Sekta djabła/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Sekta djabła
Podtytuł Powieść niesamowita
Redaktor Jan Stypułkowski
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VIII.
Ewokacja Szatana.

W tymże czasie, w mieszkaniu Kunar-Thavy, rozgrywała się zgoła inna scena.
Wryński, śmiał się jeszcze długo, gdy odeszli nieproszeni goście — Różyc i Grodecki — z udzielonej im „nauki”. Wtórowała mu Sara, która przez uchylone drzwi doskonale widziała całą tę scenę, nawet cicho chichotał blady sekretarz.
Ale, później Wryński spoważniał. Czoło jego zasępiła chmura i czynił wrażenie człowieka, którego w najbliższym czasie oczekuje poważne zadanie i który nie wie, czy mu należycie sprosta.
Jął wydawać dziwne zarządzenia. Zwolnił Kurowskiego, wyprawił dokądciś na noc służbę.
— Musi być zachowana najgłębsza tajemnica! — oświadczył Sarze, gdy pozostali sami.
I Sara, również, straciła swą zwykłą pewność siebie. Chwilami, w jej oczach przebiegał niepokój — a im dalej posuwały się wskazówki zegara, tem silniej objawiało się jej zdenerwowanie.
Wreszcie, nie wytrzymała.
— Zbliża się jedenasta! — wyrzekła, chodząc w podnieceniu po gabinecie Wryńskiego. — Za godzinę.. Czy twoje postanowienie jest nieodwołalne?
Skinął głową.
— Chcesz go wywołać? — zniżyła głos. — Tego, który...
— Nie wymieniaj imienia! — szybko przerwał. — Nie wolno! Pragnę widzieć naszego Pana!
Sarę przebiegł mimowolny dreszcz.
— Wiesz, że nie lękam się byle czego — szepnęła — ale to... Czy ty wierzysz, że istnieje naprawdę?
— Każdy, kto pragnie Go wywołać, musi w to wierzyć!
— Tak, lecz.. Byłam świadkiem różnych twoich eksperymentów, widziałam duchy niższego rzędu, larwy, demony, astralne maszkary, ale nigdy Lucyp.. to jest, chciałam powiedzieć, Jego! Sądziłam, że jest On tylko symbolem, który ściąga nam zwolenników i którego kult rozgrzesza z wielu uczynków. Że jest to, jedynie pewne wyobrażenie, posiadające dla ułatwienia określoną nazwę. Wszakże, wciąż wątpiłam, czy egzystuje, jako oddzielna istność..
— Ja, nie wątpię!
— Czy miałeś tego dowody?
— Przyznam ci się szczerze. — Wryński przemawiał teraz niezwykle poważnie, — że również i mnie, choć dokonałem w ciągu mego życia paruset ewokacji, nie udało się ujrzeć Jego oblicza. Ale, wyczuwam obecność jakiejś potężnej istności, obdarzonej daleko większą siłą i rozumem, niż te różne zjawy, które na moje zawołanie przybywają tak chętnie. Kim jest, jednak, nie mam pojęcia! Chcę wierzyć, że Nim, gdyż inaczej cały mój światopogląd straciłby rację i sens. Mówię ci to, oczywiście w zaufaniu, gdyż te wyznania nie są przeznaczone dla głupców, wchodzących w skład naszej sekty. Są przekonani, że widzieli Go istotnie, w czasie różnych seansów, jakie urządzałem na zebraniach, a posłyszane słowa, pochodzące od zjaw, których natury bliżej nie umiem określić, przyjęli za Jego słowo.. To ich rozgrzeszyło w zboczeniach, występkach i rozpuście..
— A inni? — zapytała. — Czy Go widzieli? Wszak inni, w różnych wiekach też robili ewokacje?
— Znam całą odnośną literaturę — odparł — jak nikt! I znów nie mogę ci dać stanowczej odpowiedzi. Tak i nie! Nie będę tu wspominał o sabatach średniowiecza, gdzie miał się pojawiać w postaci kozła, lub o zeznaniach czarowników i czarownic, które Go widywały, jako przystojnego i bogato ubranego młodzieńca. Zeznania te nie są poważne i wydobyte albo za pomocą tortur, których Inkwizycja nie szczędziła nieszczęsnym, albo też powstały, na skutek odurzających maści, jakiemi wiedźmy, przed owemi wizjami, smarowały swe ciała.. Również, nie będę wspominał o różnych klechtach ludowych, które Go opisują, jako kuso przystrojonego niemczyka. Nie zatrzymam się nad rozmowami Lutra z Nim, który w swych książkach twierdzi, że rozprawiał długo i poważnie.. Przejdę, odrazu do kilku prób ewokacji.
Sara, zawisła wzrokiem na ustach Wryńskiego.
— Pierwszą taką znaną próbę — mówił — uczynił Prelatti, nadworny mag słynnego marszałka Francji w XV w. Gilles de Rais’a. Ujrzał Go, lecz tak się przeraził, że zemdlał ze strachu w magicznem kole i później bliżej określić nie mógł Jego wyglądu. To samo przydarzyło się, wielkiemu okultyście XVI stulecia — Korneljuszowi Agryppie. Choć znał doskonale wszystkie formuły i zaklęcia, gdy wyczuł, że On się zbliża, uciekł z pokoju, w którym dokonywał ewokacji. Wzmiankę o tem znaleźć można, w niektórych bardzo rzadkich wydaniach „Filozofji tajemnej”, gdyż z późniejszych została wykreślona. Inny mag, mniej znany Rugieri, który dokonywał wywołania, wedle „Księgi zaklęć Honorjusza”, najniesłuszniej przypisywanej papieżowi Honorjuszowi II, a będącej istotnie dziełem, antypapieża z Awignonu, który kazał się również nazywać Honorjuszem, życiem przypłacił podobny eksperyment. Tylko zczerniałe zwłoki znaleziono w komnacie. Wreszcie, istnieje ostatnie sprawozdanie, daleko mniej groźne a zawarte w bardzo ciekawych pamiętnikach z XVIII w. hrabiny Dash. Nadmienia ona, że za czasów Regencji we Francji, niejaki Riquier, „profesor magji” ks. Orleańskiego, w obecności tego księcia oraz książąt Richelieu i Birona pokazał im Go, w opuszczonym zamku. Był to wysoki, młody człowiek, niezwykle piękny, całkowicie nagi. Twarz miał, rzekłbyś, wykutą z marmuru, wielkie płomienne oczy, włosy i brodę czarne i pokędzierzawione. W rysach twarzy panował wyraz melancholji, wzgardy i wyniosłej ironji, bez złości jednak i gniewu... Jak widzisz, opis ten różni się znacznie od tamtych opisów..
— Tak — odrzekła — ale z twoich słów poprzednich wynika, że podobne ewokacje narażają na poważne niebezpieczeństwo!
— Jeśli się obawiasz, to się cofnij!
— Nie cofnę się! Pragnę być przy tobie!
— I ja się nie cofnę! Uczynię, co postanowiłem! Wiem, że te doświadczenia, nie są zwykłą zabawką, ale dotychczas nie stała mi się żadna krzywda. Nie mam wyboru! Pragnę poznać przyszłość! Dwukrotnie, — wspomniał swe berlińskie i petersburgskie dzieje — osięgałem szczyty i dwukrotnie spadałem bardzo nisko. Obecnie, po raz trzeci uśmiecha się fortuna. Co dalej czynić? Jak się uchronić od zdrad i zasadzek..
— Rozumiem! — szepnęła.
Zapanowało milczenie. Oboje siedzieli w skupieniu, rozmyślając, co najbliższa przyszłość im przyniesie. Nagle, Wryński spojrzał na zegarek.
— Już czas! — rzekł. — Pójdźmy się przebrać! Zaczniemy, z uderzeniem północy!
Wstał i skierował się do sypialni, podczas gdy ona również podążyła do swego pokoju.
Był wtorek. Dzień ten umyślnie wybrał Wryński, bo, jak określały rytuały, w dzień ten należało wywoływać duchy ciemności, duchy podległe uczuciom buntu i gniewu. I szafa musiała być szczególna. Powoli, przebierał się w nią.
Włożył więc czarną suknię, przypominającą sutannę, a obszytą czerwonym haftem. Na szyję wdział medal ołowiany, ze znakiem Saturna i słowy: Almalec, Aphiel i Zarahiel. Ten medal zwisał na długim łańcuchu. Później, miast ametystowego pierścienia nasunął na palec inny — z onyksu, z wizerunkiem kozła. Do ręki ujął misternie rzeźbioną szpadę, pokrytą magicznemi znakami, a mającą za cel obronę przed zbyt złośliwym duchem. Naostatek, nałożył na głowę coś w rodzaju tjary, pośrodku której widniały dwa wielkie skrzyżowane trójkąty, końcami odwrócone do góry.
Był gotów.
— Saro! — zawołał.
I ona, zdążyła się przebrać. Nie wiele, chyba, kłopotu sprawił jej ten ubiór. Bo, była przystrojona jeno w cienką muślinową, czerwoną tunikę, z pod której przeświecało nagie ciało. Na miedzianych włosach połyskiwała mała, również czerwona czapeczka, zakończona maleńkiemi różkami, a bose stopy tkwiły w ponsowych pantofelkach. Była piękna i niepokojąca. Zaiste, prawdziwa, królowa Sabbatu.
Ale, Wryński nie zwracał uwagi teraz na urodę swej towarzyszki. W milczeniu podszedł do jednej ze ścian sypialnego pokoju.
Na pozór, była to gładka ściana. Lecz, Wryński nacisnął na jakąś wypukłość i wnet rozwarły się potajemne drzwiczki, stanowiące przejście do pokoju przeznaczonego dla ewokacji. W myśl rytuału, by ewokacje mogły być skuteczne, istnienie podobnej komnaty winno było być ukryte przed domownikami.
— Chodźmy!
Weszli — i Wryński zamknął za sobą starannie drzwiczki. Później, zapalił świeczniki — i wtedy Sara mogła obejrzeć urządzenie pokoju, które po raz pierwszy widziała. Bowiem, urządzenie zmieniał Wryński odpowiednio do tego, jakiego zamierzał wywołać ducha, — a w podobnej, jak obecna, ewokacji Sara jeszcze nie przyjmowała udziału.
Urządzenie to było ponure i mogło przejąć lękiem. Pokój był bez okien — widocznie zostały zabite — bez żadnych otworów a ściany gładko obciągnięte czarnym jedwabiem. I o ile w gabinecie Wryńskiego roiło się od różnych niesamowitych obrazów, tu nie wisiała żadna ozdoba. Tylko, naprzeciw wejścia, widniał wielki srebrny trójkąt, również odwrócony podstawą do góry, a koło niego litery, tworzące imię — Simon. Trzeba, bowiem, wiedzieć, że w magji trójkąt zwykły, służy do wywoływania duchów dobrych i istności światła, podczas gdy taki, który znajdował się w komnacie, przyciąga zjawy niższe i duchy ciemności.
Rozglądała się, więc, Sara po komnacie z zaciekawieniem. Nie stały tam żadne meble, ani sprzęty, była całkowicie pusta. Tylko gruby, czarny dywan zaścielał podłogę a na nim widniało duże białe koło, otoczone kabalistycznemi znakami, z dwoma mniejszemi kółkami w środku. Koło takie służy, by schronić się w nim przed pojawiającym się duchem, który dzięki wypisanym kabalistycznym literom nie posiada dostatecznej mocy, aby go przestąpić.
Prócz tego, w kole znajdowały się jeszcze dwa pięcioramienne świeczniki, a przed nim spory trójnóg, z kadzielnicą.
Oto było całe urządzenie komnaty.
— Zaczynamy! — wymówił Wryński, wskazując Sarze, by weszła do dużego koła i w jednym z mniejszych kółek zajęła miejsce. — Pamiętaj, że nie wolno ci się odezwać ani słówkiem, bo naraziłabyś siebie i mnie na wielkie niebezpieczeństwo! Cokolwiek się stanie, zachowaj spokój i nie okazuj lęku!
Sara skinęła głową i stanęła, gdzie jej rozkazał Wryński. On, tymczasem, zapalał świeczniki, później rozniecił kadzidła. Po pokoju rozlał się odurzający aromat jakichś nieznanych ziół, myrry i aloesu.
— Jestem gotów! — oświadczył i stanął nieco przed Sarą, w drugiem kółku.
Obserwowała go teraz uważnie. Widziała, że zbladł i że zmienia mu się całkowicie wyraz twarzy. Chwilę stał w skupieniu, niby przygotowywując się do ewokacji, poczem nagle padł na kolana, dotknął czołem podłogi i głośno wymienił imiona — Chavajoth, Beliasa i Sachabiela...
Ceremonja została rozpoczęta.
Wryński, podniósł się z klęczek i rozpoczął zaklęcia. Wzywał teraz Lilith i Nechemala. Przemawiał podniesionym głosem, prosił, przywoływał. Błagał pomniejsze duchy o pomoc, by zechciały wpłynąć na najwyższego swego władcę — i ten mu się ukazał.
Dymiły kadzielnice a ich dym układał się w dziwne smugi. W pokoju było prawie parno a powietrze stawało się coraz bardziej duszące..
— Przybądź... Ukaż się... — rozbrzmiewał głos Wryńskiego.
Nagle w komnacie ukazały się niebieskawe płomyki. Tańczyły z północy na południe. Chwilami zatrzymywały się przed kołem, chwilami przebiegały, niczem błyskawice. W ciemnych rogach pokoju rozległy się niesamowite chichoty.
— Zaczyna się! — pomyślała Sara.
Niespodziewanie, ognie znikły. Lecz, ze ściany wyskoczył potwór. Podobny do olbrzymiej żaby. Zaskrzeczał piskliwym głosem i jął się zbliżać do koła.
— Zczeżnij! — rozkazał Wryński, potwór jednak nie znikał.
Natomiast, z kątów, ścian pokoju wyłaniały się ohydne maszkary. Na poły ludzkie, na poły zwierzęce. Postacie o ptasich głowach, kozły z tułowiami męskiemi, szczury niewidzianej wielkości. W głębi, załopotał skrzydłami nietoperz. Szły naprzód z drapieżnie wyciągniętemi szponami. Jakby pragnęły rozszarpać znajdujących się w kole.
— Precz! — krzyknął znowu Wryński, wyciągając w ich kierunku szpadę. — Nie, was, wołałem!
Wyciągnięta szpada, uczyniła na potworach takie wrażenie, jakgdyby na rozpalone ognisko padł strumień zimnej wody. Drapieżne łapy opadły. Rozległy się syki, piski, krzyki a maszkary, rzekłbyś pękały, niczem bańki mydlane i gdzieś ginęły w powietrzu, Najdłużej przy kole stała żaba — lecz i ona, wreszcie, znikła.
— Nie nas wołał.. nie nas.. — rozległ się niemiły skowyt. — Chce kogo innego... Nie zawsze jest bezpiecznie wzywać Pana...
Wryński zerknął na Sarę. Dumny był ze swej władzy. W pokoju zapanowała cisza, a on ponowił zaklęcia.
Były to zaklęcia, które odszukał w starych i bardzo rzadkich księgach i dziś używał ich po raz pierwszy. Część z nich odnaleźć było można w „Salomonis”, pismach Apony oraz u Korneljusza Agryppy. W zniekształconej formie podawali je wślad za niemi Eliphas Levi i Papus. Ale, Wryński odszukał daleko więcej.
Mimo tych formuł, jednak, głuche milczenie panowało w komnacie. Pot lał się z czoła „czarnego” maga i miało się wrażenie, że po wizycie larw i demonów, żaden objaw nie nastąpi więcej.
— Władco Wszechpotężny, Książe Ciemności — błagał daremnie. — Duchu zbuntowany, przybądź.
Wtem...
Na ścianie, gdzie znajdował się djabelski pentagram, począł się tworzyć obłok. Jeszcze mocniejsze smugi dymu popłynęły z kadzideł, a blask świec przygasł. Obłok ten przyjmował coraz wyraźniejsze kształty, wreszcie przemienił się w postać wysokiego człowieka. Rysów twarzy, jednak, nie sposób było rozróżnić, również tułów rozpływał się, jakby w powietrzu.
Zjawisko to, podeszło do koła i stanęło tuż przed Wryńskim. Wtedy, dopiero spostrzegł olbrzymie, gorejące nienawiścią oczy.
— Czegoś chciał? — posłuszał wyraźnie zdanie.
Wryński musiał sobie zadać wielki przymus, by wytrzymać utkwiony w niego wzrok. Choć postać to wypływała, to nikła śród kadzideł. Z tyłu posłyszał cichy pisk Sary. Nie dając się opanować lękowi, odparł:
— Panie! — wymówił możliwie twardym głosem. — Jeśliś tym jest, o którym myślę, odpowiedz na parę zapytań!
— Jestem nim, lub nie jestem! — zgrzytnęły niemiłe w pokoju wyrazy. — A nie przybywam tu, aby ludziom czynić dobrze!
— Czyż ci nie służę — jął błagać Wryński — czyż nie popełniam wszystkiego, nawet zbrodni, by stać ci się miły. Daj mi poznać przyszłość i obdarz mnie władzą...
Zabrzmiał śmiech, a jednocześnie wydawało się, że grom uderzył w róg pokoju.
— Przestąpisz wrota piekła! — posłyszał.
Słowa te były dwuznaczne. Ponieważ, jednak, Wryński wciąż myślał o miejscowości w Szkocji, zwanej „wrotami piekła”, w której zamierzał odkryć nieprzebrane skarby, ucieszyła ona go bardzo.
— Dzięki ci, panie! — zawołał. — Dzięki! Wiem, co chciałem wiedzieć. Czegóż mam wystrzegać się, obecnie?
W tejże chwili wystrzeliła w górę nowa smuga dymu z kadzideł, a za niemi zniknęła postać. Już sądził Wryński, że rozmowa została ukończona, gdy wtem uderzyło go nowe zjawisko. Rzekłbyś, rozsunęła się jedna ze ścian pokoju, a za nią dojrzał dziwny obraz. Kobietę, pochyloną nad stołem i piszącą. Obraz był na tyle wyraźny, że mógł przeczytać nawet oddzielne frazesy listu. Poznał twarz kobiety — zrozumiał i wzdrygnął się.
— Wierzysz, teraz? — z za fali kadzideł zabrzmiało zapytanie.
— Wierzę... wierzę... — wyszeptał. — I w to wierzę, że rozmawiałem z Tobą!
Obraz, przedstawiający piszącą kobietę, równie raptownie znikł, jak się pojawił. Ale, komnata zajaśniała niespodzianie zielonkawym blaskiem.
— Zbyt słabyś na to — grzmiały prawie groźne słowa, — aby mnie ujrzeć w prawdziwej postaci! Kto mnie zobaczył, zginął! Ciebie oszczędzam, bo jak nikt, umiesz czynić zło, aczkolwiek potrafią to dziś wszyscy ludzie na ziemi! Idź prosto, wytkniętą drogą, a może sam ci się kiedyś objawię... Lecz, nie usiłuj przyzywać mnie powtórnie.. Gorzko odpokutowałbyś zato...
Raptem tuż przed kołem rozległo się potężne uderzenie i mocno zapachniała siarka. Na czarnym dywanie pojawił się olbrzymi wypalony odcisk, potwornego kopyta. Świece zgasły i w pokoju zaległy ciemności. Jego dłoni dotknęło niby rozpalone żelazo; a tuż przed nim zamigotały fosforycznym blaskiem w mroku okropne, przepojone nienawiścią oczy. Choć, poprzednie słowa zjawiska, świadczyły, że nie pragnie mu wyrządzić krzywdy, Wryński zatrząsł się ze strachu. Posłyszał upadek ciała. To nerwy Sary nie wytrzymały straszliwej próby.
— U... u... — zabrzmiał niesamowity świst na pożegnanie i wszystko znikło.
Wryński, po omacku odszukawszy Sarę, pochwycił ją w swe ramiona i wybiegł z czartowskiej komnaty. Wpadł, do sąsiedniego, jasno oświetlonego pokoju i tam, dopiero, nieco się uspokoiła.
— Och! — odetchnął głęboko.
Otworzył szeroko okno... Pod wpływem mroźnego, zimowego powietrza Sara odzyskała przytomność i otworzyła oczy.
— Więc? — wyszeptała cicho.
— Widziałaś wszystko! — odparł. — Sama możesz osądzić.
Powoli policzki młodej kobiety nabierały koloru. Z jej głowy zsunęła się czerwona czapeczka, muślinowa zasłona spadła z ramion i leżała w objęciach Wryńskiego, prawie naga. On, tymczasem, mówił:
— Ostrzegł o grożącem niebezpieczeństwie! Pokazał obraz Lesickiej... Chyba ją poznałaś? Domyślałem się oddawna, że pragnie nas zdradzić. Przeczytałaś, chyba, słowa listu... Musimy temu zapobiec... Ty, tem się zajmiesz...
Ale, Sara miała głowę zaprzątniętą czem innem.
— Dobrze.. dobrze.. — szepnęła. — Lecz, nie mogę otrząsnąć się z wrażenia. Przez sekundę, sądziłam, że skonam ze strachu. Te oczy.. Nie dziwię się, że inni z lęku umierali, kiedy przybywał.. Toć gdyby zechciał, starłby nas, mimo magicznego koła, na proch... Wyraźnie czułam dotknięcie szponów na mojej szyji...
Spojrzał na miejsce, na które wskazywała palcem. Widniał tam, wyraźny czerwony znak.
— I ten odcisk kopyta! — mruknął.
Nagle Sara, wciąż pozostając w ramionach Wryńskiego, wyprężyła się gwałtownie.
— Okropne to — zawołała jakimś nieswoim głosem. — Okropne, ale jakżeż podnieca! Dałeś mi takie emocje, jakich mi nie dał nikt! Nie żałuję, żem porzuciła dla ciebie męża i rodzinę. Stary jesteś podobno, lecz ja wciąż widzę w tobie młodzika! Pójdź, ja cię pożądam...
Pochylił się nad półnagą kobietą i żarłocznie wpił się w jej rozchylone usta...
— W hołdzie, szatanowi!... — mruknął.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.