizgawki,
A potém za stołem
Siądziecie na ławki.
Niech skronie wam zwieńczy,
Zasługa i praca,
Gdyż bieg lat młodzieńczy,
Już nigdy nie wraca;
Kto zaś się tą chwilką
Przelotną wciąż łudzi,
Pogarda go tylko
Spotyka u ludzi.
LXXXVII.
Pożądany gość.
„Mateczko droga, co się to stało, Żeś dzisiaj taka zajęta?
Ty szyjesz dla mnie sukienkę białą, A strojną jakby od święta!
Ot i wianuszek, a w wianku kwiatki, Barwne śnieżystym swym listkiem:
Pewnie do domu zjedzie gość rzadki, Trza więc pomyśléć o wszystkiem.
Uprzątnę izbę, zniosę doniczki, Ściany umaję zielenią,
Ubarwię obraz w wonne różyczki, Rozścielę dywan przed sienią;
I niech przybędzie gość ów do chatki, Niech stanie w progu domowym,
Ja na przestrogi pamiętna Matki, Serdeczném przyjmę go słowem.”
„Tak, droga córko, przyjdzie do ciebie, Skromną okryty powłoką,
Gość, który mięszka w gwiazdzistém niebie, Wśród sfer błękitnych wysoko,
Aby go przyjąć jako przystało, W gronie niewinnych dziateczek.
Stroję cię córko w sukienkę białą, Na głowę kładę wianeczek.”
„Lecz czém, gdy wejdzie w dom nasz ubogi, Ugości nędzna go chata:
Czyliż biédnego mięszkania progi Zechce przestąpić Pan świata?”
„On o blask nie dba, córko ma droga, Wszystkiem dlań trudy i znoje,
On chętniéj staje u chaty proga, Niż przed pałaców podwoje.
Świątynią Jego serca prostota, Co cichą cnotą promieni,
Nad czczą potęgę, nad urok złota, Więcéj niewinność On ceni.
Pan możnowładny ziemi i nieba, Bóg, co króluje w wszechświecie,
W drobnéj kruszynce utajon chleba. Przyjdzie do ciebie o dziécię;
Więc przystrojona czystości godłem, Z wieńcem róż białych na skroni,
Podejmij gościa gorącém modłem, Splotem dziecięcych twych dłoni,
I mów: nie jestem godną, o Panie. Byś wszedł w izdebkę tę ciasną,
Ale ja wierzę w Twe zmiłowanie, Boś je utwierdził krwią własną.
Chociaż ja m grzeszną wnijdź Panie do mnie, W postaci chleba kruszyny,
Wnijdź zbawco świata, przyjmę Cię skromnie, Pokutą zmyję me winy,
A ukrzepiona łask Bożych zdrojem, Pokutną pełniąc ofiarę,
Rozkrzewię z czasem w serduszku mojém: Miłość, nadzieję i wiarę.”
LXXXVIII.
Wesołość.
„Cóż to za hałasy w sali,
Krzyki, wrzaski, skoki, wrzawa;
Myślałam, że się dom pali,
Lub że w płomieniach Warszawa?”
„Nic takiego tam nie było,
To ja wróciwszy ze szkoły,
Krzyczę, wrzeszczę, że aż miło.”
„A dla czego?” „Bom wesoły.
Z pana profesora łaski,
Mam pięć i pięć na początek.”
„Więc te krzyki, skoki, wrzaski,
Są następstwem owych piątek?”
„Wszakże mi Mama mówiła,
Że płaksami ludzie gardzą,
Że twarz wesoła i miła,
Podoba się wszystkim bardzo?
Ja téż pomnę na przestrogę,
Krzyczę, wrzeszczę, tupię w sali,
Bo czyliż smutnym być mogę,
Gdy mnie pan profesor chwali?”
„Drogi synu, myśl wesoła,
Wahnę rozkoszy uśmiéchy,
Wzrok radosny, jasność czoła,
To młodzieńczéj duszy cechy,
Nie przemieniaj więc ich za nic,
Na mrok, co łzą rosi oczy,
Lecz wesołość pewnych granic,
Niechaj nigdy nie przekroczy.
Wszak ty nie źrebięciem małém,
Które opuściwszy stajnię,
Z jakimś niepojętym szałem,
Bryka tak nieobyczajnie;
Niech zatém owym hałasem,
Synek się mój zbyt nie znęca,
By nie powiedziano czasem,
Że to wesołość źrebięca.”
LXXXIXLXXXIX.
Śmiéch.
Mówiłaś Mamo: sto razy wolę,
Śmiéch u chłopczyka, dziewczynki
Od ust skrzywionych, marsa na czole,
I zasępionéj wciąż minki.
Tadzio się śmieje wieczór i z rana,
Gdy go kto o co zagadnie,
Jednak ja powiem, Mamo kochana,
Że mu z tym śmiéchem nie ładnie;
Jeśli go spytam o to, lub owo,
On z odpowiedzią się waha,
Patrzy zdziwiony, potrząsa głową,
I wnet zaśmieje: ha! ha! ha!
I w każdéj chwili, i w każdéj porze,
Śmiéchem na wszystko odpowie,
Tak, że nikt w domu zgadnąć nie może,
Co w jego sercu i głowie”głowie.”
A Matka mówi: „W młodości kwiecie,
Jaśnieje radość, uciecha,
Nic więc dziwnego, jeżeli dziécię
Wciąż się do świata uśmiécha,
Nic więc dziwnego, gdy wśród rozkoszy,
Zabaw, igraszek, uciechy,
Wesołość, smutek z jasnych czoł spłoszy,
Gdy w gronie dziatek brzmią śmiéchy;
Lecz niepodobna, synu mój drogi,
Do Bożych policzyć darów
Śmiéchu, który się przez złe nałogi,
W bezmyślny przemienił narów.
Kiedy u dziecka głowa jest pusta,
Gdy mu brak zdania własnego,
Ono do śmiéchu otwiéra usta,
Choć samo nie wié dla czego;
A kto zobaczy podobną lalę,
Co tylko śmiać się wciąż umie,
Niechcąc szczegółów badać już wcale,
Zwątpi o jego rozumie.rozumie.“
XC.
Józio, Witoś i Janek.
Józio się wciąż maże, krzywi, Za płacz strofuje go Tatka,
Nikt się jednak mu niedziwi, Gdyż ma dopiéro dwa latka.
Witoś figluje z hałasem, Nie pomnąc na grzeczność, statek,
Za to w kątku stoi czasem, Choć ma dopiéro pięć latek.
Janka za płochość i szały, Nie stawiają wprawdzie w kąty,
Lecz potępia go świat cały, Bo już skończył rok dziesiąty.
Choć źle płakać i figlować, Są względy dla małych dziatek,
Ale trudniéj błąd darować Chłopcu co ma dziesięć latek.
XCI.
Mazgaj.
Jeśli nie wiész, moje dziécię,
Jak to nazywają w świecie
Malca, który w każdéj chwili
Szlocha, płacze, stęka, kwili,
U którego by coś dostać,
Łzy wciąż ronić jest zwyczajem,
To wam powiem, że tę postać Zwą mazgajem.
Mazgaj ledwie z łóżka wstanie,
Ujrzy słońca blaski czyste,
Już mu mycie i czesanie
Z ócz wyciska łzy rzęsiste.
Kwięczy przy lekcyi, przy stole,
Beczy w domu, beczy w szkole,
I choć Mama milczéć każe, Wciąż się maże.
Spojrz na niego — to mi lala!
Nos sterczy nakształt rogala,
Oczy opuchłe, czerwone,
I usteczka wykrzywione;
Mama, która synka kocha,
Pragnęłaby go z ochotą
Wziaść w objęcia, lecz się cofa, Przed brzydotą.
Boć wy wszyscy pewno wiécie,
I chłopaki i dziewczątka,
Jak jest wstrętném takie dziécię,
Które ma postać zwierzątka.
Choćby nawet owym malcem,
Nie rządziły szały, zbytki,
Każdy wytyka go palcem, Taki brzydki.
Lecz wiem, że pod żadnym względem,
Nikt z mych drogich czytelników
Ni dziewczątek, ni chłopczyków,
Nie zmaże się takim błędem:
Każde bowiem grzeczne dziécię,
Wstrętnym gardzi obyczajem,
I nie zechce za nic w świecie Być mazgajem.
XCII.
Dom i szkoła.
Ah, Mamo kochana! ah, drogi mój Tato!
Spotkałem się wczoraj w ogrodzie z Wacuszkiem:
Miał laskę, kapelusz, kołnierzyk z krawatą,
Przy bocznéj kieszeni zégarek z łańcuszkiem;
Ujrzawszy, że idę, natychmiast przystawa,
I z pyszną, dłoń dając, zapyta mnie miną: „Eh! bon jour cher ami! ditez-moi comme çela va?
Czy zawsze w mundurku nad greckiem, łaciną?” „Oj zawsze!” odpowiem westchnąwszy głęboko, A patrząc na niego łzą zaszło mi oko.
„Fi! chodzić do szkoły — a na co? a po co?
Czyż w klassach nauki jedyny jest wątek?
Tam malcy dnie całe się w pracy kłopocą,
By za to otrzymać w nagrodę sześć piątek.
Ja w domu się kształcę, a Francuz mój stary,
Same mi do gustu nauki wybiéra,
I nigdy nie zgani, lecz chwali bez miary,
Źle robię — on zawsze powiada: „ça ira!” Nie łaje za psoty, nie stroni przed farsą, Wołając: „la gaité ne nuit pas mon garçon!
Ja w książkę téż spojrzę z ukosa zaledwie,
Bo co tam pisano przebiegnę wnet luzem,
Zasiadam za stołem z godzinkę, lub ze dwie,
A potém na spacer wychodzę z Francuzem.
I dobrych manierów nabiéram w ten sposób,
Poznając się z światem i jego modami,
A każda z znajomych powiada mi osób: „Vous serez un jeune homme acompli, mon ami!” Stanie się jak mówią, a z dobrą mą wolą, Zobaczysz czym będę na świecie, cher Lolo.”
Tak mówił Wacuszek, a ja wraz pomyślę,
Czy grecki, łacina i inne mozoły,
Z losami młodzieńca związane są ściśle,
By wszystkie nauki brać tylko ze szkoły?
Ja„Ja w domu mój Ojcze pod twoim dozorem
Przy jakim Francuzie co język swój umie,
Mógłbym się ze świata obeznać polorem
A przytém w potrzebnym wykształcić rozumie, Boć przyznaj Ojczulku, że nie jest przyjemnie Gdy taki Wacuszek wyśmiewa się ze mnie.”
„Mój synu,” rzekł Ojciec, „dom dobry dla dziatek
W najpierwszym ich pojęć i wrażeń rozkwicie,
Lecz późniéj gdy one już wyszły z rąk Matek,
Potrzebną im szkoła — bo szkoła to życie.
Ona w nich wyrabia hart ducha wytrwały,
Naucza pokory, złe niszczy nałogi,
Skończenie jéj daje przywilej nie mały,
Gdy u stóp wędrowca tkwią ciernie i głogi; Francyi zaś narzecze, jéj mody, zwyczaje, Powleka nas blichtrem, lecz umu nie daje.
Wacława rodzina oddawna już w grobie,
Sierota wśród zgubnych przykładów wyrosły,
W kształceniu umysłu zostawion sam sobie,
Szedł gdzie go młodzieńcze popędy uniosły.
Nie znając czém zdrowe i jędrne zasady,
Brać przywykł prąd zachceń za życia osnowę,
Za światło nauki blask złudnéj ogłady,
Za wiedzy oznakę formułki światowe. On może, wierzaj mi mój synu, być z wiekiem Czczą lalką w salonie — lecz nigdy człowiekiem.”
„Czego to mój mały łzy twarz twą zalały, I marsik skroń ja sn ą wykrzywił?
Czyś w psotach był skorym, czyś zbłądził uporem, Czy ci się braciszek sprzeciwił?”
„Oj nie to, oj nie to — łez moich podnietą, Jam ciężko mój Tato zawinił:
Jam zrana dziś we śnie, okrutnie, boleśnie, Do śmierci się muszki przyczynił.
Tak było Ojcuszku: śpię sobie na łóżku, Tymczasem coś łechce mi ciało,
Trzask! chlasłem po skroni, i czuję jak w dłoni Jakieś mi stworzonko zadrgało.
Spojrzałem — o Boże! czyliż to być może, Wszak nigdy złym chłopcem nie byłem,
A przecież wpół śpiący, bezwiednie, niechcący Niewinną muszeczkę zabiłem!
Więc płaczę mój Tato, gdyż Pan Bóg nie na to Świat zbarwił darami swojemi,
By mógł kto bezkarnie zadawać męczarnie Stworzeniom, co żyją na ziemi.”
„Ów ciężki twój smutek cnych zasad jest skutek, Tyś dobroć mój synu okazał,
Lecz rozmarszcz swe czoło i spojrzyj wesoło, Boś żadnym się błędem nie zmazał.
Jeżeli jest dziecko, co milczkiem, zdradziecko, Lub nawet z bezmyślnéj pustoty
Zabija owady — złe jego zasady, Gdyż ono zaparło się cnoty.
Tyś jednak bez woli, nie z brzydkiéj swawoli Śmierć zadał biednemu stworzeniu:
Więc muszkę pożałuj, Ojcuszka ucałuj, Boś czysty we własném sumieniu.”
XCIV.
Krzaczek róży.
Lubiła kwiatki Karolcia bardzo. Zawsze nosiła je z sobą,
Bo czyż są takie dzieci co gardzą Cudną przyrody ozdobą?
I miała także różne doniczki Na oknie swojéj komnaty,
A w nich hortensye, lilije, gwoździczki I maki barwne w szkarłaty.
Lecz nadewszystkie kwiatki co miała, Nad krasę skarbów swych całą,
Jedną szczególnie różę kochała, Królowe kwiatów wspaniałą.
Była to róża śliczna i rzadka, Stulistny wieniec ją składał:
Słowem takiego jak ona kwiatka Nie każdy ogród posiadał.
Pewnego razu Karolcia mała Stanęła we drzwiach wesoło,
Lecz gdy na lube kwiatki spojrzała, Rozpacz zmroczyła jéj czoło;
Jak nie rozpaczać, powiedzcie sami, Kiedy pieszczotka kochana,
Ów krzaczek róży wraz z kwiateczkami Legła wpół, wiatrem złamana.
Zdradliwy wicher okno otworzył, Wionął na piękną różyczkę,
Na ziemię słaby krzaczek położył, Potrzaskał w cząstki doniczkę.
Płakała Linka, widział łzy Władek, I mówił do swéj siostrzyczki:
„Czasami bywa taki wypadek Że się zrastają różyczki.”
Ona tymczasem łezki wciąż roni, Bo ciężki trapi ją smutek...
Przeszła godzina, on wrócił do niéj: „Patrz, zobacz pracy méj skutek.
Skleiłem krzaczek, łodyga cała Rośnie w doniczce z swym kwiatem.”
A choć dziewczynka wierzyć nie chciała, Poszła na górę za bratem.
Patrzy, o dziwy — róża jéj rośnie Z ponętną krasy ułudą,
Więc uśmiechnięta krzyknie radośnie: „Braciszku drogi — to cudo!”
Ale zebrawszy myśli po trosze Rzecze: „braciszku jedyny,
Tyś za swe skrzętnie zebrane grosze Kupił różyczkę dla Liny.”
I na jéj licach rumieniec błogi Zachwytem szczęścia promieni:
„Jakżeś ty dobry braciszku drogi, Jak siostra serce twe ceni!”
A Ojciec powie: „błogosławieństwo Nieba wśród progów téj chatki,
Gdzie się tak czule kocha rodzeństwo, Gdzie się miłują tak dziatki!”
Na łąk przestrzeni zielonéj
Rośnie kwiateczków miliony,
Lecz gdy co rano dla Matki
Rwiesz barwne i wonne kwiatki,
Czy pomyślałoś o dziecię
Kto je rozsiewa po świecie!
To Ten co z słońca promieniem
W kielich roślin pożywieniem
Wpływa, co kwiatki podnosi
I dżdżem wątłe zioła rosi;
Ten co ptaszków kształci w śpiewie,
Wiesza owoce na drzewie,
Małym pszczółkom miód udziela,
I pod twą stopą rozściela
Traw kobierzec, a nad głową
Krągli barwę lazurową.
To Bóg, synu mój kochany, BogBóg w miłości niezrównany,
W tworach świata niepojęty,
Wieczny w bycie, w chwale święty.
On króluje tam wysoko
Gdzie nie sięgnie ludzkie oko,
A jednakże w każdéj dobie
On dziecino jest przy tobie,
I oko jego promienne
Siedzi twoje sprawy dzienne,
Patrząc z miłością na ciebie...
A jak tam jest błogo w niebie
W najwdzięczniejszéj nawet mowie
Żaden język nie wypowie.
Wystaw sobie wśród przestrzeni
Jasnych, złotych — świat bez cieni,
Bez chmur błękit, bez skaz słońca,
I rozkosz co nie ma końca,
I o skrzydełkach przejrzystych
Roje aniołków przeczystych,
Które w szczęścia wiecznéj wiośnie
Uśmiechają się radośnie;
A w promieniach jeszcze daléj
Tron Wszechmocnego krysztali.
Czyje oko w tę niebieską
Chwałę strzeli, już się łezką
Żadną bólu nie zamroczy,
Bo ją tylko widzą oczy,
W których wśród żywota drogi
Nie błysł nigdy gniew złowrogi,
Ni złość owych brzydkich dziatek
Co nie chcą słuchać swych Matek.
Tam to twa siostrzyczka mała
Na obłoku uleciała,
A w białych szatach anieli
Skrzydełeczka jéj przypięli,
Uwieńczyli główkę złotą,
I otoczyli pieszczotą;
I dali rozkosz tak czystą,
Że ona drogą gwiaździstą
Płynąc po błękitném niebie,
Wciąż uśmiecha się do ciebie.
O, mój synu, mój jedyny,
Posłuchaj rady Matczynéj,
Nie każ nigdy z winy własnéj,
Twéj duszyczki białéj, jasnéj,
Szałem złości, co gniew budzi;
Kochaj Boga, miłuj ludzi,
Bądź wytrwałym na cierpienia,
Abyś w chwili odrodzenia,
Gdy błękitne twoje oczy,
Wiekuisty cień zamroczy,
I doczesne zgaśnie życie,
Błysł jako gwiazda w błękicie.
XCVI.
Wielkanoc.
Już słońce goręcéj grzeje,
Przybliża się pora wiosny:
Wkrótce dla was zajaśnieje
Dzień szczęśliwy, dzień radosny.
Kucharz w pracy zawsze gracki,
Zamyka się w kuchni na noc,
By piec ciasta, baby, placki: To Wielkanoc!
Uczeń, co był piérwszym w klasie,
Co się trudził zimę całą,
Rachuje sobie w tym czasie,
Ile pracy dlań zostało;
Marzy we dnie, marzy zmrokiem,
Kładąc się do łóżka na noc,
Jakim zalśni mu urokiem, Ta Wielkanoc!
Panienka, która na pensyi,
W naukach była wzorowa,
Bez zachodu, bez pretensyi
Swe książeczki w tekę chowa,
Myśląc: jam lekcye z swobodą
Zdała, ucząc się ich na noc,
Teraz trudów mych nagroda Jest Wielkanoc!
Nawet kilkoletnie dziécię,
Co się nie zna z abecadłem,
Dla którego wszystkiem w świecie,
Dobry kąsek z smaczném jadłem,
Duma, słodkie stojącstrojąc minki,
W każdéj porze, we dnie, na noc,
Jak wyborne te rodzynki, Na Wielkanoc!
Słowem wszyscy: starzy, młodzi,
I chłopczyki i dziewczęta,
Rachują czas co uchodzi,
Myśląc, że już blizkie święta,
A rozchodząc się z wieczora,
Mówią sobie na dobranoc:
Jakaż to wesoła pora, Ta Wielkanoc!
Ja wam jednak powiem dziatki,
Że ni ciasta wypieczone,
Ni łakocie, co tak łatwo
Można dostać na święcone,
Ani wytchnienie po trudzie,
Co kołysze do snu na noc
Sprawia, że się cieszą ludzie, Na Wielkanoc.
Owa chwila wielka, święta,
Owe błogie serc wylanie,
Owa rozkosz niepojęta,
To Chrystusa Zmartwychwstanie!
To cud, co z Wielkiéj Soboty
W Niedzielę spełnił się na noc...
Dla nas więc jak promień złoty Lśni Wielkanoc!
Zatém dziatki moje drogie,
Miasto gnać za złudą marną,
Gdy się zbliżą te dnie błogie,
Wniknijcie w chwilę ofiarną,
Chylcie przy modlitwie czoła,
Mówiąc sobie na dobranoc:
Dziś nadszedł tryumf kościoła, Dziś Wielkanoc!
XCVII.
Wigilja.
Już cień wieczorny zwolna zapada, Słońce zakryte obłokiem
Wkrótce zagaśnie — ah! jakżem rada, Że świat zaciemni się mrokiem.
Co za ruch w domu, szepty, chodzenie, Każdy do zajęć swych zmierza,
Bo jutro Boże jest Narodzenie, A dziś Wigilij wieczerza;
Ja zaś przy oknie samotnie siedzę, Patrzę wciąż, patrzę przed siebie,
I tęskném okiem wśród cieni śledzę, Piérwszéj gwiazdeczki na niebie.
Snop do każdego wstawiono kątka, Stół sianem zstrząśnięto z broga,
Bo ta wieczerza, to jest pamiątka, Przybycia na świat nasz Boga:
W stajni się rodził, wśród żłobu leżał, A w przeddzień kaźni ofiarnéj,
Z uczniami swemi społem wieczerzał, Dzieląc wraz z niemi chléb czarny...
Nakryto stoły — ja wzdycham skrycie, Patrzę, wciąż patrzę przed siebie,
I tęskném okiem szukam w błękicie, Piérwszéj gwiazdeczki na niebie.
Poczciwa Niania szepcze do ucha, Że gaik wnieśli nieznacznie:
Przecudny gaik, niech kto posłucha, Wątpić o prawdzie wnet zacznie.
Na nim tysiące zapłonie świéczek, Złocony orzech zaświéci,
Wyrośnie jabłko, albo pierniczek, A wszystko dla nas — dla dzieci!
O, czekam, czekam, co to być może, Patrzę w okienko przed siebie,
I tęskném okiem szukam w przestworze, Piérwszéj gwiazdeczki na niebie.
Coraz jest mroczniéj — zstęsknionym wzrokiem Szukam wśród czarnych chmur drogi,
Na widokręguwidnokręgu niebios wysokiem, Światełka gwiazdeczki błogiéj.
Błysło coś w górze — to złuda może, Gdyż wciąż tak czarna opona:
Nie — tam coś świéci w górnym przestworze, Wystrzela z chmurki — to ona!
O, już spełnione nasze nadzieje, Patrzcie, o patrzcie przed siebie:
Daléj do stołu, bo już jaśnieje, Piérwsza gwiazdeczka na niebie!
XCVIII.
Wandzia.
Kiedy się rano zbudzi Wandeczka,
Wnet modlitewką Boga pochwali,
A potém zaraz wstaje z łóżeczka,
Bo źle jest leżéć, gdy inni wstali, I pozdrowiwszy rodzeństwo społem, By się posilić siada za stołem.
Przy stole nigdy nie stroi minek,
Na wzór niegrzecznych i krnąbrnych dziatek,
Wié bowiem dobrze, że u dziewczynek,
Co sześć lat skończą, potrzebny statek: Bóg nam codzienny daje kęs chleba, A więc wybredzać w jadle nie trzeba.
Daléj do lekcyi przy Mamie siada,
Przyniósłszy wprzódy książeczkę z sobą,
I z liter różne syllaby składa:
B, a, ba, b, e, be, b, i, bi, b, o, bo... Ucz się Wandeczko, powiada Mama, Byś „Przyjaciela” czytała sama.
Chętnie wypowie różne bajeczki
Każdemu, kto ją poprosi o to,
A o „chorobie” zwłaszcza „laleczki”[1] WierzykWierszyk, wygłasza z wielką ochotą; Autor zaś bajki cieszy się bardzo, Że dziatki jego pracą nie gardzą.
Eużenek Wandzi braciszek mały,
Który lat cztery skończył dopiéro,
Choć bywa z gośćmi czasem nieśmiały,
Do zabaw jednak ma wciąż chęć szczérą, Ona więc jako grzeczna panienka, Składa gry różne dla Eużenka.
A gdy się chłopczyk na nią wykrzywi,
Albo sprzeczając powie co ostro,
Wandzia się temu wcale nie dziwi,
Bo wié, że kiedy starszą jest siostrą, I nie chce aby wynikła zwada, To jéj młodszemu uledz wypada.
Zapłacze czasem, lecz nigdy z krzykiem,
Gdyż wié, że jeśli łza z oczów tryska,
To jéj pokazać nie trza przed nikiem,
By nie otrzymać „płaksy” przezwiska; Z takiéj zaś panny co wciąż łzy leje, Szlochając głośno, każdy się śmieje.
Jeśli jéj Mama powie choć słowo:
Chęć swą wyrazi, wyjawi zdanie,
Ona jest w każdéj chwili gotową,
Drogiéj Mateczki spełnić żądanie.
Wié bowiem dobrze jak złe są dziatki, Co rad zbawiennych nie cenią Matki.
Pragnąc iść w ślady grzecznéj panienki,
Chowa w pamięci przestrogi Mamy,
Stara się zawsze by jéj sukienki,
Były czyściutkie, bez żadnéj plamy, Bo jéj wiadomo, że ludzie czasem, Niechlujne dziecko zowią „brudasem.”
Wandzia nie siedzi z ospałą twarzą,
Kiedy się goście bawią rozmową,
Idzie do łóżka gdy jéj spać każą,
Gdyż czuwać w nocy dzieciom nie zdrowo. Zamruża oczki, a anioł w bieli Stoi, snów strzegąc u jéj pościeli.
Kiedy spoczywa grzeczna Wandeczka,
Tuląc z uśmiéchem główkę w swéj dłoni,
Może nie jeden chłopczyk, dziéweczka,
Spyta mnie czemu kréślę wiersz o niéj, Dla czego wolną znalazłszy chwilę, Mówię o jednéj, kiedy was tyle?
Otóż wam powiem, drogie me dziatki,
Wam, którym piszę w każdym numerze
Różne szarady, bajki, zagadki,
Że zawsze grzecznych kochałem szczérze, A chcąc dać z Wandzi przykład dla dziatek, Ten jéj uznania niosę zadatek.
„Co to za cudo! wy nie pojmiecie, Ile w niéj zalet i krasy,
Drugiéj podobnéj pewno na świecie Po wszystkie nie było czasy!
Klarcią się zowie — ile ma latek Nie wiem, gdyż o tém nie gada,
Ale uprzejmość, grzeczność i statek, W najwyższym stopniu posiada.
Cicha, posłuszna, nie wié czém fochy, Czém oczki łzami zalane,
A marudziarstwo, dąsy i szlochy, Są dla niéj wady nieznane.
Złajana, milczy — zawsze w pokorze Każdéj wysłucha przestrogi:
Nikt się na grzeczną gniewać nie może, Widząc ów spokój niebogiéj.
Przytém jest ładna — ale jak ładna, Trudno okréślić słowami:
Kibić jéj wdzięczna, postawa składna, Twarzyczka — lilije z różami,
Na jasném czole błyszczy pogoda, Policzki zdrowiem jaśnieją,
W spojrzeniu słodycz, dobroć, swoboda, A usta same się śmieją.
Kiedy posadzę na swe kolano, Ową pieszczotkę jedyną,
I patrzę w twarz jéj pełną, rumianą, Dzień mi się zdaje godziną;
Kiedy jéj szepnę do uszka z cicha, Jakie tajemne zwierzenia,
A ona do mnie wciąż się uśmiécha, Nie wiem co smutek, cierpienia.
O, bo to cudo! wy nie pojmiecie, Ile w niéj zalet i krasy...
Słowem podobnéj do niéj na świecie Po wszystkie nie było czasy!”
„Cóż to za panna, powiedz córeczko, Tak dobra, miła i słodka?”
„Ah, to jest Klarcia, droga Mateczko, To moja lalka — pieszczotka!”
„Lalka! no proszę — więc trochę skórki, Parę strzęp zszytych igiełką,
Zdołają wzbudzić w sercu méj córki Miłość tak czułą, tak wielką?
Więc przedmiot martwy, bez serca, duszy, Grat, co ma dziatki zabawić,
Co lada chwilę w dłoni się skruszy, Z ludźmi na równi chcesz stawić?
Można z swą lalką igrać do woli, Gdy taka miła, ucieszna,
I pieścić nawet Mama pozwoli, Ale ją kochać — rzecz śmieszna!”
C.
Mój konik.
O, koniku mój wrony — o, cacany, pieszczony, Jakżem wtedy swobodny, szczęśliwy,
Gdy wieczorem lub rankiem, siądę na cię przed gankiem, By pojechać na pola, na niwy.
Zrazu noga za nogą, dążym zawsze wciąż drogą, Potém kłusem, lecz lekko z ostrożna;
A gdzie mostek przy roli, znowu stępo, powoli, Bo tam potknąć koniku się można.
Trzymam pręcik w méj dłoni, nic mnie jednak nie skłoni, Bym go użył kiedybądź na ciebie:
Ty pojmujesz odrazu, dźwięk każdego wyrazu, Wypełniając mą wolę w potrzebie.
Czy to w prawo, czy w lewo, gdzie krzak, kamień, lub drzewo, Ty się zwracasz mijając przeszkodę;
Gdy zaś cmoknę ustami, wnet przebierasz nóżkami; Odzyskując swych ruchów swobodę.
Masz i wady, boć przecie któż jest bez nich na świecie? Więc cię lada drobnostka rozdrzaźni,
Gdy w kotlinie legł zając — mój koń uszkiem strzygając, Drży i parska nozdrzami z bojaźni,
Próżno mówię: ej koniu — toć zajączek na błoniu, On ni groźny, ni straszny, ni srogi...
Ty słów sensu nie łapiesz — jeno parskasz i chrapiesz, Jakby wilki siedziały wśród drogi;
Lecz gdy trzeba z dąbrowy zdążyć przed próg domowy, Objechawszy folwarki na okół,
Ty zazwyczaj powolny, stajesz się wraz swawolny I chcesz leciéć do stajni jak sokoł.
Krzyczę, wołam: „prrrr wrony!” lecz mój konik szalony Rwie się naprzód w zdwojonym poskoku;
Chciałby w biegu swym sprostać skrzydłom ptaka, by dostać Jak najprędzéj w stajence obroku.
„Bąk to owad co się zowie,
I potężny i wspaniały,
Kiedy zahuczy w parowie,
Cichnie przy nim rój pszczół cały;
Pszczółka nie jest niczém więcéj,
Jak muchy większym okazem,
Choć ich brzęczy sto tysięcy,
Bąk je wszystkie zgłuszy razem.”
Tak mówił Franuś do Taty,
Słysząc jak owad brzuchaty
Z hukiem, szumem i hałasem,
Burczał sobie grubym basem.
„Synu!” rzekł ojciec — „wiédz o tém,
Że pszczółka w pracy mozolnéj,
Obdarza nas miodem złotem,
A bąk huczyć tylko zdolny;
W świecie także bardzo często
Cichych prac maleją czyny,
A leń z miną szumną, gęstą,
Zbiera niesłusznie wawrzyny.
CII.
Dwaj bracia.
Często z postawy nie z czynów
Wydajem sąd nad człowiekiem;
Dwóch było u Matki synów,
Dwóch bliźniaków równych wiekiem,
Lecz co dziwna, choć bliźnięta,
Byli jakby z obcych osób:
Janek miał śliczne oczęta,
Staś ciął zyza w brzydki sposób,
Janek wyrósł prosto, ładnie,
Tak, że patrzyć aż nań miło,
Staś wykrzywiony szkaradnie,
Trzymał się zawsze pochyło.
Matka obydwóch kochała,
Ale ludzie w każdéj chwili,
Wielbiąc w Janku piękność ciała,
Pieszczotami go darzyli:
Jemu wszystkie skarby świata,
Jemu cześć, zaszczyt, znaczenie,
Jemu miłość — a dla brata
Tylko litosne spojrzenie!
Chcecież wiedzieć co się stało,
W wyniku życia zwodniczym?
Staś czynów zasłynął chwałą,
Piękny Jan pozostał niczém.
A dla czego? bo z goryczy
Płynie praca i zasługa:
Zawód lepszy od słodyczy,
Piérwszy wzmacnia — gubi druga.
Janka witał świat pokłonem,
On więc sądził, że jest cudem,
Staś znów widząc się wzgardzony
Zdobył imię własnym trudem.
Gdy bracia i siostry skończyli zadania,
Które się spełniają codziennie za szkołą,
Biegniemy na taras, a Władek i Frania
Nuż składać w grach różnych uciechę wesołą;
A gier tych jest tyle, a każda tak miłą,
Że koncept się jakoś od razu nie klei:
Ta dobra, ta lepsza, téj jeszcze nie było...
Ot wiecie — sprobujmy je wszystkie z kolei, Każdą zaś zabawę poznawszy dokładnie, Zobaczym, która nam do gustu przypadnie.
Nasamprzód zaczniemy grać w myszkę i kotka,
Weźmiem się za ręce i staniem do koła,
We środku postawim małego Dolotka:
Franusia ma chwytać — zobaczym czy zdoła...
„Uciekaj!” „Psik kocie!” „Uchwycę!” „Nie damy!”
”Już trzyma!” „ Nie jeszcze!” „Dopędzi!” „Gdzież znowu,
Wszakże się w obronie wybornie trzymamy,
Więc myszka kociego uniknie połowu.” „Schwytany Dolotek!... bierz fancik z braciszka: I grajmy na nowo — kto kotek? kto myszka?”
„Nie, lepiéj w pastora — czém jesteś łaskawca?”
„Doktorem: on krawiec, a ona szewcową..”
„Co mówisz?” „Gdzieś była?” „Ja byłam u... krawca.”
„Daj krawcze fant zaraz i zacznij na nowo.”
I wciąż tak wędrujem od szewca do szklarza,
Od szklarza do praczki, od praczki do dziada
I każdy te same wyrazy powtarza,
A nic się mądrego z tych rozmów nie składa;
Grajcie więc gdy chcecie — ja powiem wam szczérze, Że przy téj rozrywce chęć do snu mnie bierze.
Sprobujmy w cenzurę — ty siadaj, obchodzę...
Ot różne ploteczki ze świata przynoszę;
Byłem na trzech balach, wstąpiłem po drodze,
Co o nim mówiono, posłuchaj pan proszę:
Jeden rzekł, że pan wart otrzymać pochwałę,
Drugi znów, że z pana filucik jest wielki,
A trzeci, że dałby za pilność ci pałę,
Czwarty zaś nakoniec, że lubisz figielki... Skończyłem.”„Skończyłem.” „Ten co mi o pale powiedział, Niech wstanie — on będzie na miejscu mym siedział.”
„Eh! dajmy już pokój, bo zawsze obmowa
Jest rzeczą naganną: gdy zganić wypadnie,
To potém powoli od słowa do słowa
Może przyjść do sprzeczki, i będzie nie ładnie.”
„A w ślepą nam babkę czyż zagrać nie można?”
„Do żartów nad biédnym, czy kto z nas ma prawo?
Udawać ciemnego jest zawsze rzecz zdrożna:
Ślepota kalectwem, nie płochą zabawą.„zabawą.” „Więc pomyśl, więc poradź siostrzyczko ma złota, Co począć, gdy taka do zabaw ochota?”
„Już ja wam poradzę: ot mała książeczka,
W niéj cudne obrazki, podróże, powieści:
Nie jedna wam utkwi w pamięci bajeczka,
Nie jeden się szczegół w wspomnieniu pomieści.”
„Ah! jakież to śliczne! — nie chcemy cenzora,
Co wszystkich wyśmiéwa i wszystkim przygania,
Ni kotka i myszki, ni pana pastora,
Ni babki, co chustką swe oczy zasłania,
Boć z wszystkich rozrywek jakie są na świecie, Najlepiéj książeczką zabawi się dziécię.”
CIV.
Dziwna choroba.
„Moja Zosiulku, ja ci powiadam,
Że do poprawy wielka już pora,
Znowu się dzisiaj skarżyła Madame
Na twą niepilność.” „Mamo, bom chora:
Jabym siedziała wciąż nad książkami,
Ale poradzić nie umiem sobie,
Gdy chcę pracować, wnet oczy łzami
Się zalewają — i nic nie robię.
Pióra, zeszyty, papiér, atrament,
I wszelkie inne nauk przedmioty,
Czynią w méj głowie tak wielki zamęt,
Iż mi do trudów braknie ochoty.”
A Mama rzeknie: „Może to przesyt
Ze zbytku w jadle — spróbuj dyety.”
„O nie! mam zawsze wielki apetyt,
Mnie tylko szkodzą książki, kajety.”
„Dziwna choroba! Choć się nie zdarza
Widziéć tę słabość u starszych osób,
Należy jednak przyzwać lekarza,
Może on na to wynajdzie sposób.”
Zjawił się doktór — w piersi popukał,
Spytał czy Zosia pilna i grzeczna,
Zobaczył język, pulsu poszukał,
I rzekł: „Choroba to niebezpieczna,
Zwłaszcza u dzieci; kiedy napadnie,
Którą panienkę, albo téż chłopca,
Wszystkie nauki idą nie ładnie
I każda praca bywa im obca.
Wciska się zwykle do szkolnych ławek,
Między ospałych leniuchów bractwo,
Lub zwolenników płochych zabawek,
A ta choroba zwie się „próżniactwo.”
Oto recepta: przez godzin cztery
Codziennie pisać, czytać, rachować,
Robić ćwiczenia, składać litery,
Lalki zaś w szafę głęboko schować.
Jeżeli chora poczuje dreszcze
Wstrętu do pracy, na sam początek
Należy trudy podwoić jeszcze;
Gdy zacznie ziewać, postawić w kątek.
W razie jeżeli te wszystkie środki
Nic nie pomogą, wtedy potrzeba
Usunąć ciastka, cukry, łakotki,
I dać na obiad suchy kęs chleba.”
Do słabéj Zosi kuracyę ową
Zastosowano téj saméj doby,
A w skutku leków panna jest zdrową
I nie ma wcale dziwnéj choroby.
CV.
Sprawunki.
Była to sobie niewiasta zgrzybiała,
Liczono jéj coś z osiemdziesiąt latek,
Nikogo z bliższéj rodziny nie miała,
Więc tęskno było staruszce bez dziatek.
„Ha!” myśli wtedy, „jestem samą jedną:
Gdyby tak przybrać za własne swe dziécię
Jaką siérotkę uczciwą, a biédną,
Toby mi było weseléj na świecie.
Posiadam gdzieś tam krewnych biédnych bardzo,
Napiszę do nich, aby mi oddali
Jednę z swych córek — oni nie pogardzą
Taką ofiarą, co los ich ustali.”
Zatém staruszka rozpisała listy
Na wszystkie strony z wzmianką odpowiednią,
I chęć jéj skutek zwieńczył oczywisty,
Gdyż aż pięć dziewcząt zjawiło się przed nią.
Pięć, to za wiele! jednak prym dać trudno,
Kiedy z nich każda ma wdzięk tak układny,
A jeśli która mami miną złudną,
Jakąż tu wybrać, gdy się nie zna żadnéj?
Myśli więc, myśli, i powie nareszcie:
„Moje panienki, dziś jest dzień odpustu,
Dam wam po rublu, by każda z was w mieście
Mogła zakupić sobie coś do gustu.”
Uradowane hojnością dziéweczki,
Pobiegły wszystkie z pieniędzmi do miasta,
Gdy zaś przyniosły swoje sprawuneczki:
„Coście kupiły?” zapyta niewiasta.
„Ja,” rzecze piérwsza — „nabyłam korale,
Takie przepyszne, okrągłe, różowe.”
„Ja znów, najświéższe paryzkie żurnale,”
Objaśni druga — „by miéć mody nowe.”
„U mnie są wstążki za bezcen kupione,”
Odpowie trzecia — „w przeróżnych kolorach.”
„Ja zaś posiadam chusteczki czerwone, ”
Zakończy czwarta — „o kwiecistych wzorach.”
Ona zaś piątą zagadnie dziéweczkę:
„A ty co masz tam, powiedz moja droga?”
„Nabożną sobie kupiłam książeczkę,
Bym się z niéj mogła pomodlić do Boga.”
„Zacna panienko, chodź w moje objęcia!”
Zawoła wtedy staruszka wzruszona:
I chwyta dłonie skromnego dziéwczęcia,
I ciśnie drżącą do swojego łona.
„Cel życia nie jest bezmyślną gonitwą
Za fraszką, strojem, lub błyskotką marną;
Kto zaś swe sprawy poczyna modlitwą,
Ten pozna drogę żywota ofiarną.
Twa bogobojność, o, kochane dziécię,
Da mi przy schyłku dni jutrzenkę jasną:
Odtąd już sama nie będę na świecie,
Gdyż cię przybieram za córkę mą własną.własną.”
CVI.
Pieszczota Matki.
„Z lubych wrażeń co wolisz, czy szum liści w lesie,
Czy piosenkę pasterza, czy chór ptasząt w gaju,
Czy ranny prąd wietrzyka, co woń kwiatów niesie,
Czy szmer cichy i błogi srébrnego ruczaju;
A może błękit nieba, lub blask zorzy złoty,
A może blade gwiazdki snów twych nieme świadki?”
„O! ja lubię wspaniałéj przyrody pieszczoty,
Ale nad nie przekładam pieszczotę méj Matki.
Czy płyną smugi światła promienistą drogą,
Czy opona chmur czarnych na niebie zawiśnie,
W méj duszy zawsze jasno, rozkosznie i błogo,
Gdy mnie droga Mateczka do piersi przyciśnie.przyciśnie.”
„Piękna to jednak rzecz wynalazki!”
Mówił raz Henryś do Izabelki,
„Często z jednego człowieka łaski,
Ciągnie świat cały pożytek wielki.
Pewien człek, który miał w głowie oléj,
Choć nie był nawet bardzo uczony,
Słysząc szum w garnku wymyślił koléj,
Po któréj lotem pędzą wagony;
Drugi się również popisał gracko,
Bo czerpiąc z sieci pajęczéj wzorki,
Zbudował zaraz fabrykę tkacką,
W któréj się robią płótna na worki,
I kartoniki dla naszéj Niańki,
Perkal dla Mamy, sukno dla brata;
Trzeci puszczając mydlane bańki,
Dmuchnął — wnet balon w górę ulata.
Słuchaj, gdybyśmy co wymyślili,
(Już to ja dawno sobie układam),
Toby dopiéro się zadziwili:
Mateczka, Tato, Ciocia i Madame!”
„A co wymyślić?” „Rzecz jaką nową,
Któréj dotychczas ludzie nie znali,
Tak, aby każdy pokiwał głową
I rzekł: dziś starszych prześcigli mali.
Mam myśl wyborną: sadzą buraki,
Kapustę, marchew, brukwi zagony,
Kiedy więc ziemia ma przymiot taki,
Że wszystko rodzi, niech nam da plony
Z czego innego. Ot zaraz z wiosną,
Po kilka włosków do ziemi włożym,
One w peruki latem urosną,
I wnet fryzyerski zakład otworzym.
Wprawdzie grunt orny nie ludzką czaszką,
Lecz rola może dać to co głowa:
Wezmę od Mamy pomadę z flaszką,
Skropię nią ziemię — i rzecz gotowa!”
„Synu!” rzekł Ojciec — „w myśli dziecięcia
Tysiąc się zachceń tworzy bezwiednie,
A jeźli sięgnie za kres pojęcia
Swojego wieku, to powie brednie.
Twa chęć być mędrszym od starszych osób,
Tylko szyderstwa śmiéch wszędzie wznieci,
Drwić będą z ciebie, bo to nie sposób,
Aby dorosłych prześcigły dzieci;
Niech więc mąż wiedzy, niech człek uczony
Czerpią z doświadczeń twórcze wyniki,
A ty zaś, miasto prawić androny,
Weź się z pokorą do grammatyki.”
CVIII.
Lekcya i obiad.
Są chłopcy na świecie z pogodném obliczem,
Wesołém spojrzeniem, uśmiéchem na twarzy:
Dla takich, choć głodni, obiadek jest niczem.
Dla takich czas leci, choć czekać się zdarzy;
Ja znowu, gdy chwila nadchodzi jedzenia,
Nie mogę usiedziéć na miejscu, niestety,
Przed moim się wzrokiem obraca pieczenia,
Potrawka gotuje i smażą kotlety,
A kiedy obiadu opóźni się pora, To sądzę, żem w ustach nic nie miał od wczora.
Jak gdyby na przekór ta duża komnata,
Gdzie lekcye pobieram z siostrzyczką kochaną,
Nad samą jest kuchnią — ztamtąd więc dolata,
Nęcący zapaszek w południe i rano;
A kiedy profesor poważnym swym głosem,
Mówi nam, jak części zmieniają się mowy,
Ja wtedy przemyślam nad zupką, nad sosem,
Nad smakiem wybornéj pieczeni wołowéj, I często, gdy długo obiadu nie dano, Sam nie wiem o co mnie na lekcyi pytano.
Zaledwie godzina wybiła dwunasta,
I słychać półmisków brzęk w głębi kredensu,
Mów, proś, groź, zaklinaj — nic nie wiem i basta,
A jeśli co rzeknę, to znowu bez sensu...
Więc czekam, więc patrzę, aż serce mi rośnie,
Na drzwiczki od kuchni zkąd wyjść ma Antoni:
„Ah! wazę już niosą!” zawołam radośnie,
A książki, kajety, spadają mi z dłoni. Profesor się gniewa i karci swawolę, Lecz cóż ja mam począć, gdy waza na stole?
Raz kiedy mój Ojciec powrócił z podróży,
On wziął go na stronę, i wtedy półgłosem
Coś oba ze sobą mówili czas duży,
A szepcąc wciąż na mnie patrzyli ukosem.
„Profesor,” rzekł Ojciec — „zmartwiony jest bardzo,
Brakiem twéj uwagi w nauki godzinie:
Źle kiedy dziateczki trudami prac gardzą,
Bo potém za późno, gdy młodość przeminie.”
„Ah, Ojcze, ja chciałbym twych przestróg być godnym, Lecz próżną chęć moja — bo jestem wciąż głodnym.”
„Czyż jeść ci nie dają?” „Mam wszystko co zechcę,
Lecz kuchnia jest blizko, tuż zaraz przy sieni,
Więc miły zapaszek wciąż zmysły me łechce,
I myślę o zupie, befsztyku, pieczeni;
Gdy siądę z książkami, kajetem, za stołem,
A czuję, że w kuchni gotuje się jadło,
To lekcya i obiad mięszają się społem
W méj głowie, i całe zadanie przepadło. O, drogi, kochany, jedyny mój Tato, Daj radę, i powiedz, co robić mam na to?”
„Chcesz rady, pomocy, — więc dam ci lekarstwo,
Słów moich osnowę miéj zawsze na względzie:
Jedyną twą wadą, mój synu, obżarstwo,
Pozbądź się téj wady, a dobrze ci będzie.
Gdy wabi woń kuchni, to w kajet patrz bacznie,
Gdy brzękną talerze, książeczkę przeczytaj,
Gdy waza się bieli, zmruż oczy nieznacznie,
Siedź, ucz się i pracuj — o jadło nie pytaj; A jeśli w tym torze postąpisz choć krokiem, Nikt ciebie już wtedy nie nazwie żarłokiem.
CIX.
Łowienie rybek.
Jakże nieznośny Wawrzynek:
Poszedłem właśnie pod młynek,
Gdyż uczułem wielką chętkę,
Nałapać rybek na wędkę;
Siadłem sobie nad grobelką
I śledzę z uwagą wielką,
Azaliż płoteczka jaka
Nie uchwyci za robaka...
Mija kwadrans, pól godziny,
Wtém nagle z wody głębiny
Spory się okoń przemyka,
I płynie wprost do haczyka,
Chcąc połknąć przedmiot zdradliwy;
Ja nań patrzę ledwie żywy,
Wśród niepewności omamień,
Gdy wtém buch! ogromny kamień
Z wielkim pluskiem w wodę wpadnie,
Ryba myk! i już jest na dnie.
Któż to zrobił jeśli nie ty?
Sameś się przyznał niestety
Do téj sprawki. „Jestem winny,
Jam to zrobił, nie kto inny;
Ale słuchaj — gdyś nad brzegiem
Siadł, śledząc za rybek biegiem,
Ja wciąż po za tobą stałem,
I w przezroczu wód widziałem,
Jak ta rybka nieszczęśliwa,
Zwolna do wędki podpływa,
Nie zgadując swojéj zguby...
O, braciszku miły, luby,
Mówić nawet nadaremno,
Co się wtedy działo ze mną;
Tak mi żal było niebogiéj,
Tak mnie obszedł los jéj srogi,
Żem bez wiedzy, woli, chęci,
Mając tylko w swéj pamięci
Los biédaczki... kamień rzucił...
Teraz, jeślim cię zasmucił,
Przebacz!” Lecz brat wędki ciśnie,
W oczach łezka mu zabłyśnie,
I zawoła do dziecięcia:
„Bracie — tu, w moje objęcia!
O, nie tłumacz się daremnie,
Boś ty więcéj wart odemnie!”
CX.
Jedynasta plaga.
Witoldek choć wciąż pilnie i dobrze się uczył,
Spokoju przez swe psoty nie dawał nikomu,
Każdemu się sprzeciwił, każdemu dokuczył,
Tak, że wszyscy na niego narzekali w domu.
Była lekcya religij: „Jeśli wam nie obcy
Ciąg dziejów, w których przyszłéj tkwi historyi zaród,”
Zapyta nauczyciel — „to powiedzcie chłopcy,
Ile plag Pan Bóg zesłał na egipski naród?”
„Dziesięć!” Witoś odpowie, powstawszy z swéj ławki;
„Dobrze, że się wciąż uczysz pilnie i z uwagą,”
Rzekł profesor — „lecz radzę rzucić niecne sprawki,
Bo inaczéj cię nazwą jedynastą plagą.”
„Bawmy się w gości! Ty będziesz damą,
Która w karecie zjeżdża wspaniałéj
Oddać wizytę — ja będę Mamą,
A synem moim będzie Staś mały.
Ubierz się w suknię, która nad biórkiem
Wisi przy stole, weź chustkę Niani,
Włóż na swą głowę kapelusz z piórkiem
I przybądź do nas jak wielka pani.
Cóż to, nie wchodzisz?” „Helciu, nie mogę
Postąpić kroku po tym dywanie:
Długa się suknia wplątała w nogę,
Pomóż, bo zrzucę z siebie ubranie.”
„Czyliż kto widział, aby w swe suknie,
Wchodząc plątały się modne damy!”
Starsza siostrzyczka młodszą ofuknie:
„No, już pomogłem — teraz czekamy.”
Czując, że nic ją wstrzymać nie zdoła,
Mała Ludwinia jak bomba wpadnie
W pląsach i skokach: „A co?” zawoła,
Spojrzawszy w lustro — „wszak mi tak ładnie?”
„Czy téż w ten sposób panią się wita,
Jeśli przyjeżdża kto z wizytami?”
„A jak?” nieśmiało Ludka zapyta...
„Trzeba powiedziéć: Bon jour chere amie!
Nikt się ubiorem swym téż nie chwali,
Lecz wszedłszy kiwnie z daleka głową,
Włoży szkło na nos, spojrzy po sali,
I pocznie wszystkich bawić rozmową:
Co tam na dworze, czy dészcz wraz z błotem,
Czy téż pogoda? Co słychać w mieście?”
„O, ja tam mówić nie umiem o tém.
Niechaj się Stasio odezwie wreszcie.”
„Co, jaki Stasio? proszę mi syna
Tak nie nazywać.” „Ależ Helenko...”
„Jam nie Helenka, ale hrabina!”
Przerwie jéj gniewnie machnąwszy ręką...
Lucia w płacz: „Co mi to za zabawa,
Jeźli ja brata, siostrę milutką,
Zwać po imieniu już nie mam prawa,
To wolę zostać napowrót Ludką!”
„Pfe, wstydź się — jesteś dzieckiem upartém,
Co sprawia tylko w domu ambaras,
Wszakże to wszystko robimy żartem,
A ty do serca żart bierzesz zaraz;
Nie będę nigdy z tobą się bawić,”
Doda zmarszczona i nadąsana,
„Wolę cię odtąd w kątku zostawić,
Siedź-że tam sobie choćby do rana.”
„A cóż to za ton groźny i ostry!”
Zawoła Ojciec z gniewném obliczem:
„Helcia niegrzecznie mówi do siostry,
Chociaż Ludwinia niewinna w niczém.
Bawić się w gości wprawdzie nie szkodzi,
Na tę rozrywkę chętnie pozwolę,
Bo nic dziwnego, że czasem młodzi,
Chcą choćby żartem grać starszych rolę;
Lecz kiedy widzę, że chcesz powstawać
Na jéj prostotę, to mi boleśnie:
O, niech nie umie lepiéj udawać,
Dar ten zdobędzie i tak zbyt wcześnie!”
„Jakże niezgrabni są ci służący,
Doprawdy, przykro patrzyć się na to:
Ten talerz zbije, ten stół potrąci,
Ów znów rozleje szklankę z herbatą.
O, Mamo, będę ci bardzo wdzięczną,
Jeżeli przyjmiesz moje usługi:
Jestem we wszystkiém niezmiernie zręczną,
Tak zgrabnéj jak ja nie znajdziesz drugiéj;
Osiągniesz ze mną wszelkie wygody, Bez żadnéj szkody.”
„Helenko droga, chętnie przystaję
Na twą ofiarę — co żądasz zrobię:
Lecz mówiąc szczérze, mnie się wydaje,
Że nazbyt wiele sądzisz o sobie.”
„O, nie, bynajmniéj, Mateczko złota,
Nie byłam nigdy zarozumiałą:
To jest najszczérsza tylko ochota,
Dać ci spokojność pomocą małą,
I dla sług, którzy pójdą mym śladem, Stać się przykładem.”
Mówiąc to, pędem pójdzie na ganek,
Chcąc nabrać wody — ślizgo na ścieszce,
Więc pada zbiwszy o ziemię dzbanek,
I z zawstydzonéj śmieją się jeszcze.
Po chwili Mama przynieźć kazała
Do kuchni zapas jajek Helence,
Lecz myszka, która w koszu siedziała,
Hyc! w same oczy biédnéj panience.
Upuszcza koszyk, a jajek krocie, Tłucze się w błocie.
Jedną rzecz zniszczy, drugą uroni,
Bo zawsze coś jéj nagłe przeszkodzi...
A Mama wtedy tak rzeknie do niéj:
„Za straty winić sług się nie godzi,
Człowiek czasami bywa niezręczny,
Ale potwierdzi nie jeden świadek,
Że częściéj stratę przy pracy ręcznéj Zrządza przypadek.”
CXIII.
Czém ja jestem.
Gdybym ja małą koteczką była,
Tobym wciąż łapką głaskała liczko,
W ostre pazurki myszki łowiła,
Chlipiąc czasami w kąciku mléczko;
Lecz jam panienką — od pieszczot stronię,
Nie mam pazurków, co drapią zdradnie,
Mléczka nie chlipię, myszek nie gonię,
I wiem, że cudze brać to nie ładnie.
Gdybym ja była małym pieseczkiem,
Tobym przy stole gdy dają jadło
Siadła, i śledząc za kawałeczkiem
Mięska, łykała co pod ząb wpadło;
Lecz jam panienką — wiem, że nałogi
Brzydkie, do złego zawsze prowadzą,
Więc słucham przestróg Mateczki drogiéj,
I to jém tylko co mi podadzą.
Gdybym ja była małym konikiem,
Który przesadza rowy i płoty,
Tobym wierzgała, a w szale dzikim
Stroiła różne figle i psoty;
Lecz jam panienką — więc nie figluję,
Nie tupię nóżką, i zawsze skromnie
Siadam za stołem — czytam, haftuję,
Słuchając pilnie co mówią do mnie.
Gdybym ja była ptaszkiem skrzydlatym,
Tobym frunęła w górę nad sioło,
I nic nie robiąc wiosną i latem,
Śpiéwała sobie piosnkę wesołą:
Lecz jam panienką — z każdą mi chwilką
Latek przybywa — mnie nauk trzeba,
Bo kto wciąż śpiéwa po gajach tylko,
Ten często nie ma na starość chleba.
Gdybym ja była robaczkiem małym,
Tobym cichutko pełzła swą drogą,
I wątła siłą, nikczemna ciałem,
Zginęła w błocie zdeptana nogą;
Lecz jam panienką — myśl moja sięga
Do gwiazd, do nieba, w przestrzeń daleką,
Zkąd Wszechmocności Bożéj potęga
Spływa Ojcowską na świat opieką.
Nie jestem pieskiem, ani źrébaczkiem,
Ani koteczkiem co ma pazurki,
Ani pełznącym w ziemi robaczkiem,
Ni ptaszkiem, który wzlata pod chmurki;
Jam jest panienką — więc na początek,
Wstąpię w wytknięte nauki ślady,
A nie chcąc wzorów brać ze zwierzątek,
Zaczerpnę w cnotach ludzkich przykłady.
CXIV.
Czas prędko leci.
Czyliście kiedy, kochane dzieci,
Duźi i mali, chłopcy, dziewczynki,
Myślały, jak to czas prędko leci,
Jak szybko życia płyną godzinki?
Wstałyście z łóżek — już lekcyi pora,
Południe, obiad... jeszcze chwil parę,
A wnet zapadły mroki wieczora,
I już noc cienie roztacza szare; Zszedł dzień, a dni tych co nikną z chwilką Trzysta sześćdziesiąt pięć w roku tylko!
Lat trzy lub cztery, dziesięć najwięcéj
Miną, jak jeden dzionek z kolei,
A ot i przejdzie wasz wiek dziecięcy,
Wiek, który tyle daje nadziei;
Będziecie wprawdzie jeszcze dość młodzi,
By czas stracony odzyskać pracą,
Ale młodości trud nie nagrodzi
Chwil, co dziecięcy umysł bogacą, Bo prac pożytki wszystkiem są dziatwo: Najciężéj zacząć — dokończyć łatwo.
Tak jak minęły najpierwsze lata,
Przeminie młodość — wtedy, o dziécię,
Gorszko zapłaczesz, bo czasu strata,
Niczém się nie da zastąpić w świecie.
Wszystko dziś nabyć można za złoto,
Wszystko do kupna prawa swe rości,
Lecz gdzież jest taki, pytam was o to,
Co mógł odkupić lata młodości? Zbyteczne trudy, daremna praca: Miniony dzionek nigdy nie wraca!
Do was więc mówię, kochane dzieci,
Duźi i mali, chłopcy, dziewczynki:
Pomyślcie jak to czas prędko leci,
Jak szybko życia płyną godzinki...
Więc nie marnujcie najpierwszych łatek,
Nie traćcie drobnych chwilek jałowo,
Bo ten wasz mały, dziecięcy światek,
Jest w swym zawiązku bytu osnową, Bo dobre ziarna zasiane wiosną, W plon się przy schyłku życia rozrosną.
CXV.
Moja rodzina.
Niektóre dziewczynki wciąż pragną uciechy,
Spacerów, przejażdżek, i tęsknią do świata,
Gdzie w gronie wesołém grzmią gwary i śmiéchy,
Gdzie zachwyt z ponętą rozkoszy się splata;
Ja tego nie żądam — ja z moją rodziną
W zaciszu domowém czas spędzam najmiléj,
Tam lata dziecięce swobodnie mi płyną,
Tam szczęścia doznaję w wszelakiéj dnia chwili. A żyjąc tém życiem spokojném i błogiém, Nie szukam czczych zabaw za chaty méj progiem.
Mam Ojca i Matkę, braciszka, siostrunię,
Brat duży już chłopiec, siostra ma sześć latek,
Mam Ciocię kochaną i dobrą Babunię:
Ot moja rodzina, ot cały mój światek!
Mięszkamy daleko za miastem, pod borkiem,
Gdzie niwy, gdzie pola, gdzie łąki i gaje,
Jest ci tam ogródek i lipa przed dworkiem,
I wody źródlanéj srebrzyste ruczaje; Przy Ojcu, przy Matce, wśród grona rodziny, Mijają rozkosznie dni moich godziny.
Ojciec mnie nie psuje, Mateczka nie pieści,
Lecz słowem zbawienném wspierają me chęci,
A w słowach ich tyle uczucia się mieści,
Żem zawsze je rada zachować w pamięci;
W spojrzeniu rodziców wyrok swój zgaduję,
Pochwałę, naganę, zachętę, przestrogę:
Wzrok spuszczam do ziemi, gdy winę swą czuję,
Uśmiécham, gdy z czynów pochlubić się mogę, A jeźli mnie nazwą córeczką swą drogą, To mi tak na duszy rozkosznie i błogo!
Brat chodzi do szkoły, zna wszystko dokładnie,
Co dzieje się w świecie, co będzie, co było,
Jeźli zaś go Ojciec czasami zagadnie,
To chwili nie tracąc odpowie aż miło!
Lecz chociaż na książkach uczony ogromnie,
Nigdy się nie pyszni z swéj wiedzy przed siostrą,
I zawsze serdecznie odzywa się do mnie,
Nie rażąc postawą nadętą i ostrą. Gdy grzecznie poproszę, zabawy me dzieli, Mem smutkiem się smuci, radością weseli.
A moja siostrunia, choć mała dzieweczka,
Toć istny aniołek, prawdziwa pociecha,
Zapłacze, ja tylko jéj szepnę do uszka:
Bądź grzeczną! i zaraz się do mnie uśmiécha,
I skacze na szyję i głaszcze po twarzy,
I woła, darząc mnie dziecięcą pieszczotą:
Już mi się to nigdy, najdroższa, nie zdarzy,
Już będę cię słuchać we wszystkiém z ochotą. Ja kocham mą siostrę, tak bardzo, tak szczérze, Że zdołam łzy wstrzymać choć na płacz się zbierze.
Ciotunię zajmuje ogródek, śpiżarka,
Wié zawsze co dadzą na obiad, śniadanie,
Ma przytém koteczka, dwóch piesków, kanarka,
Z któremi się bawi gdy czasu jéj stanie;
Czasami pogdérze, pozrzędzi na dzieci,
Namarszczy swe czoło, lecz wkrótce za chwilę,
Ów marsik Ciotuni jak chmurka przeleci,
A ona do wszystkich uśmiéchnie się mile... Tak mile, tak wdzięcznie, tak lubo, tak słodko, Że każdy z nas radby być Cioci pieszczotką.
Babcia znów staruszka, ma pewno sto latek,
O wszystkiém co działo się kiedyś pamięta,
Jest dobrą, serdeczną, łaskawą dla dziatek,
Bo kocha najczuléj swe małe wnuczęta.
W głębi jéj kieszeni są cukry i ciastka,
Suszone owoce, pierniczki, orzechy,
Gdy sięga tam ręką uśmiécha się Nastka,
Ja także choć starsza, dzielę te uciechy; A brat mój dostaje od drogiéj Babeczki: Atlasy, kajety, i śliczne książeczki.
Pod bokiem rodziców w tym dworku nad drogą,
Wraz z Ciocią, Babunią, siostrzyczką i bratem,
Życie me upływa tak lubo, tak błogo,
Że dziwię się dzieciom, co tęsknią za światem,
Co pragnąc spacerów, przejażdżek, zabawy,
Do pustych rozrywek tak chciwie się garną,
I szczęścia szukają wśród gwaru i wrzawy,
Gdy szał ten chwilowy ułudą jest marną, Gdy urok, z którego zdrój pociech nam płynie, Tworząc dni rozkoszy, jest tylko w rodzinie.
CXVI.
Na wsi.
Pod laskiem, nad rzeką,
Za traktem, daleko,
Jest domek malutki,
Rozkoszny, bielutki.
Są w domku okienka,
W podwórzu studzienka,
Ogródek cienisty,
I stawek przejrzysty;
Z topoli aleje,
I pola i knieje,
A kwiatków na łące
Miliony, tysiące:
Tam z Mamą i Tatą
Na wiosnę i w lato,
Mięszkając we troje,
Przepędzam dni swoje.
Gdy zbudzę się zrana,
Wnet wznoszę do Pana
Modlitwę serdeczną,
Bym była wciąż grzeczną,
Bo nauk chęć miała,
Rodziców słuchała.
Podają śniadanko:
Jest kawa z śmietanką,
I chlébek razowy,
I mléczko od krowy;
Skrzepiona na ciele,
Nie myśląc już wiele,
Wyfruwam jak ptaszek,
By pośród igraszek,
Pobujać w ogrodzie,
W weselu, swobodzie,
Odwiedzić gaiki,
Gdzie nucą słowiki,
Pozrywać kwiateczki
Dla drogiéj Mateczki...
Lecz czas wciąż ucieka,
A Mama mnie czeka,
Więc biorę książeczkę,
By wydać bajeczkę,
Popisać w kajecie,
Gdyż ludziom na świecie
Nauka konieczna,
I tylko niegrzeczna
Dziewczynka się szczérze
Do pracy nie bierze.
Tak wdzięcznie, tak mile,
Mijają mi chwile,
Że każda minutka,
Zdaje się za krótka;
A kiedy nasz Janek
Wniósł wazę na ganek,
I zupa na stole,
To myśléć już wolę,
Że sługa nasz stary
Posunął zégary,
By prędzéj w spokoju
Odpocząć po znoju.
Zjedzono obiadek.
A siwek i gniadek
Za Tatą i Mamą
Czekają przed bramą.
„Do bryczki wsiądź z nami
Pojedziem lasami,
Daleko, daleko,
Na pole, nad rzeką:
Tam stoją szeregiem
Kosiarze nad brzegiem,
Tną żyto kosami,
Zgarniają grabiami.”
O, chwilo szczęśliwa!
Jedziemy do żniwa,
I widzim jak w koło,
Ochoczo, wesoło,
Przy znoju i trudzie
Zwijają się ludzie,
A patrząc się na to,
Powiada mi Tato:
„Córeczko, to praca,
Co kraj nasz wzbogaca!”
Wieczorem o chłodzie,
Pod lipą w ogrodzie,
Gdzie rosną powoje,
Siadamy we troje;
Tak sobie siedziemy,
To i to mówiemy,
A Ojciec w rozmowie
Często mi opowie:
O miastach i krajach,
O różnych zwyczajach,
Jak kiedy co było...
Mnie słuchać tak miło,
Żem zawsze zdziwiona,
Gdy nocy opona
Zakrywa świat cieniem.
„Oj!” mówię z westchnieniem:
„Gdyby się to dało,
Godzinkę choć małą
Przedłużyć wieczora...
Lecz trudno — spać pora!”
Nie zrobię nic na to.
Więc żegnam się z Tatą,
Z kochaną Mateczką,
I daléj w łóżeczko,
Ukryję się na noc:
Do jutra — dobranoc!
CXVII.
Mała gosposia.
Zaledwie skończę swoje zadanie
Z działu historyi lub grammatyki,
I przegram gammy na fortepianie,
Zaraz do ręki biorę kluczyki:
Krzątam się w domu robiąc porządek,
Ustawiam w sklepie butelki z piwem,
Patrzę czy czasem nie ciecze sądek,
Czy przyniesiono kierznię z mleczywem, Potém udaję się do śpiżarki, Dać co potrzebne jest dla kucharki.
Najpierwéj trzeba mięso przeważyć,
Nie uchylając się od mozołu:
Z téj części befsztyk można usmażyć,
A kości na smak wziąść do rosołu.
Tu mąka, kaszka, masło, jarzyny,
Główka kapusty, kartofli miarka,
Łyżka konfitur do legominy,
Zda się, że wszystko ma już kucharka... Teraz niech Basia w piecu napali: Obiad o drugiéj ma być najdaléj.
Potém należy zajrzyć pod murek,
Kędy drób siada po nocach całych,
Tam pewnie stadko czubatych kurek
Naniosło sporo jajeczek białych;
Ot jedno, drugie, trzecie i czwarte,
Blizko pół kopy leży przy ścianie:
Kureczki moje! wyście dziś warte,
Abym wam smaczne dała śniadanie. Cip, cip, cip, do mnie piękne kokosze, Cały wam fartuch ziarnek przynoszę!
Indyczki moim zwabione głosem,
Biegną ze wszystkich stron do podwórka,
A stary indor z czerwonym nosem,
Cyka i gniewnie puszy swe piórka;
Złościć się nie masz żadnéj przyczyny,
Ni stroić dąsów, mości indorze,
Dam wam twarogu i zieleniny,
Ale to zrobię w właściwéj porze, A więc poczekaj głodna gromadko, Niech wprzód nakarmię kureczek stadko.
Wszystek drób syty. Teraz dla Matki,
Kóz i konwalij w ogrodzie narwę,
Ona tak lubi te wonne kwiatki,
Co łączą z wdziękiem ponętną barwę;
Dla Ojca pośród liści i trawek,
Które tam rosną przez cale lato,
Nazrywać trzeba smacznych truskawek:
Jakże rad będzie kochany Tato! Kiedy zaś wszystko urządzę składnie, Znów do książeczki wziąść się wypadnie.
Nauka bowiem w życiu dziewczęcia,
Iść winna zawsze przed gospodarką:
Trzeba wprzód lekcyi skończyć zajęcia,
Potém się trudnić kuchnią, śpiżarką.
Bez wiedzy niéma szczęścia na świecie,
Bo jeźli skutki działań obliczym,
To najpilniejsze w kuchence dziécię,
Wśród społeczeństwa zostanie niczém, A dziéwczę co się nawet wyróżnia Pracą — jest zerem gdy w głowie próżnia.
CXVIII.
Delikacik.
Czyli z was które kiedy widziało
Chłopca o miękkim i wolnym ruchu,
Co to ma niby kości i ciało,
A jednak zda się jakby był z puchu?
Zawsze się krzywi, zawsze narzeka:
To mu zawadza ciasny surducik,
To mu pończoszka szorstka dopieka,
To gniecie nóżkę zbyt twardy bucik.
Jeśli mu owad późnym wieczorem
Brzęczy nad uszkiem: „Mamo kochana!”
Krzyczy — „ja czuję, że będę chorym:
Komar mnie ugryzł — na twarzy rana!”
Jeżeli idąc czasami drogą,
Stąpnie, jak to się każdemu zdarzy,
Na mały kamyk przypadkiem nogą:
„Oj, boli!” woła — „oj, piecze, parzy!”
Jeśli się wietrzyk podniósł nie wielki:
„Brrrr!” płacze, trzęsąc się jakby listek,
Dészczu na nosek spadły kropelki:
„Ah Mamo!” jęczy — „przemokłem wszystek!”
Zabłysło słońce jasnym promieniem:
„Uf, jak gorąco, z żaru topnieję!”
Słowem, dlań życie ciągłém cierpieniem,
Choć świat się cały do niego śmieje.
A wiecież kim jest ów biédny chłopak,
Z miną żałosną i zfrasowaną?
Któremu wszystko idzie na opak:
To delikacik! — ot jego miano.
On jest zdrów, silny, nie zmokły zając,
On tak jak drudzy mógłby w potrzebie
Użyć sił własnych, lecz dogadzając DrodbnymDrobnym wygódkom, rozpieścił siebie.
Tak jest, rozpieścił! i mamiąc ludzi
Jakimś pozorem cierpień zwodniczem,
Rad, że współczucie u wszystkich budzi,
Zmiękł, zdrobniał, zmalał — i został niczém.
O, chłopcy zdrowi i dzielni duchem,
W ślad ten nie wstąpcie, gdyż każdy przyzna,
Że taką lalę trudno zwać zuchem,
A kto się pieści — ten nie mężczyzna!
CXIX.
Egzamen.
W pewnéj szkole pomiędzy pracującą dziatwą,
Był chłopiec co się uczyć nie chciał w żaden sposób,
Ale za to posiadał wymowę tak łatwą,
Że przez nią miał prym czasem i u starszych osób.
Na każde zapytanie bez namysłu chwili,
Odpowiadał co ślina do ust mu przyniosła,
A ludzie, którzy złudy pozorom wierzyli,
Widząc spryt, nie dostrzegli pod tym blichtrem osła;
Zdolność jest, powiadano, a to grunt u chłopca,
Ona kończy wsze sprawy jak w pacierzu amen,
Przy tak rzadkiéj zdolności, choć mu praca obca,
Wytrzyma niezawodnie z chlubą swój egzamen.
Nadszedł popis. „Ile części posiadamy mowy?”
Pyta się pan profesor. „Dwie, z odmiennym głosem:
Wrzaskliwą, gdy hucznemi kto przemawia słowy,
I cichą, kiedy człowiek coś szepce pod nosem.”
„Zapominasz o trzeciéj, ta się w grammatyce
Nazywa bezsensową, tyś wymienił taką:
Teraz mów jakie główne są w krajach stolice?”
„W Anglii Rzym, w Szwecyi Praga, a w Prusach... Monaco.”
„Coraz lepiéj — więc powiedz dobitnie i jasno,
Co to znaczy cieśnina?” „Panie profesorze,
Cieśnina, to jest kącik, w którym bardzo ciasno,
Gdzie się człowiek wsunąwszy poruszyć nie może.”
„Wybornie! a zaś teraz nie ustając w trudzie,
Z nauk cię przyrodzonych zagadnąć wypada:
Do jakiego rodzaju liczą pszczołę ludzie?”
„Do ssących, bo ssie miody, gdy na kwiatach siada.”
„Dosyć już — twych postępów mam obraz dokładny.”
Zakończy nauczyciel spojrzawszy surowo:
„Z czelności znakomity, a z nauki żadny,
Więc zostań bez promocyi i ucz się na nowo.
Wiedza nigdy się sama z siebie nie wytworzy,
Trza ją nabyć; szych każdy od złota wyróżnia:
Źle gdy tępe pojęcie, ale stokroć gorzéj,
Kiedy głowa otwarta, a w téj głowie — próżnia.”
Wy może nie wiécie, że często na świecie Są takie nieznośne guzdrały,
Którym wśród biegania, chodzenia, szukania, Przechodzi bez zajęć dzień cały;
Ciągle są w kłopocie, bo żadnéj robocie Wydołać nie mogą w téj chwili,
Czas mija, a one siadają strudzone, Jak gdyby Bóg wié co zrobili.
Ot pewna panienka, imieniem Helenka, Tak wszystko powoli robiła,
Że w gronie cnych osób mówiono: nie sposób, By ona trud wszczęty skończyła;
A jeden i drugi ujrzawszy jak długi Czas niosła guzdralstwu w ofierze,
Rzekł: „co to za życie!” i cicho i skrycie Westchnąwszy, żałował ją szczérze.
Bo zważcie-no tylko, jak z każdą dnia chwilką, Trzeba się rachować dokładnie,
Jak szybko czas leci, jak źle jest dla dzieci, Gdy stracić im dzionek wypadnie.
Gdy przyszło wstać z łóżka, to owa dziewuszka Godzinę pończoszkę wkładała,
Włożyła, a potém znów z nowym kłopotem, Podwiązek w pościeli szukała.
Chce nadziać staniczek, lecz zginął guziczek; Cóż robić? jak zapiąć sukienkę?
Ot, wbity klin w głowę: śniadanie gotowe! Do stołu wołają panienkę.
Iść trzeba, toć trudno... a twarz jest tak brudną, Nie znały grzebienia warkocze,
Wstyd wielki, bo Janek wybiegłszy na ganek, Wciąż cicho z chłopcami chichocze.
Czas lekcyi nadchodzi, trud czeka — więc młodzi Zasiedli na lawie gromadką:
„Gdzie papiér, stalówki, książeczka, ołówki, Gdzie teka i pióro z obsadką?”
Tak pyta, tak woła, szukając do koła, Helenka zgubionych przedmiotów;
Znajduje, lecz karta w książeczce wydarta, A kajet z ćwiczeniem nie gotów.
Do lasku, do rzeczki, iść mają dziateczki, Lecz wszyscy czekają na dworze,
Bo Helcia rękawki, włożyła do szafki, A znaleźć ich nigdzie nie może;
Znalazła w szufladzie, okrycie więc kładzie: Masz tobie! zarzucił się pasek,
Wszystko jéj z rąk leci, tymczasem już dzieci Pobiegły na spacer pod lasek.
Tak zawsze, tak wszędzie — nie mając na względzie, O ile czas winien być drogim,
Helenka marudzi i w każdym wstręt budzi Nieznośnym guzdrania nałogiem;
Nie dosyć, bo za to i Mama i Tato I starsze osoby i mali,
Domowi i obcy, dziewczęta i chłopcy, Guzdralską Helenkę przezwali.
Uśmiészek na ustach, na czole pogoda, W rozmowie powaga i statek,
Wesołość w spojrzeniu, a w ruchach swoboda, To cechy przykładnych są dziatek.
Najgorzéj, gdy malec z zmienionym humorem, Poddając się fochom bezwiednie,
Nie takim jest rano, jakim był wieczorem, Nie takim o zmroku, jak we dnie.
Że księżyc na niebie odmienia swą postać, To stało się nawet przysłowiem,
Lecz trudno uwierzyć, by chłopczyk mógł zostać, Raz pełnią, raz kwadrą, raz nowiem;
A jednak tak bywa — spójrz tylko do koła, I zobacz co się tu wciąż dzieje:
Tam marsik, tam grymas, tam chmurka wśród czoła, Tam oczko co gorszkie łzy leje.
Henryczek bez troski wstał sobie od rana, Myśl czysta promieni mu lica,
Twarz jego jest jasna, wesoła, rumiana: Czyliż to nie pełnia księżyca?
Za chwilę chce kawy, podają mu mléczko, Chce szaléć, trza uczyć się wiersza,
I zaraz mu w owal przedłuża się liczko, Czyliż to nie kwadra jest piérwsza?
A potém z swą Nianią postąpił nie pięknie, Aż poszła poskarżyć się sługa:
Ot patrzcie, jak jemu twarzyczka wciąż cienknie, Czyliż to nie kwadra jest druga?
Więc idą wymysły i różne zachcenia, Grymasy... już jakie, nie powiem,
A chłopczyk wnet całą swą postać przemienia I z pełni i z kwadry jest nowiem.
Mars osiadł na czole, uśmieszek znikł z liczek, Oczęta ze złości się mrużą,
Spojrzyjcie o dziatki — już mały Henryczek Czerwony jak księżyc przed burzą;
Nakoniec niezdolny rozerwać się niczém, Przybiera postawę ponurą;
Wlazł w kącik i siedzi z posępném obliczem, Jak księżyc co okrył się chmurą.
Że starsza osoba czasami się skrzywi, Że humor jéj nie jest wciąż złoty,
Nikt w świecie się temu bynajmniéj nie dziwi, Gdyż starość ma różne kłopoty;
Lecz jeźli kto takim jest w wieku swym młodym, Ten grzeszy przed ludźmi i Bogiem,
Bo zmiany księżyca natury są chodem, A zmiany humoru — nałogiem.
CXXII.
Ciemna komórka.
O, ja się niczego nie lękam, mój Tato:
Ni pieska, co ząbki wyszczerza na ludzi,
Ni kozła, co brodę ma taką kosmatą,
Ni sowy — puszczyka, co w dzieciach strach budzi;
A nawet czasami jeżeli się zdarzy,
Że kroczy kominiarz wysoko po dachu,
Ja zawsze, choć taki jest czarny na twarzy,
Spoglądam na niego bez trwogi i strachu.
Od boru gęstego bez końca, bez granic,
Nie stronię, choć w lesie są węże, jaszczurki:
Zuch ze mnie, wszak prawda? a jednak ja za nic
Nie zajrzę, mój Ojcze, do ciemnéj komórki.
Wiem, że tam nic niéma, prócz trochy rupieci,
I starych portretów, co skryte są kurzem;
W duchy zaś nikt inny nie wierzy jak dzieci,
A ja mam lat dziesięć, więc jestem już dużym.
Wiem także, że chociaż światełka pogasną,
To żadna rzecz w świecie swych kształtów nie zmieni,
Lecz wtedym szczęśliwy, gdy pięknie, gdy jasno,
Gdy słońce swym blaskiem do koła promieni,
Gdy pośród błękitu na niebie wysokiém,
Znikł z wiatru powiewem posępny cień chmurki;
Dla tego, mój Ojcze, ja brzydzę się mrokiem,
Dla tego od ciemnéj wciąż stronię komórki.
Bóg, synu kochany, gdy piękny świat stworzył,
Z potęgą wszechbytu cudowną, wspaniałą,
Nim na nim zwój roślin, ród zwierząt rozmnożył,
Rzekł: „jasność niech będzie!” — i światło się stało.
I pośród bezbarwnéj, posępnéj przestrzeni,
Którą w kir żałoby krył nocy cień szary,
Wytrysnął z chmur łona pęk złotych promieni,
I szczęścia urokiem zabłysły obszary...
A światłość, co spływa na pola, ogrody,
Rumieniąc w lazurze obłoki i chmurki,
To życie! więc i ty rad darom przyrody,
Odwracasz swe oczy od ciemnéj komórki.
Lecz oprócz światłości, co mroki rozrzedza,
Jest inna duchowa, potężna i wielka:
To światło moralne, to rozum, to wiedza,
To zdrojów łask Bożych najczystsza kropelka.
Wśród trudów książkowych, wśród pracy, wśród czynu,
Wśród znojów, co w pocie spływają znużenia,
Szukaj wciąż tych świateł, najdroższy mój synu,
Jak szukasz wśród nocy dziennego promienia;
Bo gdy wzrok odwrócisz od owéj jasności,
A um twój w nieuctwa okryje się chmurki,
To wtedy w twéj głowie, skarbnicy przyszłości,
Mrok będzie, jak w wnętrzu téj ciemnéj komórki.
CXXIII.
Proszony obiadek.
Zajętam ogromnie, na obiad dziś do mnie Zjeżdżają się goście pospołem,
Potrzeba by jadło do gustu przypadło Przybyłym, gdy siądą za stołem.
Niech tylko jeść zaczną... każda rzecz jest smaczną, A jaką! aż idzie z ust ślinka:
Ostrygi, pasztety, zwierzyna i wety, Likiery, portery i winko.
Sprosiłam sześć osób, toć przecie nie sposób, Dać dobrze, gdy gości zbyt dużo:
Sześć prawie — no, jeszcze i siódmą pomieszczę, Panienki je wszystkie obsłużą.
Zgadnijcie, kto one, te panie sproszone? To lalki! powiem wam do uszek,
No, każda z was sprawą niech zajmie się żwawo, Przypasze do sukni fartuszek;
ZmiartwionaZmartwiona wciąż płaczę w kąciku i szlocham,
Bo lalka choruje — a ja ją tak kocham!”
„Józieczku, córuchno, tak duże dzieweczki,
Co szósty niedługo upływa im roczek,
Powinnyby wiedziéć, że piękne laleczki,
Nie mają ni ciała, ni buzi, ni oczek,
Nie żyją, nie czują, nie cierpią, nie bledną...
Rumieniec ich farbą — umyłaś, znikł zaraz,
Ten powód dziecinny tak zmartwił cię biédną,
Że łezki rzęsiste polały się naraz:
Nie płacz więc, a Ojciec rozsądnéj panience
Zakupi w Warszawie przy blizkiéj kolędzie
Laleczkę rumianą w prześlicznéj sukience,
A ta już z pewnością chorować nie będzie.”
CXXV.
Śmierć lalki.
O! posłuchajcie chłopcy, dziewczęta,
Jak to rozkosze przechodzą z chwilą:
Każdy z was pewnie dobrze pamięta,
Że miałam lalkę dużą... ot tylą!
Codziennie rano zaledwie wstałam,
Budziłam ze snu moją laleczkę,
I zawsze sama ją ubierałam,
Kładąc buciki i sukieneczkę;
Zwijałam loki, czesałam głowę,
Strojąc w czepeczek, wstążki, korale,
A gdy już wszystko było gotowe,
Niosłam panienkę moją na salę.
„Ah, jaka śliczna!” wołali społem
Goście, domowi i braciszkowie,
Kiedy z nią wszedłszy siadłam za stołem,
Słuchając pilnie co każdy powie.
„Ah, jak aż śliczna!” szeptano z cicha,
W błogim zachwycie — „jaki wdzięk ciała:
I tak się lubo do nas uśmiécha,
I suknia na niéj taka wspaniała!”
Ja dumną byłam z mojéj pieszczotki,
Bo nie wiedziałam że wkrótce potém,
W smutek się zmieni ów sen tak słodki...
Ot, łzy mam w oczach, gdy myślę o tém!
Razu pewnego w spóźnionéj porze,
Kiedy już słońce znikło za borem,
Siedziałam sobie z lalką na dworze,
Ciesząc się cudnym wiosny wieczorem;
Wsparłszy swą główkę na mojéj dłoni,
Zdała się słuchać pilnie i bacznie
Wszystko, co z cicha szeptałam do niéj,
I tak mijały chwile nieznacznie.
Słyszę głos Mamy: woła, ja zaraz
Wstaję, chcąc szybko pobiedz w tę stronę,
A ona spada z kolan na taras:
Trzask! pękła główka — wszystko stracone!
Straszny to widok! rozbite usta,
Długie ku ziemi zwisły warkocze;
Macam — tam dziura głęboka, pusta,
I pod palcami coś mi chrobocze!
Podjęłam martwą. Z spuszczoném czołem
Idę do domu: Mama coś gada
O mojéj lekcyi... siadłam za stołem,
A łza za łezką na książkę spada!
Co w książce nie wiem, nie widzę zgłosek,
Wszystkie syllaby w oczach się dwoją,
Tylko ten biédny, rozbity nosek,
Ta dziura w głowie w myśli mi stoją!
Bije dziesiąta, idę do łóżka,
Bo Mama mówi, że już spać pora...
Spać? czyż podobna! twarda poduszka,
Nie, ona miękka — jam tylko chora.
Chora, tak chora: ból piersi tłoczy,
I coś jak kamień na serce padło;
Myślę i myślę, a przed me oczy
Staje strzaskanéj lalki widziadło.
Tam — w ciemnym kącie, kędy kotara
Zwiesza swe fałdy, jest pudło z desek:
W niém niegdyś Ojciec chował cygara,
W niém sypiał późniéj Ciotuni piesek;
Dziś ono puste... Z miną żałosną,
Kładę tam lalkę, zbijam deseczki,
A wykopawszy dołek pod sosną,
Przykrywam ziemią szczątki laleczkilaleczki.
Taki był koniec... Wróciłam sama:
W oczach mych łezki, smutek na czole..
„Cóż ci to, córko?” pyta mnie Mama:
„Co? — lalki nie mam!” „Gdzież ona?” „W dole!”
„Stratę swą czujesz widać ogromnie,
Lecz gdy dam inną, żal przejdzie z chwilką.”
„Ah, Mamo droga, nie mów tak do mnie,
Ja nie chcę innéj — tę kocham tylko!”
„Kochasz? wszakże to kłak, skóra, szmata,
Zszyte igiełką, tam nie ma duszy:
Kocha się Matkę, siostrę, lub brata,
Nie cacko, które lada dłoń skruszy.
O! córko moja, tyle w tym świecie,
Na ludzi spada nieszczęść z nienacka,
Że tylko małe, niebaczne dziécię,
Łzy może ronić nad stratą cacka!”
Pięknie Mateczka mówiła do mnie,
A co, wszak prawda? ja téż słuchałam,
Zaraz na stronie usiadłam skromnie,
Otarłam oczy — i nie płakałam.
Wkrótce mi lalkę kupiła nową,
W jedwabnéj sukni... ot taką dużą!
Tamtę co najmniéj przewyższa głową,
A jakie oczy! same się mrużą.
Lubię ją nawet, czasem popieszczę,
Lecz częściéj cicho w kątku popłaczę,
Łzy, a dla czego?... bo myślę jeszcze
O tamtéj, któréj już nie zobaczę!
„Nie chodź tam, nie chodź, panienko droga, To człek niegodny litości,
To zbój, co zaparł się swego Boga, Zniszczył zdrój świętéj miłości.
Schwytany z nożem, odcierpiał karę Za wszystkie niegodne sprawy,
A opuściwszy więzień pieczarę, Kończy swój żywot plugawy.”
Tak rzekła sługa pewnéj panience, Która się w drogę zbierała,
I z koszem pełnym jadła w swéj ręce, Na progu domu już stała.
„On zły,” odpowie Stasia — „zbrodniarze Nie mogą cnotą się rządzić,
Ale grzeszników Bóg w niebie karze, Nie nam wypada ich sądzić;
I my błądzimy, nie nam należy Złe czyny bliźnich rachować,
On biédny, w strasznéj chorobie leży, Idę nędzarza ratować.”
To rzekłszy poszła panienka drogą, Gdzie staw, grobelka i borek,
A przed lepianką stając ubogą, Zmówiła cichy paciorek.
Otwiéra drżącą dłonią drzwi chaty, Wchodzi do izby nieśmiało:
Tam leży nędznik, który przed laty, Był całéj gminy zakałą.
Strasznie nań spojrzéć: chudy, wybladły, Gasnącym zda się być cieniem,
A dwoje oczów z pod brwi zapadłéj, Ponurém błyszczą spojrzeniem.
„Kto idzie?” jęknie: — „na co i po co Zwiedzać tę jamę złowrogą,
Czemu się ludzie o mnie kłopocą, Gdy ja znać nie chcę nikogo?”
„Posiłek niosę,” Stasia zawoła, „Boś biédny, chory i głodny!”
„Jakiż głos słodki! to głos anioła: Jam tych odwiedzin niegodny;
A z resztą nie chcę! Precz, precz odemnie! Po za grób próżno spoziérać:
Dla mnie noc wieczna, mroki i ciemnie, Jak żyłem pragnę umiérać!”
„O, ja nie jestem aniołkiem z nieba, Jam tylko dziewczynką małą:
Niosę ci trochę mięsa i chleba, Abyś posilił swe ciało.”
„Chleb, kawał mięsa — dobrze wypadło, Żeś przestąpiła te progi...
Prędzéj dzieweczko, dawaj to jadło, Bo mi dokucza głód srogi!”
I jął żarłocznie kęsy pożerać, I rzekł: „dzieweczko ma miła,
Za chwilę przyszłoby mi umiérać, Tyś mnie od śmierci zbawiła.
Dziś jam schorzały z cierpień i nędzy, Dziś ja nie mogę nic zgoła,
Ale po latach — późniéj, lub prędzéj, Twój czyn mą wdzięczność wywoła.”
Minął lat szereg: dziewczynka mała W dorodną pannę wyrosła,
A skarbem serca i wdziękiem ciała, Szczęście rodzinie przyniosła.
Pewnego lata wraz z rodzicami Ruszyła w podróż daleką.
Trzeba zaś było jechać lasami, Co się ciągnęły nad rzeką;
Groźnych tych lasów gęste obszary Nie miały granic, ni końca,
I tylko czasem przez drzew konary Błysł słaby promyczek słońca.
Mówiono nawet cicho po dworach, Że podróżnemu ta droga
Może być zgubną, bo w ciemnych borach Kryła się banda złowroga;
Zgraja rabusiów, ludzi bez serca, Bez wiary w przyszłość po zgonie,
Z których nie jeden srogi morderca Krwią ofiar zbroczył swe dłonie.
Lecz pojechano. Wkrótce za górą Znikła zagroda wesoła,
A noc złowieszcza szatą ponurą Pokryła światy do kola.
Było tam straszno: zewsząd mrok szary, Ciemnia, bezbarwność, milczenie,
I drzew splątanych dzikie konary, Niby grobowe sklepienie.
A w tém gór szczyty, skał rozpadliny, Krzyk groźny powtórzą echem:
Dwunastu zbójów skoczy z gęstwiny, Z szyderstwa straszliwym śmiéchem:
„Naprzód piéniądze, a życie potém!” Krzyczą z wściekłością złowrogą:
„Poznacie śmiałki co to ze złotem, Uboczną puszczać się drogą.”
Chwycą za noże, lecz wódz ich stary Spojrzy i wzniesie swe ramię:
„Precz! — strasznéj ten się doczeka kary, Kto rozkaz dany przełamie;
Precz! — ani jeden włosek z ich głowy Spaść póki żyję nie może;
Daléj więc w lasów dzikie parowy, Schowajcie w pochwy swe noże!”
Znikli jak cienie. „Wy jedźcie śmiało,” Rzecze herszt zbójców z westchnieniem,
„I wiedzcie o tém, że nikt z tąd cało Nie uszedł z życiem i mieniem;
Pomnę, gdym konał niegdyś przed laty Z głodu co szarpał wnętrzności,
Przed progiem biédnéj zbrodniarza chaty Zjawił się anioł litości,
To córka wasza. No, daléj w drogę, By mnie nie skusił blask złota,
Bo ja już lepszym stać się nie mogę, Mnie obcą wiara i cnota;
I wdzięczność, któréj dziś czuję władzę Zniknie przed chucią nikczemną;
Idźcie!... a teraz szczerze wam radzę, Nie spotkać nigdy się ze mną!”
II.
Garbata.
Znałem w Warszawie ja państwa jednych,
Którzy mieszkali tam zimą, latem:
Nie należeli oni do biédnych,
Ale téż los ich nie był bogatym;
On pisał w biurze, ona z swéj strony
Szyła ubiory na obstalunek,
I tym sposobem byt ustalony
Sprawił, że obcym był im frasunek.
Ci państwo mieli córeczkę małą,
A ta córeczka jedyne dziécię,
Stała się dla nich pociechą całą,
Najdroższym z wszystkich skarbów na świecie.
Śliczniutką była Wandzia, jak rzadko,
Gdyż posiadała ruch ciała zgrabny,
Twarzyczkę miłą, wdzięczną i gładką,
I cały układ wzięcia powabny;
Wszystko to jednak byłoby niczém,
Gdyby się przytém uczyć nie chciała;
Bo dla panienek darem zwodniczym
Bez trudu nauk, jest piękność ciała;
Ale Wandziunia pilna w swéj pracy,
Nie idąc nigdy krnąbrności śladem,
Którym zazwyczaj dążą próżniacy,
Była dla całéj klassy przykładem,
To téż ją za to kochała Matka,
Uwielbiał Ojciec, chwalili ludzie,
A ona sobie rosła tak w latka,
Zawsze najpiérwsza przy szkolnym trudzie,
Ah! z jakąż chęcią, o moi mili,
Chciałbym wam nie dać końca powieści,
Jakżebym pragnął przestać w téj chwili,
Nie wspominając o dalszéj treści
Życia dziewczynki... ale niestety!
Często błąd jeden drobny, malutki,
Zniszczy najczystsze w dziecku zalety,
A potém straszne wyradza skutki.
I Wandzia także przy całéj cnocie,
Jaką jéj dobre dały przykłady,
Przy swéj do nauk ciągłéj ochocie,
Nie była wolną od jednéj wady:
Drobną tę wadę, na pozór małą,
Za błąd nie miała dzieweczki Matka,
A nawet wielu gościom się zdało,
Że to jest dowcip i bystrość rzadka.
Zaledwie która z przybyłych osób
Dom opuściła, ona wraz wstaje,
A pomnąc cały wzięcia się sposób
Gościa, wnet jego ruchy udaje;
I żaden szczegół tam nie stracony,
Wszystko co widzi jest dla niéj wzorem,
Ruch, gest, wdzięk mowy, wejście, ukłony,
Umie z wesołym przejąć humorem.
Ten się wciąż jąka, ten wąsa kręci,
Ów znów odkrząka, gdy mówić zacznie,
Ona to wszystko w swojéj pamięci
Śledząc, z uwagą utrwala bacznie,
I tak udaje potém dokładnie,
Że wszyscy głośnym parskają śmiéchem:
Jednak ja powiem, że to nie ładnie,
Gdyż szydzić z ludzi jest wielkim grzechem.
Pewnego razu Wandziunia mała
Skończywszy swoje zadanie w klasie,
Przez Ogród Saski z pensyi wracała
O południowym jak zwykle czasie;
Przed nią aleją szły dwie panienki,
Były jednako ubrane obie,
W brunatnéj barwy szkolne sukienki,
I coś szeptały po cichu sobie:
Jedna ładniutka, kształtna, powabna,
Szła lekkim krokiem środkiem ogrodu,
Druga skrzywiona, szpetna, niezgrabna,
Miała dwa garby, z tyłu i z przodu.
Zaledwie Wandzia spostrzegła biédną,
Nuże z nieszczęsnéj śmiać się dziewczyny,
I za szyderstwa chęcią bezwiedną
Idąc, poczęła stroić swe miny;
A miasto litość miéć nad kaléką,
Drwiła z niéj mówiąc: „Słuchaj panienko,
Czegoż się dźwigasz z tak dużą teką,
Która tam sterczy pod twą sukienką?”
Słysząc te słowa chłopcy stawali,
Lecz zamiast wzgardzić niecną zabawą,
Niby z dowcipu głośno się śmiali,
I na zachętę krzyczeli: — „brawo!”
Biédna garbata wreszcie odgadła,
Jaki cel żartów, co śmiéch ten znaczy,
I przygnębiona straszliwie zbladła,
I dreszcz ją zimny przejął rozpaczy.
„Ah Mamo droga, przeszkódź zabawce!”
Zawoła płacząc do pani jednéj,
Która siedziała na blizkiéj ławce,
„Nie daj im szydzić tak ze mnie biédnéj!
Ja byłam zawsze posłuszna tobie,
W naukach pilna, ludziom uczynna;
Z garbu się śmieją! cóż na to zrobię,
Wszakżem kalectwu swemu nie winna?”
A owa Matka patrząc litośnie
Na łzy córeczki, porwie się z ławy,
I rozgniewana krzyknie donośnie:
„Wstydź się nikczemnéj twojéj zabawy!
I pomnij o tém, że Bóg niebieski,
Będzie pamiętał krzywdę niebogiéj,
Policzy wszystkie kaleki łezki,
I skarze ciebie za ten czyn srogi.
Pójdź ze mną córko — tu, przy swéj Mamie
Znajdziesz współczucie, miłość, opiekę!”
I szybkim krokiem poszła ku bramie,
Prowadząc z sobą biédną kalekę.
Słysząc te groźne słowa Matczyne,
Wniknęła Wandzia w głąb swego serca,
I zrozumiała jak ciężką winę
Popełnia z nieszczęść bratnich szyderca;
Idzie powoli, a piętno sromu
Żalem i wstydem czoło jéj mroczy,
Idzie, a dłonią swą pokryjomu
Ociera łezkę co z rzęs się toczy.
Miesiąc upłynął, kształtna jéj postać
Ku ziemi giąć się powoli zdała,
Jak gdyby kości nie mogły sprostać,
Przy szybkim wzroście, ciężaru ciała.
Próżne łzy Matki i Ojca trudy,
Z ciągłą lekarzy biegłych opieką:
Znikł już ostatni promyk ułudy,
Wandzia zostanie wiecznie kaleką!...
Już się chwytano każdego środka,
Wszystko bez skutku — przechodzą lata,
A owa piękna, kształtna istotka
Na całe życie będzie garbata!
Zkąd taka zmiana, powiem wam dziatki:
Bóg jest najczystszéj miłości Bogiem,
Ale to słowo strapionéj Matki,
Zabrzmiało dźwiękiem strasznym, złowrogiem,
A łzawe echo skargi Matczynéj,
Przebiło niebios oponę szarą,
I tam dosięgło gdzie wszelkie winy,
Ziemskich zdrożności, mażą się karą.
W czasach méj młodości, o! dawno, przed laty,
Gdyż odtąd dni szereg przeminął już długi,
Żył sobie pan jeden w Warszawie bogaty,
Miał żonę, dwie córki, pałace i sługi.
Obiedwie panienki rodziców pieszczotki,
Nieznały co smutek, niepokój, zawody,
Zdrój życia się dla nieb okazał tak słodki,
Że w ciągłém im szczęściu upływał wiek młody;
Lecz wiosny zaranie nie zawsze przedświtem
Dni jasnych się staje wśród życia kolei:
Zalety dziecięce u wzrosłych są bytem
Bez troski — a wady zatratą nadziei.
Dwie małe dziewczynki chowane przykładnie,
Nie znały tych błędów, co ludziom są wstrętne,
Sprawiały się grzecznie, miluchno i ładnie,
I były przy pracy do nauk pojętne;
Helenka jednakże z dziecięcych swych latek,
Lubiła się w strojne ubierać sukienki,
A przecież nie w marnych błyskotkach jest statek,
Rozsądnéj i dbałéj o przyszłość panienki.
Gdy Józia, jéj siostra, z własnego natchnienia,
Zajęła się igłą łub sprawą domową,
To ona niebacznie wszystkie swe zachcenia,
Na drogę błyskotek zwróciła jałową.
Być w Saskim Ogrodzie ubraną bogato,
I zawiść rozbudzić pięknością toalet,
Miéć szubkę na zimę i gazy na lato,
Kładła wciąż za pierwszy wzór szczęścia i zalet,
A gdy się znużona do łóżka układła,
Chcąc użyć wywczasu po trudach i znoju,
To nawet i wtedy zwodnicze widziadła
Nie dały jéj we śnie używać spokoju;
Widziała wciąż stosy stroików, sukienek,
Widziała mantylki, wstążeczki i szale,
Cieszyła ją zazdrość uboższych panienek,
Które się nie mogły tak ubrać wspaniale.
Rok mijał za rokiem, a w każdéj z dziewczynek,
Prąd myśli pierwotnéj rozrastał się żywo,
Umysł zaś dojrzalszy i wieku przyczynek,
Nie zwrócił Helenki na drogę właściwą.
Raz, było to właśnie w uroczy dzień wiosny,
Gdy wszystko oddycha rozkoszą w przyrodzie,
Gdy świat się do życia rozbudza radosny,
I każdy o błogiéj wciąż marzy swobodzie,
Helenka w sukienkę przybrana paradną,
Wyjechać na spacer już była gotową:
„Ah, jakże,” myślała — „ma odzież jest ładną,
Jak wszystkich zachwycę mantylką mą nową,”
I nuże się w lustrze przeglądać z uśmiéchem!.uśmiéchem!
W tém Ojciec wpadł nagle wybladły, zmięszany:
„Zrzuć z siebie ten ubiór — te stroje są grzechem,
Przed chwilą bogaci, dziś chleba nie mamy;
Niegodny, któremu oddałem majątek
Pod zarząd uczciwy, zbiegł z mieniem mém skrycie,
A teraz ja nie wiem czy został choć szczątek
Z fortuny, by w pracy mozolne wieść życie!”
Gdy mówi, łzy płyną po licach Helenki,
Lecz ona nie smutkiem rodzica bolała:
Jéj było jedynie żal nowéj sukienki,
I strojów, z któremi pochlubić się miała!
O, dziéwczę! fałszywą stąpałaś wciąż drogą,
Strój był twą rozkoszą, zajęciem ubiory,
A teraz gdy gruntu zabrakło pod nogą,
Ty nie wiész, że w inne los popchnął cię tory;
Tu niéma spoczynku, tu mozoł i znoje
Zastąpić powinny szał płochéj ułudy,
Próżnować nie można, bo jutro nie twoje,
Lecz zdobyć je trzeba przez pracę i trudy.
Znikł świetny tryb życia, zniknęły dostatki,
Sprzedano co tylko spieniężyć się dało,
Resztę zaś rupieci zwieziono do chatki
Na Pragę, by zająć izdebkę w niéj małą;
Jął Ojciec za pióro, gdyż znalazł cnych łudzi,
Którzy mu papiéry przepisać oddali,
Dzień cały w mozole i pracy się trudzi,
Mrok zapadł, noc przeszła — on pisze wciąż daléj.
Matka znów, by grosza na życie przysporzyć,
By kupić dla dzieci choć chleba kęs marny,
Do szycia, do prania musiała się wdrożyć,
A Bóg jéj wzmógł siły przy pracy ofiarnéj;
Nakoniec Józieczka na pierwszy początek,
Z chętnemi do znoju przybyła rękami,
I tylko Helenka wcisnąwszy się w kątek
Izdebki, rzewnemi płakała wciąż łzami.
Tak płacze, tak szlocha, dla czego i po co?
Czyż łza los polepszy lub chléb da powszedni?
Czyż ulży tym co się o byt swój kłopocą,
Czyż przez nią ubodzy staną się mniéj biédni?
Rok minął, rok ciężki — przez wolę niezłomną,
Przez trudy, mozoły, przez szereg prac długi
Zdobyła rodzina pozycyę choć skromną,
Lecz znośną, bo z własnéj płynącą zasługi;
Bóg téż jéj przy troskach zachęty udzielił,
Wzmógł zdrowie, dał siły, obdarzył spokojem,
W sumieniu umocnił, w walk przejściu ośmielił,
Bo zawsze rad z siebie, kto przestał na swojém.
Dziéwczę znów niezdarne, czujące tak mało
Że w losów przemianie wytrwałość jest hasłem,
Dla Ojca, dla Matki, ciężarem się stało,
I myślą goniło za szczęściem zagasłém;
Gdy siostra téj płochéj, jak pączek rozkwita,
Ona wciąż wpół martwa, znękana, wybladła,
Przygasłym swym wzrokiem przeszłości się pyta,
Gdzie rozkosz, co dla niéj na wieki przepadła.
Wyrosły obiedwie, a w każdéj los życia,
Inaksze w przyszłości przedstawił koleje,
Jedna się z skromnego wyrwała ukrycia,
Druga wśród łez smutku zgrzebała nadzieje;
I były jakoby dwa kłosy na polu:
Ziarn pełne, z którego plon rolnik swój zbiera,
I puste, co nakształt marnego kąkolu
Powstaje bez celu — bez śladu umiéra.
Do was więc dziewczęta obracam swą mowę:
Pomnijcie, że płochość jest złudą zwodniczą,
Która was zmamiwszy rozkoszą jałową,
Zbyt wcześnie przesytu napoi goryczą.
Nie w strojach, nie w zbytkach wam szukać podniety,
Bo kto gna za marą, ten boleść zdobywa;
Hart ducha, wytrwałość, zadaniem kobiéty,
Z nich tylko pomyślność lat przyszłych wypływa.
IV.
Litość.
Trzy pączki kwiatowe trwożliwie, nieśmiało, Wyjrzały główkami z zieleni,
A pączkom tym soków żywotnych nie stało, Słonecznych zabrakło promieni;
Mróz zbielił je szronem, wiatr owiał je chłodem, Czerw’ brzydki zżarł liści koronę,
Więc bladły, więc więdły w rozkwicie swym młodym Trzy pączki tchem śmierci zwarzone.
Toć życie, o mili — tam wszystko uroczo, Na bujnéj rozrasta się roli.
Lecz straszno, lecz smutno, gdy cienie zamroczą Blask szczęścia w kir łzawéj niedoli.
Z was pewnie najdrożsi nie znało ni jedno, Olśnionych nadzieją złud błogą,
Jak przyszłość tych dziatek jest nędzną i biédną, Co jutra znać nigdy nie mogą.
W trzech pączkach postaci, trzy wątłe dzieciny Rozkwitły w lepiance pod strzechą:
Jedyném ich szczęściem był uścisk Matczyny, Pieszczota, jedyną pociechą;
Gdy chciały miłością nagrodzić pieszczotę, Słóweczkiem, uśmiechem, spojrzeniem,
Wnet główki na piersi opadły im złote, Z ócz łezki wytrysły strumieniem.
Dla czego? Bo zachwyt, co w szczęścia czar rośnie, Zgasł prądem owiany zawodu,
Bo one poznały w najpierwszych lat wiośnie Najsroższą męczarnię — ból głodu!
A Matka dzieciny swe tuląc do łona, Chciała je wzmódz siły własnemi,
Lecz pracą styrana, chorobą zgnębiona, Nie mogła, jak płakać nad niemi!
Okropnie tam było! Bóg wtedy niebieski, Co zdroje łask zlewa na światy,
Ujrzawszy nieszczęsnych policzył te łezki, I w szczęścia je zmienił pryzmaty;
Tchnął promień spółczucia w serduszka tych dziatek, Dla których rozkoszą lśni życie,
Tych pączków, co rosnąc pod okiem swych Matek, Nie znają goryczy w rozkwicie.
I wy téż, dla których los uplotł koronę Bez cierni — wy możni na świecie,
Obróćcie swe oczy rozkoszą olśnione, Gdzie nędza wraz z bólem się plecie;
Bo jeźli wam roztlił Bóg w dowód Swéj łaski Jaśniejsze gwiazdeczki na niebie,
To na to, abyście promienne ich blaski, Dzieliły z biédniejszym od siebie.
V.
Miłość Matczyna.
Byłeś malutkiém jeszcze dziecięciem,
Bez żądzy czynów, bez woli własnéj,
Z nie rozwiniętém myśli pojęciem,
A już dzień życia błysnął ci jasny.
Nad twą kolébką opieka błoga,
Tuliła płacze, suszyła łezki,
I wymodlała przyszłość u Boga,
I w szlak cię z sobą wiodła niebieski;
Potęgą świętych uczuć promienna,
Krok w krok za śladem chodziła syna,
Zawsze urocza, wielka, niezmienna, Miłość Matczyna.
A kiedyś z dziecka wyrósł młodzieńcem,
Złudne marzenia jak wonne kwiaty,
Oplotły skroń twą ułudy wieńcem,
Zmieniając cienie w barwne pryzmaty;
Życiowa prawda w blasku omamień,
Znikła wśród czaru przed okiem twojém,
I nie dostrzegłeś, że ostry kamień
Rzeczywistości, tkwi pod róż zwojem.
Wtedy jak Anioł Stróż dobroczynny,
Stała poważna przy boku syna,
Wskazując drogę cnoty rodzinnéj, Miłość Matczyna.
Stałeś się mężem. Torem utartym,
Przez dzieje przodków, z domowych progów
Wyszedłszy, silnym okryłeś hartem
Chrześcijańskiéj cnoty prąd złych nałogów,
Lecz walka z życiem, walka wiekowa
Zrodziła zawód, zwątpienia hasło:
W ustach twych święte zamarły słowa,
W sercach zarzewie nadziei zgasło,
I ległbyś własném struty cierpieniem,
Gdyby słabnącą moc swego syna
Nie umocniła uczucia tchnieniem, Miłość Matczyna.
Minęła pora szału, uniesień,
Minął wiek walki z żywotném tętnem,
Nastała smutna, ponura jesień,
Znacząc twarz twoją starości piętnem;
Wszystko pod zimną legło mogiłą,
Zakryte krepą tęsknoty czarną,
Marzenie w cichy jęk się zmieniło,
Huczny gwar świata w ciszę cmentarną;
Matka już w grobów wstąpiła cienie,
Tylko została w pamięci syna,
Jak o jedyne szczęścia wspomnienie, Miłość Matczyna.
VI.
Kmiecy dzionek.
Ledwie słońca promień złoty Błysł wśród polnych smug,
Jam gotowa do roboty, Jak przykazał Bóg:
Przyodziawszy się chędogo W czyściuteńki strój,
Wyręczam Matulę drogą, Niosąc prac swych znój.
Wnet brzeziną w pęk związaną, Macham wszersz i wzdłuż,
By z izby nim Ojce wstaną, Zmieść śmiecie i kurz;
Potém spieszę, zimą, latem, Do oborki wraz,
I króweczkę moroziatą Wydajam na czas,
Daléj zwiedzam kur gromadę, Stajenkę i chléw,
I na komin wiązkę kładę, Narąbanych drzew.
Trzeszczą szczapy, płomień błyska, Dymu wzlata słup:
Gotuje się u ogniska Poleweczka z krup.
Wstali, zjedli, bo mitręga, To rzecz całkiem zła:
Ojciec do wozu zaprzęga Swe koniki dwa,
Matuleńka zaś kochana, Ima grabie w dłoń,
I na pokos het do siana, Wędruje przez błoń;
Z wozem, pługiem i grabiami, Wszystko poszło w mig,
Ja zostaję z dzieciakami, Uśmierzam ich krzyk,
Niańczę małe, gromię duże, Wszystkiém daję jeść,
A gdy słonko het na górze, Trza karm w pole nieść.
Więc chwytam dwojaki w ręce, Biorę garnek w dłoń,
I przy wesołéj piosence, Wyruszam przez błoń:
Tam Ojce pracują społem, Tam ich znój i trud,
Bo codziennych trosk mozołem, Żyje Boży lud.
Powróciwszy do wioseczki, Trza znów czynną być:
A więc nawijam moteczki, Prządę z włókien nić,
Szmaty piorę, bielę płótno, Maję izbę w kwiat,
A nie jestem nigdy smutną, Śmieje mi się świat!
Wieczorem siadam na progu, Wyszedłszy przed sień,
I dziękuję Panu Bogu, Za szczęśliwy dzień.
Ale ot Ojciec i Matka, I wsi całéj lud,
Parobeczki i czeladka, Pokończyli trud.
Przez ług, ugór i manowiec, Ciągnie szereg bron,
A pastuszki stada owiec Gnają z wszystkich stron;
Każdy dąży do swéj strzechy, Bo już spocząć czas,
Słychać wrzawę, gwary, śmiéchy, Brzmi piosenką las.
Wszyscy wnet siądą za stołem, Chwycą łyżki w dłoń,
Potem pacierz zmówią społem, Znacząc krzyżem skroń;
Pora wreszcie po prac trudzie, Skrzepić siły swe,
Więc znużeni pracą ładzie, W błogim legli śnie.
I znów jutro, nim blask złoty Zajrzy w chaty próg,
Pójdą raźno do roboty, Jak przykazał Bóg!
VII.
Praca.
To co wam powiem działo się w Warszawie:
Raz, pewien Ojciec ze swym małym synkiem,
Siedli wśród skweru, pod krzakiem na ławie,
Pragnąc pokrzepić siły wypoczynkiem;
Obok nich blizko od strony ulicy,
Czterech chłopaków stanęło za skwerem:
Byli to wszystko młodzi wyrobnicy,
Co się zajmują stałym procederem.
Wiedli rozmowę ożywionym głosem, A każdy biadał nad swym smutnym losem.
„Oj źle się dzieje, zawżdy jeno biéda!”
Rzekł roznosiciel Kuryera i Muchy;
Trzeba wciąż latać, a nikt dyski nie da,
Bo świat na ludzkie potrzeby jest głuchy.
Gdy miesiąc minie i nadejdzie pora,
By coś tam kapło z monety brzęczącéj,
Nie ujrzysz w oczy prenumeratora,
Tylko cię w progu zwymyśla służący; Biegaj po piętrach, męcz się ciężką pracą, Pędź, goń, rozbijaj — a po co? a na co?”
Znów kataryniarz, stojący przy źródle,
Powie z kolei: „Gadacie o sprawach
Własnych, a moje? wciąż dudlę a dudlę,
Aż mnie już ręka zabolała w stawach.
Przykra to dola kręcić ciągle korbą,
I patrzyć z okna kto rzuci piątaka;
O, jabym wolał powędrować z torbą
Gdzie w świat szeroki, i wyjść na żebraka, Niż z kataryną chodzić przez dzień cały, Bo to trud wielki, a pożytek mały.”
„Bajecie!” krzyknie szewcki terminator,
„Ten gra, ten buja — i obum wesoło,
Do takich rzeczy ja byłbym amator,
Gdzież porównanie z dratwą, dziegciem, smołą?
Na twardym zydlu siedź po wszystkie czasy,
Ślęcz nad obuwiem przez godziny długie:
Tu kuj podeszwę, tam zbijaj obcasy,
Skończy się jedno, zaczyna się drugie; A gdy masz zanieść robotę gotową, Leć, bo miéć możesz harmider z majstrową.”
„Wszystko to jeszcze nie jest wielką pracą,”
Przerwie kominiarz — „lecz leź w komin czarny,
Machaj wciąż miotłą, lub skrob sadze gracą,
Wtedy dopiero poznasz czém los marny!”
„Słowem,” rzekł pierwszy — „trzeba w pocie czoła...”
„Zawsze pracować...” przerwie kataryniarz;
„Bodaj tę pracę!” szewc z gniewem zawoła;
„Kaczki zdeptały!” zakończy kominiarz. I wszyscy czteréj krzyczą w niebogłosy, Biadając na swe nieszczęśliwe losy.
„Jak to zabawne!” rzekł syn. „Smutne raczéj!”
Odpowie Ojciec — „i bolesne bardzo:
Trud w pryzmat czynu, życie ludzkie znaczy,
A oni trudem własnych zajęć gardzą.
O, jakże mali duchem ci biédacy,
Którzy popadłszy w próżniackie zachcenia,
Nie mogą pojąć, czém jest godność pracy,
Czém cześć człowieka wśród walki istnienia! Pracę, mój synu, co daje kęs chleba, Miasto przeklinać — uszanować trzeba.”
VIII.
Noc.
Już nocy kir szary,
Świat piękny zamroczył,
I na pól obszary
Swój całun roztoczył;
Milczenie do koła
Panuje w przestrzeni,
A lasy i sioła
Znikają wśród cieni.
Z kmiecego ogniska,
Przez szyby chateczek,
Stu świateł smug błyska
W postaci gwiazdeczek:
Tu kończą wieczerzę
Strudzeni wieśniacy,
Tam cicho a szczerze
Modlą się po pracy...
I zamilkł gwar dziatek,
Turk ustał wrzeciona,
A w każdéj z wsi chatek
Światełko już kona.
Śpią twardym snem ludzie,
I tylko zdaleka,
Na drodze przy budzie,
Pies wierny zaszczeka...
W tém zwolna wśród chmury,
Twarz blada księżyca,
Wznosząc się do góry,
Świat senny oświeca,
A kropel perlistych
Sta, krocie, tysiące,
W iskierkach srebrzystych
Zabłysło na łące.
Wśród ciszy głębokiéj,
Wysoko na górze,
Mkną zwolna obłoki
W niebieskim lazurze;
Ich brzeżki olśnione
Łagodnym promieniem,
Splatają koronę
Pod niebios sklepieniem,
I zda się, że w bieli,
Z uśmiéchem wesołym,
Skrzydlaci anieli,
Fruwają nad siołem,
By nędze i troski
I cierpień miliony,
Oddalić od wioski,
W śnie błogim zgrążonéj,
By gdy noc przeminie,
Do trudów, do pracy,
W porannéj godzinie
Powstali wieśniacy.
O Boże, co z nieba
Spoglądasz na światy,
Daj wioskom plon chleba
Obfity, bogaty!
Bo kmiecych zachodów,
Wysiłki codzienne,
To skarby narodów,
Przyszłością brzemienne.
IX.
Praca kobiet.
„Szczęśliwe te panieneczki,”
Mówił z miną zamyśloną
Mały Ignaś do Mateczki,
Spojrzawszy na dziewcząt grono.
„W czém szczęśliwe?” spyta Matka,
„Nie rozumiem ciebie dziecię...”
„Bo mi wciąż powiada Tatka,
Że trza czemsić być na świecie,
Czy to kupcem, czy rolnikiem,
Który wciąż uprawia rolę,
Czyli wreszcie urzędnikiem,
Co siedzi w biurze przy stole;
Każda téż ze starszych osób,
Mówi: ucz się z chęcią szczérą,
Abyś miał do życia sposób,
Nie był w świecie jako zero...
A panienki, wiosną, latem,
Mogą wciąż bujać po dworze,
Żadna przecie adwokatem,
Ni rolnikiem być nie może.”
„Prawda synu, lecz to pozór,
Inne jest dziewcząt zadanie:
Na ich pieczy domu dozór,
Kuchnia, służba, szycie, pranie.”
„Wszak one tego nie robią?”
„Tak, dopóki nie urosły,
Ale wcześnie się sposobią,
Aby Matce pomoc niosły.
Każdy musi wejść w tor czynu,
Trudem spłacić dług ludzkości,
Kobiéta, mój drogi synu,
Dni nie trawi w bezczynności;
A choć znój jéj całkiem inny,
I zda się być pracą małą,
Wielkim jest — bo dobroczynny
Wpływ na ludzkość zlewa całą.
Ona ład prowadzi w domu,
Ona daje cześć, dostatek,
Zbłąkanych chroni od sromu,
I pacierza uczy dziatek;
Gdy więc szczęście lśni w rodzinie,
Wraz z spokojem błogim, trwałym,
Wszystko to z tych trudów płynie,
Co kobiéty są udziałem.”
X.
Nasienie przyszłości.
Pączek wynurza główkę z zieleni,
A w roślinności skarbcu bogatym
Pęka, i krasną barwą czerwieni, Stając się kwiatem.
Majowe dészcze zdrój życia niosą
Tworom przyrody; dzień za dniem mija,
I płód wiośniany dżdżu zwilżon rosą, Liście rozwija.
Przechodzi Lipiec, Sierpień i Wrzesień,
Traci swą świéżość roślinny światek
Zwarzony mrozem: bieleje jesień, I więdnie kwiatek.
Lecz śmierć kwiateczka niech nie zasmuca
Tych, którzy piękność wielbią przyrody:
On umiérając nasienie rzuca W pola, ogrody.
A te zdrobniałe skarby przyszłości,
Gdy nowém życiem powstaną z wiosną,
Pośród ożywczéj niw rodzajności, W nowy plon wzrosną.
Tak i wy wdzięczne, miłe istotki,
W wieku nauki i sił rozwicia,
Jesteście jak o owe zarodki Przyszłego życia.
Lecz wkrótce miną dziecięce lata,
Znikną igraszek zachcenia płonne,
I rozkwitniecie w pośrodku świata, Jak kwiaty wonne.
I płód zwiędnięty liść z siebie zrzucizrzuci,
Przyjdzie starości odczarowanie:
O, wtedy nigdy już nie powróci Życia zaranie!
Kto jednak pracą, co kraj bogaci,
Nasiona wiedzy zbierał za młodu,
Pozyska pamięć u swych współbraci, I cześć narodu.
Bo człek jak kwiatek w krótkiém istnieniu
Rozkwita, rośnie, więdnie, umiéra,
Lecz gdy trud cenił, przy odrodzeniu Wawrzyny zbiera.
XIXI.
Świąteczny wieczór na wsi.
Już słońce gasnące,
Okrywa twarz chmurką,
Smug mglisty na łące
Skrył zieleń tłem szarém,
Już dworca podwórko,
Wrze życiem i gwarem;
Tam hucznie zjeżdżają
Kolasy przed ganek,
A grono ziemianek
I ziemian wioskowych,
Na progu żegnają
Mięszkańców dworowych.
Pod bokiem kościoła,
Plebanija wesoła,
Zmajona zielenią,
Wygląda z drzew zwoju,
A proboszcz przed sienią
Zasiadłszy u proga,
Odmawia w spokoju
Modlitwy do Boga.
Przed drzwiami chateczek,
Wśród drogi na trawie,
Rój igra dziateczek,
W niewinnéj zabawie,
Nie znając ni żali,
Ni smutków. Znów daléj
Przed karczmą na ławach
Gromadzą się starzy,
I każdy o sprawach
Codziennych swych gwarzy.
Ten w błogiéj nadziei
Wylicza z kolei,
Jaki go zbiór czeka,
Ów znowu narzeka,
Że tyle mu szkody
Dészcz zrządził w złe czasy;
A z wnętrza gospody
Grzmią skrzypki i basy.
Tam młodzież wesoła
Stanąwszy do koła
Tańcuje ochoczo,
A małe dziéwczątka,
Zbiwszy się do kątka,
Po cichu chichoczą.
W tém zdala wśród wieży,
Dzwoneczek uderzy
Na „Anioł” — wnet wszyscy
I dalsi i blizcy
Zginają kolana,
A pacierz wieczorny,
Serdeczny, pokorny,
Ulata do Pana.
Powstali — tymczasem
Za górą, za lasem,
Słoneczko zapada,
I widać jak stada
Krów, wołów i owiec,
Przez górę, manowiec,
Zdążają do wioski;
A mały pastucha,
Nie znając czém troski,
W fujarkę wciąż dmucha,
I takie wywodzi
Z niéj żale, że młodzi,
I starce i dzieci
Zagrody wioskowéj,
Słuchają wzruszeni,
Jak echo co leci
Z wiaterkiem daleko,
Za lasem, za rzeką,,rzeką,
Powtarza dźwięk pieni
Fujarki wierzbowéj.
Już cienie świat mroczą,
Zabłysły gwiazdeczki,
Dzwon umilkł na wieży,
Lecz grono młodzieży,
Parobcy, dzieweczki,
Siarczyście, ochoczo,
Zawodzą wciąż tany,
Aż trzęsą się ściany
Karczemki. „Dość dziatki,”
Wołają do młodzi,
Ojcowie i Matki:
Już pora nadchodzi
Dla kmiotków ledz we śnie,
Bo jutro od rana,
Trza zbudzić się wcześnie,
By była zorana
Nowina pod zboże,
Na jarkę w ugorze.”
Tak starzy wołają;
A dziewki i chłopcy,
Czeladka, parobcy,
Do chatek zmierzają,
I cisza wśród sioła,
Panuje do koła,
I nocy mrok szary,
Zalega obszary.
XII.
Przeddzień wyjazdu do szkół.
Już mija lato, koniec wakacyi Koniec spacerom, zabawie:
Jutro w tę porę jadę do stacyi Drogi żelaznéj w Nieszawie.
Na skrzydłach pary przebiegnę lotem Pola, wsie, łąki i lasy,
Minę Włocławek, Kutno — a potém Trzeba iść z książką do klasy;
Uczyć się składni i gramatyki, Historyi ludów na świecie,
Robić zadania z arytmetyki, Pisać ćwiczenia w kajecie.
Co tam, nie myślmy!... Matka kochana, Wszystkie przedmioty do drogi,
Już od samego szykuje rana, A kucharz piecze pierogi;
Praczki bieliznę prasują żwawo, Piotr niesie kufer i worek,
Biegają sługi w lewo i w prawo, I huczy wrzawą nasz dworek.
Dobra siostrzyczka przez cały ranek, Do swéj się lalki nie śmieje,
Tylko wciąż wzdycha, a mały Janek, Siadłszy w kąciku łzy leje.
„Smutno,” zawołam, „jechać do szkoły, Rzucać domową zagrodę;
Na cóż mi klasy ciężkie mozoły, Gdy tu mam taką swobodę?
Wszakżeż i w domu bez żalu, troski, Bez zmartwień, płaczów, kłopotów,
Nieopuszczając rodzinnéj wioski, Byłbym do nauk wciąż gotów;
A z książką w ręku, chodząc po dworze I mając wolę swą własną,
Lżéj szłaby praca, niż w klas rygorze, Gdzie tak jest duszno i ciasno.”
„Synu,” rzekł Ojciec wyszedłszy z sali, „Kto łaknie trudów książkowych,
Powinien myślą dosięgnąć daléj, Niż za kres progów domowych.
Szkoła mój synu, w chwili rozwicia Władz umysłowych człowieka
Staje się twardą nauką życia, Wśród walki, która go czeka.
Tam go już Matka pieścić przestanie, Nie będą schlebiać mu sługi;
A jeźli zyska ludzi uznanie, To tylko przez swe zasługi;
Młodzian rozkoszy otoczon puchem, Rozkwita tylko w spokoju,
Lecz gdy grom padnie, zmaleje duchem, Tracąc hart męzki wśród boju.
Nie gardź więc szkolnym mundurkiem synu, Dni wolnych nie żałuj straty,
Bo tu dym marzeń, tam światło czynu, Tu mały krążek — tam światy!światy!”
Pewnego razu, w porze wiosennéj, Pod guwernera opieką,
Skończywszy nauk mych trud codzienny, Chodziłem sobie nad rzeką;
Ożywcze tchnienie cudnéj przyrody, Rozlało woń swą przeczystą,
A promień słońca, lśniąc w nurtach wody, Ozłacał falę srebrzystą.
Rosnące w trawie zbiérałem kwiatki, Chcąc według mego pojęcia,
Uwić z nich skromny bukiet dla Matki, Jako dar uczuć dziecięcia;
Wtém z gęstwy lasu, po za pagórkiem, Rozpustne chłopcy wypadną,
I biedną psinę związawszy sznurkiem.sznurkiem, Cisną w toń rzeki aż na dno.
Po chwili piesek drżący, zmoczony, Z kroplistéj wypłynie fali,
I błaga niecnych w żałosne tony, Aby go dręczyć przestali.
Napróżno skomli — szałem omamień Zwładnięta chłopców gromada,
Wiąże u szyi zwierzęcia kamień, Wiedząc że tem mu śmierć zada.
Pobiegłem, stanę: „niedobre chłopcy, Czyliż was litość nie bierze
Nad losem pieska? Czyż wam wstyd obcy, Że tak dręczycie to zwierze?..”
„To nasz pies!” krzykną „my mamy prawo, Robić co chcemy i kwita:
Panicz, niech swoją zajmie się sprawą, A o nas wcale nie pyta.”
Widząc że proźba w niczém nie zmieni, Niecnych zamiarów młodzieży,
Rzeknę wyjąwszy piéniądz z kieszeni: „To życie do mnie należy!
Ja pieska kupię: oto są grosze, Które mi wręczył Wujaszek,
Zabierzcie wszystkie, tylko was proszę, Złych zaniechajcie igraszek.”
Odeszli — psina ku mnie poskoczy, Tuli się, liże mi ręce,
I zwróci ku mnie jasne swe oczy, W nieméj wdzięczności podzięce.
Wziąłem go z sobą, nad mym nabytkiem, Śmieją się wszyscy dokoła:
„Ach, to zwierzątko jakże jest brzydkiem! Czyż je polubić kto zdoła?
Morda szeroka, łapy paskudne, Obrosłe szerścią obrzydłą,
Cielsko mizerne, chude i brudne: Zaprawdę, istne straszydło!”
Co tam, niech szydzą! O biedna psino, Ofiaro niecnéj zabawy,
Czyliż to może być twoją winą, Że nie masz wdzięcznéj postawy.
Miesiąc upłynął, po nauk znoju, Gdy noc świat skryła swym cieniem,
Ległem na łożu w moim pokoju, Dziennem strudzony znużeniem.
Wszyscy mięszkańcy dworu spoczęli, Spłynęły z górnych sfer mroki,
Ja również twardo na swéj pościeli, Spałem wśród ciszy głębokiéj.
Świeże powietrze, przechadzki, trudy, Zwarły niebawem me oczy,
Lecz mi się zdało wśród sennéj złudy, Słyszéć głos jakiś w uboczy:
To mały piesek tak się ujada, Że zbudził wszystkich we dworze..
Zrywam się, patrzę — a sług gromada, Otacza zewsząd me łoże;
I człowiek jakiś wysoki wzrostem, O twarzy strasznéj, szkaradnéj,
Z spojrzeniem dzikiem, gęstym zarostem, Leży na ziemi bezwładny.
To zbój — on wkradł się wśród nocnych cieni, Chcąc nóż utopić w mem łonie;
A dworscy głosem pieska zbudzeni, W mojéj stanęli obronie.
Nie mogąc licznych sług przemódz siłą, Padł pośród walki zgnębiony:
„Boże!... pomyślę,” co by to było, Bez psa wiernego obrony...
On mi swym czynem dał upominek, Szczeréj za dobro wdzięczności,
Bo miłosierdzia każdy uczynek, Stwarza nagrodę w przyszłości!
„Co dzieje się w domu, nie mówcie nikomu”nikomu, My teatr na sali zagramy,
Już sztuczki wybrane i role spisane, Bo to dzień imienin jest Mamy.
Ja, Rózia, Stefanek, Helenka i Janek, Nikt więcéj. Ot wszystko gotowe”...
„A Frania?” „MojMój Boże, ona grać nie może, Wszak wiecie jak tępą ma głowę!”
„Fe!” przerwie wujenka — „czyż grzeczna panienka, Obchodzi się z siostrą w ten sposób.”
Grać będzie Franiutka, jéj rola jest krótka, Do sztuki zaś wchodzi dość osób.
Nie idzie nam wreszcie, czy ludzie na mieście, Z oddania rol będą kontenci,
Wy uczuć zadatki, niesiecie dla matki, A resztę cel dobry uświęci.”
Anielka nie rzekła ni słowa, lecz spiekła, Dwa raczki, skrzywiona szkaradnie:
„Zobaczym,” pomruczy, „czyli się nauczy, Gdy wszystko jéj idzie nieskładnie.”
Dnie płyną, czas leci — więc uczą się dzieci, Każde z nich zna rolę jak z płatka:
W dniu z wszech miar wesołym, ucieszą się społem, I goście i Ojciec i Matka.
A Frania? oh Frania — nad książką skroń skłania, Aż kapie biedaczce pot z czoła,
Nareszcie raz pierwszy, te krótkie sześć wierszy Na pamięć powiedzieć już zdoła.
Nadszedł dzień a wszyscy — i dalsi i blizcy, Z stron różnych w gościnę zjechali;
Był obiad, wieczerza, i każdy wnet zmierza, Wraz z Mamą na teatr do sali.
Usiedli, zasłona do góry wzniesiona, Komedyę zagrano dość gładko,
Zostało już tylko, z ostatnią gry chwilką, Objawić życzenia przed Matką;
Dziewczęta, chłopczyki, swe krótkie wierszyki, Wyrzekli jak trzeba z kolei,
A Frania cóś bąknie — lecz wnet się zająknie, Bo nic jéj się jakoś nie klei.
Strwożona, struchlała, chce mówić — drży cała Zwładnięta przez bojaźń, wstydwstyd, trwogę:
„Ach Mamo jedyna, jak ciężka ma wina,” Zawoła: „ja chciałam — nie mogę!”
Z ław wszyscy powstaną, Franusię spłakaną, Z współczuciem do piersi przycisną,
Anielka zaś rzeknie: „spisałaś się pięknie, — Wstyd siostrę mieć taką niezdarną;
Gdy pamięć twa lichą, to lepiéj siedź cicho, Przycupnij za piecem gdzie w kątku,
Bo nawet z papugą męcząc się tak długo, Możnaby w uczeniu dojść wątku.”
„Milcz!” przerwie jéj ostro Mateczka — „kto z siostrą, W ten sposób poczyna, wstręt budzi;
I nigdy nie zyska, ni zdala ni zblizka, Miłości, szacunku u ludzi.
Ja wasze życzenia, w dzień mego imienia, Przyjęłam życzliwie bom Matka,
Lecz więcéj się mieści, uczucia w boleści, Niż wśród słów co płyną tak gładko;
Nad łatwość, nad wprawę, nad szumną zabawę, Mnie bardziéj wzruszyła łza Frani,
Gdyż wasze Bóg chęci, wzmógł siłą pamięci, A skarb ten zamkniętym jest dla niéj.
Kiedy więc wam dziatwo i składną i łatwą Dał pamięć nasz Ojciec niebieski,
Nie szydźcie z niebogiéj, by kiedyś los srogi, W srom kary nie zmienił jéj łezki.”
XV.
Cisi pracownicypracownicy.
Są robotnicy co dniem i nocą,
Niby źdźbła drobne w świata przestrzeni,
Bezmiernym trudem wciąż się kłopocą,
Lecz trud ich ginie wśród mrocznych cieni;
Cisi są oni, stronią od blasków,
Jakiemi człowiek barwi swe życie,
A nie chcąc nagród, chwały, oklasków, Pracują skrycie.
Ot, niestrudzony mularz lepianek,
Z zielska, korzonków, błota i gliny,
Który gdy błyśnie majowy ranek,
Stawia mieszkanie dla swéj rodziny;
Znasz tę istotę: ona na wiosnę,
Buduje domy, lepi gniazdeczka,
Nucąc przy pracy piosnki radosne: To jaskółeczka.
Ot budowniczy gmachów wspaniałych,
Który przez własnych mozołów pracę,
W sosnowych lasach z odpadków małych,
Wytwarza dziwnie piękne pałace;
I tę istotę znasz także dziecię,
Ona gmach wznosząc dźwiga z osobna,
Ciężki materyał na wątłym grzbiecie, To mrówka drobna.
Znów widzim prządkę zabiegłą w trudzie,
Która wysnuwa nitek tysiące,
Aby pohopni do zbytku ludzie,
Mogli się odziać w szaty błyszczące;
Ta wątła, drobna, mała istota,
Co się kokonu kryjąc płaszczykiem,
Niteczki przędzie i włókna mota, Jest jedwabnikiem.
Spojrzawszy daléj na Boży światek,
Ujrzym jak drobnych pracownic roje,
Fruwając raźnie z kwiatka na kwiatek,
Gromadzą społem nabytki swoje;
Każda z nich z miodem do komóreczki,
Zebrawszy plony chyżo pospiesza,
O wy je dobrze znacie dziateczki: To pszczółek rzesza.
Wszędzie wrzą cichéj pracy objawy:
Tu pająk zręcznie rozpina sieci,
Tam bocian czyści bagna i stawy,
Tam bóbr nawodne schronienia kleci;
Owdzie wiewiórka w późnéj jesieni,
Smacznych orzeszków gromadzi zbiory,
A kret pod ziemią skryty wśród cieni, Kopie swe nory.
Wy więc co w trudach szukacie chwały,
W pracy nagrody, w znojach wawrzynów,
Spojrzyjcie na ów świateczek mały,
I bierzcie przykład z skromnych tych czynów;
A jeźli kiedy w młodości kwiecie,
Do serc się waszych zakradnie pycha,
Wspomnijcie czem jest na Bożym świecie, Ta praca cicha.
XVI.
Głazy.
Raz idąc z Ojcem pewien młodzieniec,
Zobaczył przestrzeń, a w téj przestrzeni,
Którą otaczał gór stromych wieniec,
Sterczały stosy nagich kamieni.
Smutno tam było. Ów powab młody,
Co się z uroczą rozwija wiosną,
Nie zakwitł pośród martwéj przyrody,
Strojąc świat Boży w szatę radosną;
Nic — ni źdźbła trawy, ni krzaku, listka,
Ni ziół, ni kwiatów... wśród téj mogiły
Zimnéj, nieczułéj, natura wszystka,
Zdała się niszczyć rodzajne siły.
„Ah czemuż,” rzecze z westchnieniem młodzian,
„Nasz świat tak piękny, cudny, wspaniały,
W wesołe barwy wiosny przyodzian,
Stracił w tych miejscach urok swój cały!
Czemuż tu bujne nie rośnie zboże,
Nie wstają trawy, nie kwitną zioła,
Ale gdzie tylko wzrok sięgnąć może,
Widnieje przestrzeń naga do koła?”
„Synu, rzuć wzrokiem na te przestrzenie,
Spójrz na ten obraz śmierci ponury,
Wszędzie tkwią głazy, leżą kamienie,
Piętrzą się opok skalistych góry:
One to grzbietów swoich ciężarem,
Gniotą w zarodzie roślinne ziarno,
I glebę wiosny błyszczącą czarem,
Zmieniają w śmierci przestrzeń cmentarną;
One to jako wiekowe brzemię
Jako powłoka martwa zastoju,
Kryją swym twardym pancerzem ziemię,
Nie dopuszczając życia rozwoju.
Każde źdźbło które barwą zieleni,
Chce wśród jasnego zabłysnąć świata.
Lecz ledwie główkę wynurzy z cieni,
Zduszone głazem w proch się rozlata.
Synu, Bóg wszczepił w duszę człowieka,
Zaród rodzajny wszelkich przymiotów,
Zaród ten długo rozrostu czeka,
Do walki z twardym brzemieniem gotów;
A owo brzemię to zimne serce,
Co w samolubnéj piersi zakrzepło,
To chłód, co w rdzennéj życia iskierce,
Rozwiewa święte braterstwa ciepło.
Nad wszystkie szały płochych omamień,
Nad wszystkie wady, błędy, zdrożności,
Cięższym się staje ów twardy kamień,
Który przytłumia ogień miłości;
Od samolubstwa stroń więc o dziecię,
Bo ono jak ów głaz niewzruszony,
Zmienia swem parciem na Bożym świecie,
Żyzny plon uczuć w puste wygony.wygony.”
Raz pracowita Magdeczka
Wydoiwszy białą krówkę,
Poszła z mlékiem do miasteczka
Zmienić nabiał na gotówkę;
I dziewuszka niosąc w garnku
Wiejski produkt, myśli sobie:
Sprzedam mléko na jarmarku,
Jaki taki grosz zarobię,
A gdy się grosiki zbiorą,
Kupię kokoszkę czubatą,
Która mi przez całe lato
Znosić będzie jajek sporo.
Z jajek na pierwszy początek,
Ledwie czas przeminie krótki,
Wyrośnie tuzin kurczątek,
W tłuste kury i kogutki;
Wszystkie sprzedam i to z zyskiem,
A gdy już ma dola taka,
Znowu w miasteczku pobliskiém
Kupię zdrowego prosiaka.
Doczekawszy się maciorki,
Wezmę za nią choć ze stratą,
Nowych groszy całe worki,
I nabędę krowę za to;
Wtedy z mojéj własnéj krówki,
Przybędą za parę latek,
Raźne wołki i jałówki
Do obory — ot dostatek!
Z czasem zabiegłość rozumna,
Da mi rolę i domeczek,
Przy nim pełne zboża gumna,
I z warzywem ogródeczek!...
Nie czując w złudzie uroczéj,
Jakie ciężkie niesie brzemię,
Wesoło sobie podskoczy,
A garnuszek bęc o ziemię...
Wszystko mléko się rozlało,
I z kurczątek, macior, krówek,
Roli, wołków i jałówek,
Nic niebogiéj nie zostało.
Jeszcze słówko. W całéj treści
Powiedzianéj wam bajeczki,
Wielka się nauka mieści,
Dla was miłe me dziateczki,
Taką ona: wszystkiem trudy,
Niczem marzeń szał dziecięcy;
Chroń co twoje, stroń od złudy,
Gdy masz trochę — nie chciéj więcéj.
XVIII.
Ofiarodawca i obdarzony.
Pewnego razu, było to wiosną, Skończywszy prac swych mozoły,
Z uśmiéchem szczęścia, twarzą radosną, Szedł sobie chłopczyk do szkoły,
I ujrzy nagle przed domu progiem, W samym kąciku sioneczki,
Drugiego chłopca w stroju ubogim, Który coś czyta z książeczki.
„Cóż to tak pilnie czytasz?” zagadnie; „Liter się uczę, ” odrzeknie —
„W prawdzie nie idzie mi bardzo składnie, Lecz z czasem sprawię się pięknie.”
„Któż ci pomaga?” „Mój miły Boże, I panicz pyta mnie o to:
Czyliż biédnemu kto domożedopomoże, Gdy jest na świecie siérotą?”
„A chciałbyś chodzić do szkół wraz ze mną?” „Ej, co téż panicz powiada!
Choćbym i pragnął, chęć ma daremną, Bo nic się na to nie składa.
Wprawdzie o szkołach myślałem sobie, Lecz na to trzeba pieniędzy,
A zkąd ich wezmę, gdzie je zarobię, Gdym ciągle w biédzie i nędzy?
Ot, co tu gadać, o co się pytać, Wszakże nie jestem bogatym,
Jeźli się trochę nauczę czytać, Trzeba poprzestać i na tém.”
Po téj rozmowie szedł z miną smutną Chłopczyk do szkolnéj swéj pracy,
O! on nad dolą myślał okrutną, Któréj doznają biédacy:
Pragną coś umiéć, lecz nie ma za co Chlubną postępu iść drogą,
Chcą zdobyć przyszłość własną swą pracą, Próżno się silą — nie mogą!
Tak nad życiową myśląc zagadką, Pracował młodzian dnie całe,
I wszystko w klasie szło mu wciąż gładko, I zyskał z nauk pochwałę.
„Synu,” rzekł Ojciec: „tyś barwnym wieńcem Zasługi okrył skroń młodą;
Jesteś roztropnym, pilnym młodzieńcem, A więc cię witam nagrodą.
Daję ci fundusz: ot srébro, złoto, A ot papiérków zwój spory,
Piéniądz ten twoim, możesz z tą kwotą, W nowego życia wejść tory;
Kup sobie konia, byś w chwilach wolnych, Mógł się przejechać po mieście,
Albo téż nabądź zbiór książek szkolnych, Albo... no jak chcesz zrób wreszcie.”
„Ojcze,” syn rzecze — „jeźli mam prawo Użyć twych darów, to proszę,
Abym mógł zająć się pewną sprawą, Którą wciąż w sercu mém noszęnoszę.
Jest tu chłopaczek — on wśród mozolnéj Pracy, chce przebić mrok ciemny,
Pozwól mi płacić wpis jego szkolny, A trud nie będzie daremny.”
„Zacne twe chęci pochwalam synu,” Zawoła Ojciec wzruszony,
„I jestem pewnym, że z twego czynu, Przyszłość bogate da plony.”
Minęły lata, a młodzi ludzie, Obranym krocząc wciąż torem.torem,
Skrzepieni pracą, pilni w swym trudzie, Dla innych stali się wzorem;
Obcą im była wśród nauk znoju Zawiść co spokój serc drażni,
Gdyż się złączyli w życia rozwoju, Węzłem najczulszéj przyjaźni.
Raz gdy zasiedli na ławie społem, Rzekł młodszy ująwszy ręce
Druha: „Przed tobą ja biję czołem, Tobie cześć niosę w podzięce;
Gdym wszedł na drogę żywota ciasną, Tyś w szlak nauki mnie wdrożył,
Gdym nad ciemnotą rozpaczał własną, Tyś moje oczy otworzył.
Czém dzisiaj jestem jam winien tobie, Przez ciebiem powstał z nicości;
Powiedz, ah powiedz, w jakim sposobie, Spłacić dług święty wdzięczności?”
„Nie mów tak do mnie, druhu mój miły,” Odpowie starszy z zapałem —
„Bo jam przez ciebie wzmógł moje siły, Przez ciebie człekiem zostałem;
Nie mów tak do mnie — jam jest ostatnim, Tyś pierwszym w węźle skojarzeń;
Tyś mi dał szczęście uczuciem bratniém, Tyś w czyn zamienił rój marzeń!”
I oba wzrokiem promiennym, jasnym, Spojrzeli w przyszłość daleką:
Jeden się cieszył czynem swym własnym, Drugi przyjaźni opieką;
I oba dłonie swoje ujęli, I z ócz ich trysła łza błoga,
A łask szafarze — święci anieli, Łzy te ponieśli do Boga.
XIX.
Klucz do mądrości.
Do uczonego bardzo staruszka,
Który ogromny rozum posiadał,
I wszystko poznał i wszystko zbadał,
Przyszła raz pewna młoda dziewuszka:
„Chciałabym,” rzecze — „o, dobry panie,
Stać się rozumną, i dojść do treści
Nauki, która w księgach się mieści,
Lecz wiem, że na to czasu nie stanie;
Bo chociaż jestem jeszcze młodziutka,
Ileż to lat trza w pracy przesiedziéć,
Aby znać wszystko, o wszystkiém wiedziéć,
A wszakże życie — to chwila krótka.
Nim się mądrości świata wyuczym,
Stargawszy siły, staniem nad trumną:
Daj mi więc księgę taką rozumną,
Któraby była wszéj wiedzy kluczem.”
„Chęci twéj zadość uczynię, dziécię,”
Odpowie starzec: „oto jest księga,
W któréj się mieści wiedzy potęga,
I źródło wszystkich nauk na świecie;
Weź ją i czytaj — z słów w niéj skréślonych
Zdołasz zrozumiéć istnienia wątek,
Zbadać niebawem kres i początek,
Przed wzrokiem ludzkim prawd utajonych.”
Błogiém uczuciem szczęścia przejęta,
Podaną księgę do ręki chwyta,
I tytuł dzieła chciwie przeczyta:
„To ewangelija,” zawoła — „święta!”
„Tak, ewangelija!” starzec odrzecze:
„Różne są drogi, dzieweczko droga,
Któremi wolą wszechmocną Boga,
Kroczy od wieków plemię człowiecze;
Jedni przestrone obrali tory,
Drudzy pracują skrzętnie w cichości,
Lecz wszystkim trzeba ciepła miłości,
Światła religij, krzyża pokory.
A owa mądrość bez której karta
Życia ludzkiego staje się niczém,
Mamiąc półmędrków blaskiem zwodniczym,
Jest w Boskiéj księgi prawdzie zawarta;
Weź ją i czytaj — w tém źródle łaski,
Znajdziesz chrześeiańskiéj cnoty zasady,
I wzniosłe myśli i cne przykłady,
I wszechrozumów promienne blaski.”
XX.
Wody.
Jako nić srebrna po niwie, lace,
Przez pola, jary, lasy, ogrody,
Wije się wstęgą w splotów tysiące,
Czyste pasemko ożywczéj wody;
Raz wśród traw bujnych cichutko płynie,
Lśniąc słońca blaskiem, niby promyczek,
Znów po kamieniach szumi w dolinie, Mały strumyczek.
Skryte wśród głębin źródełko czyste,
Przebija twardą powłokę ziemi,
I sącząc zwolna zdroje kropliste,
Poi spragnionych wodami swemi;
Upadającym pod trudem znojów,
Daje hart ciała i świéżość lica:
To utworzona z podziemnych zdrojów, Czysta krynica.
Tam, kędy stromy a wazki parów,
Rozdziela plenne ziemi przestrzenie,
Wśród skał, gór, lasów, dolin i jarów,
Biegnie prąd wody, hucząc szalenie,
Kształtami drobny, siłą ogromny,
Pieni się groźnie w jarze głębokim:
To strumień, który przed chwilą skromny, Stał się potokiem.
Z źródeł, co sączą w tajnikach ciemnych,
Wodą wśród dészczu na ziemię spadłą,
Z zdrojów ukrytych, prądów podziemnych,
Tworzy się modréj barwy zwierciadło;
A ta skarbnica, z któréj przez całe
Lata, posiłek rośliny biorą,
Jest z życiodawczych soków powstałe, Jasne jezioro.
Potoki, które huczą wśród kniei,
Strumyki, które szumią po łące,
Kres swój znajdują łącząc z kolei,
W szerokie wstęgi splotów tysiące.
Nie znając nigdy chwili zastoju,
Korytem jakie żłobiły wieki,
Niby prąd życia płyną w spokoju Wspaniałe rzeki.
Z rzek, co srebrzystym, szerokim pasem
Płynąc, w wiekowe zdążają tory,
Na krańcu lądów tworzą się z czasem,
Wszystkich wód świata ogromne zbiory;
Tam, wśród bezdennych przepaści łoża,
Grzmią sine fale, kipią bałwany:
To niezmierzone przestrzenie morza, To Oceany.
Znów z mórz bezdennych płyną do góry,
Lotnych par kłęby w wyziewie mglistym,
Aby z wilgotnéj wytrysnąć chmury,
Na żyzną glebę dészczem kroplistym;
I znów strumyczek spragnionych chłodzi,
Znowu potoki bystre szaleją,
I tak z jednego drugi się rodzi, Losów koleją.
Wszystko bezwiednie na Bożym świecie,
Pchnięte do czynu Wszechmocném słowem,
W jeden się łańcuch działania plecie,
Wspierając wzajem w ruchu wiekowym.
Ta siła twórcza, tych przemian krocie,
Ta przeobrażeń rozlicznych droga,
Czyż nie wskazują marnéj istocie Potęgi Boga?
Znałem dziéweczkę dziesięciu lat,
Któréj wiośniany rozkwitał świat,
Zapał do nauk w jéj myśli tlał,
Hamując pustot dziecięcych szał,
Co tak okrutny gotuje los,
A przestróg Matki zbawienny głos,
Nie kazał nigdy zboczyć z tych dróg,
Po których kroczyć rozkazał Bóg,
Aby ominąć przygodę złą...
Wszak chcecie wiédzieć jak dziéwczę zwą?
Lecz jéj imienia nie powiem, nie,
Bo to dziéwczątko zrumieni się!
Kiedy do domu przyjechał gość,
Jednego słowa było jéj dość,
By wiedziéć w jaki trzeba wejść tor,
Chcąc dla rodzeństwa służyć za wzór;
Rozkazy Matki spełniała w mig,
Wszedłszy cichutko zrobiła dyg,
I każdy spojrzał życzliwie nań,
Gdyż w gronie starszych panów i pań,
Miała ruch wdzięczny i skromny gest.
Co? chcecie wiedziéć kim ona jest?
Lecz jéj imienia nie powiem, nie,
Bo to dziéwczątko zrumieni się!
Gdy nadszedł lekcyj codziennych czas,
Nauki darmo nie biegły w las,
Ale przez ciągły postępu chód,
Wdrażały w pamięć podjęty trud:
W książkach trzymała czystość i ład,
Od nieprzystojnych stroniła zwad,
Szanując zdanie poważnych głów,
Nie szafowała potokiem słów,
Które pustemi dźwiękami brzmi...
Chcecież ją poznać, powiedzcie mi?
Lecz jéj imienia nie powiem, nie,
Bo to dziéwczątko zrumieni się!
Kiedy siostrzyczek i braci rój,
Skończywszy zadań książkowych znój,
Splótł swoje dłonie w wesoły krąg,
Igrając pośród zielonych łąk,
Ona przy zmianie rozlicznych gier,
Rozsądkiem swoim trzymała ster,
Radząc jakich się trza trzymać miar,
By raźnych zabaw nie zmienić w swar,
A wszyscy za nią dążyli w ślad...
Poznać ją każdy z was byłby rad;
Lecz jéj imienia nie powiem, nie,
Bo to dziéwczątko zrumieni się!
Czasami w życiu trafia się dzień,
Że wszystko mroczny przybiera cień,
I jakąś postać nieszczęsną ma:
Zawodzi trud, nie idzie gra,
Ona wśród takich bolesnych trosk,
Miasto rozmięknąć z żalu jak wosk,
Miasto strumieniem łez rosić twarz,
Nad hartem ducha trzyma wciąż straż;
Obce jéj płacze, dąsy i kwas...
Kto ona, spyta nie jedno z was?
Lecz jéj imienia nie powiem, nie,
Bo to dziéwczątko zrumieni się!
Dla czego kréśląc szereg jéj cnot,
Milczę, gdy trzeba uczynić zwrot
Do jéj nazwiska? Otóż ja wam
Z tego sumienny rachunek zdam.
Ułudy tylko zwodniczéj czar,
Karmi się widmem znikomych mar,
Ale prawdziwa zasługi cześć,
Nie zdoła pochwał przedwczesnych znieść,
Ona się kryje jak skromny kwiat...
Więc, by nie oblać w rozkwicie lat,
Pąsem rumieńca tych czystych lic,
Jakie jéj imię — nie powiem nic!
XXII.
Boskie oko.
Pamiętajcie drogie dzieci,
Że czy piękne słońce świeci,
Czy burz zwiastun, cień ponury,
Błękit niebios kryje w chmury,
Czyli ranne zejdą zorze,
Dniem i nocą, w każdéj porze,
Błyszczy zawsze tam wysoko Boskie oko.
Ono ludzkie śledzi sprawy,
A czyli to wśród zabawy,
Czy przy prac dziennych spełnieniu,
Czy wreszcie w senném marzeniu,
Niewzruszone, niepojęte,
Pełne, jasne, wielkie, święte,
Błyszczy zawsze tam wysoko Boskie oko.
Czy kto zwieńczy skroń wawrzynem,
Barwiąc życie pięknym czynem,
Czy się grzechem zhańbi sprośnie,
Czy upadnie, czy wyrośnie,
Niechaj ciągle ma w pamięci,
Że gdy go szał złudy nęci,
Błyszczy zawsze tam wysoko Boskie oko.
Przed niém, drogie, lube, dziécię,
Nic nie stai się na świecie,
Choćby niosąc grzechu brzemię,
Człowiek ukrył się pod ziemię,
Ono pozna jego winy,
Bo na ludzkie patrząc czyny,
Błyszczy zawsze tam wysoko Boskie oko.
Z dróg więc cnót nigdy nie zbaczaj,
Kochaj bliźnich, złe wybaczaj,
Z zacnych czynów czerp przykłady,
Ojca, Matki, zdrowe rady,
Chowaj w swém serduszku złotém,
I pamiętaj zawsze o tém,
Że cię śledzi tam wysoko Boskie oko.
Bodaj to wiosna! na całym świecie, Jasne słoneczko promieni,
W ogrodzie wonne wyrasta kwiecie, A łąka trawką zieleni,
Kroplisty deszczyk powietrze chłodzi, Bosa osiada na ziołach,
W gajach słowiczek pieśni wywodzi, Brzmią śpiewy kmiotków po siołach;
Lecz przyjdzie lato, nastaną skwary, Uschną łąk cudne trawniki,
Stracą majową zieleń obszary, I zmilkną w gajach słowiki,
Pośród spiekoty opadną ręce, Pot znoju spłynie na czoła,
Ustaną pląsy, śmiéchy dziecięce, Zacichnie piosnka wesoła.
Ah, czemuż, czemuż kochany Tato, Nie trwa wciąż pora radosna?
Czemu po Maju jawi się lato, Kiedy tak piękną jest wiosna!
A Ojciec rzecze: „Na cóż się zdało Źdźbło, co nie pleni ziarn krocie:
Czyż byś pragnęła zawsze być małą, Przeigrać młodość w pustocie?
Piękną jest wiosna, gdy kwiatkiem, listkiem, Słowiczą pieśnią nas łudzi,
Ale ta pora możesz być wszystkiem Dla tych co wzrosnąć chcą w ludzi?
Gdyby się pola wciąż zieleniły, Owocu nie dało kwiecie,
Ziarenka w kłosy nie wystrzeliły, Głódby panował na świecie;
Gdyby człek zawsze chciał być malutkim, W igraszce szaléć wciąż marnéj,
Czyżby mógł spełnić z zbawiennym skutkiem Trud swego życia ofiarny?
Piękną jest wiosna, gdy wabi kwiatkiem, Zachwyca barwą zieleni,
Ale ta pora tylko zadatkiem Jest złotych plonów jesieni.
XXIV.
Rada dla dziatek.
Kiedy spać iść — to z ochotą,
Kiedy wstawać — to już wcześnie,
Gdy dzień zacząć — to z robotą,
A zaś marzyć — tylko we śnie.
Gdy nadrabiać — to nie miną,
Kiedy błyszczyć — to nie strojem,
Kiedy płakać — to nad winą,
Gdy się chlubić — to prac znojem,
Gdy są grosze — to je zliczyć,
Gdy są suknie — to je chronić,
Gdy co boli — to nie krzyczéć,
Gdy kto wita — to się skłonić;
Kiedy smutno — to łzę zdławić,
Gdy wesoło — to być hożym,
Gdy czas starczy — to się bawić,
Kiedy igrać — to nie z nożem.
Gdy się znaleźć — to przystojnie,
Gdy co zrobić — to z początku,
Kiedy siedziéć — to spokojnie,
Gdy się dąsać — to już w kątku.
Kiedy biegać — to ostrożnie,
Kiedy czekać — to cierpliwie,
Gdy się modlić — to nabożnie,
Gdy co skończyć — to szczęśliwie;
Kiedy lekcya — to się uczyć,
Gdy są goście — to nie drzemać,
Kiedy łają — to nie mruczyć,
Gdy dać słowo — to dotrzymać.
Gdy co czynić — to z pośpiechem,
Gdy co czytać — to z książeczki,
Kiedy spojrzéć — to z uśmiéchem,
Gdy co stroić — to laleczki;
Kiedy mówić — to już skromnie,
Kiedy dygnąć — to u proga,
Kiedy kochać — to ogromnie,
Kiedy westchnąć — to do Boga!
XXV.
Rok.
Styczeń mrozem ścina wody,
Luty śniégiem w oczy miecie,
Marzec zimne wiedzie chłody,
Kwiecień pierwsze pleni kwiecie,
Maj zamienia w gaj ogródek,
Czerwiec ogniem słońca żarzy,
Lipiec słodki daje miodek,
Sierpień pieśnią brzmi żniwiarzy,
Wrzesień owoc smaczny rodzi,
Październik liść żółci w lesie,
Listopad szronami chłodzi,
Grudzień znów nam zimę niesie.
Gdy dwanaście tych miesięcy
Przejdzie — ot i rok upłynął;
Lat tych kilka, a dziecięcy
Wiek wasz już na zawsze minął...
Przejdzie płochych pustot pora,
Przebieg czasu szał ukróci,
Wtedy myślcie, że co wczora
Było, jutro wam nie wróci.
Chwile składają godziny,
Rok miesiące, lata życie,
A więc nie trwoń z własnéj winy
Marnie czasu, drogie dziécię;
Ucz się, pracuj, zostań człekiem,
W trudach, znoju, bądź wytrwałym,
Abyś późniéj zgięty wiekiem,
Nie narzekał nad swym szałem.
XXVI.
Rozpoczęcie dnia.
Było to wiosną, przecudny ranek Zabłysnął w szacie majowéj,
Raźnie i żwawo wstał z łóżka Janek Do dziennéj pracy gotowy,
Uczesał włosy, umył się, odział, Podbiegł z uśmiéchem do Matki,
I urządziwszy zajęć swych podział, Szkolne ułożył manatki;
I kiedy wszystko urządził ładnie, Wziął książki, pióra, atlasy,
Rzekł: „teraz nic już mi nie wypadnie, Jak tylko ruszyć do klassy!”
Już miał odchodzić, gdy coś z uboczy, W cichym odezwie się szmerze:
To brat malutki otworzył oczy, Klęknął, i zmawia pacierze.
„Ojcze nasz!” szepcze — „daj méj rodzinie Zdrowie ze szczęściem stateczném:
Spraw, abym w każdéj życia godzinie, Był zawsze dobrym i grzecznym.”
Rumieniec wstydu okrył twarz Janka, Dziwna owładła nim trwoga,
I spuścił głowę: on tego ranka, Zapomniał westchnąć do Boga!
„Synu!” wchodząca Matka zawoła, „Nie uczyń tego już więcéj,
Głos, któryś słyszał, to głos anioła, Co z piersi wybiegł dziecięcéj;
On ci powiedział: w szale zwodniczym, Życie jest płonną gonitwą,
Choć zrobisz wszystko — trudy twe niczém, Gdyś dnia nie zaczął modlitwą!”
XXVII.
Pszczółka.
Kiedy mróz lodem ścina strumyczek,
Gdy ziemię skrywa powłoka biała,
Pilnuje ula w gronie siostrzyczek, Pszczółeczka mała.
Na świecie słota, chmurno na niebie,
W powietrzu burza huczy daleka,
Ona stuliwszy skrzydła pod siebie, Dni jasnych czeka.
Zaledwie jednak w uroczéj wiośnie
Rozkwitną niwy wdziękiem przyrody,
Ona wyfruwa z ula radośnie W pola, ogrody.
Ulata chyżo z kwiatka na kwiatek,
Zdobytych skarbów brzemienna znojem,
Bo dla niéj cały nasz piękny światek Jest życia zdrojem.
Bo dla niéj zboża złote przestrzenie,
Pola wiosenną zwilżone rosą,
Ogrody wonne i łąk zielenie, Skarby swe niosą.
W każdéj koronie barwnéj kwiateczka,
Róży, rezedy, astru, stokrotki,
Znajduje zawsze skrzętna pszczółeczka, Plon miodu słodki;
A gdy wśród bogactw roślinnych krasy
Ujrzy zatrutych pierwiastków ślady,
Ona słodyczy czerpiąc zapasy, Omija jady.
Niech więc ten owad będzie wam wzorem,
Jak się do pracy garnąć należy,
I jakim w trudach trzeba iść torem, Zacnéj młodzieży.
Niby pszczółeczek rój zabiegliwy,
Co na rodziméj skarb zbiéra miedzy,
Zbiérajcie dziatki z Ojczystéj niwy Zasoby wiedzy,
Byście gdy pora wiosenna minie,
Gdy zniknie zapał i siły młode,
Znaleźli w późnéj życia godzinie Za trud nagrodę.
XXVIII.
Tajnie przyrody.
Dawniéj gdy byłem jeszcze dziecięciem,
Staruszka niania w toku rozmowy,
Różne mi dziwy kładła do głowy
A jam jéj słuchał z wielkiem zajęciem.
Kiedy naprzykład zagrzmiało w niebie,
Mówiła z jakąś miną tajemną:
Tyś był niegrzecznym, grymasił ze mną,
Więc Bóg się za to gniewa na ciebie.
Gdy błyskawice jasne migały,
Rzeknie poważnie: spojrz no tą szparą,
Co się rozwarła za chmurą szarą,
Tam widzisz nieba obszar wspaniały;
Znów gdy wśród nocy gwiazd świetnych dużo
Zdają się zerkać promieniem drżącym,
Ona z uśmiechem woła znaczącym;
To aniołkowie oczkami mrużą.
Srebrem jéj były kropelki rosy,
Błękitną szatą lazur niebieski,
Deszcz miał oznaczać dziecięce łezki,
Wiatr zaś gwałtowny, złych duchów głosy;
Księżyc gdy w pełnię krąg swój rozszerzył
Oznaczał niby chleb nasz powszedni,
Słowem prawiła tysiące bredni,
A jam wszystkiemu co rzekła wierzył.
Dzisiaj gdym przestał być już dziecięciem,
Gdy z książek czerpię nauk wywody,
Kształcąc starannie umysł mój młody,
Z innem na rzeczy patrzę pojęciem;
Wiem że grom który buczy i błyska,
Lub téż zygzakiem dwie chmury sprzęga,
To elektrycznych prądów potęga,
Nie żadne tajne ludziom zjawiska.
Wiem że gwiazdeczki, co pośród cieni
Nocnych migają, to światów krocie,
Które w wirowym swoim obrocie,
Świecą odbiciem słońca promieni.
Wiem że dżdżu zdroje, rosa kroplista,
To wyziew co się ulatnia w chmury,
Że księżyc który lśni w blask ponury,
To sąsiad ziemi — bryła kulista;
Słowem czy spojrzę w niebios przestworze,
Czyli wzrok rzucę na ziemskie twory,
Wszędzie obłędu nikną pozory,
I nic zagadką mi być nie może.
A gdy rzecz każdą z gruntu wyjaśnię,
Gdy wszelkie tajnie przyrody zbadam,
Często nad ludzką ciemnotą biadam,
Słysząc prostacze nieuków baśnie.
XXIX.
Miesiąc Maj.
Zielenią łąki, kwitną ogrody,
Brzmi śpiewem ptasząt cienisty gaj,
Życie się budzi w tworach przyrody: To miesiąc Maj.
O ty, co skarbem darzysz nas wiosny,
Niesiesz rolnikom zbawienną wieść,
Periodzie roku błogi, radosny, Święcę ci cześć!
Boga rodzicy tyś jest miesiącem,
Zbarwionym w wiosny uroczy kwiat,
Ciebie z uczuciem wiary gorącem, Przyjmuje świat.
W chwili gdy w zieleń stroją się bory,
A z drzew opada zemszona pleśń,
Najświętszéj pannie nucą wsze twory, Błagalną pieśń.
„Matko!” wołają wznosząc ramiona,
„Przez mękę którą uświęcił krzyż,
Tchem twéj miłości bratnie plemiona, Do siebie zbliż!
Niechaj rozterki znikną na świecie,
Niech kwitnie wszędzie spokój i ładład,
Niech mąż, niewiasta, starzec i dziecię, Nie znają zwad.
Niechaj szanuje starszych młodzieniec,
Niechaj brat bratnią uściśnie dłoń;
Niech zmilknie niechęć, a zgody wieniec Zbarwi wam skroń.
Jako te kwiaty co wśród kobierca
Traw, rozrastają w rozkoszny gaj,
Niech skarb uczucia w tajnikach serca, Rozpleni maj;
Jako te pączki plonu zadatki,
Na które patrzy z nadzieją świat,
Kiełkuje w duszach waszych o dziatki, Miłości kwiat.
W miesiącu twoim rodzico Boga,
Pragniem błagalny chór społem wznieść,
Aby się mogła wszech ust pieśń błoga, W modlitwę spleść.
Panno przeczysta! W źródle żywota,
Odkryj spragnionym zdrój świętych łask,
Spraw, niech się grzechu zmieni sromota, W promienny blask!
XXX.
Kościołek.
Tam kędy schodzą się drogi,
Stoi ku ziemi schylony,
Przebiegiem wieków zemszony,
Nasz kościołeczek ubogi.
Do koła z desek płot stary,
W krąg opasuje budowę,
U wrot dwie lipy wiekowe,
Zwieszają swoje konary.
Murawa cmentarz zaściela,
Przy ścianie czerni dzwonnica,
U szczytu z krzyżem wieżyca,
Do nieba w górę wystrzela.
Kiedy w dal okiem swem rzucę
I ujrzę mały kościołek,
Stroskanych ludzi przytułek,
To już się więcej nie smucę;
Jeżelim doznał zmartwienia,
Wnet chmurka znika z méj twarzy
Bo wiem że u stóp ołtarzy,
Boleść się w rozkosz zamienia.
Bo wiem że Ojciec niebieski,
Szczęście do chatek sprowadza,
Cierpiącym bole osładza,
Płaczącym ociera łezki.
Czasem chcąc zwalczyć nałogi,
Które mnie wiodą do winy,
Patrzę przez całe godziny,
Na nasz kościołek ubogi.
I wtedy widzę wśród cieni,
Chmurek płynących w błękicie,
Jak u wieżycy na szczycie,
Krzyż blaskiem światła promieni;
I dłoń się z dłonią mi splata,
I gną ku ziemi kolana,
I hołd miłości do Pana,
Z młodzieńczej piersi ulata...
Zachwyt ogarnia mnie błogi,
W sercu czci chronię zadatki,
Dla czego? bo ja z mej chałkichatki,
Widzę nasz kościół ubogi!
XXXI.
Wianek.
Na progu wieśniaczej chatki,
Hoża dziewczynka siedziała,
Trzymając w dłoni swéj kwiatki,
Z których wianeczek splatała;
A gdy ujęła traw pęki,
Zaród, co chwastem wystrzela,
Wnet odrzucała je z ręki,
Nie chcąc do kwiatów wpleść ziela.
Skończona praca dziewicy,
Więc się podniesie z ławeczki,
By obraz Boga rodzicy,
W wonne ustroić kwiateczki.
„Chwalę cię córko ma droga,droga,”
Rzekł Ojciec wchodząc do chaty,
„Żeś Matce najświętszej Boga,
Poniosła w darze te kwiaty;
Lecz czemuż plotąc koronę,
Z plonów co zdobią trawniki,
Tyś odrzuciła na stronę,
Niechętną dłonią chwast dziki?dziki?”
„Bo on, gdy pola i łasy
Barwą się zdobią wspaniałą,
Nie dając woni ni krasy,
Jest roślinności zakałą.”
„Słusznie, więc słuchaj me dziecię
Co Ojciec powie ci stary:
Życie jak wieniec się piecie,
Z kwiatów miłości i wiary;
Kiedy zaś dziewczę, młodzieniec,
Złe porzucając nałogi,
Chwastów nie wplata w swój wieniec
Ten już nie zboczy z cnéj drogi,
A taki wianek o dziatki,
Złożon w czystości sumienia,
Na ołtarz najświętszej Matki,
Łask bożych skarby rozplenia.
Na mrocznym widokręgu, wśród mgły oddalenia,
Błyszczało jasne światło promienistą smugą,
Siejąc blaski do koła: był to punkt wytchnienia
Dla pielgrzymów podróżą utrudzonych długą.
Dwie drogi prowadziły do celu wędrowców:
Jedna prosta stosami obsiana kamieni,
Druga kręta wijąca się pośród manowców,
Wabiła wonią kwiatów i barwą zieleni.
Rozsądni poszli prostą, chociaż twardą drogą,
Ci zaś, dla których życie było złud pozorem,
Woleli za uciechą uganiać się błogą,
Idąc wabnym w ponęty, lecz zwodniczym torem.
I cóż z tego wynikło? Pierwsi równym krokiem
Zmierzyli nagą przestrzeń mijając przeszkody,
Drudzy zaś wdzięcznéj krasy zwładnięci urokiem,
Zbłądzili pośród cudów rozkosznéj przyrody.
Dzieci, to obraz życia. Ów promyczek błogi
Błyszczący w oddaleniu, jest światłem zbawienia,
Dwie zaś tyle odrębne postacią swą drogi,
Są torami, po których kroczą pokolenia
Rodzin ludzkich na ziemi. Pragnąc zdobyć zatém
Szczęście, prostemi tory zdążajcie do celu,
Stroniąc od krętych ścieżek barwnym zdobnych kwiatem,
Bo inaczéj zbłądzicie, jak zbłądziło wielu.
Rozkoszną doliną, zcieniony leszczyną, Zbarwiony zielenią do koła,
Poważny nurt rzeki w kraj biegnie daleki, Mijając wsie, pola i sioła;
A widząc tę czystą, spokojną, srébrzystą Fal wstęgę płynącą przez niwy,
Nie zgadliby ludzie w omamień ułudzie, Potęgi żywiołu straszliwéj.
Lecz patrzcie, już wiosna nadchodzi radosna, Pękają do koła rzek lody,
A wązkie łożysko, kry twardéj siedlisko, Przepełnia wezbrany prąd wody,
I wznosi grzbiet siny, a bujne niziny Łąk nikną wśród modréj wód fali:
Tysiące strumieni wrze, huczy i pieni, I płynie i bieży wciąż daléj.
Przerwawszy zapory prąd w nowe wszedł tory, Dociera do wiosek, do chatek,
Zgrążając w toń sioła — i słychać do koła: Krzyk Ojców, płacz dzieci, jęk Matek!
Szczęśliwi! czyż wiecie, jak często na świecie Śmiéch w boleść się zmienia okrutną:
Przed chwilą tam było rozkosznie i miło, A teraz tak strasznie, tak łzawo, tak smutno!
Kmieć pośród swéj chaty zasobem bogaty, Żył sobie bez troski, kłopotów:
W spichlerzu miał zboże, bydełko w oborze, A w gumnach do młocki plon gotów;
Pod płotem od drogi, sterczały dwa stogi, Potrawu dla koni i krówek,
A pośród śpiżarki, krup, mąki, tatarki, Był zapas na cały przednówek.
Dziś ujrzał struchlały, jak trudów skarb cały, Co przyszłość zapewnił rodzinie,
Porwany w wir rzeki, przepada na wieki, Zgrążony w wód mętnych głębinie;
Wprzód syty, swobodny — dziś nędzny i głodny, Z przestrachem w toń modrą spoziéra,
I widzi, jak żona na rękach mu kona, Jak dziécię zgłodniałe umiéra!
O, drodzy! Bóg w niebie o każdéj potrzebie Trosk waszych pamięta codziennych,
Wam pierwszych lat wiosna, szczęśliwa, radosna, W kolejach przemija niezmiennych;
Pomyślcie więc mili, o strasznéj téj chwili, O klęsce biédnego narodu,
I nieście swój datek, dla Ojców, dla Matek, Dla dzieci ginących od głodu!
XXXIV.
Miłosierdzie.
Ledwie świat pierwszym brzaskiem zbarwił błękit nieba,
On stawał przy warsztacie silny, niestrudzony,
By zdobyć w pocie czoła kęs twardego chleba,
Całodzienny posiłek dla dziatek, dla żony.
Raz... było to wieczorem, on pracował jeszcze,
Zgięty pod trudów dziennych zdwojoném brzemieniem,
W tém w dłoni nieszczęsnego żelazo złowieszcze
Pękło — i krew mu z rany buchnęła strumieniem; Spojrzał okropnym wzrokiem, a na twarz wybladłą Łez dwoje w dwóch kropelkach powoli upadło.
Mąż czynu, tytan pracy zapłakał jak dziecko,
Czyż z bólu? nie — w proch starty zgadł przyszłość złowrogą,
Przeczuł, że stal co dłoń mu raniła zdradziecko,
Wprowadzi głód i nędzę pod strzechę ubogą.
Instynktem Ojca słyszał, jak téj rany wargi
Rozwarte tak szkaradnie, szeptały pół głosem
Jakieś słowa rozpaczy, jakieś jęki, skargi,
Niby żale nad strasznym drogich dziatek losem, I widział zbezwładniony w téj chwili ofiarnéj, Na sinéj twarzy żony pomrok śmierci czarny.
Przyszedł głód — o, wy w zbytkach świata wypieszczeni,
Wy nie znacie czém głód jest — wam losu wybrańce,
Ziemia tysiące skarbów życiodawczych pleni,
I okala róż wieńcem dróg doczesnych krańce;
Lecz jest coś straszniejszego nad głodu męczarnie,
Nad zwierzęcą chuć człeka, co posiłku łaknie,
To coś, to głos rozpaczy dziatwy, gdy się garnie
W pierś Ojca krzycząc: „chleba!” a chleba zabraknie! On nic nie czuł, choć głód mu sił strawił ostatek: On słyszał tylko jęki konających dziatek.
W téj chwili błysł wśród mroków promień zbawczéj łaski:
W progu izby stanęła możnowładna pani,
Nie z tych dam, które tłumów chcą zbierać oklaski,
Lecz anioł, co prócz złota serce niesie w dani.
Z jéj wejściem, na poddasze spłynął spokój święty,
I lśnił tam niby eter przejrzysty, niebieski,
Z jéj wejściem ból się w urok przemienił ponęty,
Zmilkł jęk, a pod uśmiéchem zaschły dziatek łezki; Wszystko kwitło promiennym miłosierdzia cudem, Gdyż Bóg, ów Bóg dobroci — czuwa nad swym ludem!
XXXV.
Mechanik wiejski.
Koło Krakowa w wioseczce bogatéj
Zasobem włościan i pięknością kraju,
Żył pewien kmiotek wśród rodzinnéj chaty,
Podług dawnego Ojców obyczaju.
Z synami społem glebę swą uprawiał,
A gdy zasłyszał, co potężna wola
Może dokazać — do dzieci swych mawiał:
„Nie nasz to rozum — nam socha i rola.”
Błędnie on sądził, bo w wszelakim stanie,
Człek z hartem ducha los swój zmienić może;
Stać wciąż, grzéch wielki — ludzkości zadanie
Jest dążyć ciągle naprzód w imię Boże!
Pod ową strzechą pośród kmiecych dziatek,
Był chłopak różny od całéj rodziny:
On, od najpierwszych młodości swéj latek,
Chciał, widząc skutek dochodzić przyczyny.
Gdy ujrzał wiatrak, albo młyn wśród rzeczki,
Póty kozikiem i piłką majstrował,
Póty rznął, kleił, przyrządzał deseczki,
Aż podobnego młynka nie zbudował.
Ojciec nań fukał: „rzuć zabawy puste,
Miasto czas tracić, myśl lepiéj, że trzeba
Zadać karm wołom i opleść kapustę:
Głupia igraszka nie przysporzy chleba.”
Przed wolą Ojca naginał chęć własną,
Szedł spełnić liczne prac rolnych zajęcia,
Ale w téj głowie bezwiednie, nie jasno,
Tkwił zaród przyszłéj twórczości chłopięcia.
Pewnego razu pasąc w polu stado,
Widząc, że woły, krówki i owieczki,
Zbiły się całą pod cień drzew gromadą,
Siadł sobie w gaju po nad brzegiem rzeczki:
Obejrzał miejsce i prąd wody zbadał,
Wystrugał walec, wbił w grunt ostre pale,
Potém z gałęzi zastawę układał...
Ot młyn mój,” rzecze — „pójdzie doskonale,
Jednak brak czegoś: trzeba zmniejszyć koło,
Albo téż zwrócić zbyt bystry prąd wody...”
Brzemienne myślą wznosi w górę czoło,
I szuka natchnień mechanik ów młody.
A tam za jodłą milczący, zdumiony,
Stał pan przejezdny, poważnéj postawy:
To był inżynier, który w górskie strony,
Z rozkazu władzy przybył aż z Warszawy.
„Tyżeś to,” pyta wyszedłszy z gęstwiny —
„Ten młyn postawił?” „Ja, mój dobry panie.”
„Kto ci myśl podał?” „Widząc różne młyny,
Rzekłem do siebie: niechże i mój stanie.”
„A gdzie twój Ojciec?“ „Ot tam niedaleko
Mięszka w swéj chacie wraz z całą chudobą,
Ja zaś wyszedłem paść bydło nad rzeką.“
„Pójdźmy do Ojca — prowadź mnie ze sobą!“
I cóż powiecie, kochane me dziatki?
Oto, że zgadłszy myśl twórczą w chłopięciu,
Pan ów uprosił właściciela chatki,
By syn się w wyższém mógł kształcić zajęciu;
Wziął go ze sobą, szkoły zań opłacił,
On znów pod światłym pracując kierunkiem,
Wyrósł w człowieka, rodzinę wzbogacił,
I zdobył sławę z uznania szacunkiem.
Ukryte bowiem człowieka zdolności,
Do sztuk, przemysłu, od Boga pochodzą,
Użyć ich trzeba, a przy wytrwałości,
Źdźbła kiełkujące, owoce wyrodzą;
Bez silnéj woli, bez wskazówek jasnych,
Bez stosownego nauki zakroju,
Owe odbłyski pośród szranek ciasnych
Marnieją, w ciężkim i niewdzięcznym znoju.
XXXVI.
Żebrak górski.
Panoczku na wirchach[3] tak pięknie, tak jasno, Że zda się świat nie ma tam końca,
Wśród równi[4] zaś smutno, ponuro i ciasno, I nie tak wesoły blask słońca;
My jednak z tych wyżyn schodzimy tłumami, Bo biéda stargała nam siły,
A wziąwszy kij w rękę wołamy ze łzami: „Daj grosik, panoczku mój miły!”
Oj dolaż, ta dola, nie była bogatą, Lecz człek miał choć skromny kęs chleba,
Dziś przyszło się rozstać z rodzinną swą chatą, W nizinach wędrować nam trzeba,
Bo brakło sposobów, a jeszcze od wczora Dzieciaki posiłku prosiły;
Ja nie mam nic w domu, a żona mi chora... „Daj grosik, panoczku mój miły!”
Ciężko to opuszczać swobodne swe gniazdo, Co tkwi tam wysoko na skale,
I temu, który był u swoich wciąż gazdą[5], Rozwodzić płacz, jęki i żale.
Cóż robić jednako, gdy ziarno zmarniało, A grule[6] po dołach wygniły,
Iść trzeba w doliny i wołać nieśmiało: „Daj grosik, panoczku mój miły!”
Da Pan Bóg doczekać, gdy ciężki rok minie, Gdy los się pohalan[7] ustali,
Przyjdź do nas panoczku, a w dobréj godzinie Zapukaj do siedzib górali;
Znajdziesz tam gościnność, a wtedy, ah! wtedy, Pokrzepisz zwątlone swe siły,
Lecz teraz zgłodniałych uratuj od biédy: „Daj grosik, panoczku mój miły!”
XXXVII.
Pastuszek.
Zaledwie słonko na niebie wstało, Ja spędzam stadko mych owiec,
I gnam je w pole gromadką całą, Przez ugor, wygon, manowiec.
Gospodarz dał mi séra krajanek, Do sakwy spory kęs chleba,
Wyniósł z komory maślanki dzbanek, I cóż mi więcéj potrzeba?
W lesie czerwone jagódki rosną, Można ich zebrać do syta,
I szczaw zieleni na łące wiosną, Jest wiec obiadek i kwita!
Więc sobie nucę piosnkę wesołą, Idąc przez pola, przez knieje:
Wszystko tak jasne, piękne w około, Świat cały do mnie się śmieje.
Już me owieczki szukają strawy, Harcują w polu radośnie,
A ja usiadłem pośród murawy Pod wierzbą, która tam rośnie;
Siedzę i dumam: ludzie mawiali, Że za ułamkiem téj góry,
Inne są wioski — a jeszcze daléj, Miast wielkich piętrzą się mury,
Że w takich miastach niknie blask słońca, Niéma pól, gajów, zieleni,
Lecz tylko sterczą domy bez końca, Wśród dróg usłanych z kamieni.
Eh, co mi po témi nad miasta gwary, Wolę ja ciszę méj wioski,
Wolę te pola, łąki i jary, Gdzie życie płynie bez troski.
Ot zaraz sobie fujarkę skręcę Z wierzby co rośnie nad drogą:
Fujarko miła! ty w mojéj ręce, Piosenkę zanucisz błogą;
A na dźwięk owéj uroczéj pieśni, Biegnącéj z prądem wietrzyka,
Ucichną wszyscy ptaszkowie leśni, I śpiéwka zmilknie słowika.
Ale dość grania — owieczek stadko Rozbiegło mi się nad siołem:
Héj! wierny Kruczku, gnaj za gromadką, I spędź je do mnie pospołem.
Spędziłeś — dobrze, teraz do dzbanka Zajrzéć z kolei potrzeba:
Ah, jakże smaczny sér i maślanka, I kromka czarnego chleba!
Nie patrz tak na mnie z żałosną miną. Bo choć mam jadła nie wiele,
Ja ci w złéj doli, wierna ma psino, Wszystkiego chętnie udzielę;
A jak do swojéj wejdziemy chaty. Będziesz spał sobie w dzień jasny:
Co? niechcesz wierzyć żem tak bogaty, Iż mógłbym domek miéć własny?
Nie tylko kupić mogę za grosze Domek, lecz gęsi i krówkę:
Jeszcze nie wierzysz? — spojrz tylko proszę, Ja mam w kieszeni złotówkę!
Srébrna, nowiutka — patrz, jak się świéci, Gdy błyśnie słońca promyczek:
Ja te piéniądze zbiéram rok trzeci, Chowając każdy grosiczek.
Chwilę, czekajmy... tam środkiem drogi, Gdzie niwa, łączka i borek,
Wlecze się jakiś starzec ubogi, Szepcąc po cichu paciorek;
Mniejsza o gęsi, mniejsza o krówkę, Mniejsza o chatę i rolę,
Chodź do mnie dziadku — weź tę złotówkę, Pokrzep nieszczęsną swą dolę.
Lecz spocząć pora, więc daléj w drogę, Owieczki moje kochane,
Bo ja już chatki kupić nie mogę, I zawsze z wami zostanę;
A jeźli kiedy w jakim wypadku, Żal serce moje poruszy,
To wspomnę sobie o biédnym dziadku I lżéj mi będzie na duszy.
XXXVIII.
Druciarz.
Wielmożne panoczki, jejmoście kochane,
Wciąż wołam, wciąż krzyczę — czyż nikt mnie nie słyszy?
Mam różne śliczności z drucików splatane:
Są klatki dla ptaszków, pułapki na myszy,
Podstawki do szklanek, do kwiatów koszyczki...
A jeźli nie chcecie towaru kupować,
To dajcie mi jakie rozbite imbryczki,
Ja wnet je naprawię — Héj, garnki drutować!
Kupujcie panoczki — nie wiele poproszę,
O, bo mi tak mało do życia potrzeba:
Za klatkę dziesiątkę, za koszyk trzy grosze...
Nie chcecie? to dajcie chociażby kęs chleba;
Dalibóg dziś jeszcze nic w ustach nie miałem,
A trzeba po mieście od rana wędrować,
Bóg wam to nagrodzi, a w życiu swém całém,
Będziecie szczęśliwi... Héj, garnki drutować!
Lecz któż to w podwórku otwiéra okienko?
To pani kucharka... ot patrzy w tę stronę,
Jakby mnie szukała. Kochana panienko,
Ty przecież masz w kuchni garnuszki stłuczone:
Mą pracę nagrodzisz malutką opłatą,
Zawołaj druciarza, nie będziesz żałować...
Co? nie masz pieniędzy?... nie szkodzi, daj za to,
Choć resztkę z obiadu... Héj, garnki drutować!
Oj, nie wiész, gosposiu: tu brudy, tu śmiecie,
I mętne kałuże, i błoto bez końca,
A tam... tam daleko, tak pięknie na świecie,
Tak cudny, wspaniały za górą blask słońca!...
Tam człowiek choć głodny nie goni za złotem,
Nie pragnie się krzywdą bliźniego ratować...
Tu nie tak... eh, co tam! nie myślmy już o tém,
Bo płakać ochota... Héj, garnki drutować!
Mam Ojca — on plecie koszyki z sitowia,
Mam Matkę — ta jęczy złożona chorobą,
A dzieci malutkich w chałupie jak mrowia...
Raz Ojciec rzekł do mnie: świat cały przed tobą,
Więc ruszaj za chlebem, gdzie oczy poniosą,
Boć trudno mi tyle dzieciaków wychować;
I dał mi sześć groszy na drogę... ja boso
Przyszedłem w te strony... Héj, garnki drutować!
Przyszedłem i jakoś mi dziwnie się zdało:
Wspaniałe bogactwa, i zbytki, i stroje,
Gadania tak dużo, uczynków tak mało,
A wszystko to takie zmyślone, nie swoje!
Gdy widzę mój łachman w błyszczącym tym tłumie,
To radbym ze wstydu pod ziemię się schować...
Lecz co tam! czyż druciarz te rzeczy rozumie?
Nie moja w tém głowa! Héj, garnki drutować!
O, u nas inaczéj! Skał strome urwiska,
I góry co barwią swe szczyty w blask złoty,
A jakie poczciwe, serdeczne ludziska,
A ileż szczerości, uczucia, prostoty!
Ot znowu łzy w oczach... nie śmiéj się panienko
Z biédnego druciarza! Czas daléj wędrować,
Daj strawę... nie słucha, zamyka okienko,
Ha, trudno, odchodzę... Héj, garnki drutować!
Obchód imienin nadszedł Mateczki, Ważna to w domu jest sprawa,
Więc się krzątają w koło dziateczki, Wszędzie krzyk, hałas i wrzawa.
Każdy już naprzód myślał po trosze, Jak uczcić dzionek ten drogi:
Staś za swe skrzętnie zebrane grosze Kupił kanapkę pod nogi,
Andzia wachlarzyk da na pamiątkę, Zosia prześliczny neseser,
Mania koperty, lak i pieczątkę, A Gucio cukrów na deser.
Kiedy już wszyscy w rodzinném kole, Dań miłych wnieśli pamiątek,
Biédna siérotka czując swą dolę, W ciemny cisnęła się kątek;
I szepnie cicho: „Ah, droga pani, Mnie taka bierze ochota,
Ponieść jak inni dar jaki dla niéj, Ale jam biédna siérota,
Oprócz serduszka nie jestem w stanie, Nic ci dziś święcić w ofierze,
Przyjmij więc serce me na wiązanie, Bo ja cię kocham tak szczerze!”
A dobra pani rada z ofiary, Tuli do piersi swéj dziécię,
I mówi do niéj: „Nad wszystkie dary, Ten dar najmilszym mi w swiecieświecie.”
„Ah, Ojcze drogi!” Stefan zawoła, „Jakże twarz twoja znużona:
Pot znoju spływa kroplami z czoła, I suknia cała zpylona...
Upał nieznośny — zda się, że z nieba, Ogniste wytryska morze:
Ah, Ojcze drogi, czyliż potrzeba W taki skwar jeździć po dworze?”
„Nie dziw się synu, żem wśród spiekoty, Musiał porzucić nasz dworek,
Należy w polu dojrzéć roboty, Gdzie niwa, rzeka i borek;
Tam na tym smugu żeńcy tną żyto, I wraz je kładą w pokosy,
Gdyż niwę bujnym plonem pokrytą, Mogą wyniszczyć dżdżu rosy.”
„Ah, ja rozumiem, że każdy zgoła Dba o swe mienie gospodarz,
Lecz to ekonom wypełnić zdoła, Wreszcie karbowy lub włodarz;
Masz Ojcze tylu wyręczycieli, Na cóż się nękać znużeniem:
Lepiéj do rana spocząć w pościeli, Dzień pod drzew przepędzić cieniem.”
„To pomocnicy — można ich użyć, Jak ulgę, gdy sił nie stanie,
Lecz się nie trzeba nigdy zadłużyć, Własne spełniając zadanie.
Pamiętasz synu tego sąsiada, Co dawniéj z nami graniczył:
Miał dobra, lasy i owiec stada, I na sta dochód swój liczył,
Grosza na zbytki on nie marnował, Nie znał czém blaski ułudy,
Ale przez cały dzionek próżnował, Zdając na innych swe trudy.
Wciąż go straszyły letnie upały, Obawa skwarów, lub znoju,
I tak dnie biegły, lata mijały, A on żył sobie w spokoju;
Zastępcy widząc bezczynność pana, Ustali w swoim mozole,
Czeladź przy pracy nie doglądana, Rzadko chodziła na pole.
I cóż wynikło, gdy zginął statek? Trza było bronić się nędzy,
Odziewać dzieci, płacić podatek, A tu zabrakło piéniędzy;
Nie uprawiona zmarniała rola, Chwast puste zarosł obszary,
Legły odłogiem niwy i pola, W stodołach świéciły szpary...
Wreszcie wierzyciel zagarnął wioski, Za dług sprzedano grunt cały,
Przyszły cierpienia, biéda i troski, I dzieci chleba nie miały.
Człek własnéj winien zaufać głowie, Tak doświadczenie nas uczy,
Gdyż pańskie oko, mówi przysłowie, Najlepiéj konia utuczy.
XLI.
Ptaszki i dziatki.
Patrz dziecię jakto ptaszkowie leśni,
W błyszczącej życia powabem wiośnie,
Budują gniazdka nucąc swe pieśni,
Którym gór echa wtórzą radośnie.
Patrz jako one zawsze swobodne,
Ufając w szczęścia niezmienne losy,
Czy to spragnione czyli téż głodne,
Szukają ziarnka lub kropli rosy; A źdźbło wilgoci, lub pyłek roli, Stają się skarbem w skromnéj ich doli.
Ptaszki nie mają ciepłéj odzieży,
Która zziębniętych od mrozu chroni,
Gdy wiatr zawieje, szronek zaśnieży,
Każde z nich główkę pod skrzydła skłoni;
I tak stulone zmrużywszy oczy,
Czekają w ciszy pod liści zwojem,
Aż z za chmur jasny promień się stoczy,
Aż słońce zbarwi świat życia zdrojem... Wtedy szybują skrzydeł swych lotem, Kąpiąc się w słońca promieniu złotym.
Patrząc na ptaszków pomyślcie dzieci,
Ileż to wygod ludziom potrzeba!
Wszakże i dla was słoneczko świeci,
Wszak i wam ziemia daje plon chleba?
Na bujnej niwie wzrastają kłosy,
Szemrzą strumyki, łąka zieleni,
Na trawkach, ziołach, lśnią krople rosy,
A balsam woni płynie w przestrzeni; To wszystko jednak staje się niczem, Gdy skutki zachceń ludzkich obliczym.
Wasz byt o dziatki jest to zawiązek,
Tysiąca pragnień w życiowéj doli:
Wam trzeba puchu miasto gałązek,
Smacznego jadła miasto źdźbła roli,
Ciepłych pokojów miasto drzew lasu,
Łakoci, miasto porannéj rosy;
Jednak z ust waszych każdego czasu,
Skarga na smutne wybiega losy. Niebaczni, w marzeń złudzie dziecięcéj, Posiadłszy wszystko — pragniecie więcéj.
Miliony na was pracuje dłoni,
Milion wam skarbów ziemia udziela,
Ojciec bart daje, Matka cnót chroni,
A Bóg szlak życia kwiatem zaściela;
Kolebka wasza owita w wieniec
Rodzinnych zasług, plemiennéj cnoty,
Na licach zdrowia kwitnie rumieniec,
W przyszłości szczęścia lśni promień złoty; Więc trzeba jako ptaszkowie leśni, Miasto skarg, nucić dziękczynne pieśni.
Biednych rodziców syneczek mały, Szedł sobie koło kościoła,
A był łaknącym, gdyż przez dzień cały, Nie jadł biedaczek nic zgoła.
Widząc jak Ojciec jęczy w chorobie, Jak Matka umiera z nędzy,
„Trzeba ich zbawić!” pomyślał sobie, Trzeba zkąd dostać pieniędzy;
Są dobrzy ludzie, ja ich poproszę, Wszystko opowiem jak trzeba,
A oni dadzą z litości grosze, I za nie kupię kęs chleba.
Napróżno chodził, prosił napróżno, Każdy go przyjął wyniośle:
„Pfe, wstydź się chłopcze trudnić jałmużną, W żebraczem kształcić rzemiośle!”
W końcu gdy wracał zmrokiem do domu, Głód mu dokuczał okrutny,
Więc łzy ocierał swe pokryjomu, Był rozżalony i smutny;
W tém coś zabłyśnie — był to woreczek, Widocznie własność magnatów,
Cały z perełek i pacioreczek, A w nim garść spora dukatów.
Chłopiec się schyli, podejmie zgubę, Chyżo pobiegnie do chatki:
„Ah Ojcze! Matko! siostrzyczki lube, Mamy majątek, dostatki.
Już głód nas straszny trapić przestanie, Ciężka nie złamie potrzeba:
Patrz, co przynoszę wam na wiązanie, Będziem do syta miéć chleba!”
„Synu, zkąd wziąłeś tak dużo złota?” Zapyta Ojciec go z trwogą,
„Zkąd? ot leżało na kupie błota, Wziąłem nie krzywdząc nikogo;
Bo co kto znajdzie to jego własne, Mnie się tak zawsze zdawało”zdawało.”
„Ah jakże twoje pojęcia ciasne, Jak swą powinność znasz mało!
Rzecz choć zgubiona, cudzém jest mieniem, Wziąść ją, to kradzież mój synu;
Człek co chce w zgodzie żyć z swém sumieniem Niech tego strzeże się czynu.
Pójdziem ogłosić zgubę pospołem, By nikt nie doznał ztąd straty...
Poszli — w redakcyi siedział za stołem, Ów pan co zgubił dukaty.
„Zacny człowieku, rządząc się cnotą, Spełniłeś co spełnić trzeba,
Lecz jam bogaty — niech więc to złoto, Zapewni tobie kęs chleba,
Przyjmij je w darze, a zaś twój synek, Niech idzie wskazanym śladem,
Niech ten szlachetny Ojca uczynek, Będzie dla niego przykładem;
A gdyby czasem wśród trosk i biedy, Chciał w grzechu zgrążyć się toni,
To na woreczek niech spójrzy wtedy, On go od pokus zasłoni.
Były dwa brylanciki jednakie wartością,
A przecież ludzie pierwszy cenili na krocie,
Na drugiego patrzyli z szyderstwem, litością,
Jak na prosty kamyczek znaleziony w błocie.
Dla czego? bo ten pierwszy pięknie obrobiony,
Tysiące cudnych ogni na wsze strony niecił,
Drugi zaś w swym pierwotnym stanie zostawiony
Ni ponętą nie wabił, ni blaskiem nie świecił.
To samo się zazwyczaj między ludźmi dzieje,
Najlepszy człek od tłumów wzgardzony zostanie,
Jeźli wdziękiem zewnętrznym w świecie nie jaśniejejaśnieje,
Gdyż cnoty dają wartość — formę wychowanie;
Tłumy zwykle się rządzą pryzmatem zwodniczym,
I wszystko: dobroć, rozum, pięknych cnót zasady,
W oczach świata na zawsze pozostaną niczem,
Kiedy kto towarzyskiéj nie posiadł ogłady.
XLIV.
Kto najbogatszy.
„Kto najbogatszy z wszystkich ludzi w świecie.”
Pytał syn Ojca — „czy ten co grosz trwoni,
Żyje wystawnie i jeździ w karecie,
Czy ów, co złoto w swoich skrzyniach chroni;
A może taki co ma liczne włości,
Folwarki, dobra, pałace i wioski,
Daje obiady i przyjmuje gości,
Nieznając nigdy zawodu lub troski?”
„Nie — ten najbogatszym na świecie się staje,
Kto jest rad z tego co mu pan BogBóg daje,
I nigdy w żadnéj życia spokojnego chwili,
Nad zmianą stanowiska swego się nie sili.sili.”
XLV.
Teorya i praktyka.
„Gdzie jest rozum?” „W nauce.” „A zaś korzyść?” „W pracy.”
„A czego strzedz się trzeba?” „Czasu marnowania.”
„Kiedy tak pięknie mówisz czemuś mój Ignacy,
Dotychczas nie nauczył się swego zadania?”
„Bo...” „Nie szukaj wykrętów, słowa twoje próżne,”
Powie Ojciec z surowém i groźném obliczem,
„Dobra chęć a uczynek, to dwie rzeczy różne:
W teoryi jesteś czemsić — a w praktyce niczem!”
XLVXLVI.
Dwa kłosy.
Tam, gdzie złote błyszczą plony,
Dwa kłosy przy sobie rosły:
Jeden wspaniały, wyniosły,
Drugi ku ziemi schylony.
„Trudno mi w znaczeniu sprostać,”
Rzecze pierwszy patrząc dumnie:
„Jakaż to powaga u mnie,
Jakże nędzną twoja postać!
Ja swą głowę, szydząc z losów,
Podnoszę z pańska wyworniewytwornie,
Ty ją pochylasz pokornie,
Skryty wśród tysiąca kłosów.”
„Twa dola zda się bogatą,
Moja skromną i nikczemną,
Dziś chcesz górować nademną,
Lecz słuchaj co powiem na to:
Ci, co jak ty dumą błądzą,
Niech czekają plonów zbioru,
Wtedy ludzie nie z pozoru,
Lecz z wartości ich osądzą.”
Przyszły żniwa, kłos wyniosły
Dał plew tylko garstkę marną,
A te co schylone rosły,
Wydzieliły zdrowe ziarno.
XLVII.
Okręt i mucha.
Kiedy okręt pruł fale silnym wichrem gnany,
Zatrzeszczał maszt ogromny zgięty przez orkany,
Mucha zaś, która na nim wśród burzy siedziała,
Nad wagą swéj ciężkości nagle się zdumiała.
„Któż mocen,” krzyknie z dumą — „dosięgnąć méj sławy,
Podemną trzeszczą maszty i chwieją się nawy...”
„Rozstań się,” rzecze człowiek — „z szałem niepojętym:
Wszak mucha tylko muchą — a okręt okrętem!”
Ah, cóż to za dziwne zwierze
Ten rak — śmiéch mnie pusty bierze,
Patrząc jak on czasem chodzi!
Bo gdy naprzód nic nie szkodzi,
Ale powiedz Ojcze drogi,
Czyliż na to służą nogi,
By się cofać?” „Wszystko w świecie
Ma swój powód, drogie dziécię;
Ja nie winię wcale raka,
Gdy natura jego taka...
Więcéj powiem: często ludzie,
W gorączkowych snów ułudzie,
Rozmarzeni szałem młodym,
Spieszą tłumnie szybkim chodem,
A żaden z nich w swym zapale,
Nie pomyśli o tém wcale,
Co minęło. Lud się garnie
Do nowych idei gwarnie:
Naprzód! naprzód! krzyczą społem,
Przed postępem biją czołem,
Pragną czasu bieg wyprzedzić,
Wszystko umiéć, wszystko wiedziéć,
Nikt jednakże z mędrców świata,
Nie chce myśli w zbiegłe lata
Zwrócić, gdzie przeszłości ślady,
By z cnót przodków brać przykłady.
Ten rak swym dziwacznym chodem,
Postępowcom mówi młodym:
Idźcie naprzód szybkim krokiem,
Lecz sięgnijcie czasem wzrokiem
Po za siebie w stare dzieje,
Tam tyle wspomnień jaśnieje;
Bo w téj krótkiéj dni osnowie,
Co się życiem ludzkiém zowie,
Gdy siłę faktów obliczym, Dziś bez wczoraj będzie niczém.”
XLIX.
Wiara.
„Powiedz Matko, czém jest wiara,
Gdzie jéj źródło, zkąd pochodzi?”
„Córko, to jest cnota stara,
Która wszystkie cnoty rodzi,
Żar, co serce człeka grzeje,
Łącząc ze Stwórcą stworzenia,
Pryzmat, co w błogą nadzieję,
Rozjaśnia mroki zwątpienia,
Balsam, co boleści skraca,
Siew, co przyszłe rodzi plony:
Nieszczęsny, kto ją utraca,
Kto się jéj zrzeka — schańbiony!”
Patrzajcie jak ciepło, pogodnie na dworze,
Jak cały świat szatą przystraja się młodą,
Jak wszystko, w téj pięknéj spóźnionych dni porze,
Oddycha rozkoszą, zachwytem, swobodą!
I zda się spojrzawszy na postać radosną
Wszech tworów, na słońce co jasno promieni,
Że wtórą kres roku obdarzy nas wiosną,
A przecież to tylko jest uśmiéch jesieni; Uśmiészek ostatni, którego uroczy Blask, wkrótce cień chmurnéj żałoby zamroczy.
Na niwach, na łąkach, po polach, ogrodach,
Tysiące stworzonek wrze życiem i gwarem,
I blaski słoneczne w strumyka lśnią wodach,
I piosnka pasterza brzmi echem za jarem...
A przecież jeżeli kto wpatrzy się bacznie
W te chwile, co z szybkim mijają pośpiechem,
Jeżeli wzrok rzuci do koła nieznacznie,
To dojrzy chłód śmierci pod wabnym uśmiéchem, To zgadnie, że w owym obrazie ponętnym, Już siła żywotna ostatnim drga tętnem.
Wśród gajów liść żółknie, na łące schnie trawa,
W ogrodach kwiat więdnie szronami zwarzony,
W powietrzu nić płynie cieniutka, biaława,
Jak wątły wspominek rozkoszy minionéj;
I pusto na polu i głucho wśród kniei,
I słońce przyćmiewa blask swego promienia,
I barwa ponętna zielonéj nadziei,
W wyblakłą powłokę starości się zmienia,
A leśnych pieśniarzy gromada skrzydlata, Przed zimą w dalekie krainy odlata.
LI.
Zima.
Nadeszła zima, roślinne życie
Znikło z barw wdzięcznych krasą radosną,
Rodzajna siła w wszech istot bycie,
W źdźble utajona czeka za wiosną.
Gdzie wzrok dosięgnie, smugi bez końca
Jasnym całunem śniegu bieleją,
A na obszarach promienie słońca,
Myryady gwiazdek złocistych sieją;
Szron okrył drzewa, chłód zmroził wody,
Ustała twórczość wśród snu przyrody.
Przez wydm śniegowych przestrzenie szkliste
Ślizgają sanki jazdą szaloną,
A w nich okryte w szuby włosiste,
Mieści się liczne podróżnych grono,
Brzęczą dzwoneczki, parskają konie...
Daléj więc pędźcie galopu skokiem:
Już zachód łuną różową płonie,
Wkrótce świat nocy skryje się mrokiem:
Ostry mróz bierze, droga daleka,
A tam gospodarz na gości czeka.
Rozwarte wrota, wjechał rząd sanek,
Każdy otrząsa śniég ze swéj szaty,
Pan domu wyszedł już na krużganek
I miłych gości wiedzie w komnaty.
Jarzy sto świateł, błyszczą kagańce,
Przybyła z miasta czeka kapela,
Wnet się rozpoczną ochocze tańce,
Wśród ogólnego młodzi wesela;
A starzy ludzie w zwykłym sposobie,
O dawnych czasach pogwarzą sobie.
Opodal stoi drugi dworeczek,
Malutki, skromny i niepozorny:
Tam grono miłych, grzecznych dziateczek,
Nauki Ojca słucha wieczornéj.
On im z uczonéj wykłada księgi,
Przeróżne dzieje pięknego świata,
Przedstawia wielkość Boskiéj potęgi,
Mówi, jak kochać należy brata;
I tak wśród pełnéj wdzięku rozmowy,
Mija im długi wieczór zimowy.
A gdy zabłysło jaskrawe słonko,
Kiedy nastała chwila zabawy,
Po trudach nauk wesołe gronko
Szkolnéj młodzieży, biegnie na stawy.
Na szklistéj tafli wody zmarzniętéj,
Ślizgają chłopcy raźnie i żwawo,
Tworząc przeróżne koła, zakręty,
Prosto, zygzakiem, w lewo i w prawo;
Przy téj rozrywce czas szybko leci,
Zbliża się wieczór — do domu dzieci!
Gdy się to dzieje, zdala wśród drogi,
Zgrzybiały starzec powoli kroczy,
A taki biédny, taki ubogi,
Że łzą litości zachodzą oczy...
Chodź tu staruszku — tu, do pokoju,
Ogrzéj swe członki, posil swe ciało,
Odpocznij sobie po ciężkim znoju,
I przyjmij kwotkę piéniędzy małą;
Bóg dał kąt ciepły, do sytu chleba,
Więc się z biédniejszym podzielić trzeba.
I tym sposobem zima przechodzi
W trudach, zabawach, gawędzie miłéj:
Pracują starce, uczą się młodzi,
A spokój wzmacnia przyrody siły.
Bogatsi mądrze rządzą swém mieniem,
Ubożsi do wrót możnych się garną,
Człek prawy może z czystém sumieniem
Ledz, wypełniwszy dań swą ofiarną.
LII.
Wróżka.
Pod laskiem, za borkiem, przed skromnym wsi dworkiem, Zasiadła dziateczek gromada,
Chłopczyki wesoło, skupili się w koło, A siostra im lekcyę wykłada;
Dwanaście ma latek, lecz rozum i statek Jest cechą dobrego dziéwczęcia,
Więc czasu nie traci i uczy swych braci, Domowe skończywszy zajęcia.
Odbyto czytanie, zrobiono zadanie, A potém dziewczynka tłumaczy
Religij zasady, i stawia przykłady, Jak można coś pojąć inaczéj:
„O, dobrzy, o, mili — wy w każdéj dnia chwili Winniście miarkować swe czyny,
Gdyż o tém nie wiécie, że łatwo na świecie, Bezwiednie dopuścić się winy.”
Tak mówi — a Miszek, najstarszy braciszek, Z uśmiéchem Helence odpowie:
„My zawsze to wiemy i dobrze czujemy, Co dobrém, a co złém się zowie;
Kto zbłądził wnet zgadnie, że zrobił nie ładnie, I Mamę przeprosi ze łzami;
Czyż może być przecie błąd taki na świecie, By zdołał się ukryć przed nami?”
„Nie jeden lecz tysiąc — i mogę ci przysiądz, Że każdy w dziecinnych lat porze,
Choć grzecznym się sądzi, najczęściéj w tém błądzi, Że nie wié, co błędem być może.”
Tak mówi — tymczasem, za polem, za lasem, Grzmią głosy w oddźwiękach zmięszanych,
I sunie po błoniach na wozach, na koniach, Gromada wędrowców nieznanych;
Minęli już borek i dążą przed dworek, Przez drogę wśród złotych zbóż łanów,
Staruszki i dziatki, Ojcowie i Matki: To zgraja wędrownych cyganów.
Wnet cała gromada we wsi się rozkłada, Z wozami i koni taborem,
A kilka cyganek podbiegło pod ganek, Gdzie dziatki siedziały przed dworem:
„Panicze me złote, kto z was ma ochotę, Niech rękę na szczęście nam poda,
Cyganka powróży, jak los mu posłuży, I jaka go spotka przygoda.”
Powstaną chłopczyki, wesołe okrzyki W ogólnéj rozlegną się wrzawie:
„Chodź prędko na taras i wróż nam a zaraz, My będziem cię słuchać ciekawie;
I powiedz a ładnie, co komu przypadnie Na gwiazdkę, Nowy Rok, wiązanie,
Czy Helcia w téj wiośnie, już dużą wyrośnie, I długą sukienkę dostanie?”
„Przestańcie chłopczyki, uciszcie swe krzyki, Cyganka nie będzie wam wróżyć;
Kto silnym w swéj wierze, ten guseł się strzeże Gdyż nie chce na karę zasłużyć.
A teraz mój Miszku, poznałeś braciszku, Jak trudno swe winy osądzić,
Jak można czasami z dobremi chęciami, Bezwiednie w uczynkach pobłądzić;
Wy jeszcze zbyt mali, aleście poznali Prawdziwą religij zasadę,
Więc idźcie, o dziatki, po światło do Matki, A ona zbawienną da radę.”
LIII.
Pielgrzym.
Szedł sobie pielgrzym w daleką drogę, Smutny, strudzony, ubogi,
Często cierń ostry skrwawił mu nogę, Często pierś przygniótł ból srogi;
I szedł tak pielgrzym drogą żywota, Mijając ciemne otchłanie,
Bo przed nim, niby gwiazdeczka złota, Błysło przyszłości zaranie.
Wreszcie się zachwiał, ustały siły, Krwawy pot spłynął mu z czoła,
Spojrzał — a smutne braci mogiły Sterczały zewsząd do koła.
I sam się ujrzał pielgrzym ubogi, Pośród cmentarnéj ustroni:
Nikt w serce nie wlał otuchy błogiéj, Bratniéj nie podał nikt dłoni...
Spojrzy na niebo, ręce swe splecie, Wspomni na męki ofiarne:
„Jam opuszczony, ja sam na świecie, Boże! do Ciebie się garnę!”
W tém biała postać ku niemu płynie, Z skroni jéj bije blask złoty:
Synu chodź za mną, w smutnéj godzinie Dam ci cześć, wiary i cnoty;
Słowem mém w duszy wzbudzę nadzieję, Miłością w sercu osiądę,
Tchnieniem mém istność twoją ogrzeję, Pieśnią na ustach żyć będę.
Jam jest modlitwą — wrogów mych dłonie Opadnąć przedemną muszą,
Bo na puklerzu, którym osłonię, Żelaza nawet się kruszą!
Synu, idź za mną drogą żywota, Ja ci dam źródło pociechy:
Przed tobą błyszczy jutrzenka złota, Za tobą Ojców twych grzechy!”
I poszedł pielgrzym z modlitwą w drogę, I minął ciemne otchłanie;
A choć cierń ostry krwawił mu nogę, Szedł, gdzie przyszłości zaranie!
Na skraju lasów, w cichéj dolinie,
Gdzie strumyk szemrząc spokojnie płynie,
Darząc przechodniów zdrojem wód czystych,
Wśród groty zwartéj z łomów skalistych,
Mięszkał, rzuciwszy światowe gwary, Pustelnik stary.
Żył sobie w ciszy; ptaszkowie leśni
Wciąż mu nucili urocze pieśni,
Ziemne korzonki były mu strawą,
Woda napojem, miód drzew, przyprawą,
Wiosenne słonko szczęścia zaraniem, A mech posłaniem.
Kilkoro dziatek z blizkiego dworu,
Poszło jagódek szukać do boru,
A zobaczywszy starca przed grotą,
Zdumieni byli jego prostotą:
„Dla czegóż starcze,” mówiły dziatki, „Nie masz swéj chatki?
Chodź z nami, dobry, miły dziadeczku,
Tata ci izbą da w swym dworeczku,
Będziesz miał przy niéj mały ogródek:
My tobie z lasu zniesiem jagódek,
A potém pójdziem pod krzyż za dworek Zmówić paciorek.”
„Dziateczki, ja mam co mi potrzeba,
Nie pragnę domku, nie łaknę chleba,
Nie szukam wygód, ni ciepłéj strawy:
Dla mnie pod głowę pęk suchéj trawy,
I to przeczyste, jasne, promienne, Słonko wiosenne.
Nie pchnięty losem, lecz z własnéj chęci
Zrzekłem się życia, co blaskiem nęci;
Stroje światowe w szaty wygnańca
Zmieniwszy, czekam dni moich krańca,
I tu wśród lasów zieleni miłéj, Szukam mogiły.
Dawno już, dawno, w rodzinném kole,
Wzrastałem jak o młode pachole,
Wraz z drobnych braci i sióstr gromadą,
Karmiony chlebem i zdrową radą,
Lecz jam nie słuchał, drogie me dziatki, Ojca i Matki.
Ziarno próżniactwa wśród pustéj roli,
Zrodziło owoc krnąbrnéj swawoli;
Wzrosłszy w młodzieńca, duchem ubogi,
Zboczyłem z świętéj prawd wiecznych drogi,
A gdy i łaska ubiegła Boża, Zszedłem w bezdroża.
Zmarli rodzice z żalem do syna,
Poszła w świat szukać chleba rodzina,
A ja wśród obcych jeden zostałem,
I wciąż swawolnie z życiem igrałem,
Aż w końcu przyszedł wśród zniechęcenia Wyrzut sumienia.
Trudno chęć szczerą spleść z myślą luźną,
Byt nowy stworzyć było zapóźno,
Zbratać się z ludem, woli nie stało,
Zabrakło siły co krzepi ciało,
Więc tu, gdzie jęków mych nikt nie słyszy, Modlę się w ciszy.
Spojrzawszy na mnie, pomyślcie dziatki,
Że kto nie słucha rad Ojca, Matki,
Idzie za prądem zgubnych nałogów,
Nie umie uczcić rodzinnych progów,
Temu się w schyłku dni blask otuchy Zmieni w łzy skruchy.”
LV.
Podróżny.
Cierpiący, znużony, pragnieniem trapiony, Zgłodniały, obdarty i bosy,
Przystanął wśród drogi, podróżny ubogi, Bolejąc na ciężkie swe losy.
W tem ujrzał tuż blizko, ogromne zamczysko, Minionéj epoki wspominek:
„Tam pójdę zapukam, schronienia poszukam, Tam znajdę po trudach spoczynek...”
Więc w dzwonek uderzy, a zaraz na wieży, Odezwą się straże i czaty;
Otwarto podwoje, on wchodzi w pokoje, I mija próg pańskiéj komnaty.
„Zbyt śmiały człowiecze!” pan groźnie wyrzecze, Sądziłeś ten zamek oberżą,
Gdzie każdy wejść może, gdzie w wszelkiej dnia porze Przybłędów za marny grosz dzierżą?
Drzyj przed mą potęgą, niegodny włóczęgo, Bo jeźli gniew serce mi zwładnie,
To na znak mej dłoni, służba cię wygoni, I zgraja psów głodnych opadnie.”
„Los nasz jest tak różny!” zawoła podróżny, „Więc rzucam te miejsca o panie,
Lecz powiedz czy mogę, nim puszczę się w drogę, Trojakie ci zadać pytanie?”
„Mów, słucham.” „Przed laty, szczęśliwcze bogaty, Kto mięszkał w tym zamku wspaniałym?”
„Mój Ojciec.” „A spadek, kto Ojcu udzielił?...” „Mój dziadek, Bo kolej ta wszystkich udziałem.”
„Kiedy zaś cię w grobie pogrzebią, po tobie Kto stanie się panem tych włości?”
„Nikt inny na świecie, jak tylko me dziecię Syn drogi, pociecha starości.”
„Gdy ledwie nie codzień, zmienia się przechodzień, Z tych którzy fortunę tę dzierżą,
Czemże jest o panie, twe ziemskie mieszkanie, Jeżeli nie istną oberżą?
Zamiast więc z fum próżnych, strudzonych podróżnych, Odtrącać dumnemi słowami,
Czcią, wiarą i czynem, stań godnym się synem, Tego co króluje nad nami;
Zamiast gnać za blaskiem, mamoną, oklaskiem, Myśl żeś tu jest gościem chwilowym,
I zdobądź dla siebie, wysoko na niebie, Siedzibę w przybytku wiekowym.”
A bogacz zawoła: „O, to głos anioła! Chodź do mnie wędrowcze ubogi:
Przyjmę cię jak brata, by kiedyś Pan świata, W niebieskie dopuścił mnie progi.”
Już jasne słonko silniéj dogrzewa,
Do życia senne budzą się twory,
Skowronek w polu wesoło śpiewa,
Świergotom ptastwa wtórują bory;
Na niwę oracz wychodzi z pługiem,
Raźne koniki brykają żwawo,
I stadko owiec podąża smugiem
By się zieloną nasycić trawą. Wiosna, ah wiosna nam się uśmiecha: Wszędzie wdzięk, rozkosz, radość, uciecha!
Znikł całun śniegów, prysnęły lody,
Rodzajność w martwym rozkwita świecie,
W błękity niebios stroją się wody,
I łódź rybaka mknie na fał grzbiecie;
Z ziemi tryskają trawy i zioła,
Na drzewach liścia wiążą się pąki,
Brzmią gwarem pracy wioski i sioła,
Kwitną ogrody, zielenią łąki... Gdzie oko sięgnie, gdzie wzrok dostrzeli, Wszystko się krasą życia weseli!
Roje żyjątek napełnia światy,
Miliony roślin łąki zieleni,
Lśnią cudną barwą urocze kwiaty,
A balsam woni płynie w przestrzeni;
Wśród bujnej trawy jak srebrne łezki,
Mieniąc się w jasne tęczy kolory,
Drobne kropelki rosy niebieskiej
Siłą rodzajną skrzepiają twory,
I źdźbło roślinne pośród rozwicia, Wystrzela z ziemi potęgą życia.
Wiosno tyś błoga, piękna, wspaniała,
Przyszłością twoje promieni lice,
Tyś wśród atomów życie związała,
By z niego wysnuć plonów skarbnicę;
W tobie czerpiemy nasze nadzieje,
Z ciebie zdrój pociech płynie jedyny,
A święty zapał co pierś nam grzeje,
Zapał młodzieńczy — wyrasta w czyny. Kolebko życia, promienna wiosno, Witaj nam z złudą, marzeń radosną!
LVIILVII.
Lato.
Minął już wdzięczny kwiecień, minął maj radosny,
Wdzięk zmienił się w bogactwo, a zieleń w szkarłaty,
Znikł wśród żarów słonecznych młody powab wiosny,
A z zawiązków roślinnych trysły wonne kwiaty.
Ucichł świergot skowronka i słowika pieśni,
Dzień długi, cichy, skwarny, zda się nie mieć końca,
W wieczornych tylko chwilach brzmią ptaszkowie leśni
Chórem zmięszanych dźwięków żegnając blask słońca; Gdy zaś noc krótkotrwała zmroczy świat swym cieniem, Wnet jutrzenka wschód złoci różowym promieniempromieniem.
Na łąkach traw zielonych rozkwitają pęki,
Na niwach kity zboża w ziarenka się kłoszą,
W liściach drzew tkwi owocu zarodek maleńki,
Rośliny zewsząd główki nasienne podnoszą;
Z ziemi pary buchają, z nieba ognie płyną,
Schnie w łodygach kwiatowych zdrój wilgoci wszelki,
I tylko przy dnia schyłku wieczorną godziną,
Pot znoju w ros ożywczych zmienia się kropelki; A rolnik chyląc na pierś utrudzone skronie, Zgaduje skarb jesieni w bujnym lata plonie.
Czasem gdy zgłuchną tętna przyrody ospałej:
Grom huknie, zalśnią błyski, chmur zaczerni krocie,
I wśród walki żywiołów świat się wstrząśnie cały,
Jakby chciał nowe siły czerpać w tym przewrocie...
Lecz wnet ucichną wichry, grzmot zmilknie w oddali,
Kłęby chmur się rozbiegną w niebieskiéj przestrzeni,
I znów ziemię wyschniętą żar słoneczny pali,
Przyspieszając wzrost roślin ciepłem swych promieni; I znów jasno i parno — a rolnik wzruszony Patrząc na złote niwy, liczy prac swych plony.
LVIII.
Jesień.
Ah Ojcze drogi kiedym tej wiosny, Spojrzał na pola, ogrody,
Wszędzie zdrój życia błyszczał radosny, Wszędzie się śmiały ogrody:
W gajach ptaszkowie śpiewali leśni, Słońce błyszczało w błękicie,
I wszędzie brzmiały urocze pieśni, I wszystko czuło czem życie.
A teraz cicho, strasznie, ponuro, Wiatr świszcząc strąca liść z drzewa,
Słońce zamdlone niknie za chmurą, Strwożone ptastwo nie śpiewa;
Zamarzło ziarno rzucone w rolę, Zwarzone jesiennym szronem,
I kruki tylko w złowieszczém kole, Krążą nad pustym wygonem!”
„Synu to jesień — wicher szaleje, Goni za kłoskiem po niwie,
Lecz źdźbła rodzajne, plonu nadzieje Czekają wiosny szczęśliwie.
I ta garść ziaren w ziemię rzucona, Całunem śniegu pokryta,
Przetrwa tam zimę, potem zielona, Nadzieją do nas zawita;
I znów chór ptasząt zabrzmi radosny, Pieniem miłości i wiary,
A stada kruków z promieniem wiosny, W dzikie ulecą obszary.”
LIX.
Zima.
Minęła wiosna, lato — a jesień,
Ostatnim ciepła błysła promieniem,
Bogate w plony Sierpień i Wrzesień, Dziś są wspomnieniem.
Listopad zżółkłe strząsł listki z drzewa,
Wiatr chłodny śniegu tumany miecie:
Nie kwitną kwiatki, ptaszek nie śpiewa Smutno na świecie!
Cicho w gaiku, pusto w ogrodzie,
Chmurno na niebie, na polach biało,
W cudnej rozwojem roślin przyrodzie, Życie ustało.
W kniejach zamilkli ptaszkowie leśni,
Ucichł owiany chłodem głos tworów,
I wicher tylko jękiem swej pieśni, Huczy wśród borów.
Czyliż już nigdy w bycie ponętnym,
Nie zajaśnieje chwila radosna,
Czyliż już nigdy z żywotném tętnem, Nie wróci wiosna?
O nie — gdyż zimy białe pokrycie,
Całunem śmierci zwać się nie może:
Z pod niego nowe wytryśnie życie, W jasnych dni porze.
To jest zdrętwienie przyrody sennéj,
Która wśród zimnéj legła mogiły,
Aby w kolei losów niezmiennéj, Odzyskać siły.
Tak i wy starce, dziatki, rówieśni,
Gdy sen was zmoże — choćby sen wieczny,
Z martwych wstaniecie wśród mogił pleśni, W sąd ostateczny.
Spoczynkiem zima, sen odpocznieniem,
Śmierć nawet sama ciszą radosną,
Tylko dusz żywot jest odrodzeniem, I ciągłą wiosną.
LX.
Poranek, południe i wieczór.
Różowym wschód jutrzenka ozłociła blaskiem,
Roztaczając promienny krąg świateł w około,
I fujarka pasterza brzmi pieśnią za laskiem,
I ptaszki z snu zbudzone śpiewają wesoło.
Na liściach drzew, ziół, kwiatów, lśnią rosy kropelki,
Jasne, czyste, urocze, jak dziecięce łezki,
Do życia trudów, pracy, świat powstaje wielki,
Z mroków nocy wylania się lazur niebieski: To poranek, to pora lat młodzieńczych złota, To barwny wstęp do drogi ciernistej żywota.
Zaschły w kwiatach kropelki ożywczej wilgoci,
Ucichł wietrzyk poranny, zmilkł ptaszek za jarem,
Słońce w górę wzniesione już chmurek nie złoci,
Lecz zieje rozpalonym i ognistym żarem;
Chylą czoła swe ludzie zachwiali, strudzeni,
Pot ciężkiej walki o byt z lic wybladłych spływa,
Każdy radby przed znojem ukryć się wśród cieni,
Lecz powinność do nowych poświęceń go wzywa: To południe, to pora dojrzałości ludów, Pora pracy, cierpienia, wysiłku i trudów.
Żar ostygł, zbladło słońce i ustała praca,
Cień mroczny niby widmo czarnym smugiem płynie,
Na spoczynek znużony rolnik z pola wraca,
Słychać z dala szmer cichy strumyka w dolinie,
Świat uroczy ostatnim promieniem jaśnieje,
Ostatni świergot ptasząt odzywa się w lesie,
I złudnem echem biegnąc przez pola, przez knieje,
Ostatnią pieśń pasterza z prądem wiatru niesie: To wieczór, to pora wytchnienia po znoju, Pora ciszy, rozmysłu, modłów i spokoju.
O dziatki! niech poranek waszego żywota,
W ożywczych kroplach rosy zdroje łask ukrywa,
W południe, niech wam jasno świeci tarcza złota
Słońca, i niech pot znoju po czołach wam spływa;
A wieczorem gdy miną zachwyty dziecięce,
Gdy dzień pracy da szczęście i byt ustalony,
Spocznijcie, i podnosząc do nieba swe ręce,
Zawołajcie: „o Boże, bądź błogosławiony! Tyś nam dał dzionek życia — my stając przy grobie, Nieskalani i czyści, oddajem go Tobie.”
LXI.
Księżyc.
O przyjacielu ciszy, milczenia,
Mdławy księżycu, pochodnio mroków,
Ileż to błogich, wdzięcznych uroków,
Płynie z srebnegosrebrnego twego promienia!
Gdy ludzie pracy do snu się kładą,
Gdy milkną ptasząt gwarliwe chóry,
Ty wtedy wolno wyłaniasz z chmury,
Wśród cieni nocnych twarz swoją bladą; I patrząc na świat w śnie pogrążony, Rozsiewasz w koło świateł miliony.
Człek co nieskrzywdził nigdy nikogo,
Dziecię z sumieniem jasnem i czystem,
Olśnieni światłem nocy srebrzystem,
Odpoczywają po trudach błogo,
A ty księżycu w niebios wyżyny,
Pchnięty wszechmocnej potęgi wolą,
Okalasz blasków swych aureolą,
Spoczynek starca i sen dzieciny; I tym co z drogi nie zeszli cnoty, W promieniu twoim zsyłasz sen złoty.
Bywają czasem rzec to boleśnie,
Na świecie dziatki nie dobre bardzo,
Które nauką i pracą gardzą,
Szukając szału, uciech zbyt wcześnie,
Wtedy ty widząc to zapoznanie,
U krnąbrnych dziatek przestrog Mateczki,
Twarz swoją w czarne kryjesz chmureczki,
Lub czerwieniejesz wstydząc się za nie; A gwiazdki nawet co lśnią tak jasno, Wśród mroków nocy do koła gasną.
Nie zdolny ciepła wydobyć z siebie,
Ni światłu słońca dziennego sprostać,
W stałych periodach zmieniasz swą postać,
Czworakim kształtem błyszcząc na niebie,
Raz pełny, krągły, z twarzą rumianą,
Znów niby owal pokryty mrokiem,
W końcu sierp wazki z wklęśniętym bokiem,
Co wieczór wstajesz, nikniesz co rano; Wielki lub mały biegiem swych przemian Rachubę czasu dajesz dla ziemian.
Księżycu srebrny, druhu milczenia,
Wieczny kagańcze nocy gwiaździstej,
Jakiż to promień cudny i czysty,
Płynie z twej tarczy wśród złud marzenia!
W złotych pałacach, pod kmiecą strzechą,
Wszędzie gdzie grody, sioła i wioski,
Promień twój kojąc życiowe troski,
Darzy uśpiony świat snów pociechą; A cień co kryje wszechbyt żałobą, Ów mrok, wróg światła — niknie przed tobą!
Przy wrotach biédnéj, kmiecéj chateczki,
Igrają społem drobne dziateczki,
Ojciec skończywszy rolne roboty,
Zwozi w stodoły plon zbiorów złoty.
Matka przyrządza skromną wieczerzę,
Dziadunio szepcze ciche pacierze,
Chłopaczki jako ptaszkowie leśni,
Gnając bydełko nucą swe pieśni:
Słowem, gdzie tylko spojrzysz w około,
Wszędzie tak lubo, jasno, wesoło!.. Szczęście lśni w chatce, o drodzy moi, Bo tam Stróż Anioł u proga stoi.
W zcienionym lipą dworku szlacheckim,
Matka piosenkę nuci nad dzieckiem,
Ojciec skończywszy dzienne zajęcia,
Starszego synka bierze w objęcia,
Rad, że u chłopca książkowa praca
Rozjaśnia myśli, umysł wzbogaca,
Z pola wracają wozy i pługi,
Kończy swe trudy czeladź i sługi;
Wkrótce w te ciche, spokojne progi,
Z mrokami nocy wejdzie synsen błogi... Szczęście lśni w dworku, bo u podwoi Na straży cnoty, Anioł Stróż stoi.
W możnym pałacu pan z cnót swych znany,
Siedząc za stołem nakreśla plany
Szkółek i ochron, by ludek Boży,
Nie kroczył pośród ciemnych bezdroży,
Przez brak oświaty nie ginął marnie,
Pani siéroty do siebie garnie,
A ich dziateczki biorąc przykłady
Z rodzinnych czynów idą w cne ślady,
I tak wzmocnione życiową próbą,
Stają się z czasem narodu chlubą: Szczęście wśród złotych błyszczy podwoi Bo tam Stróż Anioł u progu stoi.
Słowem, czyli-to pod biédną strzechą,
Kędy znój pracy życia pociechą,
Czyli téż w skromnym dworku szlacheckim
Gdzie pieśń ojczystą nucą nad dzieckiem,
Czy u wrot złotych świata mocarzy,
Wszędzie Stróż Anioł stoi na straży.
On pod swe skrzydła jasne, śnieżyste,
Chroni pierwiastki cnot ludzkich czyste,
On w dworku, zamku, pałacu, chatce,
Zmniejsza trud Ojca, pomaga Matce, Lecz gdy człek duszę z cnot ogałaca, Anioł Stróż znika — i już nie wraca.
LXIII.
Wieczny sen.
„O Mamo, nad tę jedyną,
Czemu wciąż płaczesz pieszczotką?
Ona śpi sobie tak słodko,
A tobie z oczów łzy płyną!
O, sen ten biédną pokrzepi,
Sił doda, zdrowia przymnoży:
Niech tylko oczki otworzy,
Zaraz uczuje się lepiéj.
Mój Boże! ciało jéj skrzepło,
Twarz taka sina i blada:
Może ją okryć wypada
Od zimna kołderką ciepłą.
Zaraz, kochana Józieczko,
Zaraz to wszystko ci zrobię,
Tylko spokojnie śpij sobie,
A ty zaś nie płacz, Mateczko!
Płaczesz, w dłoń kryjesz swe skronie,
Nie chcesz radować się ze mną...
I tak w pokoju jest ciemno,
I tyle świéczek tu płonie!
Mnie straszno, Mamo jedyna,
A sama nie wiem dla czego,
Boć przecież cóż jest w tém złego,
Że śpi tak smacznie dziecina?
Mamo, o Mamo — ja płaczę!
Mnie także z oczów łzy płyną,
Pozwól niech zbudzę jedyną,
Niech jéj uśmieszek zobaczę...
Nie? a więc pozwól mi jeszcze
Niech przy łóżeczku usiądę:
Ja jéj już budzić nie będę,
Ja się tak z śpiącą popieszczę!
Nie można? dobrze Mateczko,
Odchodzę, ale za chwilę
Trzeba mi wrócić, bo tyle
Mam do mówienia z Józieczką;
Dam jéj laleczkę kochaną,
Szepcąc do ucha w sekrecie:
Uśmiéchnij do nas się przecie,
I nie bądź taką zaspaną!”
„Przestań córeczko ma droga,
Niech cię snu pozór nie łudzi:
Już się twa siostra nie zbudzi,
Bo ona w niebie... u Boga!
A więc padnij na kolana,
Wznieś w górę błagalne dłonie,
I dla Matki co w łzach tonie,
Wymódl świętą łaskę Pana!
LXIV.
Matka i córka.
O! dziéwczę, gdy gonisz ułudne snów mary,
Gdy dążysz w wir tańca wśród balu uroków,
Myśl sobie, choć czasem, o Matce swéj staréj,
Téj świętéj, co strzegła dziecięcych twych kroków.
W jéj sercu zdrój czysty poświęceń się mieści,
Skarbnica cnót błogich w uczucia bogata;
Twe troski, rozkosze, zachwyty, boleści,
Twe życie z istnieniem Matczyném się splata.
W domowém ognisku jest ona promieniem,
Tak jasném, tak błogiém, że wszystko w około
Przybiera wdzięk szczęścia i barwę wesołą,
A mroczny cień zwątpień, przestaje być cieniem.
Jeżeli poczujesz wśród duszy twéj na dnie
Błąd, który twe oczy kropelką łez zrosi,
Na pierś jéj skłoń głowę, a ona odgadnie
Cierpienie, i spokój dla dziecka wyprosi.
Bo dusza twa w skarby miłości bogata,
Jest źródłem przebaczeń, poświęceń wszech szczytem,
Bo u niéj po błędzie łzą żalu obmytym,
Przestroga z uściskiem Matczynym się splata.
Gdy z pączka, ty kwiatku, w młodzieńczéj lat porze
Rozrastasz, ona się uśmiécha radośnie,
A jednak rok każdy, co w życia swéj wiośnie,
Dla ciebie wdzięk niesie, jéj zmarszczką twarz orze.
Łzy twoje, dzieweczko, żar uczuć osuszy,
Promieniem miłości ogarniesz świat cały,
Łzy Matki co spadły w tajniki jéj duszy,
Utkwią tam na zawsze jak zaschłe kryształy.
Zaprawdę, najczulsze przyjaźni zaklęcia,
Największe braterskich poświęceń porywy,
Mniéj słodkie, mniéj święte, niż Matki głos tkliwy,
Niż piosnka nad łóżkiem nucona dziécięcia!
LXV.
Opieka Matki.
Tam, gdzie próg świętych naszych podwoi,
Gniazdo dziécięce, rodzinna chatka,
Broniąc cnót dawnych na straży stoi Niewiasta — Matka!
Pod jéj opieką śnieżysta szata
Córek, się nigdy nie zbrudzi kałem,
Nie będzie nigdy zepsucie świata Synów udziałem.
Ale czas błogi zbyt szybko leci,
Mija wiek złudy, a z każdym rokiem
Szukają szczęścia podrosłe dzieci W świecie szerokim.
Synowie niosąc prac swych zadatek,
Idą na ciężkie walk z losem próby,
Córki zmieniają pieszczotę Matek W małżeńskie śluby.
Dążcie, kędy was wir życia nęci,
Z nitki swych marzeń wysnujcie czyny,
Lecz niech nie zgaśnie w waszéj pamięci Blask czci Matczynéj.
Wśród znoju trudów, wśród gwarów świata,
Sięgnijcie czasem w przeszłość swym wzrokiem,
Pomnąc, jakim-to rodzinna chata Lśniła urokiem!
Niech teraźniejszość w dniu odrodzenia,
Choćby wam była drogą i miłą,
Nie zatrze w duszy waszéj wspomnienia O tém co było.
Bo tylko taki, w którym zamiera
Wszelkie uczucie własnéj godności,
Po latach w sercu swojém zaciera Myśl o przeszłości.
LXVI.
Nie płacz dziécię!
Wiész-że ile gwiazd na niebie Błyszczy w nocy cieniach,
Ile życia płodzi z siebie, Słońce w swych promieniach?
Ile rozlicznych stworzonek W powietrzu ulata,
Ile plonów każdy dzionek Przynosi dla świata?
Ile srébrnych kropli rosy Skrzy na listkach w lesie,
Ile ust w przeróżne głosy Hołd swój Panu niesie?
Wszystko raduje się w świecie, I brzmi Bogu chwałą,
A ty ciągle kwilisz dziécię, Jakbyś smutki znało.
Spójrz wesoło, otrzyj oczy, Z których łzy wciąż płyną:
Świat tak piękny, tak uroczy, Nie płacz więc dziécino!
LXVII.
Nie płacz za mną!
Zaledwie w wiosenném wszech tworów rozwiciu
Me oko zamdlone świat piękny ujrzało,
Już zgasłem, bo w wątłém i krótkiém mém życiu, Jam dziejów istnienia nie znało.
Umarłem w kolebce, spłakani anieli
Ponieśli duszyczkę mą w górne obłoki.
A ciało z śmiertelnéj podjęte pościeli, Grób ukrył na zawsze głęboki.
A wtedy ty codzień, o Matko jedyna,
Spragniona uświęcić miłości zadatki,
Przychodzisz żałosną łzą zrosić grób syna, Ubarwić go w wieńce i kwiatki.
I wołasz: mogiło! oddaj mi me dziécię,
Wróć pryzmat radości, pociechę mą drogą,
Bom biédna siérota, bom sama na świecie, Bo nie mam z rodziny nikogo!
Do nieba zwróć Matko wzrok jasny nadziei,
Gdzie w hymnie Serafów urocze brzmią pieśni,
Czyż trumna raz zwarta kiedy się rozklei, A trupy powstaną z swéj pleśni?
Niewczesną ta rozpacz, ta boleść daremną,
Co splata blask wieczny z niedolą swą własną:
Zgnębiona cierpieniem ty płaczesz nademną, A mnie tu tak błogo, tak jasno!
Bo jeźli jest boleść wśród niebios wysoko,
To tylko ta jedna, gdy w chwale niebieskiéj,
Zwróciwszy na ziemię promienne swe oko, Dostrzegę, o Matko, twe łezki!
LXVIII.
Modlitwa dziecięcia.
W ubogiéj chateczce, przy biédnéj Mateczce Mięszkało rodzeństwa pięcioro,
Dzieci głód cierpiały i o chléb wołały, A Matka wciąż była im chorą.
Raz chłopczyk stroskany, łezkami zalany, Szedł drogą z chateczki przez pole:
Najstarszym był z dziatek, bo liczył sześć latek, Lecz umiał już uczuć niedolę.
„Mówili sąsiedzi, że gdy głód nawiedzi,” Tak szeptał chłopczyna do siebie:
„To trzeba nam szczerze odmawiać pacierze, By cudem nas zbawił Bóg w niebie.”
Opodal od drogi stał kościół ubogi, Tam dziécię uklękło w pokorze:
„Przez swego anioła,” spłakane zawoła, „Przyszlij nam kęs chleba, o Boże!
Jam zawsze był grzecznym, posłusznym, statecznym, Jam kochał Cię sercem swém całém,
Więc otrzéj me łezki, Ojcze nasz niebieski, I udziel posiłku zgłodniałym!”
Modlitwą skrzepiony, milczący, wzruszony, Podniósł się chłopczyna na nogi,
I ufny w cud Boski, bez smutku, bez troski, Powrócił do chatki ubogiéj.
Zapukał, w drzwiach stawa: sen-że to lub jawa? Wśród izby piętrzy się stos chleba;
Już dzieci gromadka ma jadło — a Matka Dziękczynny głos wznosi do nieba!
„Cud stał się!” zawoła — „Bóg zesłał anioła, Aby nas od śmierci wybawił,
A anioł skrzydlaty, przyleciał do chaty, I strawę dla głodnych zostawił.”
„Nie anioł to jasny, ale czyn twój własny, Obdarzył was szczęściem tak błogiém,”
Rzekł jakiś nieznany pan strojnie przywdziany, Zjawiwszy się nagle przed progiem:
„Gdyś w kruchcie tak szczerze odmawiał pacierze, Jam modłów twych niemym był świadkiem,
A cicha twa łezka, jak manna niebieska, Została łask Bożych zadatkiem.
Ja nie chcę, chłopczyno, byś z Matką, rodziną, Przed srogich przeznaczeń legł groźbą:
Dam wszystko z ochotą, boś przyszłość tę złotą Wymodlił u Pana swą prośbą.prośbą.”
LXIX.
Pogrzeb dziecięcia.
Wracał syn z Ojcem w domowe progi Skończywszy dzienne zajęcia,
I napotkali pogrzeb ubogi, A był to pogrzeb dziecięcia;
Za małą trumną z schyloném czołem, Drobnéj istoty szła Matka,
A w ślad tuż za nią kroczyła społem, Siostr i braciszków gromadka.
„Ojcze, ty patrzysz smutno, żałośnie, I w oczach twoich lśnią łezki,
Czemu? wszak dziécię zmarłszy w lat wiośnie W chwale zabłyśnie niebieskiéj.
Jego duszyczce lepiéj u Boga, Niźli na ziemskim padole...
Wszak sam mówiłeś, że życia droga, W cierpień obrasta kąkole;
Duszyczka czysta i nieskalana Dziecięcia w niebo się wznosi,
Czemuś więc smutny, Ojcze kochany, Czemu łza lica twe rosi?”
Rodzic zawoła: „Synu mój miły, O! ja nie nad nim boleję,
Ale nad temi co wśród mogiły, Zgrzebali szczęścia nadzieje.
On już u Boga, lecz tu na ziemi, Został się po dziecka zgonie,
Ojciec i Matka — więc płaczę z niemi, I nad ich dolą łzy ronię!”
LXX.
Nas jest troje!
Wśród cmentarza po za wioską,
Szaleje dziécię wesoło,
A dziécięcia jasne czoło,
Nie zaćmione żadną troską;
I tak dźwięczne nucąc pieśni,
W skokach, pląsach igra sobie,
Na przeszłości zgasłym grobie,
Pośród mogił martwéj pleśni.
Jam zagadł istotę biédną:
„Miasto w sióstr i braci gronie,
Czemuś przyszło w to ustronie
Smutku, igrać samo jedno?”
A dziecina oczy swoje
Zwraca, jasne wznosząc czoło,
I odpowie mi wesoło:
„Jam nie jedno — nas jest troje!”
„Jakto troje?” „Z siostrą, bratem,
Którzy w chatce ze mną żyli,
Igraliśmy wiosną, latem,
Dzieląc rozkosz każdéj chwili.
Lecz siostrzyczka moja mała,
Taką wątłą miała postać,
Jak gdyby nie mogąc sprostać
Tym zabawom, usnąć chciała;
I usnęła. Senną w grobie
Pod tym krzaczkiem położyli,
Ziemią starannie przykryli,
By mogła odpocząć sobie;
I rok cały nas oboje
Z bratem, wszystkie zabaw chwile
Przepędzali na mogile,
I nas zawsze było troje.
W końcu i brat na téj ziemi,
Położył się obok siostry,
A choć wietrzyk wieje ostry,
Ja wciąż chodzę igrać z niemi.
Każdego wieczora, ranka,
Mówię pobożnie pacierze,
A szept jakiś w cichym szmerze,
Odpowiada mi z kurchanka;
Tak ja swoje, oni swoje,
Rozmawiamy sobie społem,
I w uroku dni wesołym
Płynie życie — bo nas troje.”
Nad siérotką westchnę biédną:
„Ah! ty w świecie samo jedno!”
I litości łza się stoczy
Po mém licu — lecz dziécina
Nie wié jak a łez przyczyna,
Jaki smutek pierś mą tłoczy;
Ona wciąż powtarza swoje:
„Nie martw się, rozjaśnij czoło,
Mnie tak dobrze, tak wesoło,
Bo nas zawsze jest tu troje!”
„O, powiedz!” córka mówiła Matce — „Gdzie szczęście ludzi udziałem:
Czyli go szukać w ubogiéj chatce, Czy téż w pałacu wspaniałym?
Gdzież ono, powiedz, znaleźć się może, Gdy człek wciąż za niém tak goni:
Czy w szumie lasów, czy w gwarnym dworze, Czy téż w klasztoru ustroni?”
„O, córko droga!” Matka zawoła — „Szczęście nie mięszka wśród chatek,
Ni w znojach trudów skromnego sioła, Ni tam gdzie złudny dostatek;
Niéma go także w klasztornéj cieśni, Przedwstępie grobów ofiarnym,
Ni w lesie, gdzie brzmią urocze pieśni, Ni w świecie hucznym i gwarnym.
Ono w nas samych. Człowieka serce, To jest rozkoszy skarbnica,
Z niéj prądy uczuć tląc wciąż w iskierce, Rumieńcem biją na lica,
Z niéj wytryskuje w promieniach czystych Blask, co tak jasno nam świéci,
Co wśród kryształów łez macierzystych, Na złotych główkach lśni dzieci;
Ono wyrasta w spójni rodzinnéj, W dłoni, co z dłonią się splata,
W świętéj czci Ojców, w łzie dobroczynnéj, W uścisku siostry i brata,
A kto go szuka pośród omamień, Albo téż w zmysłów grze zdradnéj,
Temu zacięży, jak twardy kamień, Żywot przesytem bezwładny.
LXXII.
Do Marylki Zaleskiej.
Marylko droga, ty w życia wiośnie,
Masz wszystkie dary od Boga w niebie:
Ponętna przyszłość błyszczy dla ciebie,
I świat cię piękny wita radośnie.
Miłość rodzinna jak promień złoty,
Okala skroń twą szczęścia pryzmatem,
W pamiątek naszych skarbcu bogatym,
Czerpiesz przykłady Ojcowskiéj cnoty; A rosa łaski niby dżdżu zdroje, Spływa kroplami na czoło twoje.
Pięknem twe życie, lecz pomnij droga,
Że błogie szczęścia twego zadatki,
Plon nauk, spokój i miłość Matki,
Wszystko jest sprawą dobroci Boga!
On to, ten Ojciec, ten Pan wszechświata,
Zarody cnoty krzewi w twej duszy,
Kroki twe wiedzie, łezki twe suszy,
I w blaski szczęścia barwi twe lata; On to jasnego anioła w bieli, Stawi wśród marzeń u twéj pościeli.
Tysiące sierot nie znają Matek,
Ni nauk światła, ni rady zdrowéj,
Tysiące biednych na świecie dziatek,
Ginie w ciemnocie ludów wiekowéj;
Ty wypieszczona Matczyném tchnieniem,
Wsparta przez męzkie rodzica dłonie,
Jak kwiat na bujnym wzrastasz zagonie,
Pod ożywczego słońca promieniem; A z stron dalekich odległe echo, Niosąc te słowa, brzmi ci pociechą.
Pamiętaj zatém Marylko droga,
Każdą swą myślą, każdém swém słowem,
Nauką, pracą, czynem wzorowym,
Czcić przedwiecznego miłości Boga,
Jeźli zaś kiedy boleść nieznana,
Albo cień smutku czoło twe zorze,
Spojrzyj na niebo, i wznieś w pokorze
Modlitwę twoją do tronu Pana; Wtedy ten Ojciec, ten Bóg niebieski, Na uśmiéch szczęścia zmieni twe łezki.
LXXIII.
Zesłanie Ducha Świętego.
Na uczniów Pana w promieniu wiary, Duch Bożéj zstąpił mądrości,
A oni poszli w świata obszary, Głosić naukę miłości.
Ta wielka chwila niech wam, o dzieci, Stanie zbawiennym przykładem:
Pojmijcie, że Bóg zawsze oświeci Tych, co chcą stąpać cnót śladem.
Raz znów, gdy wśród klassy za psoty, hałasy, Zamknięto małego figlarza,
Nie mówiąc przed nikiem, podchodzi z koszykiem, I jadłem głodnego obdarza.
O! wy ją pomnicie — bo szkoła to życie, To pierwsze cierpienia i bóle,
A ona wam jedna, choć stara, choć biédna, Słodziła jak mogła złą dolę.
I tak wciąż codziennie, chodziła niezmiennie Dawczyni rozkoszy dziecięcéj...
Raz wielcy i mali godzinę czekali, Janowa nie przyszła już więcéj.
Ah! brakło staruszki — gdzie wiśnie? gdzie gruszki? Gdzie owoc tak smaczny, tak zdrowy?
Gdzie ciastka, pierniki? — wołają chłopczyki, Lecz próżno, bo niéma Janowéj!
Wieczorem powracam i drogę swą skracam, By prędzéj w domowe wejść progi,
W tém widzę w przesmyku o jednym koniku, Z trumienką karawan ubogi;
To wieźli Janową w mogiłę grobową, Na cmentarz samotny, daleki...
Ja w miejscu wciąż stałem, za trumną patrzałem, A łzami mi zwilgły powieki!
LXXVII.
Złe ziarno.
Dziécino droga, Matki pieszczoto,
Wiédz, że w pierwszych lat twoich wiośnie
Złe ziarno na dnie duszy twéj rośnie,
Pod aureolą kryjąc się złotą.
Ty świat witając wabnym uśmiéchem,
Nie wiész ile to walk staczać trzeba,
Aby, gdy łaski zabraknie nieba,
Ten zaród złego nie stał się grzechem;
Aby, gdy przyjdzie chwila zwątpienia,
Chwila niewiary, szału lub sromu,
Z tego drobnego hańby atomu
Nie wstał ohydny czerń zatracenia: Robak co zwolna wpija się w ciało, Gdy w niém ożywczych soków nie stało.
Dziécino droga, rodziny chlubo,
Szczepie zdobiący Ojczystą niwę,
Wiédz, że to ziarno złego zdradliwe
Kiełkując w duszy grozi ci zgubą.
Wiédz, że z twych błędów wśród życia wiosny,
Zaledwie ludzkiém dojrzanych okiem,
Co się pod barwnym kryją urokiem,
Z przebiegiem czasu rośnie chwast sprosny;
Wiédz, że ten pierwszy grzeszek dziécięcia,
Na który patrzy świat obojętnie,
Jako jad płynie w kaźdem krwi tętnie,
Tłumiąc szlachetnych uczuć pojęcia, A zolbrzymiawszy przez lat koleje, Wyniszcza miłość, wiarę, nadzieję!
Dziécino droga, gwiazdeczko Boża,
Wypleń więc z duszy wszystkie złe ziarna
By twego życia droga ofiarna,
Nie sprowadziła cię na bezdroża,
Aby Stróż Anioł, co krok za krokiem
Idzie gdzie idziesz, śledząc twe sprawy,
Nie chciał odwrócić twarzyczki łzawéj,
Od myśli grzechów zaćmionéj mrokiem,
Aby twój Ojciec, Matka jedyna,
Widząc złe, które grozi zniszczeniem,
Nie legli pod tém ciężkiém brzemieniem,
Płacząc nad hańbą swojego syna; Aby Bóg wreszcie wszechmocny w niebie Nie zesłał strasznéj kary na ciebie!
LXXVIII.
Mrówki.
Skończywszy dziennych nauk ćwiczenie,
Z nauczycielem szedł Witold młody
Przez złote niwy i łąk zielenie Do boru zbiérać jagody.
Gdy już stanęli w pośrodku lasu,
Witold ze śmiéchem krzyknie wesołym:
„Nie trzeba próżno nam tracie czasu, Weźmy do dzieła się społem.“
Pobieży naprzód krętą drożyną:
„Ah! ileż jagód i to tak blizko!“
Lecz zfrasowaną przystanie miną, Gdyż stąpił nogą w mrowisko.
Wstąpił, a zaraz z iglastéj kupy
Sypią się roje czerniawéj rzeszy:
Ta towarzyszek podnosi trupy, Ta znowu rannym z pomocą spieszy;
Inne pod ciężkiém gną się brzemieniem,
Chcąc rumowisko dźwignąć kryjówek,
Wszędzie wrze praca, i z ożywieniem Wszędzie widnieje trud mrówek.
A Witold stoi, patrzy zdumiony,
I pyta co to się znaczy,
Czemu biegają mrówki w wsze strony, Miasto ledz w czarnéj rozpaczy?
Czemu? bo owa mrówek gromada,
Los swego bytu w wspólnéj ma pieczy,
A wytrwałością instynkt owada, Przewyższa rozum człowieczy.
Ileż to ludzi bywa na świecie,
Silnych wśród jasnych szczęścia promieni,
Lecz którzy gdy ich ciężar trosk zgniecie, Padają trudem rażeni.
Iluż to dziatkom pełnym nadziei,
Co się wciąż uczą pilnie, przykładnie,
Przy pierwszéj zmianie losów kolei, Ręce opadną bezwładnie.
Więc wy, dla których przeciwność lada
Kruszy hart ducha, stępia moc woli,
Patrzcie, jak wątłych mrówek gromada, Podwaja siły w niedoli;
A jeźli czcza was pycha nie łudzi,
Czerpcie w téj sile źródło przykładów,
Bo wstyd, by mniejszą była moc ludzi, Od mocy drobnych owadów.
LXXIX.
Łza.
Powiedzcie szczerze, o moi mili,
Czyż jest na świecie choć jeden człowiek,
Któryby w pierwszéj żywota chwili,
Łzawym strumieniem nie rosił powiek?
Rankiem, wieczorem, nocą i we dnie,
Brzmi bezprzestannie płacz niemowlęcia,
Lecz owe łezki płyną bezwiednie,
Z ciemnoty myśli, braku pojęcia; Płyną, bo dziécię w rannych lat porze, Czém troski życia wiedziéć nie może.
Późniéj, gdy drobna, wątła istota,
Na świat spogląda radosnym wzrokiem,
Często jéj życie jutrzenka złota
Zćmi się bolesnym strapienia mrokiem.
W dom kędy brzmiała piosnka wesoła
Zawita niemoc z ciężką chorobą,
Lub wśród cichego zjawi się sioła,
Nędza, głód straszny wiodąca z sobą; Płaczą dziateczki, lecz ten płacz dziatek To serc ich czułych święty zadatek.
Bywają czasem na Bożym świecie,
Tak piękne czyny, tak wzniosłe sprawy,
Że patrząc na nie szlachetne dziécię,
Wzrok swój do nieba podnosi łzawy,
I mimowolnie bez wiedzy, chęci,
Silniéj uderzy serce dziécięce,
Łza mu się czysta w oczach zakręci,
Dając hołd cnocie w nieméj podzięce; Płaczcie dziateczki, bo takie łezki, To jasne krople rosy niebieskiéj!
Trafia się nieraz, że kto zawini,
Zapomni Ojca, Matki przestrogi:
On w pierwszéj chwili nie wié co czyni,
Nie zna jak w błędne wstępuje drogi;
Późniéj go własna wina przestrasza,
Podnosi zwolna źrenicę łzawą,
Ojca i Matkę czule przeprasza,
Chcąc błąd stanowczą zmazać poprawą: Płacz ten, to przyszłéj pracy otucha, Gdyż łzę co tryska wyradza skrucha.
Ale są takie kapryśne dzieci,
Co wciąż swe lica zlewają łzami:
Płaczą, gdy chwilka zabaw przeleci,
Gdy trzeba w szkole siąść nad książkami,
Gdy obiad nie w smak, słodyczy mało,
Gdy wstać trza z rana, usypiać nocą,
A jeźli do łez przyczyn nie stało,
Płaczą — choć same nie wiedzą o co; O! takie łezki, wierzajcie dziatki, To wstyd dla Ojca, boleść dla Matki!
LXXX.
Zdrowie.
O! moi mili, wśród Bożych darów
Szczęścia, co duszę rozkoszą pieści,
Śmiéchów dziecięcych, młodzieńczych czarów,
Jest jeden, w którym wszystko się mieści;
Dar ten, skarb mężów, starców otucha,
Podstawa życia w bytu osnowie,
Daje nam siłę, rzeźwość, hart ducha: Dziatki — to zdrowie!
Jeźli wam zachwyt lice promieni,
Jeźli nie znacie czém łzy i smutek,
Jeźli blask z nocnych wybiega cieni,
Czcijcie w nich łaski wszechmocnéj skutek;
A łezka owa, któréj potęgi
Pióro nie skreśli, głos nie wypowie,
I nie objaśnią uczone księgi, Jest wasze zdrowie.
Ale czy wiécie, że ów zadatek
Miłości, budząc szczęścia nadzieje,
Jest taki wątły, kruchy, jak kwiatek
Co się pod wiatru podmuchem chwieje;
Należy zatém strzedz się nałogu,
Który świat mianem przesytu zowie,
Gdyż ten co pragnie oddać cześć Bogu, Czci swoje zdrowie.
Bóg żyć nam kazał — potęgą Bożą,
Jędrne pierwiastki w krwi człeka płyną,
I zaród siły rozrostem mnożą,
Niszczyć je marnie, ciężką jest winą;
Kto więc chce czystym stanąć przed Bogiem,
Czcić wolę Stwórcy w bytu osnowie,
Nie stać się życia własnego wrogiem, Baczy na zdrowie.
A zatém, drogie, kochane dziatki,
Wy tyle skłonne do uciech, szału,
Słuchajcie przestróg Ojca i Matki,
Dajcie w rozrywkach wytchnienie ciału;
Jeźli ocenić chcecie, o mili,
Radę zbawienną w przyjaznem słowie,
To w każdéj życia waszego chwili, Szanujcie zdrowie!
Lubię nasz cichy, spokojny dworek,
Odzie mi lśni szczęścia urok radosny,
Lubię ten wiecznie zielony borek,
Kędy wciąż szumią jodły i sosny,
Lubię wschód słońca, gdy ranne zorze
Rumienią złotem płowe chmureczki,
I świat tak piękny w zimowéj porze,
I ziemi dary — wonne kwiateczki;
Lubię słowika śpiéw pośród gaju,
Któremu wtórzą ptaszkowie leśni,
Szepty strumyka, szmery ruczaju,
I pełne wdzięku pasterza pieśni.
Lubię promienne na niebie blaski
Roztaczające urok do koła,
I znoje pracy co zdrojem łaski
W pocie na kmiece spływają czoła,
Lubię gdy w polu falują kłosy,
Kiedy w sto świateł lśni krąg niebieski,
Kiedy ożywcze kropelki rosy
Błyszczą na kwiatach jak srébrne łezki;
Lubię szum wiatru, wioskowe gwary,
Dzienne odgłosy, wieczorną ciszę,
I w czarnych smugach mrok nocy szary,
Który strudzonych snem złud kołysze.
Ale nad wszystkie rozkosze w świecie,
Przekładani chwilę, kiedy wieczorem
Ojciec mi rzeknie: najdroższe dziécię,
Tyś przez swe czyny szedł cnoty torem,
Tyś stał się życia mego pociechą,
Gdyż dążąc ciągle wytkniętym śladem,
Byłeś pod naszą rodzinną strzechą,
Dla dobrych chlubą — dla złych przykładem.
LXXXII.
Jeden krok tylko!
Każdy początek trudny jest bardzo,
W szale czczych uciech mija wiek młody,
Niechaj więc dziatki trudem nie gardzą, Widząc przeszkody.
Pierwsze nauki idą nie łatwo,
Mnóstwo tam zawad, walk, znojów, braków,
I to powodem, że między dziatwą Tylu próżniaków.
Lecz tym co pełni szczeréj ochoty,
Stając do walki z męzkiém obliczem,
Przejdą przedwstępne trudów kłopoty, Reszta już niczém.
Jeden krok tylko — a po tym kroku
Stawionym śmiało z pomocą Boga,
Wnet się otwiera pełna uroku Postępu droga.
I na téj drodze zasłanéj kwiatem
Niéma zniechęceń, mroków i cieni,
I w owym skarbcu wiedzy bogatym, Przyszłość promieni.
I na téj drodze wspaniałéj, jasnéj,
Gdzie nieśmiertelny blask sławy płynie,
Wiedzie wędrowców rozum ich własny W nauk świątynię.
A zatém dziatki do prac nieskore,
Którym dar życia rozkoszy chwilką,
Zróbcie, ujrzawszy trudów zaporę, Jeden krok tylko!
Jeden, malutki — wszak to tak mało,
Jeden! a wszystko zyskacie za nic:
Bo za tym krokiem stawionym śmiało Przestrzeń bez granic!
LXXXIII.
Mikroskop.
Jakież to straszne, mój Ojcze drogi,
W tém jasném kole twory pływają,
Niektóre twarde na głowach rogi,
Inne znów płetwy skrzydlate mają;
Są tam i smoki o wstrętnem ciele,
I jakaś poczwar zgraja osobna,
A żmij i wężów widzę tak wiele,
Że nawet zliczyć ich nie podobna... Wszystko to żyje, rusza się, snuje: Ah, Ojcze miły — ja trwogę czuję!
Synu! ty widzisz tajnie przyrody
W źdźbłach niezbadane, w pyłkach wspaniałe:
Ów krąg ogromny, to kropla wody,
A te poczwary, wymoczki małe;
W jednéj kropelce malutkiéj, drobnéj,
Co z dészczem spływa rosząc zagony,
Roi się szereg stworzeń osobny,
A istot takich jest tam miliony, Lecz najbystrzejsze oko człowiecze, Objawów życia ich nie dociecze.
Za szkieł pomocą tylko optycznych,
Którym moc dała wiedzy potęga,
Można wyśledzić w odmianach licznych,
Ów byt co z drobnym pyłkiem się sprzęga;
W tym bycie kropla wilgoci — morzem,
Szparka — otchłanią, proszek — opoką,
Minuta — wiekiem, punkcik — przestworzem,
A ziarnko piasku — górą wysoką: To świat walk, znojów, wzrostów, boleści, Który się w nikłym atomie mieści.
Jakże olbrzymią człowieka postać,
Gdy ją zrównamy z tym drobnym światem,
Któremu zmysły nie mogą sprostać,
Choć jest tak w siłę życia bogatym,
A czém człek znowu przed tym ogromem
Wszech-bytu świętym i tajemniczym,
Jeźli nie drobnym, wątłym atomem,
Którego istność zda się być niczém: Olbrzym, przy zwartych wśród źdźbła stworzeniach, Jako proch marny ginie w przestrzeniach.
Życiem i ruchem iskrzą niebiosy,
Życiem tryskają lądy i wody,
Życie się tai wśród kropli rosy,
Życie w akkordzie dźwięczy przyrody,
A owa twórczość sił niezbadana,
Co światem rządzi, z pyłkiem się sprzęga:
To blask najświętszéj miłości Pana,
To Boskiéj woli wieczna potęga; Człek więc, gdy myślą ruch świata zmierzy, Pada na klęczki, kocha i... wierzy!
W pośrodku równin żytem obsianych,
Kędy kłos złoty tysiąc ziarn pleni,
Pól, świéżo pługiem kmiotków zoranych,
I łąk co wabią barwą zieleni,
Tam, gdzie się zwój drzew w gaj wonny splata,
Gdzie szemrze z cicha strumyka woda,
Stoi z daleka od gwarów świata Wiejska zagroda.
Dwór modrzewiowy dawnéj struktury,
Wznosi wysoko swój dach zczerniały,
Przy nim lamuzu bieleją mury,
Daléj widnieje śpiklerzyk mały,
Owczarnia, stajnie, kurnik, obórka,
I czekające zbiorów gumienka;
A zaś na przodzie, w środku podwórka, Z wodą studzienka.
Sad z lewéj strony, z prawéj ogródek
Pełen róż, maków, konwalij, astrów,
I pszczółek ule, gdzie słodki miódek
Żółci w komórkach woskowych plastrów;
Przy drodze wierzba płacząca rośnie
I nad strumykiem zwiesza warkocze,
Opodal znowu na staréj sośnie, Bocian klekocze.
Dwie lipy strzegą dworca podwoi,
Wystawka daje przystęp do sieni,
A pod krużgankiem ławeczka stoi,
By na niéj mogli usiąść strudzeni
Wysiłkiem pracy codziennéj ludzie;
Daléj, przy wrotach wiejskiéj zagrody,
Brytan, stróż domu, spoczywa w budzie, Broniąc od szkody.
Od bramy wiedzie prosto przez pole,
Niw chlebodajnych żyznym obszarem,
Droga sadzona w smugłe topole,
Łącząc dwór cichy ze świata gwarem;
Po owéj drodze minąwszy borek,
Młynek nad stawem, łączkę zieloną,
Zjeżdża czasami przed skromny dworek Sąsiadów grono.
Na ich spotkanie raźnie wychodzi
Zacny gospodarz z pogodném czołem,
A grono starców i zastęp młodzi,
Wszedłszy do dworku siada za stołem;
Tymczasem bydło z pola powraca,
Skłaniają głowy znużeni ludzie,
I całodzienna ustaje praca, Po ciężkim trudzie.
Na skraju drogi w górę wystrzela
Z prostego drzewa grubo ciosany
Kmiecą siekierą — krzyż Zbawiciela,
Wabiąc ku sobie ludek stroskany;
Tam, gdy się chwila wieczorna zbliża,
Drużyna cała opuszcza dworek,
I kornie u stóp ukląkłszy krzyża, Zmawia paciorek.
Kiedy zaś słońca blask na zachodzie
Staił się pośród nocnego cieniu,
Milknie gwar życia w wiejskiéj zagrodzie,
I cisza płynie w senném uśpieniu;
Strudzeni pracą po dziennym znoju,
Odpoczywają młodzi i starzy,
A snów ich strzegąc — anioł pokoju Czuwa na straży!
LXXXV.
ZniwaŻniwa.
Przy skraju łąki, pod lasu brzegiem,
Gdzie strumyk sączy zdroje wód czyste,
Stanęli żeńcy długim szeregiem,
Kładąc na zagon plony złociste;
Pod każdém cięciem kmiotkowéj kosy,
Która zabłysłszy kreśli półkole,
Padają społem pełne ziarn kłosy,
I chlebodawcze zcielają role; Wszędzie gdzie tylko wzrok sięgnąć może Żółci w pokosy złożone zboże.
Słońce wspaniałe, jasne, płomienne,
Podnosi zwolna w niebios przestrzeni
Złotą swą tarczę, a skwary dzienne
Ogniem gorących zieją promieni;
I ten prąd żaru spływając znojem
Na czoła żeńców wśród świateł kroci,
Wyciąga zwolna promieniem swoim,
Z skoszonych łanów krople wilgoci, Schną ścięte zboża wśród niw pod borem, A praca kmiotków idzie swym torem.
Rozsiany w polu szereg żniwiarzy,
W coraz się dłuższą liniję rozwija,
Radość na każdéj jaśnieje twarzy,
Bo dzień pogodny pracy rąk sprzyja;
Wnet ubieracze chwytają w dłonie
Zżęte pokosy, wiążą z nich snopy,
I wraz na pustym rosną wygonie,
Przygotowane do zwózki kopy; Zachodzi słońce, ustali ludzie: Pora już spocząć po dziennym trudzie.
Nazajutrz w polu całą gromadą,
Mrowi się rzesza. Chwila to błoga:
Ci ciężkie snopy na wozy kładą,
Ci zżęte plony zwożą do broga.
I znów na każdéj lśni radość twarzy,
Blask szczęścia każde promieni czoło:
Wśród niw, wśród łanów brzmi pieśń żniwiarzy,
Lubo, uroczo, dźwięcznie, wesoło, A lud zdobywszy zasoby chleba, Dziękczynne modły wznosi do nieba.
Prac bojownicy, znojów szermierze,
Czeladko Boża dzielna i śmiała,
Walczący trudem o byt rycerze,
Zacni kmiotkowie — cześć wam i chwała!
Każdy z was oręż dzierży w swéj dłoni,
A tym orężem sierp, kosa, socha,
Miasto krwi, spływa z każdego skroni
Wśród walk, p tpot znoju — i Bóg was kocha, I zmienia mocą łaski niebieskiéj W szczęścia pryzmaty — trosk waszych łezki!
Wszakże wy znacie, o lube dziatki,
Wśród licznych pięknéj przyrody tworów,
Tę najpiękniejszą ozdobę borów
Drzewa, dziecięcych lat waszych świadki?
Wszakże wy znacie w roślinnym świecie
Jodły i sosny wiecznie zielone,
I ów dąb stary, który koronę
Z liści, nad skrońmi waszemi plecie, I tysiąc innnychinnych, co swoim cieniem Chronią przed skwarnym słońca promieniem.
Spojrzyjmy naprzód na wzniosłą postać
Rozłożystego olbrzyma lasów,
Co wśród wspominków ubiegłych czasów,
Zdoła najstarszym z swych braci sprostać.
Jak on wspaniały ten protoplasta
Minionych wieków! Przechodzą lata,
A on niezłomny, szydząc z burz świata,
Żyje, i w ciąż się siłą rozrasta: To mocarz borów, dąb wiekopomny, Mocą potężny, kształtem ogromny.
Daléj na smugach z barwą radosną,
Któréj chłód zimy nigdy nie zmieni,
Nie zćmią srebrzyste szrony jesieni,
Zwieszasz swe igły poważna sosno!
Otrząsłszy z siebie szyszek miliony,
Bogacisz lasy, zasilasz bory,
A okalając chaty i dwory,
Zmieniasz w gaj wdzięczny puste wygony;
Kiedy zaś człeka zwalą cię dłonie, Rozlewasz ciepło w skostniałém łonie.
Teraz spojrzyjcie, lube me dziatki,
Na tę poważną lipę w ogrodzie,
Pod któréj cieniem wieczór o chłodzie
Czas wam przemijał pod okiem Matki;
Tam siadał Ojciec z księgą otwartą
Dziejów ubiegłych, a czerpiąc w treści
Lat co minęły cudne powieści,
Splotł prądy zdarzeń z historyi kartą, Byście w wytknięte wstępując ślady, Z cnót swoich przodków brali przykłady.
I ty co zdobisz drogi nad rolą,
Darzysz podróżnych liści swych cieniem,
Co strzelasz w górę splotów promieniem,
Witaj nam, witaj, smagła topolo!
Kolébką twoją Wisły wybrzeża,
Nadbużne łany, Niemna doliny,
I Mazowieckiéj gleby równiny,
I barwne niwy ziem Pobereża: Topolo, zagród naszych ozdobo, Wśród gwarów świata tęsknim za tobą!
Czyście widziały drzewinę młodą,
Drżącą pod chłodnem prądem wietrzyka.
Która wyrosłszy koło strumyka,
Gałązki swoje zwiesza nad wodą?
Chociaż jak drugie rozkwita wiosną,
Chociaż jak drugie stroi się latem,
Wdzięcznéj zieleni cudnym pryzmatem,
Ona wciąż smutną jest i żałośną; A wśród wesołych drzewek tysiąca, Zda się łzy ronić wierzba płacząca.
Mińmy bór gęsty i ciemne knieje,
I pełen tworów przyrody lasek,
Idźmy gdzie wydmy, sapy lub piasek,
Tam wśród bezdroży brzoza bieleje:
Dlań pusta niwa jest ziemią żyzną,
Nieplenna smuga źródłem rozwicia,
Każda piędź roli dawczynią życia,
A każda przestrzeń gruntu — Ojczyzną; Gdzie prądy wzrostu drzew licznych gasną, Tam ona żyje siłą swą własną.
Nakoniec, czerpcie wasze nauki
Z rozrostu drzewek wśród leśnéj kniei:
Na jodły, świerki, graby i buki,
Wiązy i olchy patrząc z kolei...
Ileż tam różnych kształtów, postaci,
I ileż odmian widziéć się daje:
To las, co skarby swemi bogaci
Ziemię rodzinną i obce kraje, To las, którego żywe przedmurze Wichry odwraca, i łamie burze.
LXXXVII.
Nic.
„Ojcze kochany,” pytało dziécię —
„Co to nic znaczy w potocznéj mowie?
O, tam nic niéma! często kto powie,
A przecież wszędzie jest coś na świecie:
Na ziemi mnóstwo skarbów przyrody,
W rozwoju roślin zewsząd wyrasta,
Ludźmi się roją wioski i miasta,
Wrzą życiem tworów lądy i wody...
Gdyby zaś gruntu brakło pod nogą,
Punktu oparcia dla stóp nie stało,
Tobyśmy jeszcze gwiaździstą drogą
Płynąc, ujrzeli przestrzeń wspaniałą, Błękity niebios, promienie słońca, W sferach świetlanych bez granic, końca.”
„Synu!” rzekł Ojciec — „w wszech tworów bycie Nic, marny wyraz, ułuda ludzi:
Z śmierci się nawet istnienie budzi,
I z martwych prochów rozplenia życie;
Świat nasz jest wszystkiém. Wyroki Boże
Pchnęły go wirem w ruch samodzielny,
Gdzie więc istnieje duch nieśmiertelny,
Tam nigdy nicość istniéć nie może,
Tam nigdy w wzroście ciał tajemniczym,
Co organiczną krzepi się siłą,
Takiéj bezwzględnéj próżni nie było,
Którąby można nazywać niczém, Bo nawet nikły, zdrobniały atom, W sferze wymoczków równa się światom.
Nic, straszny wyraz; w dziale wiekowym
Próżno go szukać — ono istniało,
Nim z mroków ciepło życia powstało,
Nim Bóg świat stworzył wszechmocném słowem.
Przedtém nie było niebios błękitu,
Ni gwiazd, ni ziemi, ni blasku słońca,
Nic — tylko martwa ciemnia bez końca,
Wśród któréj tkwiło zarzewie bytu;
Ta czczość, ta próżnia, bez ruchu, czynu,
Ten wieczny spokój bez granic, miary,
Ten sen bez jawy, ten pomrok szary,
Zowie się niczém, kochany synu; Nic więc w wspaniałym świata przestworze, Gdy wszędzie coś jest — istniéć nie może.”
LXXXVIII.
Nad wszystkiém Bóg.
Wśród smutku ty tuląc się w moje objęcia
Spłakany, łez pełne obracasz oczęta,
Drobniutkie do Matki wyciągasz rączęta,
I wołasz: daj szczęście dla swego dziécięcia!
Ty sądzisz, o synu, z niewinną prostotą,
Iż ta, co twe kroki nieśmiałe prowadzi,
Cierpienia odwróci i troskom zaradzi,
I zdoła zlać rozkosz na główkę twą złotą;
Ty sądzisz w snów błogich złudzeniu zwodniczém,
Że miłość ma losów twych stanie się tarczą,
Że Matki uczucia za wszystko ci starczą...
O, synu, w przyszłości twéj Matka jest niczém!
Ja tylko mam władzę zasłaniać cię sobą
Wśród walki żywota, i szukać na niebie
Jasnego promienia modląc się za ciebie,
Cierpieniem twém cierpiéć, łub płakać nad tobą.
A daléj moc moja nie sięga. Daremno
Za ciebie chcę przelać krwi kroplę ostatnią,
Ubarwić twe życie w blask szczęścia, cześć bratnią,
Ja słabnę — bo wyższa jest siła nademną!
↑„Choroba lalki” wierszyk, który Wandzia tak ślicznie deklamuje.