Serce (Amicis)/Król Humbert
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Serce |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia „Antiqua” St. Szulc i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Konopnicka |
Tytuł orygin. | Cuore |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Punkt o dziesiątej spostrzegł mój ojciec przez okno Corettiego, który handluje drzewem, oraz jego syna jak mnie oczekiwali, podług umowy, na placu. Zaraz mnie zawołał i rzekł:
— Śpiesz się, Henryku, nie daj im czekać. Idź zobacz twojego króla!
Skoczyłem jak strzała.
Obydwaj Coretti, i duży i mały, szczególnie byli dziś rzeźcy, weseli, a ich nadzwyczajne podobieństwo nie uderzyło mnie tak jeszcze nigdy jak tego ranka. Ojciec miał u kurtki medal za odwagę i dwa odznaczenia, a wąsiki tak zaostrzone jak szpilki.
Ruszyliśmy zaraz ku dworcowi kolei żelaznej, gdzie król miał przybyć o wpół do jedenastej. Ojciec Coretti palił fajkę i zacierał ręce.
— Wiecie wy, dzieci, żem ja nie widział króla od wojny w sześćdziesiątym szóstym? Bagatela! Piętnaście lat i sześć miesięcy jak obszył! Najpierw trzy lata we Francji, potem w Modovi... Dobrze mówię! piętnaście! A tu, gdziem go przecież mógł widzieć, trzeba trafu, żem ani razu nie był w mieście, kiedy król przyjeżdżał! I oto powiadają, że nie ma przeznaczenia...
Ojciec Coretti mówił o królu: — Humbert — jakby to był jego kolega. Humbert dowodził 16 dywizją, Humbert miał dwadzieścia dwa lata i tyle a tyle miesięcy, Humbert dosiadał konia tak i tak.
— Piętnaście lat — powtórzył idąc wielkimi krokami, żeśmy ledwie nadążyć mogli. — Okrutniem go ciekaw zobaczyć! Zostawiłem go książęciem, a zobaczę królem... No, i ja też się zmieniłem trochę... Z żołnierza przeszedłem na przekupnia drzewa.
I rozśmiał się głośno.
Syn go zapytał:
— Czy jakby ojca król zobaczył, toby ojca poznał?
Ojciec śmiał się.
— Głupiś, mój kochany! Że ja go poznam, to co innego! On był jeden jak tuz pomiędzy nami. Ale takich jak ja było jak much. Cóż to, miał się nam po jednemu przypatrywać, czy co?
Skręciliśmy na Corso Wiktora Emanuela. Mnóstwo osób szło tędy w stronę stacji kolejowej. Szła kompania alpejska z trąbami. Dwóch karabinierów pędziło galopem na koniach. Jeden koń był siwy i strasznie się wspinał.
Ojciec Coretti ożywiał się coraz.
— Bardzo, ale to bardzom rad, że go znów zobaczę. Przecież to generał mojej dywizji! Ot, jak się to człowiek prędko postarzał! A pamiętam, jakby wczoraj, ten poranek 24 czerwca. Tornister na plecach, karabin w ręku, a tu dookoła... proch aż pachnie, bo zaraz bitwa zacząć się miała. Humbert przelatywał z adiutantami tu, to tam, a tu już armaty zaczynały grzmieć. Wszyscy patrzyliśmy na niego, a żołnierze mówili: — Żeby go aby która kulka liznąć nie chciała! — O tysiąc mil byłem od tej myśli, że za niewiele czasu znajdę się przed lancami austriackimi. Ale to o cztery kroki, powiadam wam, nie więcej! Piękny to był dzień! Niebo — jak lustro. A upał! — Chryste Panie! Zobaczymy teraz czy można wejść. Spróbujmy!
Doszliśmy właśnie do stacji. Były tu już tłumy ludzi, powozy, stowarzyszenia z chorągwiami. Muzyka wojskowa grała. Ojciec Coretti próbował wejść na podjazd, ale mu się nie udało. Postanowił więc stanąć w pierwszym rzędzie tych, którzy się tłoczyli u wyjścia. Jakoż rozstawiwszy łokcie nie tylko sam się przepchnął, ale i nam miejsce przy sobie zrobił. Ale tłum chwiał się i popychał nas to w tę, to w ową stronę. Coretti zauważył pierwszy słup podjazdu, gdzie straż nikomu stać nie pozwala.
— Chodźcie, dzieci! — zawołał nagle i ciągnąc nas za ręce w dwóch skokach przebył pustą przestrzeń i przy owym słupie, oparty plecami, stanął.
Natychmiast przybył brygadier i rzekł:
— Tu nie wolno stać.
— Jestem z czwartego batalionu, 49. dywizji — odpowiedział Coretti dotykając swojego medalu.
Brygadier popatrzył na niego i rzekł:
— Zostańcie.
— A co? Nie mówiłem — zawołał triumfujący Coretti. — To jest zaczarowane słowo, ten czwarty, z czterdziestej dziewiątej! Jeszcze czego! Żebym ja nie mógł tu stać i patrzeć wygodnie na mojego jenerała, ja, com był w karabatalionie! Jeślim go wtedy mógł widzieć nos w nos, to i teraz słuszna rzecz, żebym go tak widział! I co ja nawet gadam: jenerał. Przecież był komendantem mego batalionu przez dobre pół godziny, bo jużci on komenderował batalionem, kiedy nas ustawiał, a nie major Ubrich, do kaduka!
Tymczasem widać było w sali poczekalnej i przed nią ogromny ruch panów i oficerów, a u podjazdu stawały rzędem powozy ze służbą w czerwonej liberii.
Mały Coretti zapytał ojca, czy książę Humbert miał szablę w ręku, kiedy ustawiał karabataliony.
— Naturalnie, że musiał mieć szablę, ażeby odbić lancę, która tak dobrze jego jak innego źgnąć mogła! Ach, te łotry, z piekła urwane! Jak ta szarańcza spadli nam na karki. Jakże się nie zaczną uwijać! A my też! To ludzie, armaty, co tylko żyło, tak się w oczach kręciło jak ten młyn diabelski! A w takie otręby szło, jakby ten wicher koła obracał... Wszystko się pomieszało jak groch z kapustą. Szwoleżery z Aleksandrii, hułani z Foggi, bersaliery, kawaleria, diabeł wie nie co, tak że ani komendy zrozumieć nie można było. Aż tu słyszę krzyk: — Książę! Książę! — I widzę lance jak te błyskawice.
Cel! pal!
Chmura dymu zakryła naraz wszystko.
Kiedy opadła, ziemia była pokryta końmi i hułanami, co ich przez pół było martwych, a zaś przez pół rannych. Obejrzę ja się i widzę w pośrodku naszego batalionu stoi Humbert na koniu, spokojnie, i tylko patrzy po nas, jakby chciał zapytać:
— Nie podrapali mi tam moich zuchów?
Tak my zaraz poczęli krzyczeć: — Wiwat! — Tak prosto w twarz my mu krzyczeli, jak wariaty. To była chwila!... Niech licho porwie, jaka to była chwila!...
— A otóż i pociąg...
Muzyka zaczęła grać hymn narodowy; panowie cywilni i wojskowi podbiegli, publiczność wspięła się na palce.
— E, nie wyjdzie jeszcze tak zaraz, bo będą mowy — rzekł jeden ze straży.
Ojciec Coretti nie mógł się powstrzymać w opowiadaniu.
— Hej, kiedy o nim myślę, to jakbym go tam widział... Były przecie i cholery, i trzęsienia ziemi, i licho wie nie co, i tam też wszędzie mężnie stał; ale ja go tak widzę, jakem go widział wtedy w pośrodku naszego karabatalionu, z tą spokojną twarzą. I pewny jestem, że on też dobrze naszą czwórkę pamięta, nawet teraz, kiedy już królem jest, i że chciałby nas kiedy tak wszystkich razem przy swoim stole zobaczyć, jak nas wówczas widział. Cóż! Teraz ma generałów, szambelanów, dwór. A wtedy miał tylko nas, żołnierzy biedaków... Oj, żebym ja mógł z nim pogadać, tak we cztery oczy... Nasz generał!... Dwadzieścia dwa lat! Jak świeca! Nasz książę, co naszym bagnetom się powierzył! Piętnaściem lat go nie widział... Nasz Humbert! E!... A jeszcze ta muzyka człowiekowi wątrobę przewraca! Eh!...
Wtem przerwał mu wybuch okrzyków. Tysiące kapeluszy zaczęło powiewać w powietrzu. Czterech panów czarno ubranych wsiadło do pierwszego pojazdu.
— To on! — krzyknął Coretti i wpatrzył się jakby ucieszony. Potem rzekł cicho:
— Matko Boska! Jak też posiwiał!
Wszyscy trzej odkryliśmy głowy; pojazd odkryty zwolna się ku nam toczy, wśród okrzykującego, machającego kapeluszami tłumu. Spojrzałem na ojca Corettiego. Wydał mi się zupełnie innym. Był jakby wyższy, poważny, trochę bladawy, sztywno o kolumnę oparty.
Pojazd zbliżył się tak, że ledwie o dwa kroki był od niego.
— Niech żyje! — krzyczano dokoła.
— Niech żyje! — krzyknął z innymi Coretti.
Król spojrzał mu prosto w twarz i zatrzymał wzrok przez chwilę na jego medalach.
A Coretti całkiem głowę stracił i jakże nie ryknie:
— Czwarty batalion 49. kompanii!
Król, który tymczasem patrzył gdzie indziej, zwrócił się znów nagle w naszą stronę i patrząc bystro w oczy Corettiemu rękę do niego wyciągnął.
Skoczył Coretti, chwycił ją, uścisnął z całej mocy. Pojazd ruszył, tłum się ruszył, zakołysał i oddzielił nas na chwilę od ojca Corettiego. Aleśmy go zaraz zobaczyli znowu. Zdyszany był, oczy miał wilgotne i wyciągnąwszy rękę w górę syna po imieniu wołał. Mały Coretti rzucił się ku ojcu, a ów krzyknął:
— Prędzej, chłopcze! Prędzej, póki ręka ciepła jeszcze... — I powiódł mu ręką dokoła twarzy mówiąc... — To jakby cię król pogłaskał.
I stał jak senny utkwiwszy oczy w dalekim już pojeździe, uśmiechnięty, z zagasłą fajką w ręku, w pośród ciekawego tłumu, który go otoczył dokoła.
— To jeden z karabatalionu czterdziestej dziewiątej! — mówiono.
— To żołnierz, co króla zna...
— To król poznał tego żołnierza...
— Król do niego rękę wyciągnął...
— Suplikę królowi dał... — rzekł jeden głośniej.
Wyprostował się na to Coretti i nagle odwrócił.
— Nie! — zawołał. — Nie dałem mu żadnej supliki! Dałem mu zupełnie co innego, jeśli chcecie wiedzieć!
Wszyscy wlepili w niego oczy, a on z prostotą odparł:
— Dałem mu krew moją!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |