Serce (Amicis)/Mój kolega Coretti
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Serce |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Drukarnia „Antiqua” St. Szulc i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Konopnicka |
Tytuł orygin. | Cuore |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ojciec mi już przebaczył; ale jeszcze jestem i tak trochę smutny. Więc mama posyła mnie ze starszym synem odźwiernego, żebym się przeszedł i rozerwał trochę.
W połowie alei przechodząc dziś koło wozu, który się zatrzymał przed jakimś sklepem, posłyszałem że ktoś woła na mnie po imieniu. Oglądam się, a to Coretti, kolega szkolny, w swojej bluzie brunatnej i w swoim kapeluszu z kociej sierci, spocony i wesół, dźwiga dużą wiązkę drzewa na plecach. Człowiek stojący na wozie podawał mu naręcza drzewa, a on je brał i zanosił do sklepu swojego ojca, gdzie je z pośpiechem ciskał na kupę.
— Co ty robisz, Coretti? — pytam.
— Nie widzisz to? — odrzekł wyciągając ręce po nowe brzemię — przepowiadam lekcję!
Rozśmiałem się. Ale on mówi to zupełnie serio i wziąwszy naręcze drzewa zaczął recytować pośpiesznie z pamięci:
— Nazywamy koniugacjami słowa te odmiany, jakim ono podlega według liczby i osoby... — po czym cisnąwszy drzewo na kupę: — i według czasu, do którego się odnosi działanie...
Wtem odwrócił się ku wozowi po nową wiązkę i kończył: — ...oraz według sposobu, jakim się działanie wykonywa.
Poznałem! Była to lekcja gramatyki na jutro zadana.
— Co chcesz? — zawołał Coretti. — Korzystam z czasu jak mogę. Ojciec mój poszedł po zakupna ze służącym, matka chora, więc sam znoszę drzewo, a tymczasem powtarzam gramatykę. Trudna lekcja dziś wypadła... Nie mogę jakoś wbić jej sobie w głowę! — Tu zwrócił się do woźnicy: — Ojciec powiedział, że o siódmej tu będzie i wtedy wam zapłaci.
Wóz odjechał.
— Wejdź na chwilę do naszego sklepu! — rzekł do mnie Coretti.
Wszedłem. Była to duża izba, pełna wiązek drzewa i chrustu; z prawej strony od wejścia stała waga.
— Ciężki był dziś dzień — zaczął żywo Coretti. — Powiadam ci, że musiałem odrabiać lekcje po kąseczku, po tycim... Ledwom zaczął pisać zadanie, przybyli ludzie kupować. Ledwom się zabrał znowu do roboty, aż ci masz, zajeżdża ten z wozem. Dziś rano byłem już dwa razy na placu Weneckim, tam gdzie jest targ drzewny. Nóg nie czuję, powiadam ci, a ręce, jakby mi popuchły... — Tak mówiąc podmiatał wielkim miotliskiem zeschłe liście i wióry, które zaścielały kamienną podłogę izby.
— A gdzież ty odrabiasz lekcje? — spytałem ciekawie.
— Z pewnością nie tu! — odrzekł ze śmiechem. — Pójdź, zobacz!
I zaprowadził mnie do małej stancyjki za sklepem, która była zarazem kuchnią i jadalnią, i tam stał w kącie stół a na nim książki, kajety i owo rozpoczęte zadanie.
— Patrz! Właśniem zostawił drugą odpowiedź w powietrzu... — I zaczął czytać: — Ze skóry robi się obuwie, rzemienie; teraz dodam jeszcze: tłumoki... walizy... — Tu chwycił pióro i zaczął pisać swoim pięknym, kaligraficznym pismem.
Ale w tej samej chwili dał się słyszeć głos wołający w sklepie:
— Jest tam kto? Cóż to, nie ma nikogo?
— Jestem! Idę! — odkrzyknął Coretti, skoczył do pierwszej izby, odważył drzewo, wziął za nie pieniądze, pobiegł do księgi z regestrami, zapisał kupno i powrócił mówiąc:
— Zobaczymy, czy mi się uda dokończyć to zdanie. — I pisał dalej — ...worki podróżne, tornistry dla żołnierzy...
Wtem krzyknął: — kawa kipi!... — i pobiegł do piecyka, żeby odstawić imbryk od ognia.
— To kawa dla mamy — rzekł wtedy — więc muszę się starać, żeby była dobra. Zaczekaj chwilkę to ją zaniesiemy. Mama się bardzo ucieszy jak ciebie zobaczy. Już cały tydzień leży w łóżku... Aj, do licha! Zawsze sobie palce poparzę tym imbrykiem! Coby tu jeszcze dodać do tych tornistrów dla żołnierzy? Chciałbym jeszcze co, ale już nie wiem. Pójdźmy do mamy!
Otworzył drzwi i weszliśmy do drugiej małej stancyjki; tam w dużym łóżku leżała matka Corettiego z głową obwiązaną białą chusteczką.
— Przyniosłem kawę, mamo! — rzekł Coretti podając filiżankę. — A to jest mój kolega szkolny...
— Ach, dobry panicz — przemówiła kobieta — przyszedł odwiedzić chorą, nieprawdaż?
Tymczasem Coretti poprawił matce poduszki, ułożył kołdrę, rozdmuchał ogień na kominku i spędził kota ze skrzynki.
— Nie trzeba ci jeszcze, mamo, czego? — zapytał potem odbierając pustą filiżankę: — A wzięła mama lekarstwo? Jakby brakło, to zaraz do apteki skoczę. Drzewo złożone. O czwartej nastawię mięso na rosół, jak mama mówiła, a jak przyjdzie mleczarka, dam jej osiem soldów. Niech się mama nie turbuje! Wszystko będzie dobrze.
— Dziękuję ci, synku! — odrzekła kobieta. — Biedne, drogie chłopczysko moje! O wszystkim pamięta!
Poczęstowała mnie kawałkiem cukru, a Coretti pokazał mi obrazek, fotografię swego ojca, w mundurze wojskowym i z medalem za waleczność, który dostał w 66 roku służąc pod księciem Humbertem. Ta sama twarz co i u syna, z tymi żywymi oczyma i z tym samym wesołym uśmiechem.
Powróciliśmy do kuchni.
— Mam! — krzyknął Coretti i pobiegłszy do stolika dopisał w swoim kajecie: ...a także uprząż na konie. — Tak! — rzekł kładąc pióro. — Resztę dokończę wieczorem. Może jeszcze co dopiszę później. Szczęśliwyś ty, że możesz się uczyć kiedy chcesz i jeszcze masz czas iść na spacer!
I ciągle wesół i żywy, pobiegł do sklepu i kładąc większe kawałki drzewa na kozłach przerzynał je w pół piłą i mówił:
— To moja gimnastyka! Prawie to samo co „ręce naprzód“, „ręce w tył!“ Chciałbym, żeby ojciec zastał już drzewo porżnięte jak wróci. Byłby kontent. To tylko bieda, że jak rżnę drzewo, to potem ręka mi się trzęsie, a moje t i moje l wyglądają jak małe wężyczki. Powiada nauczyciel: — Coś ty chłopcze robił, że ci się tak ręka trzęsie? — Ja, nic, panie nauczycielu! Fechtowałem się!... Co tam, wszystko głupstwo, byle mama była zdrowa! Dziś jej lepiej, dzięki Bogu! A gramatyki nauczę się jutro rano, jak tylko świtać zacznie... A otóż wóz ze szczapami! Do roboty!
Jakoż przed sklepem zatrzymał się wóz naładowany szczapami. Coretti wybiegł rozmówić się z woźnicą i powrócił zaraz.
— Nie mogę ci już dotrzymać towarzystwa — rzekł mi. — Do widzenia jutro! Dobrześ zrobił, żeś mnie odwiedził! Życzę ci miłej przechadzki! Ty, szczęśliwcze!...
I uścisnąwszy mi rękę, chwycił pierwszą szczapę i zaczął się uwijać między wozem a sklepem, z tą swoją kwitnącą twarzą pod beretem z kociej sierci, tak żwawo, że aż patrzeć miło.
Szczęśliwcze! powiedział do mnie... Ach, nie Coretti, nie! Ty jesteś daleko szczęśliwszy, bo się nie tylko uczysz, ale i pracujesz, bo jesteś lepszy, sto razy lepszy i więcej wart ode mnie, drogi mój kolego!
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |