<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Niezabitowski
Tytuł Skarb Aarona
Wydawca Bibljoteka Groszowa
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia rotacyjna „Unja”
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II

Zbudziły Żałyńskiego rozgłośne szepty i stąpania bosych nóg.
Rozwarłszy oczy, ujrzał w uchylonych do połowy drzwiach dwie postaci kobiece, zaglądające ciekawie do wnętrza pokoju.
Jedna z nich, mała, może dziesięcioletnia dziewczynka, trzymając się dłonią za fałdy ubioru stojącej tuż za nią kobiety, patrzała na Żałyńskiego wielkiemi, rozszerzonemi przez zdziwienie oczyma.
Towarzyszka jej, lat osiemnastu — dziewiętnastu, o smagłej, rumieńcem zaróżowionej twarzy i kruczych, wijących się niesfornie włosach, spostrzegłszy skierowany ku nim wzrok rannego, usiłowała cofnąć się, lecz dłoń dziewczynki nie pozwoliła jej na to.
Trwało to zresztą zaledwie krótką chwilę, gdyż dziewczynka, dostrzegłszy widać również wzrok Żałyńskiego, z widocznym przestrachem w oczach cofnęła się ku swej towarzyszce, znikając razem z nią za drzwiami.
Żałyński powiódł wzrokiem dokoła.
Ze zdziwieniem spoglądał na niski, bielony wapnem pułap, i ściany, zawieszone dywanami i lśniącemi szychem tkaninami.
— Gdzie jestem? Co się ze mną działo? — szepnął, nie będąc pewnym, czy wszystko to nie jest tylko snem.
Poruszył się, usiłując unieść głowę.
Ostry, dojmujący ból w przedramieniu przywrócił mu kompletnie przytomność, przywodząc zarazem na pamięć wczorajszy dzień.
— Aha! Przewieziono mnie widocznie do tej wioski, o której wspominał spotkany zaraz po wypadku Arab! — myślał leniwie. — Lecz gdzież jest Ibn?
Ciche chrapnięcie uderzyło jego słuch.
Przechylił głowę na bok i ujrzał rozciągniętą na dywanie obok łoża postać młodego chłopca.
Pochylił się nieco i dotknął śpiącego zdrową ręką.
Śpiący zerwał się na równe nogi.
Przez chwilę spoglądał w milczeniu na Żałyńskiego z pewną obawą w oczach, lecz dostrzegłszy, iż ten patrzy przytomnie, rozjaśnił twarz w uśmiechu, rzucając równocześnie parę słów.
— Gdzie Dumesnil? — zapytał po angielsku Żałyński.
W oczach chłopca odbił się wyraz zakłopotania.
Przez chwilę wpatrywał się w leżącego, następnie, ująwszy ze stojącego obok niskiego stoliczka szklaną czarę, przysunął ją do ust rannego.
Żałyński podziękował mu uśmiechem.
Czara zawierała wodę, zmieszaną z miodem.
Pił z przyjemnością, gdyż gorączka sprawiała mu pragnienie.
Opróżniwszy czarę, oddał ją chłopcu.
— Gdzie Dumesnil? — zapytał powtórnie.
Wzrok chłopca zabiegał niespokojnie po twarzy leżącego i przeniósł się następnie ku opróżnionej czarze.
Żałyński potrząsnął przecząco głową.
— Drugi „inglesi“ spać obok — ozwał się po angielsku z poza uchylonych drzwi czyjś młody, melodyjny głos.
Żałyński poruszył się żywo.
— Dżailla! — zakrzyknął chłopiec w stronę drzwi.
Przez chwilę panowało milczenie, lecz niebawem w drzwiach ukazała się postać kobieca, którą przed chwilą widział już Żałyński, rozwarłszy ze snu oczy.
Chłopiec przemówił do niej, wskazując ruchem głowy leżącego.
Młoda kobieta wysunęła się nieco z poza drzwi.
— Towarzysz jeszcze spać... a... ty leżeć spokojnie! El Terim mówił... leżeć spokojnie!
Mówiła powoli śpiewnym, cichym nieco głosem, z widocznym trudem dobierając słowa i wiążąc je w zdania.
Dostrzegłszy utkwiony w nią wzrok leżącego, zmieszała się. Na policzki jej wybiegł ciemny rumieniec. Stała tak przez chwilę z pochyloną głową, wreszcie szybkim krokiem podbiegła do stolika i, chwyciwszy opróżnioną czarę, znikła z nią za drzwiami.
Żałyński posłyszał tylko stąpanie bosych nóg po kamiennych stopniach schodów i szybki, niezrozumiały dlań szczebiot małej dziewczynki.
Chłopiec, kiwnąwszy mu parokrotnie z uśmiechem głową, wysunął się z izby i pobiegł wdół po schodach.
Po chwili ciche stąpanie dobiegło do uszu leżącego.
— Zapewne ona! — szepnął do siebie, zwracając wzrok ku drzwiom.
Nie omylił się; Dżailla niosła powoli napełnioną po brzegi czarę.
Postawiła ją na stoliku i, nie patrząc na leżącego, skierowała się zpowrotem ku wyjściu.
— Proszę, daj mi pić! — zwrócił się ku niej Żałyński, nie spuszczając z niej oczu.
Dziewczyna zatrzymała się i przez chwilę stała bez ruchu, jakgdyby namyślając się, co ma uczynić. Na twarzy jej najwyraźniej odbił się cień wahania. Trwało ono jednak zaledwie krótką chwilę. Cichym, elastycznym krokiem podbiegła do stolika i, ująwszy czarę w obie dłonie, niosła ją ostrożnie ku leżącemu.
Żałyński wsparł się na zdrowej ręce i pił chciwie orzeźwiający napój.
Pijąc, nie spuszczał oczu z twarzy dziewczyny.
Ta, jakkolwiek miała wzrok utkwiony w trzymanej w dłoniach czarze, dostrzegła snać to, gdyż policzki jej, czoło i szyja poczęły się pokrywać coraz jaskrawszym rumieńcem.
Żałyński z przyjemnością patrzał na nią.
Ciężkie, złotawym połyskiem lśniące powieki dziewczyny, ocienione długiemi frendzlami czarnych rzęs, drżały lekko.
Kształtna pierś, wyraźnie rysująca się pod bielą cienkiej tkaniny, wznosiła się i opadała w szybkim — jakgdyby ze zmęczenia — oddechu.
Widoczne było, że uporczywy wzrok Europejczyka miesza ją coraz więcej.
— Dziękuję! — rzekł Żałyński, odrywając wargi od czary.
Ujął swą zdrową ręką jedną z dłoni dziewczęcia i uścisnął lekko.
Ręce Arabki zadrżały nagle. Parę kropel wody bryznęło z rozkołysanej czary na twarz leżącego.
Dziewczyna spojrzała nań, zmieszana swą niezręcznością, lecz on śmiał się wesoło, ocierając twarz rękawem koszuli.
Wesołość jego była widocznie zaraźliwa, gdyż na purpurowe, wyraziście zarysowane usta dziewczyny wybiegł lekki uśmiech, odsłaniający na moment biel drobniutkich jak perełki zębów.
Odwróciła się od leżącego, stawiając wypróżnioną do połowy czarę na stoliku.
— Kto jesteś? — miękko rzucił pytanie Żałyński.
Dziewczyna przez chwilę patrzała nań, jakgdyby nie rozumiejąc jego słów.
— Dżailla, panie... córka Ibn Tassilla — odrzekła wreszcie, rumieniąc się bez widocznego powodu.
— Tego, który nas tu przywiózł? — dopytywał się leżący, pragnąc odwlec chwilę jej odejścia.
Skinęła głową i, dostrzegłszy, że węzeł bandażu, jakim skrępowana była zraniona ręka Europejczyka, rozluźnił się nieco, pochyliła się nad leżącym i paroma szybkiemi, delikatnemi ruchami poprawiła opatrunek.
Przy tej czynności wijące się niesfornie pierścienie jej kruczych włosów dotknęły kilkakrotnie twarzy Żałyńskiego.
Ten, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, ujął delikatnie wargami jedno pasmo włosów, jakie spoczęło na jego ustach.
Dziewczyna wyprostowała się tak szybkim ruchem, iż nie zdążył rozewrzeć warg.
Na twarz dziewczyny wybiegł tak silny rumieniec, iż zdawało się, że to krew wystąpiła nagle na jej śniade, lekką pozłotą słońca pokryte policzki.
Uczyniła ruch jakgdyby do ucieczki.
Żałyński delikatnie ujął jej dłoń i, usiłując nadać swemu głosowi ton najbardziej spokojny, począł rozpytywać, skąd ona zna język angielski.
Dżailla uspokoiła się i swym śpiewnym, o niskiem nieco brzmieniu głosem, zatrzymując się co chwila celem dobrania wyrazów, wyjaśniła, iż ubiegłego lata zachorowała, jak zresztą i wszyscy prawie młodzi we wsi, na chorobę, która „przemienia ciało w czerwone sukno i pali wnętrzności żywym ogniem“. Ojciec, który wiedział, że na chorobę tę arabscy lekarze nie mają lekarstwa, przewiózł ją na grzbiecie wielbłąda do Dżed — Katerin, gdzie „białe siostry“ umieściły ją w szpitaliku klasztornym. Choroba przeciągała się tygodniami i „wypiła z niej wszystkie siły“, tak, że siostry nie pozwoliły zrazu Ibn Tassilowi na zabranie córki, obawiając się, iż zemrze ona w drodze lub z braku stosownej opieki. Tym sposobem pobyt jej w Dżed — Katerin trwał przez prawie pół roku, dzięki czemu nauczyła się nieco po angielsku.
Opowiadanie jej przerwały głosy, dobiegające z głębi domostwa.
Dziewczyna podniosła głowę i nadsłuchiwała przez chwilę.
W oczach jej odbiło się nagłe zaniepokojenie.
— El Terim! — szepnęła. — Idzie tu z ojcem!
Wybiegła za drzwi, brzęcząc głośno cekinami, które w paru sznurach zwieszały się z jej szyi.
Lecz widocznie wchodzący znajdowali się już u wejścia na schody, przecinając jej tem samem drogę do ucieczki, gdyż po chwili wbiegła zpowrotem do izby.
Wystraszonemi oczami obwiodła raz i drugi izbę, jakgdyby w nadziei, że zdoła się tutaj ukryć przed nadchodzącymi.
Spojrzenie jej padło na rozwarte okno.
Jednym skokiem znalazła się na jego parapecie.
Żałyński, zapominając o bólu, jaki mu sprawiał każdy żywszy ruch, zerwał się z łoża w nadziei, że zdoła powstrzymać dziewczynę od szalonego kroku, lecz w tymże momencie przekonał się, że Dżailla nie miała bynajmniej zamiaru ratowania się skokiem z wysokości co najmniej paru metrów.
Tuż poza oknem ściana formowała spory występ, na którym z biedą można się było utrzymać.
— Leżeć... „inglesi“... leżeć! — błagalnie wyszeptała Arabka, podnosząc nań przestraszone spojrzenie.
Żałyński ledwo zdążył dopaść posłania, gdy do izby wszedł Ibn Tassil, a za nim lekarz.
— Jakżeż czuje się szlachetny cudzoziemiec, którego przykry dlań, lecz dla nas radosny wypadek sprowadził pod skromny dach biednego Araba? — mówił Ibn Tassil, podczas gdy El Terim za pośrednictwem delikatnych dotknięć i ruchów badał stan chorej ręki.
Żałyński w gorących słowach począł dziękować Arabowi za pomoc i troskliwość, jaką mu okazuje. Podzięka Europejczyka uczyniła Ibn Tassilowi widoczne zadowolenie, gdyż skłonił się parokrotnie, pochylając nisko głowę i dotykając czoła wierzchem dłoni.
Usiadł na niskim taburecie, stojącym przy łożu, i przez chwilę obserwował zabiegi El Terima, które ku wielkiemu zadowoleniu Żałyńskiego nie trwały zbyt długo.
Arabi zamienili między sobą kilkanaście cichych słów. El Terim gestykulował przytem jak uliczny kuglarz, których tylu widział Żałyński w Kairze.
Ibn Tassil słuchał go w milczeniu, potakując jego słowom poważnemi kiwnięciami głowy.
— Ten oto znakomity lekarz, którego sława rozchodzi się od Akaby aż do Teimy, a nawet do Dżeddy, twierdzi, że niebezpieczeństwa wielkiego niema, za co Allachowi niechaj będą dzięki! — mówił Ibn Tassil, głaszcząc swą rozwichrzoną brodę. — Ale mówi on również, że szlachetny cudzoziemiec nie może się puszczać w drogę przed upływem co najmniej dwóch tygodni, gdyż zarówno nadwyrężona ręka, jak i rana na głowie muszą się przedtem zupełnie zagoić! W drodze mogłaby się przyplątać zła gorączka, która jątrzy rany.
— Dwa tygodnie! — powtórzył niespokojnie Żałyński, myśląc o przerwanym raidzie.
— Czas prędko mija! — rzekł flegmatycznym tonem Ibn Tassil.
Żałyńskiemu przyszło na myśl, że przetransportowanie uszkodzonego aparatu do Akaby lub do Suezu, sprowadzenie z Kairu zapasowych części i mechaników oraz naprawa uszkodzeń nie mniej zajmą niż dwa tygodnie czasu, a nawet może i więcej. Nie przejął się przeto zbytnio słowami Ibn Tassila, skazującemi go na pozostawanie nadal w El Barrar.
Nie zdając sobie sprawy z pobudek, czuł, że pobyt w zapadłej górskiej wiosce nie maluje się przed nim w zbyt czarnych barwach.
— Dumesnil musi, naturalnie, natychmiast zająć się aparatem! Może i lepiej będzie, gdy go się przewiezie do Suezu? Zawsze to bliżej Kairu... Łatwiej o wszystko! — snuł w myśli projekty. — A ja sobie przez ten czas tutaj wypocznę! — zakończył, postanawiając w duchu pojść za radą El Terima.
Oznajmił przeto Ibn Tassilowi o swej decyzji pozostania w El Barrar, co ten natychmiast powtórzył lekarzowi.
Ten, jak spostrzegł Żałyński, przyjął to z widocznem zadowoleniem, które rozjaśniło jego spalone od słońca, pomarszczone oblicze.
Pochyliwszy się ku Ibn Tassilowi, rozpoczął z nim długą rozmowę. Słowa jego niezbyt widocznie trafiały do przekonania gospodarza, gdyż zrazu trząsł uparcie głową, jakgdyby przecząc lekarzowi. Rozmowa ich z każdą chwilą stawała się coraz więcej burzliwą. El Terimowi udało się wreszcie widocznie przekonać Ibn Tassila, gdyż ten z uwagą począł słuchać jego słów, dorzucając do nich od czasu do czasu krótkie zdania.
Pogładził kilkakrotnie brodę i, ściszając nieco głos, zwrócił się ku leżącemu.
— Zapewne przykrzyć się będzie szlachetnemu cudzoziemcowi w naszej nędznej wiosce, ale zgadzanie się z wolą wszechpotężnego Allacha jest dowodem dojrzałości rozumu człowieka. Postaramy się jednak, aby nasz drogi gość nie nudził się zbytnio. Możemy pokazać cudzoziemcowi wąwozy Synaj... a gdybyś był, panie, „mehendysem“, to... — urwał nagle i wpatrywał się niespokojnie w Żałyńskiego.
— „Mehendys“ to inżynier... prawda? — pytał ten ostatni. — Owszem... jestem nim.
Ibn Tassil ucieszył się tak, że śniade jego oblicze pokrył gęsty, ciemny rumieniec.
— Spodziewałem się tego! — rzekł, zacierając ręce. — Każdy „inglesi“ jest „mehendysem“ — dorzucił tonem głębokiego przekonania.
— Więc? — poddał Żałyński.
Ibn Tassil zamienił parę krótkich zdań z lekarzem.
— Ten mądry i bogobojny człowiek, oby Allach miał go wiecznie w swej opiece — mówił, wskazując na lekarza, nie spuszczającego oczu z leżącego — sądzi, że jako „mehendys“ mógłbyś, szlachetny panie, stać się dobroczyńcą całego El Barrar. Oto... chodzi o wodę! Mamy, coprawda, dwa źródła w obrębie wioski, ale są one skąpe. Więcej jak kilkanaście dzbanów odrazu nie można czerpać... trzeba czekać, aż źródła się napełnią. Dla nas i dla naszych zwierząt wystarczy, ale na pola i ogrody już nie! Rozumiesz, panie, czem dla rośliny jest woda? Bez niej ginie, i cała praca nasza idzie na marne! Ale oto niezbyt daleko od El Barrar, gdzieś w wąwozach górskich za dawnych czasów było źródło wielkie, potężne, które dawało tyle wody, że płynęła ona szerokim strumieniem z gór przez El Barrar aż do słonych wód Akaby. Wtedy El Barrar było rajem prawdziwym! A teraz co... nędza! — pokiwał smutnie głową i umilkł, zasępiwszy się.
— Skąd wiecie, że tędy przepływał strumień? — zapytał po pewnym czasie Żałyński.
— Wiemy! — ożywił się nagle Arab. — Pradziadowie nasi, za których czasów płynął strumień, mówili o tem swym dzieciom i wnukom... ci znów — dziadom i ojcom naszym, a oni — nam! Strumień płynął!
— Cóż się z nim stało?
Oblicze Ibn Tassila przybrało tajemniczy wyraz.
— Nie wiemy, panie! Jedni twierdzą, że to sprawka szejtana, drudzy, że plemiona z pustyni Nefud i El Harra, które dawniej ciągnęły tędy na rozboje w stronę Kairu, zasypały źródło głazami i odwróciły jego bieg w przepaść z zemsty za to, że tutejsi ludzie odbijali im w powrotnej drodze łup. Kto to wie zresztą... dość, że wody niema! A byda... na pewno była! Pradziadowie nasi pozostawili nam na krążkach i tabliczkach z błyszczącego metalu znaki, po których można znaleźć miejsce źródła... ale cóż... my, ludzie dzicy, nie możemy zrozumieć tych znaków! „Mehendys“ zrozumiałby je natychmiast!
— Czemuż nie zwróciliście się z niemi do „mehendysów“ w Suezie albo w Gazie? — zdziwionym tonem pytał Żałyński.
Oczy Araba zaświeciły nagłym niepokojem. Widoczne było, że logiczne słowa gościa zaskoczyły go i wprowadziły w zakłopotanie.
Ochłonąwszy nieco, Ibn Tassil szepnął poufnym tonem.
— Czy jesteś, panie, „inglesi“?
Żałyński zaprzeczył ruchem głowy.
Ibn Tassil zmrużył znacząco jedno oko.
— Wiedz, panie, że dzieci pustyni nie mają zaufania do „inglesi“. Oni wszystko dla siebie... gdzieżby im się chciało szukać dla jednej wioski wody? Niech El Barrar zupełnie zniszczeje! Cóż ich to obchodzi? Więc jakże, panie? Chcesz stać się dobroczyńcą El Barrar, aby szlachetne imię twoje ze czcią powtarzały wdzięczne pokolenia.
Utopił wyczekujący, lekkim niepokojem nacechowany wzrok w twarzy Żałyńskiego.
Ten przez chwilę zwlekał z odpowiedzią..
Opowieść Araba o istniejącym w zamierzchłej przeszłości strumieniu uważał za pewnego rodzaju fantazję, któremi tak chętnie karmią się łatwo zapalne i w gruncie rzeczy naiwne umysły Wschodu. Zresztą, gdyby nawet przepływały kiedyś przez El Barrar wody jakiegoś potoku, to szaleństwem byłoby przypuszczać, że natrafi się na nie, skoro już raz zginęły bezpowrotnie w łonie piaszczystej pustyni. Według wszelkiego prawdopodobieństwa legenda o potoku była ucieleśnionym wyrazem pragnień i tęsknot tych łaknących wiecznie ożywczego żywiołu ludzi.
Pierwszym jego zamiarem była chęć wykazania Ibn Tassilowi i lekarzowi całej bezpodstawności wieści o strumieniu, lecz po krótkim namyśle zadecydował, że daremne byłoby walczyć z głęboką wiarą, jaka bezwątpienia cechowała ich słowa.
Następnie pomyślał, iż odmowa jego co do udzielenia pomocy przy poszukiwaniach zaginionego potoku uraziłaby zapewne obu Arabów, którzy bądź co bądź okazali mu wiele troskliwości. Chodziło mu zwłaszcza o Ibn Tassila, którego był gościem.
W ostrożnych zatem słowach, podkreślając, że nie żywi wielkiej nadziei na uwieńczenie dodatnim rezultatem poszukiwań, oznajmił Ibn Tassilowi, że chętnie przychyla się do ich prośby.
Decyzja ta ucieszyła obu Arabów niewymownie. Ibn Tassil z zadowoleniem gładził swą rozwichrzoną, długą brodę, zaś El Terim kilkakrotnie zatarł dłonie i wyszczerzył w uśmiechu resztki swych zębów.
Żałyński zauważył przytem, że twarz lekarza w uśmiechu kurczyła się, nabierając wyrazu sępiej krwiożerczości i okrucieństwa.
Ibn Tassil podniósł się wreszcie, życząc choremu rychłego powrotu do zdrowia, „potrzebnego teraz całemu El Barrar, które niezłomnie wierzy że szlachetny cudzoziemiec uszczęśliwi je na zawsze“.
Żałyński zapewnił, że nie będzie szczędził swych sił i wytęży całą swą wiedzę, aby nie zawieść pokładanych w nim przez ziomków gospodarza nadziei.
Z niecierpliwością wyczekiwał momentu, w którym zacichły kroki schodzących nadół Arabów. Przez cały czas rozmowy z nimi myślał wciąż o dziewczynie, kulącej się poza oknem na przestrzeni kilkunastu zaledwie centymetrów.
Kilkakrotnie zdawało mu się, że Dżailla, ześlizgnąwszy się z występu, pada na wybrukowane płaskiemi kamieniami podwórze.
Z radosnym przeto okrzykiem powitał ukazującą się w otworze okna twarz dziewczyny.
— Możesz wejść... Już odeszli! — zapewnił ją, widząc, że wodzi ona naokół niespokojnem spojrzeniem.
Lekko jednym susem przesadziła parapet okna i znalazła się na środku pokoju.
— Czemu uciekałaś, Dżaillo? — pytał Żałyński. — Ojciec twój nie miałby zapewne nic przeciwko temu, że odwiedziłaś chorego?
Dziewczyna podniosła na niego oczy.
— O tak... ojciec jest bardzo dobry, ale... — tu zacięła się nieco.
— Ale? — poddał.
Twarz dziewczyny zmierzchła momentalnie. Spuściła głowę i w zakłopotaniu plątała i rozplątywała drżącemi palcami sznury cekinów.
— El Terim — rzekła cicho.
— El Terim? Ten stary lekarz? — zdziwił się. — A cóż on ma do ciebie?
Głowa dziewczyny opadła jeszcze niżej. Ledwo dosłyszalne westchnienie poruszyło jej pierś.
— Dżailla będzie jego żoną... — wyszeptała z trudem.
Żałyński, zapominając o bólu, żywym ruchem uniósł się z posłania.
Przez chwilę, jakgdyby niezbyt dokładnie zrozumiawszy słowa Arabki, patrzył na nią rozszerzonemi ze zdziwienia oczyma.
— Ty? To niemożliwe! — krzyknął ze szczerem oburzeniem w głosie. — Chyba żartujesz, Dżaillo?
Podniosła głowę i, unikając jego wzroku, patrzała w okno, za którem kołysały się miękkim, jakgdyby leniwym ruchem pierzaste czubki palm!
Żałyński dostrzegł jednak, że na rzęsach dziewczyny perlą się krople łez.
Więc to była prawda!
Wzdrygnął się jakgdyby pod dotknięciem czegoś obrzydliwego. Fantazja w tejże chwili ukazała przed jego wzrokiem obraz, który wydał mu się wręcz potwornym. Oto El Terim bezzębnemi, ociekającemi wstrętną śliną pożądliwości ustami wodził po brzoskwiniowych policzkach Dżailli, obejmując jej gibki stan trzęsącemi się starczemi rękami.
Widocznie to miało cechy tak realne, że Żałyński zmuszony był zagryźć wargi aż do bólu, tłumiąc tem samem przekleństwo, jakie gwałtem cisnęło mu się na usta.
Dżailla, w dalszym ciągu nie patrząc na niego, wolnym krokiem skierowała się ku drzwiom.
Żałyński nie próbował jej zatrzymywać. Czuł jakgdyby żal do niej i zdawał sobie doskonale sprawę z tego, że dalsza rozmowa byłaby w tej chwili tak dla niego, jak i dla niej, niewymownie ciężka i przykra.
Dziewczyna przestąpiła już jedną nogą próg, gdy nagle jakaś myśl kazała jej się zatrzymać.
Ogarnąwszy szybkiem, niespokojnem niecą spojrzeniem kurytarz, podbiegła ku łożu rannego.
Przez chwilę stała, milcząc. Na twarzy jej malowały się wyraźnie ślady walki, staczanej z sobą.
Wreszcie zdeterminowanym ruchem podniosła głowę wgórę i utkwiła przenikliwy wzrok w twarzy leżącego.
— Dżailla słyszała, o czem rozmawiał z cudzoziemcem mój ojciec — mówiła szeptem, spiesząc się. — Cudzoziemiec może szukać wody dla El Barrar... może szukać i na pustyni, i w górach, aby tylko... — tutaj głos jej nabrał akcentów niepokoju — aby tylko nie zostawał w pustyni sam na sam z El Terimem! Pamiętaj... ani na pustyni... ani w górach!
Na kurytarzu rozległy się spieszne kroki. Dziewczyna jednym skokiem znalazła się przy progu, wydając lekki okrzyk zdziwienia i przestrachu.
W drzwiach stał Dumesnil.
Arabka szybkim, zdecydowanym ruchem odsunęła go na stronę i jak burza przemknęła obok niego. Za chwilę była już nadole.
Francuz, uśmiechając się domyślnie, począł wypytywać Żałyńskiego o „urocze zjawisko, które tak niebacznie wypłoszył swem nieoczekiwanem zjawieniem się“, lecz pochmurna mina towarzysza i jego milczenie zaniepokoiły go nie na żarty. Sądząc, że ten zły humor jest następstwem cierpienia, począł troskliwie wypytywać Żałyńskiego o zdrowie.
Uspokoiwszy Francuza co do tego, Żałyński skierował rozmowę na losy aparatu, smętnie oczekującego na pustyni.
Dumesnil był tego samego, co i on, zdania. Wygodniej było przetransportować aparat do Suezu, w którym znajdował się port lotniczy, niż do Akaby, pozbawionej tej dogodności i leżącej na uboczu od wszelkich linij komunikacyjnych.
Aby nie tracić czasu, miał on już jutro udać się z wynajętymi w El Barrar ludźmi i wielbłądami na miejsce wypadku i zaciągnąć aparat do Suezu, skąd po dokonaniu naprawy miał przybyć drogą powietrzną do El Barrar po Żałyńskiego.
— Swoją drogą, ty masz zawsze szczęście! — zakończył rozmowę Francuz, częstując kolegę papierosem.
Ten spojrzał nań pytająco.
Dumesnil puścił jeden i drugi kłąb dymu, wiążąc go w misterne kółka i kółeczka, następnie szturchnął lekko towarzysza pięścią w bok.
— No... no... nie patrz na mnie takim wzrokiem, jakgdybym mówił od rzeczy! — śmiał się, połyskując białemi, drapieżnemi nieco zębami. — Ja będę się tłuc ze złamanym aparatem do Suezu, uganiać się z tymi obdartusami, a ty będziesz wypoczywać pod czułą opieką „uroczego zjawiska“. To zapewne córka naszego gospodarza? Piękna... sapristi! — dorzucił tonem znawcy.
— Zgadłeś, lecz niezupełnie! — rzucił przez zęby Żałyński. — To córka Ibn Tassila, a narzeczona... El Terima!
— Co? Tego staruszka z ruchami członka Akademji Nieśmiertelnych, a bródką kozła? — zdumiał się Francuz. — Przecież on mógłby również dobrze być dla niej dobrotliwym dziadusiem? Wyobrażam sobie ich pierwszy uścisk miłosny!
Żałyński leżał bez ruchu, z przymkniętemi oczami. Końcowe słowa przyjaciela wywołały na jego usta grymas, który nie uszedł uwagi Dumesnila.
Francuz spoglądał przez chwilę uważnie na przyjaciela, poczem pochylił się ku niemu.
— Słuchaj, a gdybyśmy tak wypłatali figla temu arabskiemu eskulapowi? — szepnął, dotykając lekko dłonią ramienia leżącego.
Żałyński rozwarł oczy.
— To łatwo! — ciągnął dalej z łobuzerskim uśmiechem Francuz. — Dziewczynę do aeroplanu... pełny gaz i... au revoir, stary koźle!
— Kiedyż wreszcie przestaną się ciebie głupstwa trzymać? — wybuchnął Żałyński.
Dumesnil z głośnym śmiechem podniósł si z taburetu.
— No... ja tylko tak! Projekcik i nic więcej! Nie chcesz... to nie! A swoją drogą chciałbym zobaczyć minę tego starego rozpustnika, gdyby mu tak z przed nosa znikło to „urocze zjawisko“! Dla tego jednego tylko warto popełnić „raptus puellae“ i narazić się na strzały arabskich skałkówek! Au revoir... idę na śniadanie! Może ujrzę tam gdzie twoją opiekunkę.
I nucąc półgłosem wesołą piosenkę, Dumesnil znikł za drzwiami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Niezabitowski.