Sfinks lodowy/Wpośród mgły

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Sfinks lodowy
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia Noskowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz M. D.
Tytuł orygin. Le Sphinx des glaces
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wpośród mgły.


— A więc panie Jeorling — zagadnął mię nazajutrz Hurliguerly — trzeba nam już stanowczo przywdziać żałobę.
— Z jakiej racyi, bosmanie?
— A no, biegun południowy już za nami, a my nie widzieliśmy go nawet z daleka. Cóż pan chcesz, wiatr dął na tę lampę, która przygasła właśnie w chwili, gdyśmy koło niego przepływali. Teraz możemy już być o jakie 20 mil od tego punktu.
— Szkoda wielka!... Nie tak prędko sądzę, przedstawi się ludziom raz drugi równa sposobność.
— I ja tak myślę! Wyprawa tutaj, to nie zabawka. A jak ten nasz lodowy wehikuł pędzi szybko, niech go dyabIi!... Ha, cóż robić, wyprawa chybiona, a niema się co namyślać i wałęsać się tu dłużej, bo patrzeć tylko jak ukaże się pani zima ze swym czerwonym nosem i odmrożonemi policzkami i rękami. Oj, oj! próżne koszta i trudy! Ani kapitan Len Guy nie odnalazł swego brata, ani my naszych ziomków, ani nawet Peters swego biednego Pryma!
Niestety, takie rzeczywiście było krótkie zestawienie naszych przepadłych nadziei, naszych ciężkich zawodów. A do tego jeszcze Halbran stracony na zawsze... śmierć dziewięciu ludzi i wszystkie nieznane, a oczekujące nas bezwątpienia ciężkie i bolesne przejścia! Nie było jednak rady, trzeba było się poddać się z całą rezygnacyą losowi. I jeżeli już, teraz począwszy od bieguna, nie płynęliśmy ku Południowi lecz ku Północy, jeżeli nie zmierzaliśmy z powrotem na Atlantyk, lecz ku wodom Oceanu Spokojnego, jeżeli nie Falklandy, Sandwich lub Kerguellen, ale ziemie Australii lub Nowej Zelandyi miały nas teraz przyjąć jako rozbitków, patrzyliśmy już na to spokojnie, byle tylko dalej, pospiesznie dalej...
Ponieważ gęste mgły nie ustąpiły ani na chwilę przez długie jak wieczność dni 2-go, 3-go i 4-go lutego, niemożebnem też było określić zmianę naszego położenia. Len Guy wszakże z Jem Westem przypuszczali, iż po ominięciu bieguna posunęliśmy się już o jakie 250 mil naprzód w kierunku południowym.
Siła prądu zdawała się nie zmniejszać wcale, co nas upewniało, że zostajemy ciągle jeszcze między dwoma obszernemi lądami.
— Jesteśmy bezradni w tem położeniu — rzekł do mnie w czasie dłuższej rozmowy kapitan — trudno określić nawet w przypuszczeniu, gdzie się obecnie znajdujemy, ta nieustanna mgła działa przygnębiająco. Żadnych pomiarów powziąść niepodobna i to w chwili, gdy słońce może niezadługo ukryje się na całe miesiące zimowe.
— Gdyby więc spróbować, na łodzi... — zacząłem nieśmiało.
— Nie możebne panie, nie możebne, ja sam nie popełniłbym takiego szaleństwa, nie mówiąc już o tem co powie załoga...
— Gdyby jednak brat pański, gdyby nasi ziomkowie znajdowali się na tej ziemi! — chciałem zawołać, lecz powstrzymałem się w porę, by nie rozdrażnić serca biednego kapitana, który przecież sam myślał o tem. A jeśli zaniechał prób, to widocznie uważał ją za próżną i zbyt ryzykowną. Być może też, iż pocieszał się myślą, że ten sam prąd wody, ten sam powiew wiatru, który nam służył bez zmiany od wyspy Tsalal, poniósł tak samo i łódź Wiliama Guy, tak że przebywszy w dość wczesnej jeszcze porze lodowe zapory, biedacy ci znaleźli ratunek na jakim rybacki statku lub u którego z lądów Oczywiście, aby przyjąć możebność takiego ułożenia się warunków, potrzeba było wiele dobrej wiary, za wiele może nawet.
To też kapitan nie wypowiadał tych myśli, lękając się zapewne wystawienia ich pod krytykę drugich, bo niechętnie wyjaśniamy szalone czasem złudzenia, które nam osładzają gorycz obecnej chwili.
Naturalnie polegający jedynie na poważnych obliczeniach, Jem West dalekim był od podobnych nadziei, nawet bosman wstrząsnął głową, mówiąc:
— Wszystko jest możebne, albo raczej wszystkiego można się spodziewać, to wszakże wydaje mi się już nazbyt nieprawdopodobnem...
W ciągu tych trzech dni nie spotkałem ani razu Petersa. Nieszczęśliwy trzymał się jeszcze więcej zdala, jeszcze staranniej unikał zetknięcia się z ludźmi, odkąd powziął podejrzenie, że tajemnica jego znaną jest załodze — podejrzenie niestety uzasadnione.
Nie umiem wypowiedziać, jak przykre, jak nieznośne stały się nam w końcu owe dnie mgły nieustannej. Zdawało się, że życie zamiera zwolna w piersi naszej. W tym szarym półmroku, w którem światło latarni okrętowej świeciło jak kaganek, niewiadomo było czem zająć myśli, czem wypełnić czas. A owa nieświadomość gdzie zdążamy, ów lęk straszny ogarniający nas mimowoli na wspomnienie co dalej będzie, nie dawał mi chwili spokoju.
Tymczasem silny z początku wiatr ucichł tak zupełnie, że nie poruszał nawet światłem zapalonej pochodni, i ciszę bezmierną, jaka nas otoczyła, przerywały tylko krzyki i krakania ptaków, których w górze nie mogliśmy dojrzeć, a których głos słabo tylko przedzierał się przez zgęszczone wilgocią powietrze.
Spodziewając się, że może w górze mgła rozwiała się już nieco, wdrapał się znów bosman na szczyt lodowca. O mało wszakże nie przypłacił tego swem życiem, bo w owem półmroku olbrzymi jakiś okaz petrela uderzył go w locie skrzydłem z taką siłą, że go przewrócił.
— Przebrzydłe zwierzę! — opowiadał mi później mój gaduła — anim się opatrzył, gdy runąłem na wznak jak kłoda; ledwie zdążyłem uchwycić się sopli lodowych, ale pan wie, lód usuwa się z pod rąk niby woda... Próżno jednak wymyślałem, wołając: „A ty szaleńcze, ty przeklęty ptaku, nie możesz to patrzeć przed siebie” !... Poleciał dalej, mówię panu, nie myśląc mię nawet przepraszać, chociaż nie wiele brakowało, bym się nie stoczył aż tam, do morza.
W poobiedniej porze dnia tego, ucho moje pochwyciło dziwne jakieś głosy, niby ryk gromady osłów, a jak powiedział Hurliguerly, musiały to być pingwiny w wielkiej ilości. Otóż, ponieważ owe ptaki tak pospolite w stronach podbiegunowych, wylatują rzadko na pełne morze i trzymają się głównie wybrzeży, przyjąłem z radością domysł, że musieliśmy znacznie zbliżyć się do lądu. Nie chcąc jednak łudzić się próżną nadzieją, zapytałem Len Guya co o tem sądzi.
— Sądzę to samo co i pan, panie Jeorling — odpowiedział kapitan — od czasu bowiem jak zostajemy w tych stronach, nie widzieliśmy ani jednego z tych ptaków, bądź na naszym lodowcu, bądź też na innym. Teraz zaś musi ich być tam liczba wielka, wnosząc z siły ich głosu, a skądżeby przyszły jeżeli nie z pobliskiej ziemi? Nadto zauważyliśmy jeszcze z porucznikiem coś, co jak się zdaje uszło uwagi pańskiej.
— Co takiego?
— Posłuchaj pan tylko uważniej. W tym ogłuszającem ryku pingwinów, wyróżnić jednak można żałosne głosy, do beczenia podobne.
— Rzeczywiście — rzekłem po chwili pilnego nadsłuchiwania — tam muszą być foki i cielęta morskie, bo tylko im właściwe jest takie beczenie.
— Stąd wniosek — rzekł kapitan — że zarówno owe ptaki jak zwierzęta, muszą być bardzo liczne na ziemiach ku którym nas prąd unosi.
— Co za fatalność — zawołałem — iż ta wstrętna mgła ciągle nas jeszcze otacza tak, że nie można nic widzieć dokoła.
— I że nie pozwala nam zejść nawet do podnóża lodowca — wtrącił Len Guy — tam bowiem moglibyśmy przynajmniej przekonać się, czy woda unosi dużo piany, co byłoby bardzo ważną wskazówką. Masz pan racyę, mgła ta jest dla nas fatalną!
— Czy jednak nie wypada sprobować zesunąć się na dół? — zapytałem.
— Nie mogę na to pozwolić, byłoby to nazbyt ryzykowno dla każdego: surowo nawet zabraniam wydalać się komubądź z obozowiska. Zresztą, jeżeli ziemia jest już w pobliżu, kto wie czy lodowiec nie zatrzyma się u jej brzegów.
— A jeżeliby się nie zatrzymał?...
— Musimy się zgodzić z tem, co będzie...
— Ale od czegoż mamy łódź! — pomyślałem. Kapitan jednak wolał czekać i kto wie czy w warunkach, w jakich zostawaliśmy, nie było to roztropniejszą rzeczą.
Tymczasem mgła zamiast się rozrzedzać, stawała się jeszcze gęstszą pod wieczór dnia tego. Od piątej godziny było już wprost niemożliwe rozróżnić najbliższe nawet przedmioty i aby się przekonać że ktoś stał w pobliżu, musiałem dotknąć go ręką. Światło też latarni ledwie jaśniejszym nieco odróżniało się punktem, i jakkolwiek słońce nie schodziło jeszcze z horyzontu, byliśmy pogrążeni w ciemności równającej się nocy. Nawet głos ginął tłumiony gęstością powietrza. Doszło wreszcie do tego, że każde poruszenie wymagało pewnego wysiłku, jakby otaczająca nas atmosfera przechodziła zwolna w stan stały.
Czy szczególne to zjawisko nie miało jakiego wpływu na igłę magnesową, trudno nam było sprawdzić, gdyż od chwili przepłynięcia bieguna magnetycznego, igła bussoli w bezustannym była ruchu...
Chcąc się upewnić iż nikogo z nas nie brakło w obozie, kazał kapitan bosmanowi wywołać każdego po imieniu. Wszyscy odpowiedzieli prócz metysa. Hurliguerly powtórzył głośniej jego imię, i czekał chwilę. Peters jednak nie ukazał się, ani odezwał; czyby pilnował jeszcze łodzi? Ale zważywszy warunki obecne, byłoby to już zupełnie zbytecznem.
— Czy nikt nie widział Petersa w ciągu dnia? — zapytał Len Guy.
— Nikt — odpowiedział bosman.
— Nie był na obiedzie?
— Nie był, jakkolwiek zapasy które zabrał, musiały się już wyczerpać.
— Może go jakie nieszczęście spotkało?
— Próżna obawa, kapitanie! Peters jest tutaj w swoim żywiole, więcej może niż niedźwiedź polarny. Raz już umiał sobie radzić, poradzi sobie i teraz!
Udaliśmy się do namiotów. Brak tlenu w powietrzu najprzykrzej dawał się nam uczuć. Nikt nie mógł doleżeć na posłaniu, dusząc się nieledwie; przepędziliśmy wszyscy całą noc bezsennie i wczesnym już rankiem każdy spieszył na taras by odetchnąć nieco swobodniej.
Mimo wszakże, iż pozornie żadna meteorologiczna nie nastąpiła zmiana, słupek rtęci w barometrze podniósł się tak znacznie, jak nie stał dotąd od czasu przejścia koła biegunowego. Po paru godzinach dopiero uczuliśmy dość silny podmuch wiatru. Był to już wiatr południowy teraz, odkąd zostawaliśmy po drugiej stronie bieguna. Aż wreszcie około godziny 9-tej, szczyt lodowca począł usuwać swój mglisty kaptur, i bodaj różdżka czarodziejska nie dokonałaby szybszej zmiany, nad tę której byliśmy świadkami, ku wielkiej naszej radości. Bo oto w jednej chwili mgły ustąpiły zupełnie, zabłysło słońce na pogodnem niebie i również piękne morze ujrzeliśmy dokoła.
Lodowiec nasz wśród nieco spienionych fali posuwał się ze zdwojoną siłą, gnany wiatrem i pchany równocześnie prądem, a szedł tak lekko, jakby się ścigał dla zabawki z nieprzeliczoną ilością innych, płynących około nas w kierunku północno-wschodnim.
— Ziemia! — rozległ się głos Petersa, który stojąc na samym wierzchołku, wskazywał ręką ku Północy.
Metys nie omylił się. Tym razem była to ziemia na pewno. Ciemne jej linie rysowały się wyraźnie o kilka mil zaledwie.
Bez straty chwili, kapitan wraz z porucznikiem zabrali się do pomiarów, które wykazały iż byliśmy na 86° 12 szerokości, a 114° 17’ długości wschodniej. Od bieguna zatem oddzielało nas już prawie cztery stopnie, a z długości zachodniej, której żaglowiec trzymał się stale, jako drogi wskazanej przez Wiliama Guy, zeszliśmy na długość wschodnią.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Michalina Daniszewska.