Serce i ręka/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Serce i ręka |
Wydawca | Józef Unger |
Data wyd. | 1882 |
Druk | Józef Unger |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Nazajutrz, zaledwie się hrabina Klara miała czas ogarnąć i ze swą Angielką zasiąść do herbaty, z masłem i miodem, wedle szwajcarskiego obyczaju, kelner przyniósł jéj bilet proszącego o posłuchanie pana Zygmunta. Karta wizytowa wystylizowana była: „Mr. le Baron Sigismond de Wręby Dobiński.” Klara z uśmiechem położyła ją przed sobą na stoliczku i odwróciła się do swej Angielki:
— Kochana miss Draper... mam poufną rozmowę...
Towarzyszka zrozumiała od pół słowa, i przestraszona prawie chciała uciekać do pokoju obok...
— Ale ja ci tam całą herbatę przyszlę...
Kelner dostał rozkaz wprowadzenia barona, który wszedł, jakby już z rannéj powracał przechadzki, z twarzą odświeżoną i usiłującą okazać wesołość. Wiedział, że hr. Klara nie cierpiała zasępionych, jak ich nazywała, egoistów. Zmierzyła go okiem szybko, jak dobry wódz rzuca wejrzenie na wojsko nieprzyjacielskie, aby obrachować jego siłę. Nie oszukały jéj rozłożone szeroko oznaki wesołości, maskujące wątłe nader zasoby. Hrabina od wczoraj już rozważyła, jaką ma rolę odegrać, nie mogła innéj. Podała mu rękę uprzejmie, wskazując najbliższe miejsce i przybierając minkę kondolencyjną, pełną żywego współczucia:
— Siadaj że panie Zygmuncie, proszę...
Zygmunt się oglądał do koła...
— Ale bądź spokojny, nikogo nie ma, a moja miss Draper nie rozumie słowa po polsku.
Obróciła się ku niemu:
— Jakże pani znalazła Olimpię?
— Hm! spuszczając oczy cicho wybąknęła zapytana: Olimpia jest bardzo, bardzo podraźniona... Nie będę taiła przed panem, kochany panie Zygmuncie, że położenie jego bardzo draźliwe i przykre... Zdaje mi się, że stokroć trudniéj dobić się serca żony w podobnym składzie rzeczy niż zdobyć serce kochanki najtwardsze... Vous avez eu tort, starając się więcéj o ojca i matkę niż o nią, obraziłeś ją... Posłuszna spełniła ich wolę, ale nie jest złamaną. Trzeba znać charakter Olimpii... niepodległy... wyniosły... Słowem... jest źle, bardzo źle...
— Cóż mi pani radzisz? zapytał Zygmunt.
— Przepraszam cię, panie Zygmuncie, przerwała piękna hrabina: jabym najprzód wiedzieć powinna, co ty sobie radzisz? Tu cudze rady na nic... jeśli serce własne nie podda czegoś...
— Pani hrabina Klara jest dziś bardzo seryo, rzekł Zygmunt.
— Cóż chcesz? jestem wraźliwa. Wczorajsza rozmowa z Olimpką oddziałała na mnie, czuję się smutną... mam do niéj szczere przywiązanie... żal mi jéj i trochę was, choć mężczyzn doprawdy nigdy niewarto żałować...
Zamilkli. Zygmunta twarz wykrzywiła się jakby stłumionym gniewem.
— Trzeba wiele także i cierpliwości, z ukosa nań rzucając wejrzenie, rzekła hrabina. Naprawić pan musisz, coś popsuł fałszywą idąc drogą, choć naprawienie i zatarcie jest zawsze najtrudniejszą w świecie rzeczą... Nie bądź nadewszystko natrętny.
— Niemożna mniéj być niż ja jestem! odezwał Zygmunt z bolesnym uśmiechem: — lecz... lecz to nic a nic nie pomaga.
— Ale pan nie na dni, ale na lata musisz rozłożyć przebłaganie Olimpii! wykrzyknęła hrabina. To nie może być sprawą tygodni! to nie jest rzecz tak łatwa!
Pochmurniał Zygmunt.
— Jeślim zgrzeszył, trzeba wyznać, że pokuta będzie też niepomiernie ostrą... szepnął zniechęcony.
Hrabina ruszyła ramionami.
— Cóż na to poradzić? Zakochać się ona w panu nie może, trzeba wyrobić najprzód, aby go mogła znosić... a potém nudy i wiek... Któż wie? jakiś przypadek, jakiś dowód cichego i cierpliwego przywiązania, może sprowadzić zmianę, tout est possible dans ce bas monde, nawet miłość między takiém dwojgiem małżonków jak państwo...
— Bardzo to pocieszające, co mi pani zwiastować raczysz! rzekł ironicznie Zygmunt.
— Lecz któż winien? kto winien? szybko dokończyła Klara: sam pan sobie nawarzyłeś tego piwa! Jakżeś mógł sądzić, by kobieta jak ona, jak Olimpia, wzięta gwałtem, przymusem, mimo woli, zmuszona przez zdobytą matkę i namówionego słabego ojca, nie chciała się mścić na tym, który takich przeciw niéj użył środków?
— Ale ja... ja... kochałem... kocham!
Hrabina się śmiać zaczęła serdecznie.
— Mój panie Zygmuncie! à qui le dites vous? ja przecięź jestem stara i doświadczona kwoczka... Gdybyś się pan kochał, ho! ho! ho! przekupiłbyś może służącą, popełnił jakąś niedorzeczność, nieprzyzwoitość, szaleństwo, alebyś nie posługiwał się rodzicami.
— Innego sposobu nie było!
— Alboś pan naiwny jak... nie mam do czego porównać, lub masz mnie za najniewinniejszą w świecie istotę. Kochany panie Zygmuncie, ja ani niewinną, ani prostoduszną nie jestem... Odkryj swą grę i mów szczerze. Ożeniłeś się z nią dla imienia i majątku: masz oboje, ale serca, o które się nie starałeś, ona ci nie da... i ma słuszność.
Zygmunt zerwał się gwałtownie z krzesła, i ze zmienioną twarzą, zuchwalszą, straszniejszą, począł się po pokoju przechadzać...
— Ja jestem, rzekł, łagodny i unikam walki... ale... ale w ostatku można mnie przywieść do rozpaczy; naówczas!...
— No? palniesz sobie w łeb?... spytała hrabina: nie zdaje mi się, abym się tego przelękła lub tém zmartwiła...
— Może być coś gorszego, przerwał baron: mogę użyć méj władzy, mogę być przykrym, natrętnym, nieznośnym, dokuczliwym...
— A! a! nadto jesteś... dobrze wychowany, żebyś dla zemsty poświęcał interes. Ona się tego nie lęka, a to może zerwać nienawistny jéj związek. Ojciec, który skojarzył, rozerwie go... a... — tu szydersko spojrzała na Zygmunta z półuśmiechem, i po cichu zakończyła: — pan wiesz najlepiéj, że najmniejszego do niéj nie masz prawa... bo żoną pańską jest tylko z imienia...
Zygmunt się zarumienił, chciał spytać, zkąd ma tę wiadomość? i zamilkł. Ze wszech miar go to strwożyło, bo widać Olimpia się z niczém nie kryła.
— A takie małżeństwo, mogę panu ręczyć, paplała daléj Klara — nie potrzebuje nawet rozwodu i właściwie jest żadném...
— Powinienem się był tego spodziewać, z przekąsem odezwał się Zygmunt — że pani przejdziesz do obozu nieprzyjaciela...
— Ale ja wcale panu źle nie życzę! ofuknęła Klara: przeciwnie, jéj i panu jak najlepiéj, a mówię prawdę, abyś się darmo nie łudził.
— A zatém? spytał Zygmunt siadając.
— Pokory i cierpliwości! dogmatycznie wyrzekła Klara: wiele pokory, posłuszeństwa i poddania się... woli Opatrzności!
Trzeba było słyszeć i widzieć, jak nielitościwie szydersko wymówiła te pobożne w końcu wyrazy... Żartowała sobie z biedaka.
— Nawet litości nie masz pani...
— Nad mężczyzną? podchwyciła Klara. To prawda, że miećbym niepowinna, a jednak mam ją i gotowam pomagać panu, to jest wam obojgu. Na dowód powiem, że ja, co miałam jechać pojutrze ztąd do Włoch, siedzę z wami... Biorę w opiekę Olimpię, rozbawiam ją, wyrywam ze zgubnéj samotności, a panu nastręczam zręczność rehabilitowania się. Trzeba zaczynać od początku, niestety! od wejrzeń, bukietów, westchnień i nowicyatu... cha! cha!
— Albo od najzupełniejszéj obojętności! wybuchnął Zygmunt. Po cóżbym znowu miał się tak zamęczać, tak mało mając nadziei na skutek? Nie wolęż homeopatycznéj użyć metody, pójść sam szaleć, bawić się, a o nią nie troszczyć i dać pani baronowéj carte blanche?
Klara zdumiona przypatrywała mu się z trwogą.
— Wiesz pan, że to nie jest tak niedorzeczne, jak się zdaje. Enfin! któż wie co komu na ból zębów pomoże?... Zyskanie serca, to coś takiego jak ukojenie tego bólu... Jedni używają chłodzących, drudzy rozpalających leków... rób pan co chcesz...
Dobyła zegareczka.
— Ale ja muszę się ubierać i iść do Olimpii; więc się pożegnamy...
Chciał jeszcze coś mówić Zygmunt, hrabina go żegnała już, ukłonił się, wyszedł zły i nadąsany.
Hrabina natychmiast pobiegła do przyjaciołki, i z wielkiém swém zdumieniem znalazła ją z Szafrańską na naradzie nad wyborem rannego ubrania. Olimpia blada była, smutna jeszcze, ale wczorajsza rozmowa z hrabiną widocznie na nią oddziałała. Życie tłumione przez lat tyle upominało się o swe prawa... Hrabina dodała ochoty do niego. Dla czego nie miała wytchnąć, spróbować się rozerwać? odżyć na nowo? Trzpiotowate usposobienie przyjaciołki odbiło się w niéj mimowoli. Uścisnęły się serdecznie.
— Wiesz? odezwała się Olimpia: a to mi ciebie, dobra litościwa Opatrzność zesłała, moja droga Klarciu! Nie opuszczaj mnie, zaklinam, proszę; to tête à tête z panem Zygmuntem jest dla mnie zabójcze... Jak cień Banka przeraża mnie ten człowiek... ty rzeczywistość przynosisz z sobą... i rozwiejesz te sny ciężkie...
— Otoż tak to cię kocham! przerwała Klara. Szafrańska moja!... dawaj tu suknie, strój panią, zróbmy ją z pięknéj zachwycającą... idźmy, jedźmy, bawmy się, trzpiotajmy, a pan Zygmunt niech sobie robi, co chce... Zapomnijmy, że istnieje...
— A! gdyby to można! cicho rzekła Olimpia.
— Spróbujemy!
Tak się rozpoczął poranek, a hrabinie Klarze tak na rękę była przygoda podróżna, że nie mogła zaniedbać owładnięcia Olimpią i czynnego mieszania się w jéj losy. Nie wyszła już od niéj. Najprzód naradę uroczystą złożono co do wyboru rannego ubrania, potém posłano po dziennik, aby się dowiedzieć, jakie na dziś były środki przepędzenia czasu najzabawniejsze. Hrabina wnosiła przejażdżkę na dosyć spokojném tego dnia jeziorze, obiad w restauracyi w osobnym gabinecie...
— A Zygmunt? spytała Olimpia.
— Niech się zaprosi do miss Draper, mojego starego koczkodana, jeśli chce mieć towarzystwo! parsknęła śmiechem Klara. My myślimy o sobie...
— Po obiedzie jedziemy powozem gdzieś w okolicę; jest to środek zabicia czasu do wieczoru... Wieczorem przecięż gdzieś być musi jakiś teatr?... Musimy poszukać...
— Albo koncert! dorzuciła Klara.
— O! ja nie cierpię muzyki...
— Z tego się otrząsnąć potrzeba... Kochałaś ją, grałaś jak Liszt i Henselt razem, porzuciłaś fortepian i muzykę, któreby dla ciebie mogły być tak nieoszacowanym resursem, dla zerwania ze wspomnieniami kochanka... ale, przeciwnie, powinnaś je pielęgnować!.. To ci uczyni przyjemność... wypłaczesz się, a długie godziny zajmie ci fortepian... wierz mi... Na początek, jeśli dziś jest koncert, idziemy nań.
Olimpia sprzeciwiać się nie umiała. Hrabina zadzwoniła na kelnera.
Wszedł ufryzowany adonis bufetowy, z dewizkami talmi i pierścionkami na palcach:
— Co panie rozkażą?
— Jest dziś jaki koncert?
— Jak to? pani hrabina (kelnerowie wszystkich Rossyan i Polaków, nie pytając, czczą hrabstwem, i sami się z tego potém śmieją) — pani hrabina nie wie?... Przecięż sławny Ullmann ze swymi wirtuozami...
— Ullmann z Adeliną Patti!
— I wielu innymi, dodał kelner; tylko że podobno bilety już wszystkie rozkupione.
— Allons donc! zakrzyknęła Klara: quand il n’y en a plus, il y en a toujours. To tylko o cenę chodzi. Proszę, żebyśmy miały dwa przynajmniéj bilety w pierwszym rzędzie, coûte que coûte.
Kelner się skłonił, hrabina podbiegła ku niemu:
— Będę waćpanu osobno za to wdzięczna! proszę mi kupić dwa bilety koniecznie...
— A dla pana barona? spytał pełen ortodoksyi kelner.
Hrabina parsknęła mu w oczy.
— Pan baron, jeśli zechce, sam się sobie o bilet postara... Allez donc...
Kelner pobiegł. Olimpia nie sprzeciwiała się. Szafrańska tylko słysząc o koncercie załamała ręce...
— A toż trzeba będzie fryzyera i toalety jak na bal... taki koncert!.. zawołała.
— Postarasz się więc o fryzyera, a toaletę wybiorę ja... Gdyby jeszcze Olimpia pozwoliła mi un soupçon de rouge...
— Nie! tego nie chcę...
— Ale mączki...
— Ani téj... będę jak mnie Bóg stworzył.
— Zawsze piękną być musisz... a! któż wie? masz może słuszność, ze swą bladością będziesz oryginalną.
W godzinę potém dwie przyjaciołki już się kierowały ku jezioru, gdzie na nie wielka najęta łódź czekała. Klara prosiła o pozwolenie, na ten jeden raz, zabrania owdowiałéj miss Draper. Wszystkie trzy wymknęły się z hotelu, sądząc, że na nie nikt nie uważał. W pięć minut potém wpadł baron Zygmunt do Szafrańskiéj, która nad porozrzucanemi sukniami stała zadumana.
— Pani? dokąd pani poszła?
— Nie wiem, z hrabiną Klarą...
— Ale czyż może być, abyś panna nie wiedziała?..
— Cóż to do mnie należy! zimno rzekła Szafrańska, odwracając się.
Zygmunt widząc, że tu nic nie zyska, pobiegł za paniami. Portyer wskazał mu w istocie kierunek, w jakim poszły. Lecz nie widać ich było... Zygmunt puścił się na oślep, domyślając się, że się skierowały ku jezioru; leciał dosyć szybko i miał tę przyjemność, że przybywszy do małego portu przy grobli, gdzie się zwykle zbierają łodzie do najęcia, zobaczył o dobrych parę staj panie płynące z wolna pod cienistemi brzegi. Klara ukłoniła mu się z daleka... Zygmunt z razu z gniewu nie namyślił się co począć, gdy wioślarz przyszedł mu ofiarować swą łódkę...
— A dogonimy tamtą, tak, żebyśmy obok niéj płynąć mogli? zapytał Zygmunt.
— Za dobre pour boire będziemy się starali.
Rzucił się więc na łódkę nadąsany, a ta natychmiast odbiła od brzegu. Klara widziała to wszystko...
— Nudziarz będzie nas gonił, rzekła, — i odezwała się do wioślarzy: Moi przyjaciele! czy też my się damy dogonić téj łódce, która pewnie ścigać nas będzie?..
— Dobre pour boire? szepnął stary wioślarz.
— Bardzo dobre! dodała Olimpia: — ale nie dawajcie się dogonić!...
Wioślarze poszeptali z sobą...
Wody jeziora były jak kryształ czyste i spokojne; głębokie jego dno wysłane kredziastemi pokładami, o kilkanaście sążni widać było na wskroś, dziwnemi powleczone barwami. Wietrzyk nie dotykając wód nad brzegami osłonionemi, zaledwo nieco czuć się dawał górą. Wioślarze prędko podnieśli maleńki maszcik i rozwinęli zapaśny żagiel, próbując brisy... Współzawodnicy na mniejszém czółenku wcale tego nie mieli, wygrana pań była pewna.. Żagiel wzdęty niósł łódkę szybko z pomocą wioseł na fale ku środkowi jeziora... Zygmunt pozostawał widocznie... daleko, a Klara śmiała się, klaskając w dłonie, i kładła ze śmiechu. Miss Draper nic z tego nie rozumiała.
Ranek był prześliczny, ciepły a nie gorący, brzegi pierwszemi barwy jesieni pomalowane, wody jak gołębie skrzydła mieniące się w tęczowe kolory, w powietrzu falami płynęło życie, wesele, pragnienie szczęścia i nadzieja... Góry dalekie zdawały się z ametystów wykute, a szmaragdowemi łąki wysadzone i malachitowemi zarosłe lasami... Gdzie niegdzie daleki ząb z safiru i lapis lazuli, sterczał w opalonéj czapie śniegu. Stoki gór... wieńce białych miasteczek u brzegu, złociste piaski u skrajów, wille z wieżyczkami sterczące, wśród zieloności ciemnéj jak zaczarowane pałace wszystko to nawet Olimpii potrafiło wyrwać okrzyk podziwienia.
Jakież to piękne! jakie zachwycające! To sny jakiegoś lepszego świata...
— Widzisz! podchwyciła Klara: natura boża niema, obojętną zdaje się dla ludzi, a stokroć wymowniejszą jest niż my wszyscy... Ona jak muzyka, mówi językiem, który się nie da wytłómaczyć na słowa, ale go dusza rozumie bez pośrednictwa tych zużytych foremek... Bóg przez nią w serce zbolałe leje balsam pociechy... Czemuż nie słuchać i nie korzystać z daru bożego?...
Spojrzały mimowolnie ku Zygmuntowi, jakby z obawy, by widok jego całéj téj przejażdżki nie popsuł. Lecz łódka niosąca Cezara i jego losy tak dalece została za niemi, iż zdawała się już nie mieć ochoty kusić się o niemożliwe rzeczy...
Z założonemi rękoma, z ironicznym na ustach uśmiechem, z czołem chmurném, pan Zygmunt właśnie przekląwszy swą łódkę i wioślarzy uznojonych, prowadził z sobą zajmujący, wcale nie Hamletowski monolog:
— Ślicznie mi się wszystko udaje! nie ma co mówić! mówił do siebie w duszy. Nawet spotkanie z tym trzpiotem, które miałem za największe szczęście, staje się urągowiskiem... Lecz w mojéj roli musi wiele być cierpliwości. Pytanie tylko, czy mam się tak koniecznie za nią ubiegać? to śmieszne, a śmiesznym w jéj oczach być niepowinienem...
Kazał dość grubiańsko wioślarzom zawrócić do brzegu... Łódka z wolna obróciła się znowu ku portowi. Zygmunt dumał płynąc.
— Nie poznaję siebie, mówił: w fałszywéj jestem pozycyi, splątany, bezsilny, na łasce... Tak trwać nie może... to się musi zmienić. Z panią Olimpią raz się rozmówić potrzeba stanowczo... Powinna choć jakieś formy zewnętrzne poszanować... Jestem śmieszny! powtarzał ciągle: jestem doskonale śmieszny... Hrabina ma prawo szydzić ze mnie... Lecz cóż tu począć? Ta kobieta ma wszystko za sobą, ja nic. Jestem mężem królowéj, i to jeszcze mniemanym... Stara ta, niepoczciwa Szafrańska nawet obchodzi się ze mną drwiąco i zuchwale... Ja tu zupełnie nic nie znaczę... ceremonii ze mną nie robią najmniejszéj... Ale to tak pozostać nie może...
Napróżno szukając środka mogącego wyprowadzić z tego położenia, Zygmunt dobił do brzegu, i nie oglądając się nawet na łódź tych pań, poszedł gniewny do hotelu.
— Mam przynajmniéj prawo pójść, siąść u niéj w salonie, czekać na nią i prosić o chwilę rozmowy.
Powziąwszy to postanowienie, Zygmunt przebiegł wschody pierwszego piętra żywo i wprost podążył do mieszkania żony. Szafrańska właśnie tam sprzątała. Nie pytając jéj, nie mówiąc słowa, Zygmunt zabrał miejsce w fotelu przy oknie, rozparł się, wziął gazety porzucone i zaczął czytać.
Po chwili suchy głos Szafrańskiéj posłyszał:
— Czy pan baron tu myśli siedzieć?
— Czy waćpanna myślisz mi zabronić?
— Nie, tylko ja muszę tu sprzątnąć, i zawołać dziewczynę, ażeby zrobiła porządek. Juźci gdy pani powróci, niemożna, ażeby tak zastała... pełno pyłu... a pan baron...
W téj chwili dzwoniła na kelnerkę, która weszła ze szczotką i wiaderkiem. Zygmunt rzucił z gniewem gazetę i wyszedł, lecz obiecując sobie powrócić. Szafrańska zaś obiecywała sobie tak się obrachować z porządkowaniem, aby mu i w tém przeszkodzić. Podzielała bowiem nienawiść swéj pani do barona. Mściwém a szyderskiém okiem wyprowadziła go za próg.
Zygmunt poszedł do swego mieszkania, i wyciągnął się na swoim szeslongu... Po drodze namówił kelnera, aby mu dał znać, gdy te panie zbliżą się do hotelu. Pięciofrankówka była najlepszą rękojmią, że wola jego będzie spełniona.
Na pierwszém piętrze Szafrańska kierowała wyporządzeniem gruntowném, kazała dywany pozdejmować i wypylać... Zrujnowała salon. Rachowała ona na to, że gdy panie powrócą, nie będzie gotowo, a Olimpia przejdzie wprost do sypialni...
Tymczasem przejażdżka po jeziorze nad miarę długo trwała... Szafrańska nie mogła wstrzymać dziewczyny, i wszystko było czyste i świeże dobrze wprzódy, nim się te panie ukazały... Zygmunt jednak nie nadszedł, aż mu dano znać, że panie idą. Naówczas zbiegł do salonu, nie pytając Szafrańskiéj, i zajął miejsce z miną tryumfującą u okna w fotelu. W chwilę potém otworzyły się drzwi, Olimpia weszła sama; Klara z miss Draper poszły się ubierać. Pierwszy to raz tak się panu Zygmuntowi szczęśliwie jakoś złożyło.
Olimpia od progu zobaczywszy tę nienawistną sobie postać, wzdrygnęła się; po namyśle chciała wprost przejść do sypialni, gdy Zygmunt wstał i ukłonem ją zatrzymał, zastępując drogę.
— Pozwoli pani choćby na chwilę rozmowy?
Olimpia nie ruszając się z miejsca, nie siadając i nie prosząc siedzieć, odpowiedziała, dając do zrozumienia, że się to pośpiesznie odbyć powinno.
— Słucham pana, dodała zimno po chwili.
Szafrańskiéj nie było szczęściem w pokoju.
— Czy pani nie widzi, że się narażamy na dziwne sądy i na śmieszność oboje... tak osobliwym sposobem... bycia?...
— A cóż mnie sądy obcych i ich śmiech obchodzić może? spytała Olimpia.
— Lecz pewne formy towarzyskie?...
— Wszakże nie ma w tém wszystkiém nic formy te obrażającego? czegoż pan chcesz?
— Choćby pozoru, żeśmy mężem i żoną?
— Zdaje mi się, odpowiedziała Olimpia ironicznie, że im będziemy zimniejsi i obojętniejsi, tém lepiéj odegramy zwykłą rolę żony i męża...
— Ależ przecię jakikolwiek wzgląd prostéj grzeczności...
— W czémże uchybiłam?
— Pani mnie o to pytasz?...
— Pytam, bo pana nie rozumiem. Wiesz pan moje warunki, odparła z dumą Olimpia: łudzić się nie powinieneś, że od nich odstąpię. Jestem wolna i postępuję, jak mi się podoba, a mogę go zaręczyć, że o jego postępowanie, humor, zabawy, wcale się dopytywać nie będę. Przepraszam! dodała chcąc iść do sypialni: nie mam czasu i jestem bardzo zmęczona. Żegnam...
Zbladły, drżący Zygmunt nie wiedział co czynić z sobą; wpadająca Szafrańska, która obrachowała snadź, że tu potrzebną być może, zmusiła go do odwrotu. Wyszedł więc, lecz z wyrazem gniewu takiego, któryby inną kobietę mógł przestraszyć. Olimpia ramionami ruszyła... Wszedłszy na górę, Zygmunt świstał przeraźliwie chodząc po pokoju, a nogami kopał krzesełka. Nareszcie rzucił się na kozetkę, podumał i siadł pisać rapport do radczyni. W niéj i jéj interwencyi pokładał jeszcze nadzieję.
Tymczasem Klara się pośpiesznie ubrała i przybiegła do przyjaciołki... Siedząc na kanapie, przeszeptały godzin parę... Godzina obiadu nadchodziła... nie mówiąc nikomu, pieszo poszły do restauracyi francuzkiéj na wybrzeże, oznajmiwszy tylko, iż u table d’hôte nie będą. Zygmuntowi doniósł o tém kelner. Nie było sposobu, musiał skłamać.
— Wiem o tém, rzekł; ja także jem dziś w mieście...
W istocie jeść mu się bynajmniéj nie chciało, i wcale nie wiedział dokąd pójdzie. Wściekał się. Rad nierad musiał wywlec się z hotelu i szukać jakiéj takiéj restauracyi.
Pierwsza z brzegu, jaka mu się nastręczyła, mająca pozór dosyć przyzwoity, była wystarczającą na zabicie głodu i nudy. P. Zygmunt miał naturę ojcowską, lubił wszystkie życia wygody, nadewszystko: wytworne jadło i dobre wino, łakocie, stół wedle prawideł sztuki, wesołe towarzystwo i pozory państwa... Udawał pana niedbającego o pieniądze wcale nieźle, nawet naówczas gdy ich nie miał. Teraz tak mu było gorzkiém wszystko, tak obojetném, że go nawet kuchnia bardzo zaniedbana nie rozbudziła. Był to bowiem jeden z tych traktyerów, które przy wystawnéj powierzchowności, nie dbają ani o reputacyę, ani o sumienie. Gospodarz rachował na łapanie cudzoziemców, i obojetném mu było, że go późniéj łajali, że krzyczeli... Drudzy po nich tak samo się łapali na piękny lokal, na służbę i blichtry. Dwa rodzaje kuchni stanowiły spekulacyę: jedna dla cudzoziemców, z nieświeżych ryb i śmierdzącego mięsa, ochrzczonych pompatycznemi tytuły, druga równie licha dla ludzi ubogich, tania, przeznaczona miejscowym fanfaronom, dbającym więcéj o dobry ton niż o żołądek. Stołowali się tu biedni udający ludzi dostatnich, choćby przyszło odchorować...
Zygmuntowi podano w wazce udającéj srebrną, zupę udającą żółwiową, potém łososia odwiecznego, podprawionego jakimś sosem, daléj befsztyk, który mógł za zwierzynę uchodzić... Buteleczka wina z czerwoną pieczęcią kupiecką, etykietą złocistą, zamykała octowaty napój podprawiony spirytusem cynicznie... Cierpliwy z razu Zygmunt zaczynał się burzyć, podniósł oczy machinalnie, i naprzeciw siebie przy drugim stoliku ujrzał figurę, przypatrującą mu się bardzo pilnie. Zdawało mu się, że ją już gdzieś widział w życiu, lecz nie był tego pewien. Parę razy zamienili spojrzenia, lecz dla barona odnowienie takiéj znajomości wcale nie było pożądane. Człowiek ten tak przypadał do téj restauracyi, że go wziąć było można za część jéj składową, do niéj należącą. Był on produktem sztuki robiącéj z talmi złoto, naśladującéj szacowny klejnot dosyć niezgrabnie. Mało co starszy od Zygmunta, łysy, z twarzą rozlaną za wcześnie, z oczyma otoczonemi krwawemi obwódkami, z wargą zwisłą, wymuskany i odmłodzony pracowicie, woniał z daleka podejrzaną jakąś ambrą i naśladowanym Jockey-clubem. Z dala widziany w pewnéj perspektywie, mógł ujść za coś przyzwoitego; bliższe rozpatrzenie się dozwalało poznać surdut z tandety, bieliznę fałszywą z dolepionemi kołnierzykami i mankietami szpilkę z massy naśladującéj lapis lazuli, łańcuszek wiedeńskiéj roboty, rękawiczki myte i czyszczone, lakierki odpendzlowane świeżo a niezgrabnie jakimś werniksem źle pokrywającym ich zgrzybiałość. Wszystko było w tym sposobie... Imitowany ten kawaler z większego świata minę też miał przesadzenie zawiesistą i buńczuczną. Kelnerów traktował z góry, wybredzał, gniewał się, rzucał, rozsiadał, rozkładał, a włożone w jedno oko szkiełko skierowane ku Zygmuntowi tymczasem go pilnie badało... Baron nie mógł sobie przypomnieć, gdzie spotkał tę figurę, była mu jednak znajomą i niemiłą. Kończył nawet obrzydliwe jedzenie co prędzéj, aby ujść ztąd co rychléj, gdy ów gość rzuciwszy lornetę, zbliżył się do jego stołu z miną pańską i zapytał po francuzku:
— Wszakże mam honor? zdaje mi się? miałem przyjemność poznać pana barona u panny Adeli?
Zygmunt jeszcze nieprzyjemniéj dotknięty tém wspomnieniem, podniósł głowę kwaśno i wyjąknął:
— Prawdziwie nie przypominam sobie...
— Więc mu się muszę przypomnieć, jestem baron Artur von Redke, były major.
— A! a! a! zawołał Zygmunt, kłaniając się: bardzo mi miło...
Baron drugie przysunął krzesło do stolika bez ceremonii.
— Jestem tu lat kilka... Najlepiéj znam Genewę. Pan nie życzy jéj sobie poznać? mógłbym służyć za przewodnika... Ja tu już jestem jak w domu. Wszak pan grywałeś w klubie? My tu mamy w domach prywatnych, bardzo szanownych, grę uczciwą, towarzystwo miłe, kobiety zachwycające... Pan ma gust wytworny, świadkiem panna Adela, lecz i tu się znajdą egzemplarze kobiet znakomite...
Zygmunt chciał kilka razy przerwać, napróżno, baron śmiał się i gadał, a oczyma go rozbierał.
— Ja tu nie bawię, jestem w przejeździe, rzekł w końcu, a żonatym będąc...
— A! pan się ożenił! winszuję. Ale w stanie małżeńskim dystrakcye są też potrzebne, rozmaitość dodaje smaku; dobra ekonomika wymaga czasem epizodzików... Cha! cha!
Zygmunt był bardzo seryo.
— Żałuję, dodał, że z łaskawych ofiar pana barona korzystać nie mogę... Jestem na wyjezdném!...
— Przecięż nie dziś?
— Nie wiem...
Odpowiedzi były lakoniczne i odstręczające; lecz Redke, gdy postanowił sobie kogo złapać, niełatwy był do odprawienia. Udawał, że nie rozumie...
— Przyznam się baronowi, rzekł, że widząc go samym, nie przypuszczałem, byś był żonaty... A pani tu?
— Tu, chora...
— Nie chcielibyście państwo doktora? mogę im nastręczyć.
— Nie, jedziemy do Włoch...
— A kiedy szanowna małżonka chora... tém bardziéj dystrakcya potrzebna, aby nie upaść pod ciężarem frasunku... Dzisiaj mamy znakomity koncert...
— Koncert? spytał Zygmunt, któremu nagle przyszła myśl namówienia żony i hrabiny i towarzyszenia im obu. Czyj?
— Sławny, znakomity Ullmanowski!.. Patti śpiewa...
— A! to być może zajmujące...
— Tak, dla tych co mają bilety...
Redke dobył z kieszeni jeden i pokazał go.
— Ale to się nabywa na wagę złota, ci Anglicy podrażają wszystko... Ja, co się tycze mnie, mówił Redke, dość jestem obojętny na muzykę... Mógłbym baronowi mój bilet odstąpić... wprawdzie nabyty ze znaczną prymą, ale o téj godzinie już kurs jest wyższy...
— Gdybyś pan miał ich trzy? rzekł Zygmunt.
Baron zerwał się z siedzenia.
— Zaczekaj pan tu... dostarczę mu ich... Miłoby mi było służyć dawnemu znajomemu....
I pochwyciwszy kapelusz, rzucił się żywo ku drzwiom. Zygmuntowi przyszło teraz na myśl pozbyć się natręta uchodząc, lecz nim się dowołał rachunku, nim go opłacił, Redke był z powrotem z biletami, nadzwyczaj szczęśliwie nabytemi za bezcen, za trzy luidory... Zygmunt je wziął i zabierał się podziękowawszy odchodzić, ale fałszywy baron chwycił za kapelusz także, aby go bawiąc rozmową przeprowadzić... i nie puścił tak rychło... Być bardzo może, iż idąc po bilety, miał czas przygotować łapkę na Zygmunta inną, gdyż u samych drzwi restauracyi spotkała ich pięknego wzrostu, niezmiernie wystrojona pani, którą Redke powitał jako doktorową de la Vallée i zaraz jéj przyjaciela swego barona Zygmunta przedstawił. Chociaż doktorowa była równie fałszywą elegantką, jak Redke nieprawdziwym salonowcem, tak była piękną, tak smutno-łagodny miała wyraz twarzyczki dosyć zmęczonéj, że Zygmunt spotkawszy jéj wzrok omdlały, poczuł się tą znajomością mimo woli zaintrygowanym.
P. de la Vallée zawiązała rozmową, szła w tę samą stronę, do domu... Zygmunt nie myśląc przeprowadzać, posunął się za nią kilka kroków... Doktorowa pełna dowcipu i zręczności, zawiązała rozmowę. Najobojętniejszy człowiek, gdy do niego strzela piękna kobieta zręcznemi słowy, nie chce uchodzić za mazgaja. Z sarkazmem i ironią począł p. Zygmunt żartobliwą pogadankę... Szło to jakoś tak dziwnie gładko, że się nie opatrzył, jak się znaleźli na bocznéj uliczce, w bramie bardzo pokaźnéj kamienicy, a doktorowa zaprosiła, by raczyli chwilkę u niéj wypocząć.
Redke się przyznał, że nie pili czarnéj kawy.
— A! więc proszę na nią i na kieliszeczek prawdziwego liqueur des isles, który mam od kapitana Brooke’a.
— Od kapitana Brooke’a! temu się oprzeć niepodobna! przerwał Redke: idziemy... służymy.
Zygmunt chciał żegnać, doktorowa z niewieścią natarczywością ujęła go za rękę i rzekła:
— A! po wschodach mnie pan przeprowadzi! Polacy są zwykle tak grzeczni! Stoję na drugiém...
Szli tedy na drugie piętro, ale Zygmunt zasępiony był i zawstydzony, że się tak dał wziąć po studencku.
— Niech się pan nie dziwi, że biedna wdowa po lekarzu... muszę mieszkać skromnie, póki proces z familią męża nie będzie skończony... Nie przyjmuję też nikogo prócz kilku przyjaciół nieboszczyka, do których baron Redke należy.
Skromne mieszkanie na drugiém piętrze wyglądało w istocie na wynajęte z meblami, lecz było dosyć obszerne i nawet pokaźne, chociaż elegancya jego przypominała znowu gust i rodzaj barona Redke’go... Piękna doktorowa, zmusiwszy Zygmunta siąść zajęła się kawą... Znudzony mąż Olimpii w końcu poddał się śmiesznéj téj awanturze, uważając za dość zabawne to, iż sądzono, że się dał złapać, gdy tak jasno widział, w jakiém był towarzystwie. Nie miał nic innego do czynienia, czekał więc na kawę i likwor... Doktorowa była po zrzuceniu płaszczyka i kapelusza piękniejszą jeszcze... Uśmiech jéj słodyczy pełny, głos harmonijny, dziwnie się wiązały z dowcipem ostrym i śmiałym... Do kawy podano likwory przedziwne... Zygmunt się zagadał, zapomniał, pozwolono zapalić cygaro... pani malutkie ekarte zaproponowała... Po kawie i likworze możnaż było odmówić?... Baron Redke wśród téj gry znikł niepostrzeżenie... Gdy się ostatnia partya skończyła przegraną dziesięciu luidorów, Zygmunt spojrzał na zegarek: nadchodziła godzina koncertu!... Pożegnał więc co prędzéj doktorową zapraszającą go uprzejmie na rewanż, i pobiegł do hotelu. Ztąd panie już wyjechały, ale nikt nie wiedział do teatru, czy na koncert... Gniewny sam na siebie Zygmunt śpieszył już sam z biletami do sali... Na nieszczęście ktoś snadź dobrodusznego barona Redke niegodliwie oszukał: wszystkie trzy bilety kupione u niego były fałszywe. Zygmunt dostawszy liche bardzo miejsce, wcisnął się do przepełnionéj sali.
∗ ∗
∗ |