Sen wujaszka/Powieści rozdział ostatni

<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Sen wujaszka
Podtytuł (Z kronik miasta Mordasowa)
Wydawca Wydawnictwo Dzieł Pogodnych
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Wydawnictwa Polskiego
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Sydir Twerdochlib
Tytuł orygin. Дядюшкин сон
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
POWIEŚCI ROZDZIAŁ OSTATNI.

Minęło trzy lata od chwili, w której napisałem był ostatni wiersz pierwszego rozdziału kroniki mordasowskiej, i — któżby mógł pomyśleć, że wypadnie mi raz jeszcze rozłożyć swój rękopis i dodać jeszcze jedną wieść do swego opowiadania. Ale do rzeczy! Zacznę od Pawła Aleksandrowicza Mozglakowa. Ulotniwszy się z Mordasowa, udał się on odrazu do Petersburga, gdzie też otrzymał szczęśliwie tę posadę, którą mu dawno przyobiecano. Rychło zapomniał o wszystkich zajściach mordasowskich, rzucił się w wir życia wielkomiejskiego, na Wasiljewskim ostrowie i w Przystani galer szumiał, żył szeroko, „nie odstawał od swego stulecia“, zakochał się, oświadczył, zjadł jeszcze raz czarną polewkę i nie strawiwszy jej, przez swój charakter pędziwiatra i dla zabicia czasu wyprosił dla siebie uczestnictwo w pewnej ekspedycji, wysyłanej do jednej z bardzo odległych krain bezkresnej rosyjskiej ojczyzny, w celu przeprowadzenia rewizji, czy też w jakimś innym celu, nie wiem na pewno. Ekspedycja ta szczęśliwie przebyła wszystkie bory i pustynie i wkońcu, po długich wędrówkach, zjawiła się w stolicy „dalekiej krainy“ u generał-gubernatora. Był to wysoki, kościsty i srogi generał, stary żołnierz, noszący niejedną bliznę jako pamiątkę po licznych bitwach, odznaczony dwoma orderami gwiaździstemi i z białym krzyżem na szyi. Przyjął on ekspedycję poważnie i sprawnie i zaprosił wszystkich uczestniczących w niej czynowników do siebie na bal. wydany właśnie tegoż dnia wieczorem z okazji imienin żony generał-gubernatora. Paweł Aleksandrowicz był bardzo z tego zadowolony. Przywdziawszy swój najświeższy garnitur petersburski, którym miał zamiar wywołać wielkie wrażenie, wszedł z rozmachem do sali balowej, choć natychmiast trochę przysiadł na widok mnóstwa plecionych i gęstych epoletów i urzędowych mundurów z gwiaździstemi orderami. Należało z niskim ukłonem przedstawić się pani generał-gubernatorowej, o której słyszał już, że młoda jest i bardzo przystojna. Podszedł więc z szykiem i nagle osłupiał ze zdumienia.
Stała przed nim Zina, we wspaniałym stroju balowym i obsypana brylantami, dumna i wyniosła. Nie poznała zupełnie Pawła Aleksandrowicza. Jej spojrzenie niedbale prześliznęło się po jego twarzy i natychmiast skierowało się na kogoś innego. Urażony tem Mozglakow odszedł na bok i w tłumie zetknął się z pewnym skromnym, młodym czynownikiem, który jakoby sam siebie się lękał, znalazłszy się na generał-gubernatorskim balu. Paweł Aleksandrowicz zaraz począł go wypytywać o to i owo, i dowiedział się niesłychanie ciekawych rzeczy.
Dowiedział się mianowicie, że już dwa lata minęły od czasu, gdy generał-gubernator jeździł „z dalekiego kraju“ do Moskwy, gdzie się ożenił, pojąwszy za małżonkę pannę bardzo bogatą i z wybitnej rodziny pochodzącą. Że pani generałowa sama w sobie „są kobietą strasznie piękną, a nawet, można powiedzieć, najpierwszą krasawicą, ale zachowują się zawsze ogromnie dumnie, a tańczą tylko z samymi generałami“, — że na obecnym balu jest aż dziewięciu generałów, tutejszych i przejezdnych, wliczając do tej liczby także rzeczywistych radców dworu, — że wreszcie „jest tu i matka pani generałowej, która mieszka przy niej i że ta matka przybyła z wyższych sfer, i odznacza się wielką bystrością umysłu“; — lecz, że nawet i sama matka bez zastrzeżeń podporządkowuje się woli swej córki, a sam generał-gubernator nie może się narozkoszować swą małżonką i napatrzyć na nią. Mozglakow zająknął się był o Atanazym Maciejowiczu, lecz w „dalekim kraju“ nie miano o nim najmniejszego pojęcia. Zdobywszy się znowu na odwagę, Mozglakow przeszedł się po pokojach i wkrótce zobaczył też i Marję Aleksandrównę, we wspaniałych szatach, chłodzącą się drogim wachlarzem i z żywością rozprawiającą z jedną z osób najwyższej klasy. Wokół niej cisnęło się kilka uciekających się pod jej opiekę pań, a Marja Aleksandrówna, widocznie, była nader uprzejma dla wszystkich. Mozglakow zaryzykował i przedstawił się. Marja Aleksandrówna zrazu jakgdyby trochę drgnęła, lecz natychmiast, momentalnie prawie, opanowała się. Z uprzejmością raczyła ona poznać Pawła Aleksandrowicza. Zapytała go o jego petersburskie znajomości, zapytała go też, dlaczego nie przebywa za granicą? O Mordasowie nie wspomniała ani jednem słówkiem, jakgdyby miasto to nie istniało na świecie. Wkońcu wymieniając nazwisko jakiegoś wybitnego księcia z Petersburga i dowiadując się o jego zdrowiu, chociaż Mozglakow nie miał żadnego pojęcia o tym księciu, zwróciła się niepostrzeżenie do pewnego podchodzącego ku niej dygnitarza z wyperfumowaną siwizną, i w przeciągu minuty zupełnie zapomniała o stojącym przed sobą Pawle Aleksandrowiczu. Ze sarkastycznym uśmiechem i z kłakiem w ręku, Mozglakow udał się z powrotem do wielkiej sali. Niewiadomo dlaczego uważając się za obrażonego i nawet za skrzywdzonego, postanowił nie tańczyć. Posępnie roztargniony wyraz, złośliwy uśmiech mefista, nie znikał z jego twarzy przez cały ten wieczór. Malowniczo przywarł on do kolumny (sala, jakgdyby na zamówienie, była właśnie z kolumnami) i, podczas dalszego trwania balu, przez kilka godzin z rzędu stał tak na jednem miejscu, wodząc znaczącemi spojrzeniami za Ziną. Lecz niestety! Wszystkie jego grymasy, wszystkie niezwykłe pozy, rozczarowany wyraz całej jego postaci et cetera, — wszystko to nadaremnie: Zina zupełnie nie zwracała na niego uwagi. Wkońcu, gdy go już od długiego stania naprawdę bolały nogi, wściekły, głodny, bo nie wypadało przecie zostać do kolacji nieszczęśliwemu kochankowi, cierpiącemu srogie katusze, — powrócił do swej kwatery okropnie zmęczony i jakoby czemś przygnębiony. Długo nie kładł się spać, wspominając dawno zapomniane dzieje. Drugiego dnia rano zdarzyła się sposobność natychmiastowego odjazdu w pewnej sprawie urzędowej, i Mozglakow z rozkoszą uprosił, że załatwienie tej sprawy polecono właśnie jemu. Wyjazd z miasta orzeźwił jego duszę. Na bezkresnej, pustynnej przestrzeni leżał oślepiająco biały kobierzec śniegu. Na widnokręgu czerniały bory. Rzeźkie konie pędziły, wzbijając kopytami śnieżny pył. Dzwonki brzęczały. Paweł Aleksandrowicz zamyślił się, potem utonął w marzeniach, a następnie zasnął sobie najspokojniej. Obudził się aż na trzecim postoju, świeży i zdrowy, z zupełnie innemi myślami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Sydir Twerdochlib.