Siódma podróż Sindbada
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Siódma podróż Sindbada |
Pochodzenie | Powieści z 1001 nocy opracowane dla dzieci |
Wydawca | Księgarnia Popularna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | S. Sikora |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ostatecznie już po tych wszystkich podróżach i przygodach nie miał Sindbad zamiaru więcej już z Bagdadu wyruszać. Skarbów zebrało mu się już bardzo wiele. Stał się człowiekiem prawie najbogatszym w Bagdadzie; mieszkał w wspaniałych pałacach. Raz, gdy właśnie w jednym ze swoich pałaców, otoczony rodziną i przyjaciołmi przy wieczerzy siedział, przyszedł do niego goniec z wiadomością, iż kalif Bagdadu Haru Alraszyd wzywa go do siebie.
Sindbad pośpieszył do kalifa, nie wiedząc, co by za przyczyna tego wezwania być mogła. Gdy przyszedł, kalif oznajmił mu, iż chciałby odwdzięczyć się królowi Serendybie i za jego piękne dary też mu coś przesłać wraz z błogosławieństwem. Wybrał zaś na poselstwo Sindbada, dlatego, iż najpierw on jeden zna Serendybę, najlepiej i był u niego już gościem, a następnie, iż na tak wysoką godność tylko Sindbada uważał za odpowiedniego.
Sindbad z początku wymawiał się, mówiąc, iż mu się ogromnie podróże już znudziły, lecz w końcu musiał przystać, gdyż trudno było kalifowi odmawiać.
Do króla Serenadyby dotarł Sindbad szczęśliwie; wręczył mu dary i listy kalifa i nagrodzony znów i obdarowany sowicie, powracał na okręcie do Bagdadu. Gdy tymczasem po drodze napadli na okręt rozbójnicy morscy, korsarze i zabrali Sindbada wraz z innymi na swój okręt i zawieźli na jakąś wyspę do miasta i posprzedawali jako niewolników.
Sindbad dostał się do jakiegoś kupca, który polował na słonie i handlował kością słoniową.
Brał on Sindbada ze sobą zwykle na polowania. Odbywało się to tak, kazał mu siadać na drzewie i czekać, aż słonie będą przychodzić do jeziora pić wodę, a potem z łuku zastrzelić jednego. Sindbad tak też i zrobił. Pierwszy raz udało mu się bardzo prędko zabić słonia. Na drugi dzień, gdy siedział na drzewie, podleciało kilkanaście słoni i zamiast przelatywać, to one stanęły wszystkie pod jego drzewem i wyciągały trąby w górę. W końcu jeden z nich wyrwał trąbą drzewo i Sindbad zleciał na ziemię. Już był przekonany, że ostatnia jego godzina wybiła, tymczasem słoń jeden uchwycił go trąbą w pół i zarzucił sobie na grzbiet.
Potem całe stado poleciało, a słoń z Sindbadem na czele. Wreszcie przylecieli na mały pagórek, na którym leżały stare kości słoniowe. Ach jakież to mądre zwierzęta, pomyślał Sindbad, to on mnie umyślnie tu przyciągnął, żeby nam pokazać, gdzie są kości ich nieżywych braci, abyśmy już mieli dosyć kości i by nie zabijać nowych słoni. I rzeczywiście słoń nic Sindbadowi nie zrobiwszy, zrzucił go na tym pagórku na ziemię i całe stado poleciało dalej.
Pan Sindbada ogromnie ucieszył się, gdyż tym sposobem miał odrazu zapewnioną bez żadnych kosztów i niebezpieczeństw ogromną ilość kości słoniowej i stał się odrazu bogaczem. W nagrodę uwolnił Sindbada i obdarował go dużą ilością kości słoniowej.
Sindbad z tem wszystkiem wsiadł na okręt i powrócił do Bagdadu, gdzie odtąd już żył spokojnie i szczęśliwie wśród olbrzymich bogactw, jakie w czasie swych podróży i przygód nagromadził.