<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Serce i ręka
Wydawca Józef Unger
Data wyd. 1882
Druk Józef Unger
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Program dnia ślubu, pomimo że liczba gości zaproszonych ograniczała się do rodziny i najbliższych przyjaciół, skreślony był przez samą panią tak, aby wesele świetném się stało i uroczystém. Olimpia zgadzała się na wszystko; ojciec tak był szczęśliwy, iż się niczemu nie sprzeciwiał.
W kościołku wiejskim, przybranym w kwiaty i wieńce, około południa miała być msza, którą staruszek pleban odprawiał. Wikaryuszowi przypadała mowa do nowożeńców, bo ksiądz Hrehorowski, ośmdziesięcioletni, drżący, głos miał cichy i mowę trudną. Następnie wspaniała uczta trwać miała do późna. Zamówiono do niéj muzykę całą sprowadzoną z Poznania... Herbata, wieczerza cukrowa, rozmowy zająć były powinny jak obrachowywano czas do północy... Państwo młodzi wziąwszy raz jeszcze błogosławieństwo rodziców, odprowadzeni przez nich i przez całe towarzystwo do najbliższéj stacyi, nocnym pociągiem pośpiesznym mieli wyruszyć w zwykłą podróż, do Szwajcaryi, aby tam lub we Włoszech spędzić miodowe miesiące.
W tym przeciągu czasu, nieoszacowany szambelan, który się na tém znał doskonale, miał się zająć urządzeniem dworu państwa młodych; z ojcowską pieczołowitością podjął się tego, narzuciwszy się Zygmuntowi i ściskając go w obec pana radcy, prawdę powiedziawszy w téj nadziei, iż na tém się nieco odbije za niezmierne wydatki, jakie miał w ostatnich czasach. Zygmunt znający dobrze ojca swego, bronił się jak mógł, wiedząc co go to będzie kosztowało. Szambelan nie dał się ze zręcznie zdobytego stanowiska wyrugować, i ofiarował poświęcić się mimo wieku i dostojności...
Radca obiecywał dostarczyć na to funduszów. Przezorny zięć wolałby był sam niemi rozporządzać, utyskiwał nad tém, że ojciec słabego zdrowia, skłonny do reumatyzmów i fluksyi, może odcierpieć. Szambelan ani słuchać nie chciał...
Piękny bardzo dzień letni, ochłodzony wietrzykiem wschodnim, z niebem lazurowém, przerzynaném chmurkami bialuteńkiemi jak rozrzucone runa baranków rajskich, przyświecał temu dniowi szczęścia. Gromady z wiosek przyszły z rana, z darami i powinszowaniami... Scena była nader rozczulająca, gdy państwo młodzi z uśmiechami, o których nikt nie wiedział, że są pożyczane, wyszli dziękować... Olimpia choć blada po kilkudniowych cierpieniach nerwowych, była dziwnie spokojną i majestatyczną; pan młody w oczach obcych wydawał się najszczęśliwszym z ludzi. Na twarzy ojca promieniało uczucie zadowolenia, i łzy kręciły mu się w oczach. Sama pani musiała nadzwyczajnych środków toaletowych użyć, ażeby pokryć ślady wrażeń, jakich doznała, i wzruszenia, które nią miotało... Nie dziw też, że rumieniec kupny wydawał się nieco jaskrawego kolorytu, że bielidło, które od gorąca schodziło, żółte odsłaniało plamy, że oczy miała w obwódkach ciemnych, w oprawie starannie dobranéj, mimo to zgasłe i blade...
Co do szambelana, stary prezes Drogolewski, który był nielitościwym drwiarzem, przypadł aż do ucha radcy, żeby mu powiedzieć:
— Zięć jak zięć, ale co tatka toś sobie wybrał w takich splendorach, żeśmy gotowi patrząc na niego oślepnąć...
— Śmieszny jest, ruszając ramionami cicho odezwał się prezes...
Ks. wikary po wczorajszéj rozmowie z p. Maciejem, mowę przygotowaną już zmienić musiał zupełnie. Z razu umieścił w niéj admonicyę do pana młodego, ażeby ten czysty kwiatuszek dziewiczy, na łonie matki wypielęgnowany, tulił i ochraniał od trujących oddechów zepsutego świata. Późniéj musiał z wielkim żalem nad rubryką, którą trzeba było odrzucić, ograniczyć się do ogólników o obowiązkach stanu małżeńskiego i życzeń przyszłości...
Gdy przyszło do włożenia pierścienia, a staruszek z tacki je drżącą ręką wziął zamieniając, oczy Olimpii niespokojnie padły na obrączkę. Zygmunt dotrzymał słowa: była to ta, którą znała, która jéj była drogą, nad którą innéj postanowiła nie nosić nigdy... Ponieważ pleban staruszek nieco był głuchy, nie mógł dosłyszeć przysięgi. Olimpia poruszyła ustami, i to było zupełnie wystarczające. Któż się mógł domyślić, że przysięgła temu, czyją wzięła obrączkę?
Kilkaset zaledwie kroków dzieliło kościołek od pałacu. Ścieżka wiodąca do niego, wysłana suknem, zarzucona była kwiatami... poszli więc państwo młodzi, depcąc te symbole nietrwałości szczęścia ludzkiego, uśmiechające się chwilę przed zgonem. Dziedzińce pełne były sług, dworu, włościan, ciekawych z miasteczka i sąsiednich wiosek.
Patrząc na tę piękną parę, iluż to stojących z dala zazdrościło Zygmuntowi jego doli! jak ona zdawała się świetną i szczęśliwą! I niejedno serce niewieście zabiło na widok pięknego młodzieńca, który z taką swobodą, z takim wdziękiem kroczył uśmiechając się do bogdanki... Jeden stary Maciej w rogu domu, przytulony do muru, zakryty chustką, płakał, łkał i jęczał... Któżby się dziwił osłabłemu staruszkowi?...
Towarzystwo było wyborowe: ludzie stanowiskami poważni, majętni, pięknych imion — kilka pań, śmietanka wielkopolska — kilka panien pięknych, jak tylko Polki być umieją, pięknych tak, że się nikt nie dziwi (nawet Niemcy), że my wszyscy z rozumami i sercami naszemi ciśniemy się pod ich pantofelki, bo pod niemi raj — a na ostatku kilku młodych ludzi, kuzynów, powinowatych, sąsiadów... Pomiędzy nimi na herbacie był hr. Just, który sobie przypisywał, że kochanego Zygmunta tak świetnie i szczęśliwie ożenił.
Był on w okolicy ceniony przez młodzież i uważany za wyrocznię w sporcie, w zabawach, przy stolikach gry i w wielu innych ważnych życia kawalerskiego stosunkach... Sumienie jednak wyznać każe, iż ci panowie, którzy wszyscy prawie z kolei zabiegali napróżno drogę pannie Olimpii, z pewném podziwieniem widzieli, iż ich ubiegł wprawdzie wielce utalentowany, ale ani nazwiskiem, ani majątkiem, ani nawet wykształceniem i dowcipem, ani też powierzchownością równać się im niemogący, biedny przybłęda z za kordonu...
— Wiesz co Kaziu, cichuteńko mówił jeden z kawalerów, który się szczerze i długo kochał w Olimpii: niech mi się stanie co chce, jeśli rozumiem jak ten człowiek doszedł do tego szczęścia!..
Kazio przysunął się do ucha pierwszego i szepnął:
— Jeśli się to może nazywać szczęściem...
— Ale czegoż ty chcesz?.. piękna jak anioł, bogata i imię znakomite!..
— Starałem się i ja o nią, ale przyznam ci się, żem lżéj odetchnął, gdy mi odmówiła...
Drugi się rozśmiał:
Bonne mine à mauvais jeu! Ils sont trop verts?
— Nie, rodzice mnie popychali... ale ile razy uśmiechnęła mi się tym uśmiechem... jakże ci go nazwę? wdowim, chłodnym, szyderskim... dreszcze chodziły po mnie.
— Prawda, że Olimpia strasznie królewską ma postać, a jeśli pójdzie po mamie, trudną będzie do przyswojenia... ale małżeństwo... ale miłość...
— Dziwaczna, to prawda, mówił Kazio. Słyszałeś pewnie, bo któż o tém nie wiedział, że grała niegdyś na fortepianie jak Liszt... że była namiętnie muzykalną... potém nagle... nie tknęła już fortepianu, nie cierpiała muzyki... i Erarda u nich otworzyć nie było można?...
— Mówią, że jéj doktorowie zakazali!
Kazio ruszył ramionami niedowierzająco...
— Jest w tém wszystkiém, przysiągłbym, jakaś tajemnica, szepnął ledwie dosłyszanym głosem. Przypatrz się jéj, to heroina romansu...
— A wiesz, że mama liczy jéj lat trzydzieści.
— Bardzo być może...
— Zygmunt przy niéj na młokosa wygląda, choć żył i przeżył wiele...
— Ha! ha! cóż na to powie Adela! zaśmiał się jeden z nich....
— Jaka Adela? spytał drugi.
— Jak to! nie wiesz? Ten człowiek w czepku się rodził, by wszelkiego szczęścia kosztował. Wystaw sobie, że najśliczniejsza z solowych tancerek, gwiazda warszawskiego baletu, kochała się w nim do szaleństwa. Nie on w niéj, bo w tém nie byłoby nic tak szczególnego, ale ona w nim... Płaciła za niego długi... Chciała się truć, gdy ją zdradzał, i gdyby nie matka, kobieta rozsądna... Mówią, że teraz jeszcze, gdy go zobaczy, w mdłości wpada...
Młodzi panowie poszeptali po cichu, rozśmieli się i zamilkli.
W kołach żeńskich, między starszemi paniami, z pod wachlarzów wyrywały się też uwagi różne...
— Proszęż cię, moja prezesowo, mówiła stara kobiecina: przypatrz się téj naszéj nieszczęśliwéj gospodyni... co się to z jéj malowaną twarzą zrobiło!.. Gdyby ją kto choć przestrzegł... Gorąco i łzy macierzyńskie mappy jéj porysowały... okropna. Ale po co udaje młodą, kiedy o rok starsza odemnie!
— Widzisz, jaka ta Olimpia piękna?
— Ale blada aż strach... boję się, by nie zemdlała...
— Czy też oni się kochają? wrzuciła trzecia.
— Chłopak ładny... kto wie...
Bardzo ciche, niepochwycone szepty zakończyły urwaną rozmowę...
Jedna z pań przed nadchodzącą gospodynią zaczęła się unosić nad śliczną nowożeńców parą...
— A kochająż się oni, moja radczyni? powtórzyła ciekawa jejmość.
— Zygmunt traci zmysły, odpowiedziała matka, a moja droga Olimpia choć tego nie daje poznać po sobie, bo bardzo jest dumną, wiele ma dla niego inklinacyi. O! to będzie bardzo szczęśliwe małżeństwo...
— Wszystkie warunki szczęścia, poddała trzpiotowata sędzina: młodość, piękność, zgodność charakterów...
— A tak! tak! śpiesznie rzuciła matka, ocierając twarz i wachlując się silnie.
Olimpia przed obiadem znikła... Nikt się temu nie dziwował, bo po kilkudniowéj słabości potrzebowała odpoczynku... Wlokąc za sobą białą swą suknię morową jak kajdany, szła z wolna do swojego pokoju... Zbolałą głowę opierała niekiedy o marmoryzowane ściany pokojów, aby ją ochłodzić... Powolnym krokiem doszła do progu swojego panieńskiego mieszkania... ledwie siłę miała drzwi sobie otworzyć i zsunęła się na fotel najbliżéj stojący...
Widok dziwny przedstawił się jéj oczom... Stara panna służąca, która niegdyś towarzyszyła im jeszcze do Drezna, zachodząc się i rycząc z płaczu, pakowała już do podróży to, co wiedziała, że jéj drogiéj panience miłém być może.
Poczciwa Szafrańska, w siwych już lokach, z twarzą pomarszczoną, chustką ocierała się i ręce załamywała. Zobaczywszy swą panię, przy któréj była od dzieciństwa, z którą tyle lat cierpiała razem, rzuciła zawiniątko z rąk i padła jéj do kolan... Nic nie mówiąc, zrozumiały się... Szafrańskiéj żal było biednéj Olimpii... Obawiała się Zygmunta i przyszłości... Stara sługa, dziś siwa już i złamana, niegdyś żywa, zwinna i zalotna, miała wiele bardzo dobrych stron i wad niemało; za ostatnie płaciło jéj serce dla państwa, których kochała szczerze... Zresztą nie trzeba tam było szukać ani logiki w postępowaniu, ani wytrwałości i pomiarkowania w charakterze.
Olimpia widząc ją płaczącą, otarła oczy chustką.
— Moja staruszko, rzekła cicho: płakać już nie czas lub jeszcze nie pora... trzeba walczyć z nieprzyjacielem... Do drogi gotowe wszystko, nie prawdaż?..
— A! moja droga pani, gotowe! gotowe... ale ja... ale mnie... ale starą Szafrańską musicie wziąć, ja od tego nie odstąpię. Mówiłam już ze starszą panią... Starsza pani żąda, żebym z nią została... a ja muszę jechać. Wielka rzecz: on dla pani znajdzie sługę szpiega, zdrajcę, nieprzyjaciołkę... wam trzeba mieć choć w słudze sprzymierzeńca... któż to wie co wypaść może? Ja muszę jechać... nie prawdaż?..
— Ale, moja Szafrańska, jeżeli matka...
— Pani powiesz, że chcesz mnie mieć z sobą, i po wszystkiém... takiego dnia jak dzisiejszy nic się nie odmawia. Przynajmniéj jedną mieć będziesz duszę, na którą rachować możesz...
Patrzała jéj w oczy... Olimpia cicho szepnęła:
— Mów z matką, powiedz jéj, że ja tego żądam... dobrze...
— Jak mi Bóg miły, nie myślcie, żebym to ja czyniła z trzpiotowstwa, aby się po świecie pokręcić... na to już siwe mam włosy!.. Wolałabym za piecem siedzieć tutaj... Ale co to taka podróż z nieznajomym człowiekiem, proszę panienki (omyliła się umyślnie), kto może wiedzieć co wypadnie? co on myśli? co on zrobi? Już dziś, paplała, gdy państwo odeszli od ołtarza ręka w ręce, może mi się tego mówić nie godzi, ale czy panienka jemu w oczy kiedy spojrzała? co to za wzrok!... jakby nożem stalowym kto błysnął! Gdyby się kiedy pogniewał, buchnął, zaczerwienił, drgnął... chodzi jak machina... Ja się tego człowieka boję, i dla tego chcę być przy pannie. Ja mu nie wierzę. Niech pani nie myśli: „Co tam taka staruszka pomoże?” Nie pierwszyby to raz sługa panią wyratowała.
— Więc jedź, jedź moja droga, rzekła Olimpia. Uczynisz mi wielką przysługę... bądź pewna, że cenić cię umiem...
Rzuciła się do pakunku uradowana Szafrańska, gdy weszła matka.
— Szafrańska jedzie ze mną! odezwała się Olimpia.
Radczyni ruszyła ramionami.
— Po co? żeby ci fluksyą i reumatyzmami swemi zawadzała?... I dla niéj, i dla ciebie to na nic się nie zdało.
— Przepraszam mamę, choć przez kilka pierwszych miesięcy chcę mieć kogoś przy sobie, komubym zaufać mogła. Szafrańska jedzie ze mną.
Matka zmilczała. Zbliżała się godzina obiadu: potrzeba było wyjść do gości i na nowo odgrywać tę rolę pani młodéj, na którą się wzdrygała Olimpia. Ciężył jéj ten strój godowy, urągający się uczuciu, sercu, które pod niém biło... rada była zerwać ze skroni pomarańczowe kwiaty kłamiące dziewiczą jéj świeżość, gdy się czuła wdową w żałobie; palił ją naszyjnik piękny, który szambelan złożył jéj w podarunku, a który matka włożyć zmusiła...
Gdy się to dzieje w pokoju Olimpii, salon rozlega się wesołością... Jadalna sala przystrojona przepysznie, przedstawia widok pełny wytworności i smaku. Ulegając tylko łatwo odgadnionemu życzeniu córki, rodzice zgodzili się na to, ażeby na wesele całego sąsiedztwa nie spraszać i ograniczyć się małą liczbą wybranych; lecz radca nie odstąpił od tego, aby wszystko odbyło się z jak największym przepychem i okazałością. Dobyto więc z odwiecznych schówek starożytne srebra familijne, szkła, porcelany, szafy błyszczały puharami, roztruchanami, złocistemi półmiskami i srebrnemi beczkami. Sam stół uginał się pod ciężarem trzech ogromnych waz, widocznie tylko dla ozdoby wykutych, bo każdą z nich z podstawą dwóch ludzi dźwigać musiało... Pomiędzy niemi bukiety w wazach ze starej porcelany saskiéj przepysznie malowanych, kunsztowne płody cukierników i całe szeregi rzniętego szkła, zajmowały stół z końca w koniec, i nie dozwalały widzieć bielizny z herbami domu, niegdyś umyślnie tkanéj dla nich na Szlązku. Salę tę zdobiły portrety antenatów w bogatych ramach, a na chórze już mieściła się muzyka, która przygrywać miała do obiadu...
Radca sam jeszcze raz wyszedł obejrzeć, czy wszystko wykonano po jego myśli, i zadowolony obszedł stół, rozpatrując wszystkie szczegóły...
Nie potrzebujemy mówić nawet, że obiad miał być arcydziełem umyślnie przybyłego Francuza, który nie żałował ani wydatku, ani konceptu.
Przy dźwiękach muzyki grającéj mendelsohnowski Hochzeits-Marsch, weszli wszyscy do jadalni, któréj okiennice i firanki osłoniły dzień jeszcze jasny, aby illuminacya wcześnie zapalona lepiéj się wydać mogła. Państwo młodzi siedzieli obok siebie w pośrodku stołu, naprzeciw piramidy cukrowéj, wystawiającéj ogromną grecką świątynię. Zygmunt, który dosiągnął szczytu życzeń, mógł być jeżeli nie szczęśliwym, to dumnym. Olimpia blada siadła przy nim, jak skazana na śmierć istota... Okiem zgasłém powiodła nic nie widząc po sali... niedostrzeżona łza powlokła je mgłą. Szambelan za to, zakładając serwetę pod brodę dla zabezpieczenia swych dekoracyj od sosów, miał minę tryumfatora... Reszta gości, śmiejąc się i rozpatrując w twarzach głównych artystów dramatu zajmowała miejsca... Służący w białych rękawiczkach roznosili już zupę...
Możeż być co nudniejszego nad ucztę podobną, ceremonialne jedzenie z obowiązkową rozmową, wśród których ceremonia zawadza jedzeniu, jadło przeszkadza rozmowie, i nie wie się najczęściéj ni co się jadło, ani jakie się powiedziało niedorzeczności? Nikt nie uważał pewnie ani się dziwił, że Olimpia nic do ust nie wzięła, że pan młody pił tylko wino, które sobie machinalnie nalewał... kilka razy próbował z cicha odezwać się do żony, która zwróciła się do niego, posłuchała, nie zrozumiała snadź i odwróciła się. Z drugiéj strony siedział ojciec szambelan, żarłok i smakosz, który czuł się w obowiązku bawić synową, a szatan obżarstwa kusił go na te wszystkie przysmaki, iż dławił się rozmową razem i jedzeniem.
— Jedźcie państwo, kiedy już taki jest powszechny zwyczaj teraz, mówił do Olimpii wdzięcząc się stary, — ale powracajcie rychło... Ja tymczasem dołożę starań, aby urządzić méj drogiéj synowéj, królowéj naszéj, jéj przyszłą rezydencję — jak naj... jak najwspanialéj... Ja byłbym szczęśliw, gdyby zaszczycając mnie zaufaniem swém, raczyła mi wydać rozkazy jakie... gdyby mną rozporządzić chciała, powierzyć mi czego pragnie...
Olimpia słuchała go z uwagą — trudno się jéj było odezwać. Szambelan ze swą dworacką szczebiotliwością, uśmiechami, łamańcami, obudzał w niéj wstręt niewysłowiony... Lecz tyle na nich oczu patrzało! Olimpii nie szło o siebie, wzgardziłaby sądem ludzi; ale nie chciała ojcu zrobić przykrości, i zmusiła się do odpowiedzi.
— Bardzo panu szambelanowi dziękuję, odrzekła po namyśle, z obojętnością znaczącą. Nie przywiązuję najmniejszéj wagi do mieszkania, do wygód. Fantazyom staram się bronić.
— A! tak surową dla siebie nie godzi się być! przerwał dworak. Przecięż pani coś lubić musi: kwiaty, obrazy... książki...
— Wszystko co piękne cenię... ale nawykłam nie przywiązywać się bardzo do niczego...
Sądziła już, że podany poncz zamrożony, który szambelan pochwycił bardzo łapczywie, obroni ją od dalszéj rozmowy; ale nielitościwy papa ciągnął daléj:
— Szanowna pani lubiła podobno i uprawiała muzykę?... wszak tak?... i lekarze jéj wzbronili używać tego talentu dla siebie i dla drugich?... Ja mam nadzieję, że się zdrowie poprawi, i wirtuozka, która zachwycała dwór saski, nam powróci...
Na te wyrazy rumieniec błyskawicą przebiegł po bladém licu Olimpii. Z razu nie odpowiedziała nic, westchnęła, potém szepnęła:
— Zupełnie zapomniałam muzyki...
W téj chwili ktoś zainterpellował szambelana o wątpliwość genealogiczną. Stary był chodzącym almanachem gotajskim... i począł wnet wywód żądany, co Olimpię na chwilę od niego uwolniło...
Z drugiéj strony siedziała przy Zygmuncie radczyni... Tu rozmowa poufna, którą muzyka niepochwyconą czyniła dla dalszych gości, daleko była żywsza.
— Stało się więc! mówiła matka: najgorętsze życzenie moje spełnione, oddaję ci córkę...
— Wiem, żem to winien tylko pani... lecz, chciéj wierzyć, iż najwyższą do tego cenę przykładam dla tego jedynie, że to mnie do niéj przybliża...
Matka spojrzała i westchnęła:
— A! gdyby to była prawda! szepnęła. Olimpia nigdy cię tak kochać nie potrafi jak ja, ani tak cię ocenić. To biedne dziecko zbolałe, zrażone... potrzebuje człowieka z takim taktem i rozumem, z taką jak wy szlachetną delikatnością... Zaklinam was, kochany panie Zygmuncie, postępuj z wielką oględnością; jeden krok fałszywy...
— Ja raczéj nie stąpię kroku, niż popełnię fałszywy, odezwał się Zygmunt...
— Nie śpiesz się!... O! gdybym ja mogła jechać z wami...
Zygmunt nic nie odpowiedział.
— Pisz do mnie, mówiła matka — często, otwarcie o wszystkiém... Ja chcę wiedzieć wszystko, wszystko...
Namyślała się trochę, i schylając się do ucha Zygmuntowi, szepnęła:
— Olimpia chciała wziąć z sobą starą sługę, która z nią była od dzieciństwa. Nie mogłam się oprzeć jéj życzeniu — dzisiaj; staraj się jéj pozbyć...
— Lub pozyskać, przerwał Zygmunt.
— O! to jest niepodobieństwem!
Toast wzniesiony przez pana prezesa na cześć państwa młodych ze stosowną, przygotowaną przemówką, po któréj muzyką huczną odezwała się fanfarą, a goście okrzykiem, przerwał rozmowę matki z zięciem... Olimpia drżąca ręką ujęła kielich, podniosła się nieco blada... martwa, bez uśmiechu nawet na ustach... powiodła okiem po twarzach i siadła. Zygmunt wychylił swój kielich do dna...
W miarę jak butelki się wypróżniały, duch z nich przechodził w gości, którzy z zarumienionemi twarzami gwarzyli coraz głośniéj, coraz weseléj. Szambelan opowiadał sąsiadowi anegdotki, których głośno nie śmiałby był powtórzyć... Zygmunt o najgorętszém swém przywiązaniu i wdzięczności zaręczał matkę... Olimpii myśl tonęła gdzieś w sinéj oddali wspomnień, może u progu téj chatki, w któréj stały dwie trumny kwiatów pełne.. Nigdy smutniejszéj panny młodéj nie widział nikt z tych gości, którzy na nią ciekawe rzucali wejrzenia...
Prezes, który miał przy sobie sędziego, starego przyjaciela od serca, po kieliszku jednym i drugim węgrzyna, zasłoniwszy się ręką, rzucił mu w ucho:
— To nie tajna, mości dobrodzieju, że pannę matka do tego skłoniła... żeby Jezusowych latek w wianku nie doczekała... ale wygląda też jakby ją na stos prowadzono... Piękna panna, ano ja panu Zygmuntowi nie zazdroszczę! Znać, że to tam z tą śliczną heroiną nie będzie życie łatwe. Co?..
Na to pytanie sędzia, ogryzający skrzydło kuropatwy, rzekł cicho:
— Jakoś to będzie! zachcieliście... nawykną do siebie... obędą się z sobą, przyzwyczają, i wyrobi się modus vivendi. Zygmunt ma minę człowieka z wielkim taktem.
— O! o! nie przeczę, odezwał się prezes, znać po nim, że kuty, ale kiedyż to, kochany sędzio, mężczyzna kobietę zwycięży?
— To go weźmie pod pantofel! rozśmiał się sędzia: a ma do tego prawo, boć ona w domu pani... Cóż on jéj przynosi, a co ona jemu?! hę?
— Chyba, że była chora... teraz chorobie wierzę, szeptał prezes: wygląda jak z krzyża zdjęta...
— I nie dziwuję się: małżeństwo to przecię ostatnia loterya. Jak się na niém stawkę przegra, pozostaje tylko modlić się do św. Józefa, patrona dobréj śmierci.
— No, dosyć już... a to śliczną prowadzimy rozmowę przy weselnym stole... cha! cha!
Trącili się kieliszkami starzy przyjaciele:
— Żeby się nam dobrze działo!..
— Kochajmy się!...
Pito zdrowia po zdrowiach. Uczta przedłużała się, półmiski nieprzeliczone następowały po sobie. Szambelan jadł, jadł, jadł — zaczynając boleć, że może najlepszych rzeczy w końcu już, przy najlepszéj chęci łaknąć nie będzie mógł... Niestety! żołądek jego nie odpowiadał chęciom.
Muzyka grała, Straussów i Labitzkich... Olimpia zdawała się z niecierpliwością oczekiwać końca tego nieznośnego obiadu...
Zygmunt, który dotąd nie miał czasu i sposobności spytać nawet o rozkazy żony na podróż, idąc za podszeptami matki, pochylił się nieco ku Olimpii z zagadnieniem:
— Jedziemy do Szwajcaryi?
Spojrzała nań, jakby nie rozumiejąc.
— Sądziłem, że Genewa przypadnie pani najlepiéj...
— Wszystko mi jedno...
— Możeby było życzeniem jéj gdzie spocząć?
— Zatrzymamy się dzień w Berlinie, jestem chora.
Zygmunt skłonił głowę i zmilczał. Wtém Olimpia sama zwróciła się do niego żywo:
— Spodziewam się, rzekła, iż rozporządzenie podróżą przy mnie zostanie. Chcę być swobodną tak w tém, jak w innych rzeczach... Wiesz pan warunki... Ja posłuszeństwa nie przysięgłam... a pewną względność zachowam, choćby dla oczu ludzi...
I nie czekając odpowiedzi, zwróciła się w drugą stronę.
Zygmunt zbladł. Ścierpiał jednak tę zapowiedź, która rolę jego ograniczała do marszałkowstwa dworu... Zdawało mu się, że to się późniéj da zmienić...
Wśród dźwięków drugiego marsza uroczystego, goście od stołu wstali nareszcie. Zygmunt podał rękę téj, która się nazywała jego żoną, i przeszli do rzęsiście oświetlonych salonów, w których już czarna kawa i likwory oczekiwały.
O tańcach nie mogło być mowy, panien było tylko kilka, a choć kawalerowie i one bardzo sobie życzyły zaimprowizować choćby mazura... w powietrzu, nie było zachęty do tańca. Smutna twarz Olimpii, matki, poważny wyraz pana młodego, który się tłómaczył troskliwością jego o zdrowie najdroższéj istoty, nie uspasabiały do tańców. Starsi mężczyźni zaczęli się wysuwać do pokoju, w którym ich cygara czekały.
Pociąg, który miał zabrać z sobą państwa młodych, odchodził ze stacyi po północy. Dwie mile drogi dzieliły Zabrzezie od miasteczka, do którego przodem już wyprawiono kufry i ludzi dla zajęcia osobnego coupé pierwszéj klassy... Zygmunt miał czas przestrzedz, ażeby biletów daléj niż do Berlina nie brano...
Przed stacyami przygotowywały się już powozy, pochodnie, które konni masztalerze nieść mieli, i wszystko co było potrzebne do drogi. Szambelan jednak nie odstąpił od cukrowéj kolacyi, która z herbatą razem w sali na dole miała być podana. Zaiste zuchwalstwem było chcieć walczyć z panem radcą o wystawne przyjęcie, ale sprowadzono massy cukrów z Paryża, łakoci i win, i elegancyą najświeższą starano się przepych zastąpić... Wprzódy jednak, nim na dole ostatnie miano wychylić kielichy szampana i musujących burgundów, Olimpia poszła się przebrać do podróży, któréj w stroju ślubnym odbywać nie mogła. Matka w obawie, aby się strojem jakim nie zdradziła, pobiegła za nią. Potrzeba było próśb, zaklęć i modłów, aby ją skłonić do trochę staranniejszego ubrania... Milcząca, zmęczona dała się wreszcie przebrać, nie wiedząc prawie co kładła na siebie.
Ostatni raz rzucając okiem łzawém na te pokoiki swe, w których tyle lat przebolała, do których ścian przyległy jéj dumania, myśli i sny gorączkowe, Olimpia rozpłakała się... serce jéj zamknięte dla matki od dawna otworzyło się... Nagle rzuciła się jéj na szyję, łkając i jęcząc:
— Matko moja! zawołała: chciałaś dla mnie szczęścia wedle świata, wedle pospolitego ludzi pojęcia o niém, przebaczam ci... aleś mnie pchnęła na męki!...
— Olimpio! uspokój się na Boga!... ten człowiek...
— O! ja go znam teraz, tego człowieka, który cię złudzić potrafił, przerwała córka. Ja go znam lepiéj niż wy wszyscy... Stało się... matko kochana! bądź moim obrońcą; jeżeli w tém życiu głowa mi się zawróci, jeśli oszaleję... nie potępiaj mnie!... Ciemna przyszłość, ja jéj rozeznać nie mogę, ja za nic nie ręczę, ja za siebie nie ręczę...
— Olimpko droga! Olimpko!.. Ten człowiek przysiągł uroczyście, że będzie dla ciebie najwyrozumialszym, pierwszym twym sługą. On cię kocha... dodała ciszéj.
Śmiech dziki, przerażający powitał te wyrazy.
— On mnie kocha! ach!... on mnie kocha!... ale ja go nienawidzę! Byłam skazana na milczenie, on mnie skazuje na kłamstwo! Jego żoną! on mnie będzie mieć prawo nazywać żoną!?
I rzuciła się znowu matce na szyję.
— Nie prawdaż? jestem szaloną? przebacz mi! o! przebacz mi... nie chcę ciebie obwiniać, nie chcę przypominać, lecz któż winien, że Olimpia jest wdową?... Byłam dzieckiem... żyć mi kazałaś w atmosferze parnéj, która serce rozkołysała. Sądziłam wówczas, że miłość nie jest wymysłem, że ona rzeczywistością i celem... że to nie poetów szyderstwo, ale boże przeznaczenie... Zapomnijmy, matko moja, i tyś biedna... i ciebie życie zawiodło sto razy, i ty nie byłaś szczęśliwą...
Już w podwórzu słychać było klaskanie z batów, gdy obie spłakane, matka i córka, otarłszy łzy z powiek, schodzić zaczęły, gdzie już tylko na nie czekano. W ganku stały tace i kielichy strzemienne, całe towarzystwo śmiało się i gwarzyło... jeden radca miał łzy w oczach...
Zbliżył się do córki, która szła ku niemu, przyklękła, schyliła głowę, od niego jednego chciała wziąć błogosławieństwo, choć wiedziała, że ono jéj biednéj przynieść szczęścia nie może. Żądała go nie dla siebie, lecz dla niego, dla tego ojca, który nie wiedział przeszłości, nie domyślał się tragedyi jéj serca, i mógł potém usnąć spokojnie z myślą, że przez dłonie ojcowskie Bóg zlewa promień swéj łaski na dzieci!.. Starzec ze swą twarzą smutną, ale spokojną, stał przed nią, uchwycił jéj pochyloną głowę w dłonie drżące i szeptał modlitewkę:
— Dziecię moje!... Bóg Abrahamów, Izaaków i Jakóbów... Błogosławieństwo Przedwiecznego niech będzie z wami na każdym kroku drogi żywota!..
Znalazł się i Zygmunt po to błogosławieństwo i przykląkł obok Olimpii... Nikt nie widział, jak uczuwszy go zbliżającego się, drgnęła i podniosła się, unikając otarcia, dotknięcia do wzgardzonéj istoty...
A tu wtórzyli goście, gromady, dwór, czeladź, służba:
— Niech żyją! niech żyją!
Powóz bukietami zarzucony, z końmi niecierpliwie depcącemi, stał już przed gankiem. Służba jeszcze raz chcąc się zbliżyć do swéj pani, zachodziła jéj drogę, chwytając ręce, całując szaty, bo Olimpia jak anioł była dobrą i broniła wszystkich, i w nieszczęściu a frasunku cudzym ratowała jakby braterską boleść. Słychać było płacz i łkanie... Siadano do powozów... Latarnie i pochodnie rzucały smugami świateł na ten uroczysty pochód, który gdyby nie śmiechy i kwiaty, pogrzebby może przypominał. Na dany znak ruszyło się wszystko z przed ganku, na którego balkonie muzyka znowu grała marsza. Cały dziedziniec, klomby, aleje oświetlone były lampami kolorowemi... Noc letnia, jasna, gwiaździsta, na któréj tle massami malowały się stare drzewa gdzie niegdzie jaskrawym oblane blaskiem, — zdawała się umyślnie wybraną, aby obrazu dopełnić.. Przed oczyma Olimpii mignął kościołek, w którym się tyle razy modliła... i lipy ją żegnały znajome, i krzyż z cierniową koroną na polu... a potém nie widziała już nic... Obok niéj milczący siedział Zygmunt, nie śmiejąc przerywać zadumania. Naprzeciwko owinięta w płaszczyk Szafrańska płakała. Ta nocna podróż do stacyi mignęła jak chwila... Żegnali ją tu jeszcze, ale opóźnienie do pociągu i nieubłagany despotyzm kolei, skrócił tę scenę ostatnią... Otworzono drzwi wagonu pierwszéj klassy. Olimpia wbiegła, Zygmunt i Szafrańska ledwie czas mieli usiąść, gdy świst lokomotywy zapowiedział ruch jéj, i pociąg wśród okrzyków a wiwatów dźwignął się rozkołysany coraz chyżéj, coraz chyżéj, w nieznane światy...
Genewa, jak wiele innych miast w Europie, które nie mają innego do życia wątku, wyglądała cała na wielką gospodę. W pewnych porach roku, gdyby jéj odjąć cudzoziemców, cóżby zostało? kilku zegarmistrzów i puste ulice... Nie jest to miasto ani francuzkie, ani włoskie, ani niemieckie, wszystkiego w niém po trosze. Godzi się tu z sobą, co żyje... a kto ma wiele pieniędzy, może wygodnie chwile życia przebałamucić, przeziewać, patrząc, jak czasem odsłoniony Mont-Blanc karmazynowym płaszczem się odziewa, słuchając jak jezioro mruczy...
Grand Hôtel de Bergues, może nie wstydząc się i bez wielkiego wysiłku, choćby książąt udzielnych przyjmować, ustaloną ma sławę, i nie troszcząc się o nią, każe jeść jak podadzą, a płacić jak mu się podoba. Tu jednego wieczoru letniego, powóz obładowany kuframi przywiózł młodą panię, zmęczoną i bladą, ze starą służącą... Za nim szedł drugi fiakr, w którym siedział rozparty, znudzony, kwaśny mężczyzna, młody, w towarzystwie jednego tłomoka i torby podróżnéj. Oba powozy zatrzymały się przed hotelem, portyer uderzył w dzwonek, pierwszy kelner we fraku, z włosami misternie na łysiejącéj głowie podzielonemi, stawił się u wrót, i rozpoczęły się układy o mieszkanie. Sama pani nakazała dla siebie pokoje dwa z salonikiem dać na pierwszém piętrze. Nadchodzący młody pan zażądał obok pokoju. Na nieszczęście nie było stosownego, o co pani nie musiała się troszczyć wcale, bo nawet nie spojrzała i nie przemówiła do tego jegomości, który zdawał się być jednak jéj towarzyszem podróży... Pani i służąca objęły natychmiast we władanie salon, z którego balkoniku kelner ukazał widok na jezioro i góry. Jegomość ów z torbą i kufrem zmuszony był powędrować na drugie piętro.
Oberkelner, znakomity znawca ludzi i charakterów, z pierwszego wejrzenia na młodego pana, nie mógł wszakże tak dalece wywnioskować nic o stosunku jego towarzyskim, iż uciekł się do trywialnego nader środka i przyniósł książkę meldunkową, prosząc o zapisanie nazwiska. Zdziwiony był nawet trochę zobaczywszy w niéj potém barona i baronową Wręby Dobińskich, jako męża i żonę. Prędzéjby się był z razu każdego innego pokrewieństwa domyślał.
Przybywszy, baronowa zażądała dla siebie herbaty. Na zapytanie: czy ją mieć chce na dwie osoby? służąca odpowiedziała, że pan baron pić ją będzie u siebie, bo pani chora potrzebuje odpoczynku. Jakoż baron został w swym pokoju na górze... Z razu padł, porozpinawszy się na kanapę, zapalił cygaro, zadumał się, potém jął się przechadzać żywo, a twarz miał jak noc pochmurną. Na przemiany zaciskał usta gwałtownie i ziewał nieprzyzwoicie. Zdziwił się nieco, gdy mu przyniesiono herbatę, o którą nie prosił. Zżymnął się, ale zasiadł do niéj, nie mówiąc słowa. Kelner, który ją podawał, począł się domyślać bardzo uczciwie, że pani musiała być słabą, i że dla tego mąż jest w takim fatalnym humorze. Spodziewał się nawet, że go spytają o doktora, ale gość nie spytał o nic; żuł jakąś biedę i chodził.
Był to, jak widzicie szczęśliwy małżonek Olimpii, któremu cała prowincya zazdrościła tego ożenienia... tak świetnego! Niktby po nim nie poznał, że tak był szczęśliwy.
Wypiwszy herbatę, wypaliwszy cygaro, popatrzywszy przez okno na uspokojone jezioro, Zygmunt zobaczył na zegarku, że wcale jeszcze nie było późno. Wieczór był piękny, samotność go nudziła, przebrał się więc na prędce i zszedł na pierwsze piętro. Przechodząc około pokojów żony zapukał, po chwili wyszła z siwą roztarganą głową i bardzo poważną miną Szafrańska.
— Co pani robi?
— Pani potrzebowała odpoczynku... i zamówiła kąpiel... Niemożna się z nią widzieć.
To mówiąc Szafrańska stała w progu jakby wnijścia bronić miała, trzymając za klamkę. Zygmunt zmierzył ją oczyma gniewnemi od stop do głowy.
— Proszę pani powiedzieć, że wychodzę na miasto... rzekł nakładając rękawiczki.
Na to służąca nie odpowiedziała nic, ale wyraz jéj twarzy zdawał się mówić: „Z panem Bogiem! nic nas to nie obchodzi.”
Szafrańska zatrzymała się, dopóki go nie zobaczyła na dole, i weszła nazad do pokoju, na klucz drzwi zamykając za sobą.
Olimpia siedziała w oknie na pół rozebrana, Szafrańska gotowała dla niéj herbatę. Miała w ręku jakąś książkę w podróży jeszcze rozpoczętą, ale jéj nie czytała; oczy błądziły po pięknym krajobrazie... Blada jéj piękna twarz, od czasu wyjazdu z Zabrzezia i owego ślubnego wieczoru, wymizerniała jeszcze. Oczy opasywała ciemna jakaś jakby plama, usta zbielały, policzki zapadły, głęboki smutek i znużenie malowały się w rysach. Nie mogła się skarżyć na Zygmunta, lecz sama jego nieodstępna przytomność jéj ciężyła. Mówili do siebie tylko tyle, ile konieczność wymagała. W bardzo wielu wypadkach Olimpia za pośredniczkę używała Szafrańskiéj, która przenosiła wolę pani i zgodzenie się posłusznego małżonka. Dotąd bowiem grzeczny i posłuszny nie sprzeciwiał się w niczém, nabijał jak najmniéj, milczał i starał się dać o sobie zapomnieć. A jednak ile razy oko Olimpii choć przypadkiem padło na niego, odwracała się z obrzydzeniem i wstrętem i jakby jakąś obawą. Sama nie przemówiła do niego ani razu; grzeczne posługi przyjmowała w milczeniu, unikając o ile możności wywołania ich i nastręczenia sposobności zbliżenia się. Zaraz w Berlinie prosiła o osobne mieszkanie. Zygmunt przyszedł na rozmowę, lecz znalazłszy ją milczącą upornie i odmawiającą odpowiedzi, musiał ustąpić. Zdawało mu się, że droga dalsza nastręczy sposobność zbliżyć się, że pierwsze chwile tęsknoty, obawy przejdą, że samotność ją znuży, w ciągu jednak podróży nie zmieniło się nic. Olimpia patrzała w okno, czytała, odpowiadała głowy skinieniem, w najgorszym razie wyręczała się Szafrańską, i tak dojechali do Genewy, a Zygmunt nie mógł się pochlubić, ażeby choć na krok daléj postąpił. Nie naraził się, nie popsuł nic, lecz też i nie naprawił. To życie, przedłużone do nieskończoności, zdawało mu się nie do wytrzymania. Szło o to jak wyjść z tego położenia? co począć?
Wybiegłszy z hotelu, Zygmunt, który niegdyś znał Genewę, poszedł wybrzeżem nad jeziorem, zbierając myśli i tworząc plany... Co miał począć? Czekać, aż Olimpia sama zlitowawszy się nad nim wyciągnie mu dłoń, było trudno; złamać pierwsze lody otwartą rozmową, mogło niewiele pomódz, a bardzo zaszkodzić; zdać się na losy?... Wahał się tak i ważył, starając obrachować następstwa wedle danych, jakie mu nastręczał charakter Olimpii, ale do żadnego postanowienia nie przyszedł. Położenie jego było upakarzające, nawet w oczach znajomych ludzi, bo stosunek zimny państwa młodych musiał bić w oczy wszystkich...
Machinalnie tak przechadzając się bez planu, wszedł na wysepkę Russa i usiadł na ławce. Tu gwaru było dosyć i wiele osób przechadzających się. Wieczór dosyć gorący zwabiał na lody... Zygmunt zapalił cygaro, i nie zważając na sąsiedztwo, zadumał się tak, iż nie widział otaczających go osób. Pogrążony w téj zadumie, musiał rozpaczliwą fizyognomią zwracać wejrzenia przechodniów, bo mu z kolei kilka osób mocno się przypatrywało... Jedna szczególniéj pani, młoda jeszcze, wcale ładna, niewielkiego wzrostu, okrąglutka blondynka, dobyła lornetki, popatrzała na niego, przetarła ją, zbliżyła się, przeszła raz i drugi, nareszcie stanęła uparcie zatapiając wzrok w Zygmuncie, jak gdyby własnym oczom wierzyć nie chciała, że go tu spotyka...
Zygmunt jakby jéj nie widział, nie dał znaku życia... Zatopiony był w planach zdobycia serca i łask żony... Była to dla niego kwestya życia lub śmierci.
Blondynka z niebieskiemi mocno wystającemi ładnemi oczyma, choć już niepierwszéj młodości, świeża była i wyglądała pokuśliwie, pociągająco. W ruchach, w wyrazie lica znać było trzpiota, filuta, kobietę spragnioną wrażeń, któréj życie nie poprawiło. Wielki znawca ludzkiéj natury domyśliłby się patrząc na nią wielu, wielu przygód, chociaż śladu po nich nie zostało na téj pulchnéj twarzyczce, na białych ramionach i błyszczących oczach ciekawych. Natura nie dała jéj majestatycznéj postaci, ani posągowych kształtów, odmówiła klassycznych form, lecz troskliwa matka obdarzyła ją za to wielu urokami, kolorytem wiecznéj młodości, białością i rumieńcem piętnastoletnim, nóżką dziecięcia, rączką aniołka, i krągłemi ramiony, i uśmiechem wyzywającym, i usty jak dwa listki różane. Znać też było, że w téj figurce zwinnéj mieszkała dusza niecierpliwa, pełna fantazyi, ognia pełna, i dowcipek szyderski, i ciekawość wszelkiego złego...
Jakim sposobem tak nęcąca osóbka mogła wieczorem sama jedna przechadzać się po wysepce, nie wlokąc za sobą adoratorów, było niewytłómaczoném. Z ubioru znać w niéj było jedno z dwojga: albo rozrzutną Paryżankę bez jutra, która nie mając koszulki kupuje koronki, lub wielką panią nawykłą do zbytku... Strój był na pozór skromny, lecz kosztowny i wytworny, a w nim najmniejszy szczegół zdradzał rozpieszczone stworzenie, które nie znosi nic pospolitego, nic trywialnego, nic bezmyślnie dosztukowanego. Zacząwszy od torebki u pasa, aż do rękawiczek, parasolika, trzewiczków, wszystko było od najpierwszych artystów, drogie, wykończone, kapryśne, dobrane i śliczne.
Jakim sposobem Zygmunt mógł tego motylka uwijającego mu się przed samemi oczyma nie zobaczyć, byłoby niewytłómaczoném, gdyby mąż pani Olimpii nie znajdował się w położeniu, które wszystko uniewinnia i tłómaczy. Piękna kobieta w końcu zdawała się obrażoną tą ślepotą, i zbliżyła się już wprost nachodząc do zadumanego.
Z uśmiechem przystąpiła do niego i zawołała:
— Mr. Sigismond! Mr. Sigismond! budzę pana! w jakim kolorze? Co panu jest?
Jakby od postrzału zerwał się dopiero Zygmunt, wstał, wlepił oczy i niezmiernie zdziwiony, wykrzyknął:
— Pani tu?
En chair et os! i sama jedna, i znudzona, i chora! Od godziny studyuję pana i nie mogę zrozumieć... Wszakżeś się pan ożenił... to wiadomo całéj Europie! Z dziennika poznańskiego powtórzyły tę wiadomość niemieckie... najbogatsza w Księztwie dziedziczka... I ożeniwszy się, jak w bajce z zaczarowaną księżniczką, siedzisz tu sam jeden na ławce z cygarem, jak człowiek zrozpaczony, który szuka grubéj gałęzi, aby się na niéj obwiesił.
Zygmunt stał jak obwiniony, nie wiedział jeszcze co odpowie, a różowy młynek pięknych ustek nie ustawał pytlować:
— Cóż pan tu robisz? sam jeden! osierocony, stęskniony! gdzież moja Olimpka? A! jabym tak bardzo widzieć ją pragnęła... Wszak pan musiałeś choć słyszeć o tém, że myśmy kilka lat razem spędziły w Dreźnie, że jesteśmy prawie rówieśnice... tylko ja biedna o lat dziesięć — pardon! mais c’est comme cela, poszłam wprzódy za mąż, rozwiodłam się, spróbowałam pójść drugi raz, i mąż mi umarł... i jestem wdową już, gdy ona dopiero rozpoczyna żywot jako młoda mężatka... Ale mówże pan...
Zygmunt dotąd przy najlepszéj chęci z trudnościąby był mógł słówko wycisnąć, bo piękna pani mówiła bez wytchnienia:
— Jakież to szczęście dla mnie, że ja tu panią spotykam! odezwał się wreszcie, podając jéj rękę i nastrajając twarz, aby kłamała. Myśmy tu dopiero przed parą godzin przybyli... Olimpia jest zmęczona drogą i trochę chora.
— A! już chora! a pan nie siedzisz przy choréj i włóczysz się po wyspach... to niegodziwie! Pan w kilkanaście dni (nie wiem czy i tyle upłynęło po ślubie?) powinieneś stać u progu, klęczeć u jéj łoża...
— Olimpia potrzebuje spoczynku i samotności!
To mówiąc spuścił oczy, piękna pani podniosła je i wlepiła w niego ironiczne wejrzenie.
— Dajże mi pan rękę, przecięż to nie będzie grzechem przejść się z przyjaciółką serdeczną żony, bo należy wiedzieć panu, żeśmy były jak dwie siostry z sobą. Ja bez niéj, ona beze mnie obejść się nie mogła. Im większa między nami różnica charakterów, tém lepiéj godziłyśmy się z sobą. Ona milcząca, mnie się usta nie zamykają... zważ jak to dla mnie było szczęśliwie...
To mówiąc, pochwyciwszy rękę Zygmunta, pociągnęła z sobą na brzeg jeziora, wzdłuż rodańskiego wybrzeża.
— Przejdziemy się trochę, powietrze teraz zaczyna być znośniejsze... Pan mi opowiesz wszystko... Ale najprzód, gdzieżeście stanęli, bo ja dziś jeszcze tę kochaną Olimpkę widzieć i uściskać muszę!...
Hôtel de Bergues!
— Ale to i ja tam stoję! Co to jest przeznaczenie! A! jakże mnie to cieszy! już miałam znudzona jechać daléj, bom sama, wystaw sobie, wożę tylko koczkodana Angielkę jakąś, żeby mieć parawanik od natrętów.. ale to mi nie zawadza... robię co chcę. Mówże pan, jak to było... ja dwa lata nie byłam w kraju... nic nie wiem, tylko to, żeś się pan z nią ożenił. Cóż to? czy konwenanse?
Wystrzeliwszy mu tak w same piersi pytaniem zuchwałém, hrabina Klara, widząc minę zakłopotaną Zygmunta, zaczęła się śmiać.
— A, przepraszam! poprawiła się przypatrując mu się złośliwie: je suis d’une indiscrétion! Ale, widzisz pan, mam do tego trochę prawa. Pan dwa tygodnie kochałeś się we mnie za życia nieboszczyka męża, a z Olimpią jesteśmy kolleżankami... więc jesteśmy w domu ze swymi, nieobcy, i mogę się pytać bez ceremonii...
Zygmunt dziwnie zmieszany uśmiechał się przymuszoną wesołością.
— Cóż bo ci jest panie Zygmuncie? zapytała hrabina Klara: albo cię tak małżeństwo nagle zmieniło w bardzo krótkim przeciągu czasu, lub są w niém tajemnice, których lękasz się odkryć przedemną?
— Tajemnic nie ma w tém żadnych, odezwał się nareszcie Zygmunt: pani dwa razy przechodziła przez nowicyat stanu małżeńskiego, który się zowie tak niesłusznie miodowym miesiącem, znasz więc lepiéj niż inni, że te chwile przedmowy do pożycia są trudne i nudne. Otoż my właśnie stajemy w tym progu...
— Tak, z którego się ludzie często na wieki rozchodzą nadąsani, dodała hr. Klara: o! wiem bardzo dobrze! Widzę jednak, że mnie chcesz zbyć ogólnikami... à la bonne heure, nie będę cię więc pytała o nic, dowiem się wszystkiego od Olimpki. I może to być przyzwoitszém a łatwiejszém niż badać pana...
Zygmunt zdawał się namyślać głęboko, a hrabina dawała mu czas do postanowienia co miał począć. Szli z wolna brzegiem jeziora. Ponury wyraz twarzy Zygmunta, bądź co bądź w nowożeńcu niezwyczajny, którego on pozbyć się nie mógł, widocznie intrygował hrabinę. W téj chwili małżonek pięknéj Olimpii strwożony myślał o jedném tylko: czy towarzyszka i przyjaciołka jego żony wiedziała o wielkiéj tajemnicy, którą on rad był ukryć przed całym światem? Hrabina czytając w twarzy zakłopotanie, przypisywała je położeniu Zygmunta, którego się z charakteru Olimpii domyślała.
— Bądź pan spokojny, rzekła z cicha: nie chcę go męczyć więcéj pytaniami niewłaściwemi. Mówmy o rzeczach obojętnych... Długo zabawicie w Genewie? Czy jedziecie ztąd do Włoch? kiedy? jak?
— Prawdopodobnie, wypocząwszy tu nieco, odezwał się Zygmunt. Zależy to zupełnie od Olimpii, do któréj woli ja się zastosuję. Ona nic jeszcze nie postanowiła. — A! doprawdy... szczęśliwąbym była do was się przyczepić. Ja mogę jechać, dokąd mi się podoba. Olimpkę kocham... nudzę się sama z Angielką moją... a mogłabym być młodemu małżeństwu radami mojemi użyteczną.
Zygmunt z trwogą jakąś spojrzał na nią; rozśmiała się, pokazując białe ząbki...
— Nie bój się pan! podchwyciła: nie przerwę wam upragnionego tête à tête! Chciałam tylko pana nastraszyć za jego uparte milczenie... A teraz chodźmy do hotelu.. Ludzie gotowiby nas wziąć za parę czułych kochanków szukających mroku, aby ich skrył od oczu zazdrosnych... i moja reputacya byłaby w oczach Szwajcarów na szwank narażoną...
Zaczęła się śmiać. Zygmunt milczał. Cały przejęty swém położeniem obrachowywał właśnie, czy to spotkanie dla niego korzystne, czy niebezpieczne być może?... W tym nowym dla niego świecie, wśród którego się obracał, i to było dla niego zagadką. Zdawało mu się wszakże, iż przytomność osoby obcéj a poufałéj, mogła Olimpię wyprowadzić z tego stanu apatyi i smutku, w jakim była od wyjazdu z domu. Roztargnienie, wstrząśnienie, przymus do wejścia w świat i wyjścia na świat, mogły na nią oddziałać zbawiennie.
Odezwał się więc zwracając do swéj towarzyszki:
— Przyznam się hrabinie, że choć taki milczący i nudny, w téj chwili jestem niewymownie szczęśliw, a to z jéj łaski...
Par exemple? zapytała zdziwiona.
— Olimpia tyle lat przeżywszy w domu, tęskni po ojcu, po rodzicach, po Zabrzeziu, a ja nie umiem rozerwać jéj i zabawić, dodał Zygmunt. Myślę, że pani przyjdziesz mi w pomoc miłosiernie... a daleko łatwiéj będzie jéj to wykonać niżeli mnie, obawiającemu się narazić w najmniejszéj rzeczy... O nic tak nie proszę, jak żebyś ją pani rozbawić, wyciągnąć z domu, zmusić raczyła do wyjścia z téj tęsknéj apatyi!
— A! przyznam się panu, że jeśli pan tego nie mogłeś dokazać!... przerwała hrabina Klara.
— Czyż pani nie widzisz swojéj wyższości nade mną?...
Blondynka słuchała, odgadywała, i uśmiechnąwszy się, rzekła w końcu:
— Chcę być pańskim pomocnikiem w dobréj sprawie, ale główno-kommenderującym nie mogę. Olimpia za długo się samotnością dobrowolną męczyła, życie to stało się dla niéj nałogiem... Z nałogów nawet do szczęścia wychodzi się powoli... Jestże w istocie chorą?
— Jest stęsknioną i zmęczoną...
— A! to ją rozbawimy... Chodźmy tylko prędko... i spuść się pan na mnie, że tę drogą przyjaciołkę będę się starała ożywić... Młodość jéj niebardzo była szczęśliwa... Przyznam się, że przyczyn niedobrze rozumiem... ale... zobaczymy... j’ai la meilleure volonté du monde...
Stanęli w progu hotelu.
— Prowadź mnie pan do niéj! odezwała się hrabina...
Zygmunt trochę się zmieszał.
— Jak to? dzisiaj? teraz? Zdaje mi się, że chciała być samą i nikogo nie przyjmuje...
— To nic, je serais sa garde-malade...
To mówiąc, wyrwała rękę hrabina, zapytała o numer, i skinieniem głowy pożegnawszy Zygmunta, pobiegła do drzwi Olimpii.
Właśnie gaz zapalano w ciemniejących korytarzach, gdy zapukała do drzwi... Szafrańska wyszła z miną nasrożoną Cerbera pilnującego progu od napaści mężowskich, lecz wpatrzywszy się w uśmiechniętą, mało zmienioną, a z Drezna sobie jeszcze znaną twarz hrabiny Klary, krzyknęła chwytając ją za ręce...
— A! to Pan Bóg tu ją zesłał! a! to dla nas szczęście prawdziwe! Cóż panna Klara tu robi?
Przez zapomnienie nazwała ją panną jak dawniéj. Usłyszawszy tę „pannę,” hrabina rozpoczęła od serdecznego śmiechu.
— Szafrańsiu droga, od tego czasu miałam dwóch mężów, a kochających się kopami... Puszczaj mnie... gdzie twoja pani! niech ją uścisnę...
I wbiegła jak burza szukając Olimpii, która byłaby jéj o zmroku nie poznała, gdyby nie głos.
— Klarcia? ty tutaj!?...
— Olimpio moja!
I rzuciły się sobie na szyję. Szafrańska zapalała świece co prędzéj, uszczęśliwiona.
— O! jakżem szczęśliwa! zawołała Olimpia: jakżem szczęśliwa!..
— Ty?... to nic! masz zapas szczęścia w domu, to tylko maleńka przyjemnostka; ale ja wdowa, samotnica... tyś dla mnie prawdziwém wybawieniem... Chciałam się truć z nudów lub jakie wielkie głupstwo zrobić, aby się potém martwić a nie nudzić... Nuda to powolna trucizna... jak zaswędzenie przykra...
Mówiąc to przypatrywała się Olimpii z uwagą wielką, i przestrach jakiś a zdziwienie malowało się na jéj twarzy...
— Chodź tu bliżéj do światła, rzekła prowadząc Olimpię i pilno w oczy jéj zaglądając. Tyś okropnie, okropnie zmizerniała! tyś doprawdy chora!...
Olimpia smutno się uśmiechnęła i szepnęła głosem prawie niedosłyszanym:
— O! nie... tylko... tylko tak jestem szczęśliwa...
Hrabina przerażona puściła jéj rękę. Zamilkła, i obejrzawszy się na kręcącą Szafrańską, dała znać ruchem, że na dalszą rozmowę poczeka. Stara sługa snadź domyśliwszy się, że przyjaciołkom może być zawadą, spytała czy hrabina nie żąda herbaty? i zabierała się do wyjścia. Pani Klarze nic potrzebniejszém nie było nad wyjaśnienie położenia, wyrzekła się z chęcią herbaty i podziękowała za nią. Zygmunta zamyślenie, smutek i wynędzniała twarz Olimpii napełniały ją ciekawością gorączkową.
— Moje serce drogie! chwytając za obie ręce przyjaciołkę i gwałtem sadząc ją w fotelu naprzeciw siebie, poczęła hrabina: siadaj... boję się, żeby ci się słabo nie zrobiło, wyglądasz tak mizerna, jakbyś nie od ołtarza, ale z choroby powstała...
Olimpia spuszczone miała oczy... Słowo nie mogło jéj się dobyć z piersi. Z tą trzpiotowatą, ale dobrą i kochającą Klarą, były niegdyś jak dwie siostry. Ta przyjaźń dotrwała aż do chwili wielkiéj katastrofy... Klarę rodzice właśnie wywieźli z Drezna, aby ją wkrótce potém wydać za mąż. Nie widziały się już późniéj, tylko gdy hrabina nie mogąc wyżyć z pierwszym mężem, szła do rozwodu... Spotykały się rzadko, bo Klara kręciła się po świecie, a tak była sobą, swém nieszczęśliwém sercem, swemi przygody zajęta, że los Olimpii, o którym wiedziała, został dla niéj zagadką... Domyślała się łatwo, iż rodzice może mimowoli wydają ją za Zygmunta, którego aż nadto dobrze znała, a raczéj przeczuła i nie miała dla niego wielkiego szacunku; cała jednak ta historya Olimpii, budząca w niéj wielką sympatyę, była jéj obcą.
— Mój aniele drogi! dodała żwawo Klara: znałaś mnie dawniéj, daję ci słowo, że choć ludzie sobie o mnie pleść mogą co chcą, nie jestem gorsza niż byłam, lepszą nawet może... Zdaje mi się z tego wszystkiego co widzę, żem się tu może opatrznościowo znalazła... że ty mnie i rady mojego starego doświadczenia bardzo możesz potrzebować... Byłyśmy niegdyś rówieśnicami, to prawda, bardzo staro nie wyglądam, choć wiesz, jak się kocham — po cichu ci się przyznam: mam już zmarszczki! ale jestem teraz daleko, daleko starsza od ciebie. Miałam, wystaw sobie, dwóch mężów, i na obudwóch się oszukałam... To coś znaczy... Dla tego trzeci raz za mąż nie pójdę tak prędko, (w téj chwili pocałowała Olimpię), tylko się nie gorsz, póki ostatniego (bo już to musi być ostatni aux derniers les bons) nie wypróbuję... gruntownie...
Olimpia popatrzała smutnie, nawet to jéj rozśmieszyć nie potrafiło.
Hrabina mówiła daléj nieznużona, jak rozpędzony koń z góry, który leci coraz szybciéj na złamanie karku:
— Mów, spowiadaj się, ulżyj sobie, wylej na łono przyjaźni (vieux style!) troski i utrapienia swoje! Żart na stronę! niezawodnie wygadanie się ulgę ci przyniesie. Jest to w naszéj naturze, że my się wypłakać i wygadać musimy...
— Za wielebym ci mówić musiała, szepnęła Olimpia.
— Ale nie! zobaczysz, ja ci się domyślę wszystkiego z półsłówka, nawet bez słowa!... wrzuciła hrabina. Mów tylko, bo mnie żal nad tobą i ciekawość spali... Ja ci poradzę, tyś niedoświadczona... ja nawet twego Zygmunta doskonale znam, uczynił mi ten honor, jeszcze za życia mego męża, że się we mnie całe dwa tygodnie, nie mając co robić, kochał i sądził, że mnie zachwyca... A ja wówczas, sama byłam zakochana w kim innym — a! nie w mężu, taki był nudziarz, świeć Panie nad jego duszą!... Zygmunt mi służył za parawanik... czego mi pono nigdy nie daruje... A ty?
Olimpia ruszyła ramionami z tak nieudaną obojętnością pogardliwą, że hrabina już z tego wielu się rzeczy domyślić mogła.
— Powiedzże mi najprzód, bo widzę, że cię potrzeba wziąć na konfessatę, jakże się stało, żeś ty za niego wyszła?...
W głębokiém zadumaniu pogrążona Olimpia nierychło główkę podniosła.
— Moja Klaro kochana, rzekła, powiem ci wszystko. Nie mam nikogo, jestem straszliwie sama, potrzebuję rady... lecz na krzyż Pański zaklinam, to co ci powiem, niech umrze z tobą...
— Na cienie mojéj matki, którą wiesz jak kochałam! zawołała Klara: zaklinam ci się, zamknę to w sobie, mów — nie lękaj się!
Chwilką zatrzymała się Olimpia i milczała... podniosła oczy na nią...
— Z uśmiechem tu przyszłaś, boś może sądziła, że się tu spotkasz z jedną z tych prozaicznych historyj powszednich, które śmiechem zbyć można, lecz wyjdziesz ztąd ze łzami. To nie komedya charakterów, to nie dramat, to moje życie, to tragedya Shakespeare’a. Pamiętasz, Klarciu, chwilę, gdyśmy się żegnały? czy ty ją pamiętasz?
— Jak dzisiaj! przyjechałyśmy z matką i znalazłyśmy ciebie przy fortepianie, matkę z książką w ręku, a w dodatku pana nauczyciela muzyki, który odszedł grzecznie do kątka.
— Spojrzałaś ty na niego?
— Na niego? Ja przecię widywałam go często, to był ten Czech Bratanek, taki ładny chłopak, że mu się w ulicy Saksonki przypatrywały...
— Jam go kochała! on do szaleństwa mnie kochał... a matka moja, moja matka...
— Kochała się w nim, ale o tém całe Drezno wiedziało, że się jéj w głowie przewróciło, śmiano się z tego... dokończyła hrabina.
— Rozumiesz ty ten pierwszy akt domowéj tragedyi mojego życia?
— Droga moja! zniżając głos, rzekła hrabina: ileż ja potém podobnych spotykałam po wielkim świecie! Tobie, poczciwemu, niewinnemu dziecięciu, wydawało się to poczwarném... a w obrzydliwéj rzeczywistości to, niestety! ledwie nie chleb powszedni...
Wzdrygnęła się. Olimpia mówiła daléj:
— Widziałaś piękną, szlachetną twarz tego człowieka, aleś jego duszy nie znała. On jeden godzien był imię człowieka nosić, tak wielkie miał serce, tak bohaterska gorzała w nim dusza... Musiałam go kochać... na pół dziecko jeszcze, dojrzałam w tém uczuciu jak w ogniu, spaliłam się niém. On się opierał, bronił, uciekał. Narzuciłam mu się, zdobyłam go szaleństwem... Chciałam z nim być chwilę szczęśliwą, a potém umrzeć...
Hrabina rozpłakała się i padła jéj na szyję.
— O! ty moja anielska Olimpio! tyś umiała kochać.
— Nie! droga Klaro: ja umiem jeszcze... ja go dziś tak kocham, jak tego dnia, gdyśmy z nim uciekłszy razem, w ubogiéj chatce czeskiego wieśniaka sprawili sobie raj. Dwie trumny wysłane kwiatami stały w jednéj izdebce, myśmy się upajali sobą w drugiéj... trucizna stała na stoliku otoczona kwiatkami... My z nim śpiewaliśmy pieśni, tworzyli kantyki i płakali, i byli szczęśliwi, jak w raju!
Z ust hrabiny wyrwał się krzyk, zbladła potém i głosu jéj zabrakło...
— I ty się śmiesz skarżyć na życie! wykrzyknęła po chwili: ty! niewdzięczna! Bóg ci dał przeżyć taką rajską godzinę... któréj wspomnieniem wieki żyć można, a ty!..
— Jam ją odpokutowała wiekiem! odezwała się Olimpia płacząc. Odkładaliśmy śmierć, ostatni akt Romea i Julii od dnia do dnia... Żal nam było świata, który tak śliczny, młody, jasny... tak cudowny się nam wydawał, szczęście nasze kołysząc na swém łonie... Zdawało się niemożnością, aby nas wyśledzić miano... gdy matka moja, któréj w pomoc przyszły wszystkie władze, napadła nas upojonych i... wyrwała mnie jemu... Okuto biednego Bratanka, a mnie ścięto! O tak, droga Klaro, ja tego inaczéj nazwać nie mogę; straciłam głowę, straciłam poczucie życia, żyłam upiorem za karę... Zawieziono mnie najprzód pod włoskie niebo, aby zmylić poszlaki, aby zatrzeć wspomnienie, aby mnie obmyć z téj plamy. O! to nie była plama, jam mu ślubowała na życie i śmierć, jam mu została wierną i będę taką do zgonu.
— Zmiłuj się! a po cożęś szła za mąż? zapytała Klara.
— Ojciec mój nie wiedział o niczém, on męczył się losem moim, ja kocham ojca... jam musiała...
— I... nie rozumiem? zawołała hrabina.
— Jak to? ty znasz Zygmunta tego i nie rozumiesz? śmiejąc się szydersko dokończyła Olimpia. Ten człowiek chciał nie mnie, ale majątku i imienia, gotów je był okupić jakąkolwiek bądź ceną... Matkę moją zjednał sobie, udając w niéj zakochanego... wybrała więc go za męża dla mnie. Rok czyhał, płaszczył się, pochlebiał, wsuwał w ten dom, do którego wnosił swą podłość...
— Ale to twój mąż!
— Nie, to handlarz, co mnie kupił... Nie lękaj się: postawiłam warunki... nie mam sobie nic do wyrzucenia. Gdy ojciec zmusił mnie łzami, abym wyszła za niego, powiedziałam matce: „Dobrze, lecz nie inaczéj, aż mu powiem wszystko i położę za warunek, że tylko imieniem będę mu żoną, że zostanę wolną, i że Bratanka pierścionek zamiast swojego zamieni ze mną przy ołtarzu!...”
— Olimpko! co ty mówisz! uderzając w dłonie krzyknęła hrabina: czyż to być może? i ten człowiek się zgodził?
— Przystał na wszystko! Gardzę nim... dodała wstając. Oto masz obraz położenia mojego, naszych stosunków...
— Daj mi ochłonąć, biorąc się za głowę i cisnąc skronie, rzekła Klara: to coś znowu tak nadzwyczajnego że, gdyby nie Olimpia mi to mówiła, nie uwierzyłabym nawet! Z ust twoich...
— Czytasz na czole prawdę téj męczarni... i nędzę mojego położenia.
— Ale bo ty to nadto bierzesz tragicznie! odezwała się hrabina. Cóż u licha ten piękny Bratanek może sobie gdzie umarł, tyś wolna, mąż tylko jest figurantem, który ci zawadzać nie będzie... powinnaś żyć! trzeba się z tego odrętwienia ocucić... Zresztą kochaj sobie ten ideał, ja bynajmniéj ci tego za złe mieć nie będę, ale życie jest życiem, moja droga... potrzebujesz dystrakcyi... Zmarnowałaś dziesięć lat, jesteś zupełnie wolna, pan Zygmunt ci się nie będzie śmiał sprzeciwiać... Na Boga, jeśli nie chcesz z suchot umrzeć, trzeba się ratować... trzeba się bawić, roztrzepać... Ci wszyscy mężczyźni, powiadam ci, ile ich jest, to funta kłaków niewarci! jak oni z nami, tak my powinnyśmy z nimi... Pozwól mi tylko wziąć siebie w opiekę, a zobaczysz...
Olimpia patrzała na nią...
— Ty, moja droga, rzekła, masz temperament szczęśliwy...
— Bom go sobie rozumem wyrobiła! rozśmiała się Klara: gdy mnie pierwszy kochanek zdradził, miałam flaszeczkę laudanum od bolu zębów, słyszałam, że się tém ludzie trują... Skosztowałam... pfe! gorycz! szkaradzeństwo... odeszła mnie desperacya, i nazajutrz zbałamuciłam drugiego, a męczyłam go tak, że sobie włosy z głowy rwał, i to była cała zemsta moja nad losem... Od téj pory mężczyzn lubię jak raki, żeby ich jeść, potém usta popłókać, ręce umyć, a skorupki na śmiecisko wyrzucić... Nawet mi czasem smakują, ale ich nie biorę na seryo i nie rozczulam się nad nimi... To całe twoje nieszczęście, paplała hrabina, że ty swojego Bratanka miałaś kilka dni i nie spowszedniał ci, i nie zdradził cię, i nie ostygł, i w twéj pamięci jak mucha w bursztynie uwiązł ze złotemi skrzydłami...
To mówiąc porwała się i uścisnęła Olimpię.
— Serce moje! teraz musimy trochę pospiskować, rzekła żwawo: ja to bardzo lubię! Zygmunt niepowinien się domyślać wcale, żeśmy się tak porozumiały... Ja będę mu okazywała pozory szacunku, jakiego nie mam dla niego, i politowania, którego nie czuję. Uczynię mu nawet nadzieję, że się może dasz jego pokorą przełamać i przypuścisz go do łask swoich, ale niech cię od tego pan Bóg broni! Zresztą powiem ci poufnie, że wcale nieponętny... kochał się nie wiem w wielu, żył z Adelą baletniczką; proza chodząca... Mnie, gdy się zakochał... nawet na chwilę myśl nie przyszła, ani fantazya... zabawić się romansem z nim, choć każdy romans, szczególniéj z początku, jest bardzo zabawny... Ale to ruina ten człowiek...
— Nawet nie ruina, odparła Olimpia: są piękne ruiny — a to stos gruzów i śmiecia...
— Widzę, że go właściwie oceniasz! rozśmiała się Klara: a! tak! to dobrze... będziesz z niego miała doskonałego lokaja, choć trochę drogiego, a żenować się z nim po zawartéj intercyzie nie potrzebujesz... Jesteś jak ptak wolna.
— Ale swobody mojéj nie mam najmniejszéj ochoty używać.
— Ja cię nauczę... ja ci będę mentorem! o! zobaczysz, wszystko się to odmienić musi... Przecięż ci się jeszcze coś od życia należy.
— Nic, prócz tego jednego, bym raz jeszcze mogła zobaczyć go i paść mu na szyję i powiedzieć: „Patrz! oto twój pierścionek ślubny... byłam i jestem ci wierną, byłam i jestem twoją!...”
— Przyznam ci się, że zbyt wiele znowu wymagasz od losu... Każe ci za długo na to czekać, a tymczasem przecię żyć czémś trzeba. Będziemy chłopców bałamuciły! zobaczysz, jak to ci przyjdzie łatwo... A powinnaś to uczynić, choćby dla tego, żeby się ten paskudnik, co ci się gwałtem narzucił, wściekał ze złości...
Klasnęła w dłonie... Szafrańska, która była pewna, że na nią znak dano, wbiegła do pokoju.
— Patrzajże, już dziesiąta! zawołała Klara: po drodze musisz iść spać. Do zobaczenia jutro!..
Uściskały się, i hrabina wyszła szczęśliwa, że tak się nudy jéj dobrze skończyły.

∗             ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.