<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Serce i ręka
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1882
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Życie ma wiele stron smutnych, sztuka ma zagadek bez końca. Przestrach nieraz ogarnia, gdy się w głąb fenomenów powszednich myśl zapuści. Patrzysz w oczy kobiecie... mówią ci jezykiem niebios, pieśnią aniołów... lecz nie żądaj, ażeby usta niemą tę pieśń powtórzyły: te śliczne oczy, w których ty czytasz tyle, nie roiły o tém, coś w nich znalazł... Artysta wykonywa arcydzieło, muzyka brzmi odcieniami najdelikatniejszemi, w zachwyceniu idziesz uścisnąć dłoń wirtuoza, zaczynasz rozmowę i znajdujesz najprozaiczniejszego w świecie człowieka. To, czém mówił do twojéj duszy, w jego własnéj nie postało... Jakże tu nie przypuścić, że przez te palce demon jakiś, który je opanował, co je użył za narzędzia, przemawiał? że my wszyscy jesteśmy klawiszami wielkiego organu, na którym grywa czasem duch wszechświata, a czasem prosty organista! Te myśli przychodziły może niejednemu słuchając koncertu Ullmann’a, na który się wszyscy Anglicy, Amerykanie, Rossyanie, Polacy, a nawet oszczędni Szwajcarowie zebrali, aby się napawać cudownie wykonywaną muzyką arcymistrzów, odżywioną natchnieniem najsłynniejszych wirtuozów Europy, choć, niestety! najpospolitszych w świecie ludzi w dni powszednie. Sławny tenor tego konsorcyum podobien był do heidelberskiéj fasy, a piał jak słowik... Trzeba tylko było oczy zamykać słuchając, ażeby narzędzie, z którego wychodziły tony, nie psuło ich wrażenia...
Dwie panie, dzięki kelnerowi i nieszczędzonemu złotu, dostały najlepsze dwa miejsca w pierwszym rzędzie. Nieszczęśliwy Zygmunt ściśnięty w tłumie, musiał z niezmiernym wysiłkiem i użyciem łokci zdobywać powoli w bocznéj nawie sali stanowisko znośniejsze. Chciało mu się jeśli nie usiąść w jednym rzędzie ze swém towarzystwem, to stać przynajmniéj na równi. Popychał więc z wolna mruczących proletaryuszów jak on, i w téj walce o byt przyszedł do tego wreszcie, iż mnogo nadeptawszy nagniotków i nabiwszy boków współzawodnikom, wypłynął do pierwszego szeregu.
Ztąd mógł doskonale widzieć Klarę w blado-liliowéj sukni, jaśniejącą pożyczaną młodością i Olimpię ubraną czarno z ponsowemi wstęgami, zwracającą na siebie oczy wszystkich. Słyszał nawet domysły i dopytywania otaczających, z których jedni brali Olimpię za hiszpańską jakąś księżnę, drudzy za Włoszkę, inni za Francuzkę... Piękność jéj, matowa bladość twarzy odbijająca od sztucznych rumieńców i białości pań siedzących obok, smutny wyraz intrygowały mężczyzn i niepokoiły kobiety... Najpowszechniejszém zdaniem było, że to być musi jakaś znakomitość arystokratyczna. Jakby dla dodania blasku Olimpii kontrastem obrachowanym umyślnie, wykwitła obok niéj różowa hrabina Klara... Pomimo wielkiego wdzięku nie taiła sama przed sobą, że zgaszona przez sąsiadkę, służyła jéj tylko za repoussoir.
Odśpiewała już pierwszą aryę sławna artystka, odegrał wiolonczelista przepyszne koronkowe waryacye, tenor zachwycił słuchaczów słodyczą swojego głosu dobywającego się z dziwną łagodnością z głębin kolosalnych jego piersi, gdy hrabina Klara niemająca programu spojrzała w ten, który trzymała jéj sąsiadka. Następny numer zawierał trio Schumann’a, a fortepianową jego partyę miał odegrać Włoch, znakomity, choć jeszcze mało znany, artysta Fratelli. Sąsiadka nieznajoma, Amerykanka czuła się w obowiązku hr. Klarze udzielić wiadomości, iż Fratelli szczególniéj nadzwyczajném uczuciem w grze celował, że Ullmann go pierwszy gdzieś odkrył i dał poznać światu i nie wątpi, że Rubinstein i Bülow mieć w nim będą niebezpiecznego współzawodnika. Jeszcze szeptała Amerykanka, gdy pan Fratelli, piękny, słusznego wzrostu mężczyzna ukazał się na estradzie, witany rzęsistemi oklaskami. Postać była szlachetna, głowa pełna wyrazu, twarz jeszcze młoda, acz smutna i blada, a co najdziwniejsza, bujny włos otaczający ją, jakby dziwactwem jakiémś i igraszką natury był jak u starca siwy, prawie biały. Amerykanka właśnie szeptała na ucho Klarze, iż siwizna ta przedwczesna miała być owocem jakiejś strasznéj boleści, która pana Fratelli zaledwie dwudziestokilkoletniego dotknęła, tak, że wysiwiał jednéj nocy. Podanie to, podobne do legendy więzienia Paganini'ego, nowego uroku dodawało wirtuozowi. Oczy wszystkich pań zwróciły się na niego z niewysłowioném współczuciem. Piękny był, sympatyczny i jakaś poezya wiała od niego... Nie znać w nim było na popis wychodzącego grajka, ale jakby kapłan melodyi występował z powagą surową, z czołem mgłą jakąś osnutém... Piękne rysy, wyraz oczu czarnych melancholicznych obudzał dla niego sympatyę.
W chwili gdy wychodził, Olimpia wzrok miała spuszczony i nie postrzegła go zrazu, oklaski ją obudziły jakby ze snu, podniosła oczy, i hrabina Klara przerażona ujrzała ją zrywającą się z siedzenia, wyciągającą ręce i z krzykiem upadającą na krzesło. Ledwie miała czas ją pochwycić. Olimpia na pół była omdlałą. Artysta w téjże chwili zobaczył ją także, drgnął, zdawało się, że z estrady zeskoczy, powlókł dłonią po czole... chwilę jakąś wahał się i chwiejącym krokiem poszedł do fortepianu. Zajęcie wirtuozem było tak wielkie, iż mało kto dostrzegł ten epizod, dosłyszał wykrzyk... przypisano go zresztą uwielbieniu dla Fratellego. Klara tylko przestraszyła się widząc słabnącą przyjaciółkę, podała jéj spiesznie sole, bez których nigdy nie wychodziła, i cichym głosem zapytała:
— Na miłość bożą! co ci jest?
Słabym głosem Olimpia mogła jéj tylko odpowiedzieć:
— To on...
— Kto? gdzie?
— To on, to on, to Bratanek... powtórzyła Olimpia: ja go widzieć muszę... ja... umrę, jeśli go nie zobaczę...
— Nie masz potrzeby ani umierać, ani tak się niepokoić... jeśli to on w istocie... natychmiast go ściągniemy do ciebie. Zdaje mi się, że cię widział i poznał, dodała hrabina.
W téj chwili zwrócona ku Olimpii, spostrzegła Klara po raz pierwszy Zygmunta, który oczy miał wlepione w żonę. Trąciła ją, oznajmując o tém i szepnęła:
— Zygmunt tu jest, szpieguje...
— Nie myślę z tego robić tajemnicy, gorączkowo wzruszonym głosem odpowiedziała Olimpia, zapowiedziałam mu, że kiedykolwiek, gdziekolwiek spotkam tego, któremu się oddałam cała i na wieki, wrócę do niego... i będę... jego...
— Wszystko to bardzo heroiczne, przerwała Klara, ale Zygmunta trzeba znać. Sprzeciwiać się nie będzie, ale napadnie Bratanka, obrazi go, wyzwie i zabije. Zygmunt strzela i szermuje doskonale... Na miłość Boga! nie unoś się Olimpio... abyś sobie i jemu nie zaszkodziła. Trzeba umieć kłamać i udawać. W sumieniu mówisz, żeś czysta i nie masz sobie nic do wyrzucenia... to dobrze, lecz od złych ludzi należy się uzbroić w środki ostrożności.

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.