Sierota na „dochowku“
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sierota na „dochowku“ |
Pochodzenie | Nowele |
Redaktor | Stanisław Pigoń |
Wydawca | Wojciech Meisels |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Mała chatka stała pod lasem na odludnem polu. Do okoła niej puste tłoki[1], a dalej las, pnący się czernią po stromej górze ku niebu... Ta samotna chatka, jak koleba na polanie[2] na wygnańczy los skazana, kryła przecież ludzi w wąskiem i pustem wnętrzu. Pod okienkiem, w którem dwóch szybek brakuje, siedzi dziewczyna na ławie niskiej, ledwo co zwiększa ociosanej.
Sama jedna w chatce, jak pustelnica. Ręce splotła na kolanach i patrzy przez okno w las, ku niebu...
Piękne, samotne dziewczę z nędznej izby w mieście może i pałacyk stworzyć... Niestety! często bywa tak; nędza pomysłową doradczynią...
Ona znała nędzę i patrzy na nią, ale myśli nie zna innych, oprócz tęsknoty samotności, oprócz rozpaczy szlachetnej, która się wysila nad sposobami życia, gdy ich znikąd nie ma.
Raniutko — tak pięknie na polu, że śmiać się tylko do letnich obrazków dnia słonecznego!... Ona łzy ma i smutek na twarzy, równie piękny jak uśmiech. Piękności swej nie czytała z luster, a w wodzie-zwierciedle widziała za sobą błękitne niebo. Porównywać nie śmiała... Jej — do nieba!...
Łamanem światłem, pomięszanem z czernią błękitnawą lasu i zielonością szarą łąk, wpadało słonko do chatki...
W świetle tem roztęskniona Anielka, z załamaneni rączkami, jasnowłosa i smukła, a przygnębiona nieszczęściem, była żywym obrazkiem „pięknego smutku“.
Oczka sine, duże, do słonka posyła, jakby stamtąd pomocy błagała. O ludziach ani pomyślała dotąd! „Oni tacy zimni!“ Wszak znała ich od dziecka. Do wsi biegała często, kiedy żyła jeszcze matka. Mamusię zabrał Bóg do siebie — o, już dawno — mało nawet pamięta... Rosła przy ojcu, owce pasała na polanie, a ojciec w lesie ścinał drzewo żydowi. Z miasta przynosił żywności, mleka mieli dość. Było im tak dobrze... Kiedy podrosła, ojciec sprzedał owce, mówiąc, że się boi o nią, że sama już paść nie powinna. Dziwiła się temu, bo przecie gdy malutka pasała, ojciec się nie bał, pozwalał gnać daleko na polanę, a skoro podrosła... Dziwnem jej się to wydawało. Cóż? musiała słuchać.
Więc w chatce siedziała, a ojciec nadszedł wieczorem z lasu, to się nagadali do woli. I miło im było we dwoje. Ona na jagody wybiegała latem i śpiewom kosów przysłuchiwała się rankiem... Oj, miłe życie było!...
Wtem raz, pamięta dobrze, przywieźli ojca z lasu. Nie mogła poznać; cała twarz krwią zalana. Drzewo przywaliło i zmiażdżyło na śmierć tatusia...
Tu łza stoczyła się perlista i wstrzymała na chwilę latające myśli...
Pamięta — to tak niedawno. Zdaje się jej, że to dopiero wczora. Na widok nieżywego tatusia poczuła okropny ból w sercu... Dawniej nigdy nie doznawała tego uczucia. O! potem poznała i inne...
Ojca zawieźli na cmentarz i wrzucili do dołu... Ludzi było niedużo. Ksiądz nie pokropił „trunny“, jak innym umarłym, nikt też nad grobem nie zaśpiewał. Ona, jak we śnie, patrzała na to wszystko. Sama nie wie, jak trafiła napowrót do chaty. Siedziała potem sama długo, długo... słonko się parę razy obróciło — czasu nie rachowała... Zdawało się jej ciągle, że tatuś przyjdą z lasu, a tu nikogo nie widać... Poczęła wreszcie wierzyć, że została sama jedna na świecie... Głód wygnał ją z chatki, na robotę. Ot, i wczoraj dopiero wróciła ze wsi; mąki ludzie jej dali i mleka za płacę... To na tydzień wystarczy. Wszak ona tak mało potrzebuje!... A dla samej jednej — to się i gotować nie chce. Toż maliny są w lesie. Ino że się okropnie cnie... Trzeba do ludzi, koniecznie...
I patrzała w niebo jasne z wyrzutem na swoją dolę samotną... Łzy, jak dwie siostrzyce, spłynęły na ukojenie. Otarła oczy trokiem chusteczki i poczęła nucić pieśń z książki matczynej, którą na pamięć umiała, a i melodję dorobiła sama.
Głos cichy, dźwięczny i czysty płynął skargą przez okienko ku niebu:
Sierota ja, mocny Boże,
Bez Twojej opieki;
Jeśli mie ta nie wspomoże —
Sierotam na wieki...
To znowu ufnością się potęgował:
Choć spoglądasz z tak daleka —
Z wysokiego nieba,
Przecie, patrząc na człowieka,
Wiesz — czego mu trzeba...
..................
I powtarzała każda zwrotkę po dwa razy.
Nagle przestała, wychyliła główkę przez okno. Zdala doleciał do jej przeźroczystych od słonka uszu tętent konia. Zdziwienie przejrzało z jej oczu. Tać to tu nikt nigdy nie zaglądał! Droga wiedzie do lasu, daleko od chatki. Któżby się tłukł przez tłoki i ugory?...
Nie było to złudzenie. Cień zamajaczył w świetle — i jeździec stanął przed chatką. Dojrzał w okienku twarzyczkę dziewczyny, zeskoczył szybko i wszedł do izby. „Na wchodnem“ pochwalił Boga, dziewczyna odpowiedziała. W przybyłym poznała leśniczego ze dworu. Widywała go nieraz na drodze, gdy przejeżdżał, albo też w lesie przy drzewie. Teraz w jej oczkach malowało się pytanie. Nie mogła z przelatujących myśli dojść, pocoby on tu przyszedł. Przecie nieraz mijał chatę, a nie wstąpił...
Leśniczy zaś, obrzuciwszy wzrokiem wnętrze izbiny, zwrócił się do dziewczyny:
— Ty sama?...
— Sama... Przecię wiecie...
— A wiem. Ojciec zginął...
— Oj tak — i fartuch do ócz podniosła.
— Co robisz?...
— Chodzę do wsi.
— Wystarczy ci na życie?
— Wystarczy... Ale źle, smutno... — Odpowiadała, jak dziecko.
Leśniczy popatrzał na nią. Współczucie widniało z jego poczciwych oczu. Chciał coś wyrzec, zawahał się. Nareszcie począł nieśmiało:
— Do dworu-byś nie poszła?...
Dziewczę pytająco popatrzało na niego.
— No, do dworu — objaśniał — do państwa na służbę. Oni dobrzy. Pokojową panną będziesz... Pani słyszała o tobie. Przysyła, by cię zabrać na dochowek...
Dziewczę patrzało na niego, nie wiedziało, co mówić.
Leśniczy sądził, że nie rozumie. Powtórzył wyraźniej.
— Wiem, wiem... — odpowiedziała dziewczyna i zamyśliła się.
Leśniczy patrzał na nią... Począł żałować już słów, które wyrzekł.
— Zresztą, jak chcesz...
— Pudę do dwora... — powiedziało silnie dziewczę.
— To przyjdź do pałacu. Możesz dziś...
— Dziś przydę.
Leśniczy pożegnał ją.
— Z Panem Bogiem — odpowiedziała.
On siadł na konia i ruszył do wsi...
— Szkoda dziewczyny — myślał, jadąc — ładna, to i tem gorzej!... Lepiejby jej tu było. Ha! cóż?... Kazali, trza było. Pan Bóg przecie nie da jej zmarnieć!...
A w chatce dziewczyna myślała z otwartemi oczami. Nad czem?... Bóg raczy wiedzieć. Może nad nowem życiem, którego nie znała... Ciekawością pragnęła go i bała się przeczuciem. Oj, bała się!... A nie było nikogo, coby sierocie doradził.
Wdziała „gopy“[3] na siebie, chustkę narzuciła, wzięła książkę matczyną i wyszła, zamykając drzwi za sobą... Ruszyła ku wsi, do dworu... A słonko w twarz ją biło promieniami, jakby ją chciało wrócić do chatki.
Lat sporo uszło od tego czasu... Drogą, która wiodła pod górę, szła kobieta z zawiniątkiem na ręku. Szła chwiejnym krokiem, a regularna, blada twarz o bolesnym wyrazie dziwnie odbijała od jasnego pustkowia... Zboczyła ścieżką na pola i szła dalej po tłokach i ugorach...
Nagle stanęła — obejrzała się dookoła, przetarła dłonią oczy, które rozszerzały się zdziwieniem... Czarny „plac“ i kupa głowni opalonych leżały przed nią. Wpatrzyła się w nie, to znów spojrzała po polu.
— To tu!... o Boże!... — jęknęła głośno. Nogi zadygotały z bólu i osunęła się na kolana.
— Moja chatka! Moja chatka!... — zajęczała, i łkanie bolesne szamotało piersiami... Zawiniątko delikatnie złożyła na ziemi. Chuścinę wiatr odchylił i ukazał maleńką główkę dziecięcia... Zapłakało głośno. Matka znów wzięła, przytuliła je do piersi. Dziecię poczęło ssać pokarm, mrucząc z zadowoleniem, jak małe kocię... Matka odwróciła głowę, by łzy nie leciały na twarzyczkę maleństwa. Łzawe oko posunęła po zgliszczach... Ile to i jakich pamiątek może zniszczyć lekkomyślna zabawka! Pasterze, kiedy rozniecali ogień pod strzechą opuszczonej chaty, ani na chwilkę nie przypuszczali, że łzy tu kiedyś popłyną tak obfite, iż ogniskoby mogły zagasić...
Patrzyła kobieta na zgliszcza, i w nich widziała zagubę wspomnień z młodych lat, widziała zniszczoną ostatnią kryjówkę złej doli... Patrzyła na dolę dzisiejszą, a wspomnienia miłych, choć sierocych lat ulatywały z pamięci, osłonięte smutkiem... Patrzyła na góry, i puste widziała wyręby... Czy wszystko niszczy czas?
Płyńcie łzy smutku, i wspomnień ulatających, i obawy przerażającej przyszłości!... Nic was nie ukoi. Ni widok chatki, bo jej nie ma, ni czernia lasów, owa czarna szata wspomnień z pasterzego życia, bo ją zdarły ciupagi chłopskie za żydowskie pieniądze a lekkomyślność pańską, ni ludzie litościwi, od których podarunek, maleństwo, ssie zawiędłą pierś, i tak już bólem wyssaną... Płyńcie łzy sieroce!...
Resztkami wypłakanych łez miejsca wspomnień żegnała i ku wsi powlokła chwiejne nogi... A słonko nie bije ją już w twarz promieniami, nie wraca napowrót... Oj, mogła wtedy słonka usłuchać, nie chodzić do dworu na dochowek!... Taj dochowała się...