<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Skarb Aarona
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia rotacyjna „Unja”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III

W małym, okolonym murem ogródku na podwórzu domu Ibn Tassila zapanowała cisza.
Ibn Tassil i lekarz utkwili nieruchomy wzrok w twarzy Żałyńskiego, który z zainteresowaniem oglądał niewielką metalową, sczerniałą od starości tabliczkę, pokrytą niewyraźnemi linjami i znakami.
W oczach obu Arabów malowała się niecierpliwość, oczekiwanie i niepokój. Zwłaszcza El Terim, który przed niespełna paroma minutami wręczył Żałyńskiemu ową zawiniętą w chustę tabliczkę, aż drżał obecnie ze wzruszenia, przenosząc bystre, niespokojne spojrzenie z twarzy Europejczyka na trzymany przezeń przedmiot i odwrotnie.
Żałyńskiego w pierwszym rzędzie zadziwił ciężar tabliczki, której wymiary były względnie niewielkie. Był to kwadrat o bokach długości najwyżej ośmiu centymetrów. Grubość tabliczki wynosiła niespełna trzy do czterech centymetrów. Po dokładniejszem przyjrzeniu się Żałyński doszedł do przekonania, że tabliczka zrobiona jest ze złota.
— Dostrzegam tutaj jakieś znaki, lecz niestety, nie mogę ich odcyfrować — rzekł wreszcie, podnosząc wzrok na Arabów.
Ibn Tassil poruszył się żywo.
— Szlachetny cudzoziemiec pozwoli, że pomogę mu w tem! — rzekł, przysuwając się bliżej ku Żałyńskiemu. — Oto... czy widzisz, panie, tę linję... o... tę? — pytał, wodząc palcem po tabliczce. — To jest zatoka Akaby... a tu, mniej więcej, leży El-Barrar, które w czasach, gdy rylec pokrył tę tabliczkę znakami, nie istniało jeszcze na świecie. A tu, zwróć, panie, uwagę na tę krętą linję, biegnącą od tego miejsca, gdzie dziś El-Barrar, ku górze, tu był niegdyś strumień, który złe moce zniszczyły. Jak widzisz, panie, strumień ten wypływał z gór Synaj... o... te kreski — to właśnie one. W tych kreskach ginie linja, oznaczająca strumień, który... ty, panie, dopomożesz nam odnaleźć, przy czem pomoc miłosiernego Allacha niechaj będzie z tobą! — uroczystym zwrotem zakończył swe objaśnienia Arab, prostując się i jakgdyby dla błogosławieństwa wznosząc ręce ku górze.
Żałyński po pewnej chwili musiał przyznać słuszność słowom Ibn Tassila. Nikłe linje, przerzynające w różnych kierunkach płaszczyznę tabliczki, najwyraźniej przedstawiały zarys południowego krańca półwyspu Synaj z wdzierającą się daleko w głąb lądu zatoką Akaba. Kreski, które miały według słów Ibn Tassila oznaczać szeroki, kilkakrotnie rozwidlający się łańcuch gór Synaj, odpowiadały rzeczywiście ważniejszym zarysom tego grzbietu górskiego.
Po dłuższej chwili rozpatrywania tabliczki dostrzegł on pewien szczegół rysunku, który uszedł uwadze Arabów.
Oto w pewnym punkcie kresek, oznaczających łańcuch Synaj, widniał maleńki, zaledwie dostrzegalny znak w formie trójkąta. Od znaku tego biegły w przeciwległe strony dwie oznaczone przerywanem kreskowaniem linje. Żałyński zauważył, że lewa z tych linij dążyła na zachód, przerzynając pustą, niepokrytą żadnemi znakami część tabliczki. Przestrzeń ta nie mogła być niczem innem, jak dzisiejszą płaszczyzną pustyni El-Tich.
Prawa linja, załamując się kilkakrotnie, tworząc zagmatwane zygzaki, biegła zrazu na południe, dochodząc prawie do linji brzegowej zatoki Akaba, następnie skręcała pod ostrym kątem ku północy, kierując się na pustynię.
— Dostrzegłem tu jakiś znak... trójkąt czy coś w tym rodzaju. Bardzo możliwe, że oznaczać on ma miejsce, z którego wypływać miał wasz strumień, — rzekł Żałyński, wskazując Ibn Tassilowi wspomniany detal rysunku.
Ibn Tassil zamienił parę szybkich słów z lekarzem, który trzęsącemi się ze wzruszenia dłońmi pochwycił tabliczkę, podnosząc ją ku zaczerwienionym oczom. Po twarzy jego przelatywały błyski radosnego uniesienia.
Oddając po chwili tabliczkę Żałyńskiemu, pochylił przed nim nisko w ukłonie głowę, bełkocząc coś po arabsku.
Europejczyk spojrzał pytająco na Ibn Tassila.
Ten gładził swą brodę, rozjaśniwszy twarz w radosnym uśmiechu.
— Sława lekarzy naszych, mądry i świątobliwy El Terim, mówi, iż dokonałeś, panie, połowy pracy, odnajdując ów znak na świętej tabliczce! — mówił z powagą. — Reszta, czyli samo znalezienie miejsca w górach, będzie łatwą rzeczą dla tak znakomitego i mądrego „mehendysa“, jakim ty jesteś, panie!
Żałyński wzruszył z uśmiechem ramionami.
— Znakomity El Terim jest w błędzie! Od znalezienia znaku na tabliczce do natrafienia na źródło w górach — daleko. Trudna to sprawa i, prawdę mówiąc, niewiele mam nadziei, aby się zakończyła ku waszemu zadowoleniu pomyślnie! — dorzucił sucho, niechętnem nieco spojrzeniem obrzucając zgarbioną postać lekarza.
Wspomnienie o wyznaniu Dżailli przepłynęło szybką falą przez jego myśli, usposabiając go nieżyczliwie do leciwego adoratora wdzięków córki Ibn Tassila.
— My pomożemy ci, panie! — zapewniał skwapliwie ten ostatni. — Abyś tylko chciał, panie, zająć się tą sprawą! Skoro znalazłeś już znak...
— Cóż z tego? — rzucił Żałyński. — To na tabliczce! Lecz gdzie go szukać w tym splocie łańcuchów górskich?
Arab zamyślił się przez chwilę.
— A czy nie mógłbyś, czcigodny gościu, aby Allach zlał na ciebie wszystkie swe łaski, powiedzieć, jak daleko stąd leży ów punkt, oznaczony na tabliczce znakiem? El-Barrar oddalone jest od morza o sześć miar „inglesi“.
Żałyński domyślił się, że Arab w ten sposób określa kilometr.
— Ile takich miar będzie stąd do Akaby? — pytał, określając w przybliżeniu na tabliczce punkt gdzie przypuszczalnie leżał El-Barrar.
Arabi przez chwilę porozumiewali się między sobą, gestykulując zawzięcie.
— Sto... może nieco więcej, ale niewiele, miar! — wyjaśnił wreszcie Ibn Tassil.
Żałyński z pomocą podjętego z ziemi źdźbła słomy wyliczył odległość pomiędzy trójkątem, a linją brzegową. Wynosiła ona mniej więcej trzydzieści parę kilometrów.
Oznajmił to Ibn Tassilowi, zastrzegając się, że wobec braku danych co do położenia El-Barrar odległość ta może być nieco większa.
Ibn Tassil rozpromienił się cały w uśmiechu radości.
— Niecałe czterdzieści miar... to nic! To zupełnie blisko! A choćby nawet i pięćdziesiąt! To też nic nie znaczy! — krzyczał, wymachując rękami. — Moje wielbłądy chodziły już nieraz do Gazy, a nawet do Janko i Dżeddy!
Zwrócił się do El-Terima i począł z nim szwargotać półgłosem, wskazując wzrokiem od czasu do czasu Żałyńskiego. Lekarz, zmrużywszy swe zaczerwienione oczy i pofałdowawszy czoło w głębokie brózdy, słuchał z uwagą, potakując jego słowom ruchem głowy i dorzucając do nich co chwila krótkie, przyciszonym tonem wypowiadane zdania.
Żałyński, nie zwracając prawie zupełnie uwagi na towarzyszów, siedział, nadaremnie usiłując wyłowić z chaosu dobiegających od strony domu odgłosów dźwięczny głos Dżailli, z którą od czasu jej bytności w jego pokoju nie udało mu się pomimo usiłowań pomówić swobodnie. Spotkał ją kilkakrotnie na podwórku i w ogrodzie, lecz zawsze w towarzystwie sióstr lub kobiet służebnych, których mnóstwo kręciło się po zakamarkach rozległego domostwa Ibn Tassila.
Zresztą, jak zauważył, dziewczyna najwyraźniej unikała go. Spotkana, odpowiadała lekkiem skinieniem głowy na jego głęboki ukłon, przyśpieszając kroku, ilekroć zdradzał zamiar przystąpienia ku niej.
Rozmowa Arabów przeszła tymczasem w zacięty spór, w którym wytrząsania rękami i pogarliwe splunięcia odgrywały niepoślednią rolę, a on, przymknąwszy oczy i oparłszy się wygodnie o gładki pień wysmukłej palmy, rosnącej obok ławki, dociekał przyczyn tego niechętnego względem niego zachowywania się dziewczyny.
Irytowało go to. Dumesnil opuścił El-Barrar przed trzema dniami na czele sporej gromady poganiaczów i wielbłądów. Powrotu jego przy najbardziej sprzyjających okolicznościach nie mógł się spodziewać wcześniej niż za dwa tygodnie. Ibn Tassil, aczkolwiek zajęty sprawami handlu, znajdywał zawsze parę godzin dziennie, aby móc mu towarzyszyć, obecność gadatliwego Araba, zamiast rozrywać, nużyła go, gdyż każda rozmowa z nim kończyła się nieodwołalnie na sprawie zaginionego strumienia i korzyści, jaką przyniesie El-Barrar odnalezienie go i skierowanie do poprzedniego łożyska.
El Terim, który odwiedził go kilkakrotnie, wzbudzał w nim niewytłumaczony niczem wstręt, tak, iż podczas drugiej czy też trzeciej jego wizyty, Żałyński pod pozorem zmęczenia udał, iż zasypia, zmuszając tem samem gościa do odejścia.
Ogarnęła go wreszcie nuda. Chwilami żałował, że dał się namówić na pozostanie w El-Barrar.
— Głupstwo zrobiłem! — myślał leniwie, łowiąc jednem uchem dźwięki swarliwej rozmowy swych towarzyszów. — Wścieknę się chyba z nudów w tej dziurze! — W Suezie zawsze weselej... kontakt ze światem... a tu co... pustka i nic więcej! Licho mnie skusiło!
Tu przypomniał sobie, że jednym z powodów, dzięki którym zgodził się tak łatwo na pozostanie tutaj, była Dżailla, i ogarnęło go jeszcze większe zniechęcenie.
— Henryk zazdrościł mi, twierdząc, że mam szczęście! — mruknął zgryźliwie. — Akurat! Zamiast towarzystwa dziewczyny mam towarzystwo tych dwóch dzikusów, z których zwłaszcza lekarz jest mocno antypatyczną postacią! Psiakrew — zaklął prawie głośno, rozwierając oczy i poruszając się niecierpliwie na kamiennej ławce.
Arabowie przerwali spór i zwrócili na gościa pytające spojrzenia.
— Co rzekł przyjaciel mój, szlachetny cudzoziemiec? — zapytał Ibn Tassil, pochylając się skwapliwie ku niemu.
Żałyński potrząsnął głową na znak, że niebaczny jego wykrzyknik nie stosował się do nich.
Ibn Tassil odchrząknął parokrotnie i przybrał uroczysty wyraz twarzy.
— Jeżeli, szlachetny panie, czujecie się zdrowym — zaczął ściszonym głosem — to moglibyśmy dzisiaj jeszcze wyruszyć w góry, aby szukać strumienia. Podróż będzie wygodna, gdyż prócz nas trzech pojedzie paru moich ludzi. Zabierzemy również dwa namioty... jeden dla ciebie, panie, drugi zaś dla córki mej, Dżailli, która będzie nam towarzyszyć w drodze.
Żałyński nie wierzył własnym uszom. Jakto... Dżailla miałaby towarzyszyć im podczas kilkudniowej, jak należało przypuszczać, wycieczki na pustynię? Niemożliwe! Jakiż powód był w tem, aby narażać ją na trudy uciążliwej bądź co bądź podróży?
Ibn Tassil dostrzegł zdziwienie, malujące się w jego oczach.
— Za wolą Allacha i nierozumna kobieta przyczynić się może do wielkiego i zbożnego dzieła — rzekł z powagą, powstając. — Więc jeżeli wola wasza, panie, możemy wyruszyć, zanim muezzin wygłosi swe południowe wezwanie? — pytał, utkwiwszy wyczekujące spojrzenie w twarzy Żałyńskiego.
Ten powstał żywo.
— Możemy jechać choćby i zaraz! — krzyknął, czując, że fala jakiejś dziwnej energji i radości przelewa się przez jego żyły.
— Gotujcież się zatem, szlachetny panie, do drogi! Za godzinę opuszczamy El-Barrar! — zadecydował Ibn Tassil, zapraszając Żałyńskiego ruchem ręki i niskim ukłonem do wyjścia z ogrodu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.