Sekta djabła/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Sekta djabła
Podtytuł Powieść niesamowita
Redaktor Jan Stypułkowski
Wydawca Bibljoteka Echa Polskiego
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia B-ci Wójcikiewicz
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VII
Lina Lesicka

Lesicka, opuściwszy mieszkanie Kunar Thary, wraz z Murą prędko pożegnała się z tą ostatnią. Wprost fizyczny ból sprawiało jej towarzystwo Rostafińskiej. Czuła się wobec Mury winna, a dalej udawać, przebierać wesoły wyraz twarzy, żartować, gdy drżało wewnątrz wszystko, po rozmowie z Wryńskim, było ponad jej siły.
Pozorując silną a niespodziewaną migrenę, rozstała się ze swą „przyjaciółką”.
— Przyjdziesz do mnie jutro? — zagadała Mura na pożegnanie.
— Tak... tak... rano... napewno...
Ale, gdy wysmukła sylwetka Rostafińskiej, znikła śród ulicznego tłoku, nie skierowała się do domu. Zbyt była wzburzona. Aby, nieco się uspokoić zaszła do jednej z modnych kawiarni, gdzie o tej porze zbierali się znajomi. Choć, rychło się znalazła śród grona wystrojonych i beztroskich pań oraz wytwornych panów, nie przyniosło jej to pożądanego zapomnienia. Paląc papierosa za papierosem i ledwie monosylabami odpowiadając na zapytania, wciąż powtarzała sobie w duchu:
— Jestem podła... Jestem zbrodniarką..
Zachowanie się, zazwyczaj wesołej i dowcipnej Liny, stanowiło coś tak niezwykłego, że poczęło zwracać powszechnę uwagę. Nie chcąc narażać się na niedyskretne indygacje, raptem zerwała się ze swego miejsca i wybiegła z kawiarni.
— Ależ, Lina... — pobiegł za nią zdziwiony szept.
— Pewnie, zakochana! — zauważyła ze śmiechem któraś z wymalowanych elegantek. — Miłość czyni kobietę zamyśloną i niespokojną!
Tym razem Lesicka podążyła do swego mieszkania. Był to nowoczesny apartamencik przy ulicy Filtrowej, składający się z dwóch pokojów z kuchnią i łazienką, ale urządzonych z zaiste kokocim przepychem. Pełno tam było kosztownych mebli, sreber, kryształów, porcelany i drogich dywanów a sypialnia Liny tonęła wprost w powodzi muślinów, koronek i jedwabiu.
— Czy nikogo nie było? — zapytała służącą, przybraną w kokieteryjny fartuszek, raczej dla formalności, niż z rzeczywistego zaciekawienia, nie spodziewała się, bowiem, niczyjej wizyty.
— Owszem, jeden pan!
— Pan? — zdziwiła się — Któż taki?
— Nie wymienił swego nazwiska, ale powiedział, że jeszcze powróci!
Wzruszyła ramionami. Czyżby, który z licznych adoratorów. Och, jak mało ją obchodzili dziś ci adoratorzy!
Przeszła do saloniku i zrzuciwszy niedbale na krzesło futro i kapelusik, padła prawie na wielki tapczan, zasłany nieskończoną ilością poduszeczek i poduszek. Zimnemi dłońmi oplotła rozpaloną głowę.
— Co dalej? Co robić? Co postanowić?
Jej sytuacja przedstawiała się beznadziejnie. Nie była z natury zła, tylko szalenie lekkomyślna. A teraz...
Przed oczami wyobraźni Liny przewinęło się jej życie. Od najmłodszych lat pożądała zabawy i pieniędzy. Dać jej tego nie mogli, ani jej rodzice ludzie prości, sami walczący niemal z głodem, ani jej mąż skromny urzędnik, który się z nią ożenił znęcony jej urodą. To też, nie długo trwało to małżeństwo, bo Lina prędko poczęła poszukiwać poza domem tego, czego skromna mężowska pensja nie była w stanie dostarczyć. Pojawił się jeden mężczyzna, później drugi, trzeci.... aż, wreszcie, sam dyrektor — kierownik fabryki, w której pracował Lesicki. Odeszła od męża bez żalu, nie zważając na jego łzy i rozpacz, a dyrektor dał to, co oddawna stanowiło szczyt marzeń — dostatek i użycie. Kupił mieszkanko, otoczył zbytkiem, wydawało się, że szalał. Ale, jak krótko trwa kaprys męski! Któregoś dnia, dyrektor znikł a Lina pozostała z niewielką, nadesłaną przez niewiernego kochanka „na otarcie” łez sumkę. Jak nadal miała się urządzić? A tu zdążyła już pozawierać kosztowne znajomości, wetrzeć się w towarzystwo takich samych „niewyraźnych” mężatek, porozpowiadać, wszystkim, że wychodzi powtórnie za mąż za finansowego potentata. Zmienić tryb życia? Napewno, żaden nie znalazłby się nowy zastępca dyrektora. Więc, brnęła dalej w długi, aż przyszedł ten przeklęty dzień, gdy o należności dopominali się wszyscy, a z nikąd nie można było pożyczyć. Wtedy, aby choć na pewien czas zdobyć spokój, popełniła szaleństwo... Wystawiła sfałszowane czeki byłego kochanka, z późniejszą datą oczywiście, sądząc, że sama je wykupi. Lecz, wymarzony kresus nie przybywał. Wielu kręciło się koło Liny mężczyzn, niestety, albo niezamożnych, albo nie zdradzających poważniejszych zamiarów. Bo, obecnie każdy skłonny jest do miłości, w naszym kryzysowym czasie, pod warunkiem, by ta miłość kosztowała w cukierni, najwyżej pół czarnej. Termin czeków się zbliżał i chłodny pot przerażenia coraz częściej rosił gładkie czoło Liny.
Aż, zjawił się ten... Wryński.... Zaiste, czart z piekła rodem wraz z tą Sarą Muray, swoją pomocnicą. Wszystko, na początku wyglądało pięknie. Wryński twierdził, nie mogła pojąć, w jaki sposób się o tem dowiedział, że jest mu wiadomy jej rozpaczliwy stan finansowy. Że przypadkiem, wpadły mu w ręce czeki i że pragnie ją z kłopotu wybawić. Czyż ma iść do więzienia, za podobny drobiazg taka piękna kobieta? Wzamian, żądał na pozór niewiele. Lina posiadała ładne mieszkanko, jest elegancka, towarzysko wyrobiona, łatwo można zawierać znajomości. On, zakłada w Warszawie stowarzyszenie, do którego mu jest potrzebna pewna ilość członków. Z góry upatrzonych. Obowiązkiem Liny, będzie ściągnąć tych, których wskaże. Zato obiecuje, uwolnienie ją z długów, zabezpieczyć byt a nawet składa „na rozrywki” pewną, znaczniejszą sumkę. Och, jak ucieszyła się, wówczas, nie wiedząc w co ją wciągają! Jak łatwem wydawało się to zadanie. Speszyło ją tylko nieco, że Wryński, twierdząc, że to o bardzo tajemniczy związek chodzi i musi się zabezpieczyć, kazał jej podpisać najprzeróżniejsze zobowiązania. Później dopiero dowiedziała się, że ułożył je tak zręcznie, że przyznawała się w nich i do fałszerstw i do zbrodni, A może, gdy je podpisywała, była dzięki „praktykom” łotra w stanie nieprzytomnym? Bo później, kiedy zastanawiała się nieraz, jak mogła, pod podobnemi, niepopełnionemi, okropnościami położyć swój podpis.
Potem...
Przyszły „roboty”. Pierwsza, z hrabianką Izą M., osóbką z arystokratycznego domu, lecz mocno narwaną. Teraz, dopiero, pojęła w czyje ręce wpadła. Z hrabianką wszystko szło, według wzoru, jaki był stosowany teraz do Rostafińskiej. Wiele opowiadań o sekretnem bractwie, następnie przyjęcie, wreszcie wyłudzenie weksli. Co prawda, z Izą wypruto mniejszą sumę, snać uważając, że jest od Mury mniej bogata. Lecz, później przyszło najokropniejsze, ta „ceremonja” Bafometa. Lina, do ostatniej chwili, nie zdawała sobie sprawy, jaką potęgą rozporządza Wryński, do czego dąży, co robi. Sądziła, że to o zwykłe naciąganie naiwnych chodzi. Dopiero, „ceremonja” rozwarła jej ostatecznie oczy.
Wzdrygnęła się, gdy wspominała te potworne sceny, te sploty nagich ciał, złączonych w ohydnych uściskach. Tę orgję haniebną, w czasie której każda kobieta stawała się łupem byle zboczeńca, czy rozpustnika. To wyuzdanie ostatecznie, gdy przyzwoite dziewczyny same, pod wpływem narkotyków, zatracały wstyd, zamieniając się w nierządnice. A, dopiero, gdy przytomniały, następowało straszliwe przebudzenie...
Ją oszczędzano. Była tylko świadkiem. Lecz, nie oszczędzano hrabianki Izy. To należało do „programu”. By milczała i nie śmiała skarżyć nikogo o wyłudzone pieniądze. A nazajutrz płakały obie, przytulone, rzekłbyś, w siostrzanym uścisku. Iza ze wstydu i rozpaczy, sądząc, że i ona jest taką samą ofiarą — Lina, z przerażenia, że kazano jej odegrać zbrodniczą i niecną rolę.
Próżno, starała się pocieszyć Izę, z całego serca przeklinając Wryńskiego. Po upływie trzech dni — hrabianka, świadoma swego upodlenia, odebrała sobie życie...
Obecnie, z kolei, Rostafińska...
I Mura umrze. I Mura nie zniesie swej hańby. A ona, ma być zbrodniarką? Na jej sumieniu drugie ma zaciążyć życie? Zresztą, jaki oczekuje ją los? Czy Wryński, przez zemstę, zauważywszy opór Liny, nie zmusi jej, by tym razem przyjęła czynny udział w potwornej „ceremonji”? Nie miała wielu skrupułów moralnych i niejeden przez jej alkowę przewinął się mężczyzna, ale „to?”
Nie, raczej śmierć!
Coraz mocniej obejmowała biedna Lina swemi dłońmi rozpaloną głowę, daremnie szukając wyjścia ze straszliwego położenia i długo, zapewne, szukałaby go daremnie, gdyby w tejże chwili w przedpokoju nie rozległ się dzwonek.
Drgnęła.
— Ach, to prawdopodobnie ten sam gość przybył, który przedtem ją odwiedził! Któż taki?
W nastroju, w jakim się znajdowała, nie miała ochoty, ani na flirt, ani na dłuższą rozmowę. Postanowiła, jaknajprędzej pozbyć się intruza.
Z przedpokoju dobiegł skrzyp otwieranych przez służącę drzwi, następnie kilka cichych zdań i rozległo się stukanie w drzwi salonu.
— Proszę! — zawołała, nie podnosząc się z tapczana, ale przebierając możliwie pogodną minę.
Drzwi rozwarły się, a na progu stanął nieznajomy mężczyzna. Lat czterdziestu, wysoki, ubrany starannie. Spoglądał na Lesicką z pewnem zażenowaniem.
— Jestem Różyc! — wymienił, wchodząc swe nazwisko. — Przykro mi, naprawdę, że po raz drugi niepokoję panią! Ale, skłoniły mnie do tego bardzo ważne powody!
— Różyc? — powtórzyła nazwisko, poczem, jakby coś sobie przypominając dodała. — Czy nie literat?
— Tak jest! — skłonił się w odpowiedzi i ucałował wyciągniętą rękę. — Skromny autor różnych niesamowitych książek.
Łamała sobie teraz, głowę, czego właściwie mógł chcieć od niej Różyc? Bo, perypetje jego walki z Kunar Thavą były jej obce. Uprzejmie, wyrzekła.
— W rzeczy samej, czuję się niezdrowa i nie zamierzałam przyjmować nikogo. Jeśli, jednak, sprowadza pana ważna sprawa... proszę usiąść! — a gdy opuścił się na taboret, w pobliżu tapczanu, zagadnęła. — Cóż to za sprawa?
Różyc poprawił się na swem miejscu. Poprosił o pozwolenie i zapalił papierosa. Zaciągnął się głęboko dymem i chwilę się namyślał, od czego zacząć, aby nie spłoszyć Lesickiej. Wreszcie, zdobył się na odwagę.
— Jeśli zechciałaby pani — wymówił — mogłaby mnie i mojemu przyjacielowi oddać olbrzymią usługę. Chodzi nam o informacje, tyczące się niejakiego Wryńskiego, który używa pseudonimu Kunar-Thavy.
Gdyby sufit runął w tejże sekundzie u stóp Liny, nie przeraziłoby to jej więcej. Drgnęła raptownie.
— Pan... pan do mnie... po podobne informacje?
Różyc jął szybko tłomaczyć.
— Proszę mnie dobrze zrozumieć... Nie ośmieliłbym się nigdy zgłaszać do pani, gdybybym nie posiadał na to danych. Zbieram oddawna materjały przeciw Wryńskiemu, gdyż mam jaknajmocniejsze przekonanie, że jest jednym z największych łotrów, jakich ziemia nosiła i pragnę go zdemaskować... Posiada olbrzymią siłę, ale tej siły używa na złe... I pani go również, podobno nienawidzi... Tak mi wspominała hrabianka Iza M.
— Pan znał hrabiankę Izę? — z niepokojem zapytała.
— Znałem ją bardzo dobrze! — I czynię sobie wyrzuty, żem nie umiał jej wyrwać ze szpon Wryńskiego. A, gdy przyznała się do znajomości z nim, było już zapóźno.
— Co panu mówiła? — coraz silniejszy niepokój dźwięczał w głosie Lesickiej.
— Że jest to szatan w ludzkiej postaci, o czem, sam, niestety mogłem się przekonać! — Wspomniał niedawną przygodę, nie uważał za stosowne, jednak, powtarzać bliższych szczegółów, ze względu na swoją śmieszną rolę. — Że wciąga młode kobiety, do tajemniczego związku „Braci i Sióstr Odrodzonych” i tam urządza potworne orgje. Noszą one nawet specjalne miano — „ceremonji” Bafometa.
— Ceremonji Bafometa! — powtórzyła głucho.
— Z jej słów — prawił dalej — mogłem wywnioskować, że i ją wciągnął do tego stowarzyszenia i że stała się z nią jakaś rzecz ohydna. Co właściwie się stało, nie chciała powiedzieć. Ale, że coś straszliwego, nie ulega wątpliwości, bo nie przeniosła swej hańby i odebrała sobie życie. Otóż, w przeddzień śmierci, gdy mnie na krótką chwilę odwiedziła, w przystępie zdenerwowania wyrzucała te rożne, krótkie, niepowiązane informacje z siebie. Nadmieniła, że pani dużo wie i dużo w tej sprawie mogłaby wyjaśnić.
Lina odetchnęła. Nie przychodził, jako wróg domyślający się prawdy, a jako przyjaciel, który prosi o pomoc. Lecz, czyż mogła wyznać, jak naprawdę rzecz się miała z hrabianką Izą. Biedaczka, nie powzięła żadnych podejrzeń i za swą przyjaciółkę ją uważała do końca.
Znów ból straszliwy ścisnął serce Liny. Dotychczas nie znała, co to wyrzuty sumienia.
— Kiedy, ja... — zduszone słowa wypadły z jej gardła.
Różyc, inaczej wytłómaczył sobie zmięszanie Lesickiej. Sądził, że obawia się zemsty Wryńskiego i dla tego woli milczeć.
— Wprost obowiązkiem obywatelskim — zawołał z zapałem — jest podjąć z nim walkę! I unieszkodliwić raz na zawsze. Potężny on bardzo, ale i na niego znajdą się sposoby. Choć, może i słyszy obecną naszą rozmowę, bo przenika przez mury i ściany — wspomniał wypadek w swym gabinecie — nie cofnę się... A pani powinna wyzbyć się lęku! Są, przecież, władze w Warszawie, które nas obronią!
— Nie... tylko... nie władze! — zaprzeczyła. — Nic, nie rozumiał.
— Tak bardzo boi go się pani? — zapytał.
Zawołała, niespodziewanie, w jakimś nerwowym porywie.
— Wcale się nie obawiam tego przeklętego łotra! Niech, najprędzej, zginie!
— Tedy?
Milczała, daremnie szukając wyjścia. On, tymczasem, przystąpił do dalszego ciągu swego zadania.
Ze wszystkiego widzę, że gdyby pani zechciała, wiele mogłaby wyświetlić! Tem bardziej, że Wryński szykuje nową zbrodnię. Jest to główny powód, dla którego przychodzę. Tej zbrodni można jeszcze przeszkodzić. Po hrabiance Izie, nową ofiarę wciąga w swe sidła.
— Kogo?
— Pannę Murę Rostafińską, narzeczoną mego przyjaciela Grodeckiego!
Więc to chodziło o Murę i o tego młodego człowieka, o którego otarła się wczoraj.
Przed oczami Lesickiej zawirowały czarne i żółte koła. Różyc przybywał do niej po ratunek, do tej samej, która nieszczęsną pchała w przepaść. Odwróciła się raptownie, chcąc ukryć swe wzburzenie, a tylko jej palce gwałtownem szarpnięciem, rozdarły batystową chusteczkę, jaką dotychczas bawiła się machinalnie.
Zdenerwowanie Lesickiej, nie uszło uwagi Różyca. Sądził, że jego gorąca prośba, przezwycięży jej lęk i postanowił energicznie nacierać.
— Pani! — jął przemawiać ciepło i serdecznie. — Panna Mura jest bardzo naiwną osóbkę, która nie wie, co czyni. Niczem ćma, leci na oślep w ogień. Wryński, tak ją omotał, że nie wierzy w najżyczliwsze ostrzeżenia. Nam trzeba dowodów. Ocal ją pani! Powiedz wszystko, co w tej sprawie możesz powiedzieć. Przecież, chyba nie pragniesz, by nowe stało się nieszczęście..
Lina mało nie załkała głośno. Błagał ją o to, co ona sama jaknajchętniej pragnęła uczynić. U ratować Murę? Lecz, w jaki sposób? Chyba, narażając bezpowrotnie, samą siebie. Zbyt była skompromitowana, a Wryński w swej zemście nie przebierający w środkach i niebezpieczny.
— Naprawdę...
— Proszę nie zaprzeczać! Od pani zależy wszystko! A kto w podobnych warunkach odmawia pomocy, tak samo czyni, jakgdyby dopomagał zbrodni!
— Co pan powiedział? — aż uniosła się na swem miejscu, a oczy jej rozszerzyły się niepomiernie.
— Powiedziałem — powtórzył — że dopomaga zbrodni!
W Linie nastąpił przełom. Powzięła nagłe postanowienie. Wie, co zrobi, ale nie będzie zbrodniarką.
— Panie Różyc! — wyrzekła, spozierając mań prawie nieprzytomnie. — To jest straszne... To okropne... Pan nawet się nie domyśla, do czego mnie zmusza.. Trudno, nie chcę mieć tej śmierci na sumieniu!
— Więc, pani przyznaje...
Wydawało się, że nie widzi go i że mówi teraz, sama do siebie.
— Jedyne wyjście... jedyne...
Milczał. Jako dobry psycholog pojmował, że dzieje się z nią coś niezwykłego i że wszystko najlepsze i najszlachetniejsze przemawia z jej duszy.
Raptem, porwała go za rękę i ścisnęła ją z niezwykłą mocą.
— Tak, ja ją ocalę! — zawołała. — Jakim kosztem, mniejsza o to! Dość zawiniłam i poniosę karę! Ale, z moich ust niewiele, teraz, pan się dowie. Są rzeczy, o których mówić jest zbyt okropne. Zapytywał pan o „ceremonję” Bafometa? Dowiecie się, czem jest ta potworna „ceremonja”... Lecz, obecnie... Nie mogę...
— Pani, zamierza? — zapytał.
— Powtarzam, opowiedzieć nie potrafię, wstyd skułby mi gardło.. Opiszę.. Zaraz, jak pan wyjdzie, napiszę obszerny list do Mury. Wstąpi pan do mnie, jutro, choćby o ósmej rano i sam go jej odda.. Będzie, w kopercie zapieczętowanej...
— Pani napisze? — powtórzył z pewnem powątpiewaniem. — A jeśli, do jutra pani się rozmyśli?
— Nie rozmyślę się!
— Nie lepiej, zaraz?
— Nie.. nie...
Patrzył na nią badawczo.
— A gdyby zaszły niezwykłe, w tym czasie, wypadki?
Lina, wpijała się teraz prawie w ramię Różyca.
— Sądzi pan, — szeptała gorączkowo, — że się cofnę? Może pan być spokojny! Skoro raz postanowiłam nie zmienię decyzji. Pragnie pan dowodów? Dam je zaraz i to takie, że wszystko stanie się jasne. To ja wciągnęłam do tego przeklętego bractwa i hrabiankę Izę i Murę..
— Pani? — nie mógł powstrzymać okrzyku zdumienia.
— Musiałam... Bo, znajdowałam się całkowicie we władzy Wryńskiego. Z mojego listu Mura wszystko zrozumie. A gdybym go nie dokończyła, gdybym wcześniej umarła, bo z tym czartem Kunar-Thavą wszystko jest możliwe, to niech pan jej powie...
Uczyniła pauzę, niby zbierając myśli.
— Co? co? — naglił.
— Żeby, uciekła od niego jaknajdalej, bo czyha na jej zgubę. Żeby, nie dała się wciągnąć w ceremonję Bafometa, bo będzie to jej koniec, zaznaczam to, na wszelki wypadek, jeśli mój list zginie, choć jest to niemożliwe.. Ale..
— Czy mi uwierzy?
— Proszę powtórzyć następujące szczegóły. Była wczoraj przyjęta do „Braci i Sióstr Odrodzonych” i otrzymała imię Amurah w zakonie. Mnie nazywano Annabel. Hasło było dane Simon... Wryński wyszantażował weksle..
— Jakie weksle? — Różyc notował sobie prędko w pamięci wymienione fakty. Wyszantażował?
— Wszystko wytłómaczę w liście.. Zbyt długo byłoby teraz gadać o tem. A jestem zmęczona i spora praca jeszcze mnie czeka. Widzi, pan więc, że nie zamierzam, ani się cofać, ani grać podwójnej roli. To, co powiedziałam, chyba Murę przekona... Resztę, napiszę...
Pojął jej skrupuły. Pojął, że w jej wyznaniach muszą być rzeczy straszne. Nie wątpił, że list otrzyma, a w nim obciążające przeciw Wryńskiemu dowody. Nie napierał dalej, gdyż poczynało mu być jasne, iż ta biedna kobieta, we wszystkich łajdactwach Kunar-Thavy przyjmowała mimowolny udział.
— Nie wiem, jak pani dziękować.. — począł.
— Niech pan nie dziękuje! — odparła sucho, powstając z miejsca. — Spełnię tylko mój obowiązek!
Oznaczało to, że uważa wizytę Różyca za skończoną. I on, podniósł się z taboretu.
— Przyjdę po list o ósmej! — wyrzekł na pożegnanie.
— Gdyby mnie nie było — odparła dziwnym głosem — odda go służąca.
— Pani wyjeżdża? — zdziwił się.
— O tak! Bardzo daleko!
Nie śmiał dalej zapytywać. Widocznie, po swych rewelacjach wolała opuścić Warszawę.
Skłonił się i wyszedł.
A gdy zatrzasnęły się drzwi za Różycem, czas jakiś pozostała w zamyśleniu. Później, podeszła do biureczka i wyjąwszy arkusik, przesyconego perfumami papieru, szybko poczęła pisać. Papier ten, rzekłbyś, przeznaczony do wyznań miłosnych, nigdy się nie spodziewał, że skreślone na nim zostaną straszliwe zwierzenia.
Pisała.
„Droga Muro! — brzmiał początek listu. — Sądziłaś, że jestem Twoją przyjaciółką, tymczasem, nie było gorszego odemnie wroga. Wszystko jest kłamstwem, a stowarzyszenie „Braci i Sióstr Odrodzonych” zbójecką jaskinią...”
Tak biegły słowa wyznania i długo, pochylona nad biureczkiem, siedziała Lina, zanim ukończyła swą szczerą spowiedź...
Wreszcie, odłożyła pióro... Z jej oczów potoczyły się dwie wielkie łzy i spadły na papier.
— Spełniona ofiara! — wyszeptały pobladłe wargi. — W części odkupiłam moją winę..
Podniosła się ze swego miejsca i powoli przeszła z saloniku do sypialni. Zabłysło elektryczne światło. Zbliżyła się do dużej, lustrzanej szafy i roztworzyła ją szeroko. Wnętrze szafy ujawniło przepych nagromadzonej tam bielizny. Zagrały blado-różowe, niebieskie i kremowe kolory.
Ale, nie te jedwabie obchodziły Linę. Zagłębiła śród nich swe palce i szukała czegoś pośpiesznie. Wreszcie, znalazła.
Była to mała buteleczka, opatrzona trupią główką. Tę truciznę, Lina, na wszelki wypadek, przechowywała u siebie oddawna...
Na którymś z zegarów wybiła jedenasta...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.