Skarb Aarona/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Skarb Aarona |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia rotacyjna „Unja” |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wśród piasków południowego krańca pustyni El Tih, zajmującej środkową część półwyspu Synaj, wlokła się powoli nędzna karawana, złożona z czterech zaledwie dobrze już w latach posuniętych wielbłądów, z których trzy objuczone były zwieszającemi się nisko jukami.
Na nieobciążonym ładunkiem wielbłądzie, kroczącym na przodzie karawany, siedział brodaty, o wychudłem obliczu Arab, leniwie spoglądający naokół zaczerwienionemu od blasku słonecznego i pyłu oczyma.
Od czasu do czasu oglądał się poza siebie na dążące wielbłądy, obok których kroczyło dwóch młodych Arabów-poganiaczy, odzianych w tak brudne burnusy, iż przypominały one swym wyglądem szare płachty.
Poganiacze szli, trzymając się ręką za juki, zrzadka tylko pokrzykując na zwierzęta i poganiając je plecionemi z rzemienia batami.
Ciszę przerywało tylko skrzypienie piasku pod kopytami wielbłądów i ciężkie ich postękiwania, świadczące o zmęczeniu wytrwałych zazwyczaj „okrętów pustyni“.
Gorąco stawało się z każdą minutą coraz więcej dokuczliwe. Poganiacze co chwila ocierali połami burnusów strugi potu, ciekące po ich szarych od pyłu pustyni twarzach.
Jeden z nich, wysunąwszy się naprzód, przemówił do jeźdźca, zdającego się usypiać w swym chwiejącym się na grzbiecie zwierzęcia koszu.
— Czas spocząć, o, Ibn Tassil! Zwierzęta ledwo nogami powłóczą!
Brodaty Arab otworzył oczy i pytająco patrzał na poganiacza.
— Mówię, o, mądry Ibn Tassil, że pora na odpoczynek! — powtórzył tenże.
Jeździec nie odpowiedział zrazu.
Spoglądał niechętnym wzrokiem na poganiacza, kręcąc w zamyśleniu palcami rozwichrzoną brodę.
Drugi poganiacz zrównał się z rozmawiającymi.
Przez chwilę wyczekiwał odpowiedzi jeźdźca, wreszcie szepnął nieśmiało:
— Wielbłądy idą całą noc! Ustaną niebawem!
Jeździec powiódł wzrokiem naokół i po chwili zatrzymał go na widniejących woddali grzbietach gór Synajskich, odrzynających się twardemi konturami na lazurowem i czystem niebie.
— Daleko! Nie dojdziemy dzisiaj! — mruknął jakgdyby do siebie.
Poganiacze pobiegli wzrokiem w kierunku gór.
— Nie dojdziemy! — przytwierdził z przekonaniem w głosie pierwszy. — Wielbłądy zmęczone i my też.
Jeździec spojrzał pogardliwie na swych towarzyszy.
— Oczy moje dostrzegają, że więcej potrzebujecie odpoczynku niż zwierzęta — przemówił, wydymając wargi. — W domu wam siedzieć i kobietom pomagać, a nie iść z karawaną przez pustynię! — dorzucił, zatrzymując wielbłąda.
Poganiacze rozjaśnili oblicza w nieśmiałym uśmiechu zadowolenia.
Rzucili się do wielbłądów, które tymczasem zdążyły już uklęknąć, i poczęli pośpiesznie rozwiązywać rzemienie, podtrzymujące juki.
Wielbłąd Araba nie ukląkł, co było dowodem, że należał do rodzaju zwierząt, używanych wyłącznie tylko do jazdy. Lecz przegięta ku siedzącemu na jego grzbiecie szyja wielbłąda i bystry wzrok, śledzący każde poruszenie swego pana, wskazywały, że i on z utęsknieniem wyczekuje momentu, kiedy będzie mógł uklęknąć na piasku, dając tem samem folgę strudzonym nogom.
Arab przyjrzał się raz jeszcze zarysom gór, leżących na krańcu rozległej piaszczystej równiny, poczem, uderzając lekko biczem o kolana przednich nóg wielbłąda, zmusił go do uklęknięcia.
Zsunąwszy się z plecionego krzesła, mającego kształt kosza, podszedł do grupy pozostałych trzech zwierząt, postękujących bezustannie.
Przez chwilę patrzał na nie w milczeniu.
— El Terim postąpił jak zwyczajny oszust, sprzedając mi te zdychające zwierzęta! — syknął ze złością. — Skoro powrócę do domu, a spotkam tego parszywego psa, wybiję mu cztery przednie zęby, aby na drugi raz nie ośmielił się zadrwić z Ibn Tassila.
— Prawdę rzekłeś, o, Ibn Tassil — ozwał się jeden z poganiaczy, nie przerywając roboty. — Zwierzęta są liche, a El Terim jest zaprawdę parszywym psem, jak go twoja mądrość raczyła nazwać!
Towarzysz jego podniósł śmiejący się wzrok na chmurnego Ibn Tassila.
— Że El Terim jest oszustem, to wszystkim wiadomo, i wart za swe złodziejstwa ponieść zasłużoną karę, ale jakżeż, panie, potraficie mu wybić cztery zęby, skoro on ma tylko wszystkiego dwa i to do połowy zmurszałe? — mówił, błyskając wesoło białkami oczu.
Arab pogładził poważnym ruchem dłoni rozłożystą brodę i, jakgdyby przyznając rację poganiaczowi, potrząsnął groźnie po kilkakroć trzymanym w ręku biczem, dając tem samem poznać, że aby ukarać oszusta, niekoniecznie potrzeba mu wybijać zęby i że parę razów plecionym rzemieniem w tym wypadku będzie zupełnie wystarczającą i dotkliwą karą.
Poczem odszedł i usiadł w cieniu wysokiej wydmy o kilkanaście kroków od krzątających się poganiaczy.
Ci, ukończywszy zdejmowanie juków, zawiesili wielbłądom na szyjach woreczki, napełnione suszonem prosem, i załatwiwszy się w ten sposób ze zwierzętami, rozpakowali jeden z juków i wydobyli zeń kilkanaście brunatnego koloru jęczmiennych placków, bukłak z wodą, nieco suszonych fig i daktyli oraz parę wąskich pasków wędzonej baraniny.
Rozesławszy jeden ze swych burnusów przed siedzącym na uboczu brodaczem, porozmieszczali na nim owe zapasy, czekając cierpliwie, aż Iba Tassil rozdzieli je na trzy części.
Po chwili suche mięso i placki poczęły trzeszczeć w zdrowych zębach posilających się.
Ibn Tassil, nasyciwszy się, obtarł zatłuszczone palce o burnus i, wydostawszy z za pasa długą ozdobioną nacięciami drewnianą fajkę, począł ją nabijać tytoniem z taką powagą, jakgdyby spełniał jakiś tajemniczy obrzęd religijny.
Poganiacze poszli za jego przykładem, i po chwili trzy pasma dymu poczęły się wznosić ponad głowami palących.
Długi czas panowało milczenie, przerywane tylko pykaniem fajek i spluwaniami palących. Wreszcie jeden z poganiaczy, spojrzawszy raz i drugi na El Tassila, ozwał się nieśmiało.
— W Gaza mówili, że mają budować żelazną drogę od Suezu do Akaby przez pustynię.
El Tassil wyjął fajkę z ust i wlepił ciekawy wzrok w poganiacza.
— Kto mówił? — zapytał.
— Wszyscy! Podobno lada dzień mehendisy mają mierzyć grunt pod drogę.
Ibn Tassil splunął z lekką złością.
Jako prawowierny Arab, przywiązany poza tem latami swego życia całkowicie do tradycji, nienawidził on żywiołowo postępu, nazywając wszelkie jego przejawy dziełami „szejtana“.
To też wiadomość o projektowanej budowie kolei rozgoryczyła go.
— Wszystko to są wymysły niewiernych, aby utrudnić dzieciom Allacha życie! — syknął, wysypując popiół z fajki — Kolej... kolej... Poco? Czyż bez niej nie obejdzie się prawowierny Arab? Na wielbłądzie albo i na koniu można też wszędzie dojechać... i do Gazy, i do Ahaby, i nawet do Suezu, jak kto zna drogę! — ciągnął zirytowanym głosem, błyskając groźnie białkami oczu.
— Kolej prędko chodzi! — szepnął nieśmiało poganiacz, ten, który pierwszy rozpoczął rozmowę.
Ibn Tassil spojrzał na niego pogardliwie i niemal że nienawistnie.
— Allach dał ci młode lata, więc rozum twój jest mały i głupi jak ogon dromadera! — wyrzekł, marszcząc swe krzaczaste brwi. — Prędko chodzi! Wielka rzecz! Tylko szalony wiecznie się śpieszy... człowiek mądry i bogobojny zawsze znajdzie na wszystko czas!
Niefortunny obrońca postępu nie dał widać za wygraną i otworzył już usta, chcąc odpowiedzieć, gdy wtem nagły poszum i brzęczenie, dobiegające z ponad stropu nieba, sprawiło, iż podniósł głowę wgórę, nadsłuchując.
Towarzysz jego uczynił to samo.
Brzęczenie nie ustawało ani na chwilę.
— Żelazny ptak! — ozwał się jeden z nadsłuchujących, wodząc ciekawem spojrzeniem po widnokręgu.
— Aha! — przytaknął drugi. — Ale jest jeszcze daleko! — dodał po chwili.
— Daleko, a tak głośno mówi! — zauważył pierwszy.
Towarzysz obrzucił go pogardliwem spojrzeniem.
— Wyrosłeś jak palma, a głowa twoja jest pusta jak stary kosz bez dna! — mówił. — On nie mówi, to serce w nim bije tak głośno! Rozumiesz?
Zgromiony jednak nie tak łatwo uwierzył słowom towarzysza.
— Serce? — wzruszył niedowierzająco ramionami. — Czyż serce może bić tak głośno? I dlaczego?
Towarzysz jego zaperzył się.
— Głupiś jak nowonarodzone oślę, które po raz pierwszy wyszło z chlewa na dwór! Czyż tobie nie bije serce, jak biegniesz prędko? No... powiedz! Albo jak się zmęczysz?
Tym razem argumenty te trafiły widocznie do przekonania niedowiarka, gdyż nie odrzekł nic, tylko w dalszym ciągu rozglądał się ciekawie po niebie.
Wreszcie, wyciągnąwszy rękę i wskazując palcem przed siebie, wykrzyknął.
— O... jest! Tam... tam! Jaki mały!
Towarzysz jego przysłonił dłonią oczy i przez chwilę wpatrywał się we wskazany punkt.
— Tak... on! Leci wprost ku nam! — stwierdził po chwili.
Ibn Tassil zdawał się nie słyszeć słów poganiaczy. Oparłszy się plecami o zbocze wydmy, drzemał rozkosznie.
— Ibn Tassil! O... Ibn Tassil! — ozwał się je den z poganiaczy, dotykając lekko dłonią jego ramienia.
Drzemiący otwarł jedno oko.
— Czego? — mruknął, ziewając. — Ptak! Żelazny ptak leci w tę stronę! O... słyszysz!
— Niechaj złamie kark i ty z nim razem! — krzyknął wściekle zbudzony ze słodkiej drzemki Arab.
Poganiacz zmieszał się.
— Ptak... naprawdę ptak! — bełkotał, jakgdyby uniewinniając się.
— Więc cóż, że ptak! Niech leci, dopóki nie spadnie i nie roztrzaska się na drobne kawałki jak ten, który zeszłego roku spadł na pustyni El-Harra! Wielka rzecz... ptak! — mruczał Ibn Tassil, przeciągając się. — Wymysł „szejtana“, na który nie powinny patrzeć oczy prawowiernego sługi Allacha!
Przymknął oczy, usiłując zapaść zpowrotem w sen.
Tymczasem „ptak“ zbliżył się już tak znacznie, iż można było odróżnić jego kadłub i wąskie linje skrzydeł. Leciał, hucząc rozgłośnie i połyskując w słońcu jak modro-srebrna ważka.
Poganiacze nie spuszczali zeń oczu.
Aeroplan leciał na niezbyt wielkiej wysokości. Widać było wyraźnie małe kółka, zawieszone pod kadłubem. Wirujące śmigło otaczało go jakgdyby świetlistą aureolą.
— Leci do Akaby! — szepnął jeden z poganiaczy.
— Nie! — zaoponował żywo drugi. — Akaba jest tam — tu wskazał ruchem ręki — a on leci jakgdyby na pustynię!
Warkot motoru umilkł nagle. Po pewnym czasie ozwał się poto, aby znów zamilknąć — tym razem na dłużej.
Aeroplan zniżył się raptownie i, zatoczywszy półkole, począł zbliżać się coraz szybciej ku ziemi. Za chwilę znikł z oczu obserwujących go poganiaczy, kryjąc się za szeregiem niskich wydm, leżących w odległości dwóch — trzech tysięcy metrów od obozowiska.
Poganiacze powstali żywo i, prześcigając jeden drugiego, wdrapali się na szczyt wydmy.
Przez chwilę spoglądali wytężonym wzrokiem w stronę, gdzie skrył się aeroplan.
— Siadł! — ozwał się jeden.
— Tak... niedaleko! — przytwierdził drugi.
— Pobiegnijmy tam!
— To blisko!
Rozmawiali tak hałaśliwie, że Ibn Tassil rozbudził się ponownie.
Zadarłszy głowę w górę, spoglądał przez chwilę na stojących na szczycie wydmy.
— Co tam? — zakrzyknął.
Poganiacze zwrócili ku niemu podniecone twarze.
— Ptak... — zaczął jeden.
— Znowu ten ptak! — wrzasnął wściekle Ibn Tassil, ujmując bicz.
— Ptak... siadł na ziemi! — pospieszył dokończyć przestraszony informator.
Arab zerwał się na równe nogi.
Na twarzy jego widniała ciekawość. Widocznie mimo swych niedawnych zastrzeżeń pragnął ujrzeć zbliska ów wymysł „szejtana“, o którym wyraził się z taką nienawiścią.
— Nic nie widać! — mruknął, stojąc obok poganiaczy.
— Tam... za temi pagórkami! — gorączkowo tłumaczyli obaj, wskazując rękami. — O... Ibn Tassil, pójdziemy zobaczyć!
Właściciel namyślał się przez chwilę.
— Idźcie! — rzekł wreszcie. — Ale wracajcie zaraz!
Poganiacze puścili się przed siebie pędem, gnani ciekawością. Obserwując ich bieg, trudno byłoby uwierzyć, iż ludzie ci przed dwiema godzinami ledwo wlekli się przez piaski pustyni, upadając niemal ze zmęczenia.
Ibn Tassil zeszedł z wydmy i, rzuciwszy okiem na wielbłądy, począł nabijać swą fajkę.
W trakcie tej czynności jakaś myśl widocznie przybiegła mu do głowy, gdyż nasępiwszy brwi, zamyślił się głęboko, zapominając o fajce.
— Poco ten „ptak“ przybył tu, na pustynię? Może zbłądził? Czegóżby szukał wśród tych pustych wydm, zamieszkałych jedynie przez szakale i hieny? Przecież tu naokół, w promieniu dwóch dni drogi niema żywego ducha! A może „ptak“ nie siadł, lecz zleciał?
Ibn Tassil roześmiał się na tę myśl, uradowany.
— Dobrze mu tak! niech nie lata po powietrzu, które Allach stworzył tylko dla oddychania!
Lecz wnet nowa myśl przemknęła błyskawicą przez jego umysł.
— Jeżeli „ptak“ spadł, to na pewno się rozbił jak ten w zeszłym roku na El-Harra! A jeżeli się rozbił, to rozbili się i jadący nim! A może ci podróżni mieli przy sobie pieniądze lub kosztowności!
Ostatnia myśl podrzuciła go jak sprężyna.
Zerwał się na równe nogi, klnąc i łając w duchu własną głupotę.
Przecież poganiacze, którzy za chwilę dobiegną na miejsce wypadku, mogą obłowić się suto przy zabitych! A on? A on naturalnie nie dostanie z tego nic, bo szelmy nie przyznają się do tego!
O... Allach! Jakiż ze mnie głupiec! — wykrzyknął, wdrapując się gorączkowo na wydmę.
Biegnący dotarli już do połowy drogi, dzielącej obozowisko od wydm.
Ibn Tassil o mało nie zapłakał na ten widok. Lecz wnet jakiś pomysł przyszedł mu widocznie do głowy, gdyż oblicze jego rozjaśniło się w złośliwym uśmiechu.
— Zdążę! — mruknął, zbiegając z wydmy.
Zdjąć swemu wielbłądowi worek z prosem z szyi, wdrapać się na siedzenie i podnieść zwierzę na nogi było dlań dziełem paru zaledwie minut.
Za chwilę Ibn Tassil, okładając boki zwierzęcia rzemieniem, pędził wślad swych poganiaczy. Po upływie kilkunastu minut zrównał się z nimi.
Byli tak pomęczeni, że pot lał się z ich twarzy strugami.
Ujrzawszy Tassila, poczęli coś wykrzykiwać, lecz ten, nie zwracając na ich słowa uwagi, okładał wciąż biczem wielbłąda, pobudzając go do szybszego biegu.
Poganiacze uchwycili się rękami za rzemienie, podtrzymujące siedzenie na grzbiecie zwierzęcia, i biegli z nim razem, dysząc głośno ze zmęczenia.
Wbiegłszy na szczyty wydm, ujrzeli przed sobą na równinie w odległości kilkudziesięciu metrów aeroplan, przechylony nosem ku ziemi. Jedno ze skrzydeł, pogięte i potrzaskane, zwisało bezwładnie, drugie, nienaruszone, sterczało ku górze.
— O... Allach! Bądź błogosławiony! Spadli... i zapewne nie żyją! — pomyślał Ibn Tassil, i sercem jego targnęła radość!
Lecz w tej chwili z za kadłuba „ptaka“ pojawiła się postać ludzka.
Ibn Tassil zatrząsł się ze złości. Na nic marzenia o obłowieniu się.
— Nie warto! — pomyślał i, hamując bieg wielbłąda, podjeżdżał powoli ku rozbitym szczątkom „ptaka“.
Poganiacze również zwolnili kroku.
Postać poczęła iść ku zbliżającym się, wymachując rękami, jakgdyby dając jakieś znaki.
Po chwili Ibn Tassil i poganiacze ujrzeli przed sobą Europejczyka, odzianego od stóp do głów w skórzany kostjum, opinający szczelnie jego postać.
Przemówił do nich parę słów, wskazując ręką aeroplan.
Arabowie spojrzeli po sobie. Żaden z nich nie zrozumiał ani słowa.
Europejczyk dostrzegł to i zafrasował się widocznie.
Ujął jednego z poganiaczy za skraj burnusa i pociągnął za sobą.
Po drugiej stronie aparatu w cieniu, rzuconym przez wzniesione ku górze skrzydło, leżał młody człowiek, odziany tak samo, jak i jego towarzysz.
Z rozbitej jego głowy sączyła się krew, plamiąc skórzaną kurtę.
Leżący był przytomny. Przez pobladłą jego twarz przelatywały co chwila nagłe skurcze bólu.
Ujrzawszy swego towarzysza w otoczeniu trzech Arabów, uniósł się na łokciu. Ruch ten musiał jednak wywołać nowy ból, gdyż ranny syknął głośno.
Towarzysz jego począł doń mówić szybko, wskazując ruchem ręki stojących obok Arabów.
Ranny skinął głową.
— Czy jest tu gdzieś wpobliżu woda? — zagadnął Arabów po angielsku.
Ibn Tassil rozjaśnił twarz w uśmiechu.
Zapas posiadanych przezeń angielskich słów nie był coprawda zbyt wielki, lecz w każdym razie mógł on jako tako porozumiewać się z Anglikami. Umiejętność tę zdobył, włócząc się bezustannie w celach handlowych od Suezu do Gazy, a stamtąd do Akaby, a nawet do Dżeddy.
Skinąwszy przeto głową, począł tłumaczyć rannemu, że woda znajduje się w ich obozowisku o pół godziny drogi.
— Gdzie jesteśmy? — pytał ranny.
Ibn Tassil wyjaśnił, iż znajdują się o dwa dni drogi od Dżed-Katerin czyli klasztoru św. Katarzyny, leżącego w niedalekiej odległości od Synaj.
— Akaba? — rzucił pytanie ranny.
Arab odwrócił się ku północy i wyciągnął dłoń.
— Daleko... daleko! — mówił. — Jechać na dobrym wielbłądzie cztery — pięć dni!
Ranny zwrócił się ku swemu towarzyszowi.
— Co robić, Hen? Jesteśmy daleko od Akaby jak również i od Suezu. Ten brodacz wymienił nazwę jakiegoś klasztoru, ale i ten znajduje się stąd o dwa dni drogi. Nie mam pojęcia, co zrobimy?
Henryk Dumesnil, jeden z najlepszych pilotów francuskich, zamyślił się na chwilę.
— Spytaj go się, dokąd on dąży? — rzekł, wskazując ruchem głowy na siedzącego na swym wielbłądzie Araba.
Okazało się, że Ibn Tassil i jego karawana idą do El-Barrar, małej wioski, ukrytej w wąwozach gór Synajskich na północo-wschód od Dżed-Katerin. Wioska ta była stałą rezydencją Araba, zajmującego się sprzedażą safjanu i świecidełek, będących nieodzowną częścią ubioru każdej kobiety na Wschodzie.
— Czy w Dżed-Katerin jest telegraf? — pytał ranny.
Nie było. Najbliższą stacja telegrafu znajdowała się w Akabie.
Po kilkunastominutowej naradzie przyjaciele stwierdzili, że nie pozostaje im nic innego, jak udać się do El-Barrar, gdzie potłuczony i poraniony przy upadku aeroplanu Lucjan Żałyński mógłby przyjść do zdrowia, znalazłszy jaką-taką opiekę i wygody. Dumesnil miał tymczasem udać się do Akaby celem zawiadomienia swych przyjaciół o wypadku i sprowadzenia mechaników oraz uszkodzonych części aparatu.
Ani jeden, ani drugi nie pozbyli się myśli kontynuowania dalej lotu naokoło świata. Lot ten jak dotąd był zupełnie pomyślny. Rozpoczęli go w pierwszych dniach czerwca w San-Francisco, przelatując stamtąd śladem Lindberga poprzez Meksyk i Andy do Buenos-Aires. Stąd szlakiem włoskiego lotnika Pinedo poszybowali do Madrytu i Paryża, witani entuzjastycznie w miejscach lądowania przez olbrzymie tłumy, zachwycone ich brawurą. Z Paryża, odwiedzając po drodze Rzym i Palermo, pofrunęli do Kairu. Dalsza linja ich lotu przebiegać miała według planu przez Karaezi, Kalkuttę, Singapoore, ponad Borneo do Melbourne. Z Australji mieli przedostać się na wyspy Hawajskie, lądując po drodze na archipelagu Fidżi i na jednej z wysp Sporadów polinezyjskich. Przelot z Honolulu do San-Francisco miał być ostatnim etapem tej gigantycznej podróży, obserwowanej z ciekawością przez cały cywilizowany świat.
Obaj śmiałkowie byli doświadczonymi lotnikami, przyczem Żałyński miał ustaloną sławę w świecie lotniczym, jako konstruktor-wynalazca.
Przyjaźń jego z Dumesnilem datowała się od czasów kampanji polsko-bolszewickiej 1920 r., podczas której Dumesnil jako ochotnik należał do tej samej eskadry lotniczej, co i Żałyński.
Przyjaźń, zadzierzgnięta w obliczu wspólnego niebezpieczeństwa, nie przerwała się z chwilą odjazdu Francuza do swej ojczyzny. Towarzysze tęsknili za sobą, to też, kiedy Dumesnil, bawiący podówczas w Stanach Zjednoczonych, zaproponował przyjacielowi lot naokoło świata, Żałyński nie namyślał się zbytnio.
Uzyskawszy długotrwały urlop, pośpieszył do San-Francisco, skąd rozpoczął się lot.
Już podczas przelotu z Palermo do Kairu zauważyli, że motor ich aparatu nieco szwankuje, mieli jednak nadzieję, że zdołają dotrzeć do Karaezi, gdzie istnieją wielkie hangary i warsztaty angielskiego lotnictwa wojskowego w Indjach.
Los jednak chciał inaczej. Motor w parę godzin po starcie w Kairze odmówił zupełnie posłuszeństwa, zmuszając ich do natychmiastowego lądowania na niegościnnej pustyni El-Tih, przyczem podwozie aparatu oraz jedno ze skrzydeł zostały całkowicie zdruzgotane.
Żałyński wyszedł z tej przygody niezbyt obronną ręką. Rozbił głowę przy upadku, rozcinając ją głęboko. Poza tem zwichnął rękę w przedramieniu. Upływ krwi był tak wielki, że Dumesnil, który sam został jedynie lekko potłuczony, z trudem zaledwie zdołał doprowadzić towarzysza do przytomności.
Ze względu na stan jego zdrowia droga do Akaby lub do Suezu, o czem początkowo myśleli, byłaby szaleństwem. Zresztą spadli na połać pustyni, najmniej uczęszczaną przez ludzi, gdyż wielka droga karawanowa, ciągnąca się od Suezu do Akaby, biegła o dwieście co najmniej kilometrów na północ od miejsca, w którem się znaleźli.
Ibn Tassil, skuszony wysokiem wynagrodzeniem, podjął się ich przewieźć do El-Barrar, ofiarując gościnę w swoim domu i obiecując sprowadzenie słynnego na całą okolicę lekarza arabskiego, który opatrzy rany Załyńskiego.
Nie tracąc przeto czasu, umieszczono rannego na dromaderze Ibn Tassila i po upływie niecałej godziny lotnicy znaleźli się w obozowisku karawany.
Dumesnil opatrzył prowizorycznie rany przyjaciela, który niebawem, trawiony gorączką i wyczerpaniem, usnął w cieniu juków.
Ibn Tassil miał zamiar wyruszyć w drogę dopiero o zmroku, lecz obecnie ze względu na rannego podniósł karawanę na nogi, gdy tylko słońce przetoczyło się na zachodnią stronę nieba.
Pomimo wszelkich starań Dumesnila i Arabów, którzy co chwila poili rannego wodą i kładli mokre chusty na jego głowę, pod wieczór stracił on przytomność, rzucając się w gorączce. Musiano go przywiązać rzemieniami do siedzenia, gdyż zachodziła obawa, że może spaść z wielbłąda.
Karawana szła, milcząc.
Dumesnil, słabo władający angielskim, porozumiewał się z Ibn Tassilem z największym trudem, pomagając sobie znakami.
Już od godziny opuszczono równinę pustyni.
Karawana zapuściła się w wąwozy skalne północnego zbocza gór Synajskich. Droga stawała się coraz bardziej uciążliwą. Gdzie niegdzie potężne zwały kamienne zagradzały wąską ścieżynę, wijącą się wężem ponad urwiskami i przepaściami. Wielbłądy szły powoli, osuwając się co chwila na osypiskach i rumowiskach zwietrzałych okruchów skalnych.
Ranny miotał się w gorączce, jęcząc i wykrzykując nieprzytomnie.
Dumesnil, kroczący dotąd przy boku wielbłąda, na którym leżał ranny, przysunął się do Ibn Tassila, idącego na przodzie karawany.
— Daleko jeszcze? — zapytał, z trudem dobierając wyrazów.
Arab zamiast odpowiedzi wskazał przed siebie ręką.
Francuz spojrzał we wskazanym kierunku.
Daleko, jakgdyby pod ich stopami błyszczały słabe ognie.
— El-Barrar! — rzekł Arab, ujmując wielbłąda za uzdę.
Poczęto schodzić wdół wśród tak gęstego mroku, że Dumesnil rozróżniał jedynie ciemny kontur wielbłąda, prowadzonego przez Ibn Tassila.
Światła zbliżyły się znacznie, to ukazując się, to znikając za załamaniem ścieżki.
Jeszcze pół godziny uciążliwej drogi, i karawana wkroczyła w kręte i ciasne uliczki El-Barrar.
Stąpanie wielbłądów i nawoływania poganiaczy wywabiły z domów mieszkańców wioski, witających hałaśliwie Ibn Tassila.
Dom tego ostatniego, otoczony wysokim murem, z poza którego widać było czubki palm, znajdował się pośrodku wsi.
Powitanie karawany przez rodzinę Ibn Tassila było tak krzykliwe, iż ranny, przebudzony snać hałasem, począł jęczeć żałośnie.
Przeniesiono go natychmiast do jednej z izb na piętrze, i jeden z synów gospodarza domu pobiegł po lekarza.
Wieść o „białych“ rozeszła się widocznie błyskawicą po wiosce, gdyż niebawem izby i podwórze domu pełne były ciekawych, którzy z zainteresowaniem słuchali opowiadań Ibn Tassila i poganiaczy o żelaznym „ptaku“, który spadł w ich oczach na pustyni.
Wkrótce przybył lekarz. Był nim ów El Terim, który tak haniebnie oszukał Ibn Tassila, sprzedając mu wielbłądy. Pomimo że oszukany Arab nie wyrzekł się dotąd zamiaru wybicia czterech zębów El-Terimowi, aby mu odpłacić za swój zawód i stratę, przywitał go teraz z godnością, przykładając ręce do piersi i pochylając nisko głowę w ukłonach.
Po wymienieniu pomiędzy sobą całego szeregu obowiązkowych grzeczności, w rzędzie których zapewnienia o wzajemnym szacunku odgrywały niepoślednią rolę, Ibn Tassil wraz z lekarzem udali się do izby, to której leżał ranny.
Dumesnil z niepokojem obserwował chirurgiczne zabiegi Araba. Lecz obawy jego były płonne. El Terim nadzwyczaj zręcznie opatrzył rany na głowie Żałyńskiego i przy pomocy Ibn Tassila i jednego z jego synów wyprostował wywichniętą, a raczej wybitą rękę w przedramieniu.
Ta ostatnia operacja musiała być jednak bardzo bolesna, gdyż ranny pomimo gorączki omdlewał kilkakrotnie z bólu.
— Za dwa dni będzie zdrów jak każdy z nas! — zawyrokował El Terim, ukończywszy opatrunek.
— Za wolą Allacha nikomu włos z głowy nie spadnie, ale i to dobrze, żeś opatrzył go ty, o, El Terimie, którego sława jako cudownego i potężnego lekarza rozchodzi się szeroko — mówił z powagą Ibn Tassil, skłaniając głowę przed El Terimem, który zerkał na pochylonego nad rannym Dumesnila.
Lecz słowa gospodarza zmusiły go do odwdzięczenia się za pochwałę.
Gładząc przeto swą krótką, podobną do koziej bródkę, począł mówić.
— Prawda, słodsza niż miód dzikich pszczół, płynie z ust twoich, o, mądry Ibn Tassilu, lecz wielkiem szczęściem dla tego rannego „inglesi“ jest również to, że znalazł się pod twoim gościnnym dachem, gdyż samo powietrze, płynące z twego wspaniałego ogrodu, uleczy go lepiej niż wszystkie moje leki.
I poczęli obaj kiwać się ku sobie w ukłonach, aż Dumesnil omal że nie parsknął śmiechem, patrząc na ich poważne miny.
Na dany przez starszą kobietę znak Ibn Tassil zaprosił Dumesnila i lekarza do izby gościnnej, gdzie na niskich stolikach przygotowany był posiłek.
Przy rannym pozostał jeden z synów gospodarza.
Kolacja widocznie z racji gości i powrotu Ibn Tassila z długiej wędrówki była obfita.
Prócz wędzonego i suszonego mięsa podano cały udziec barani, potem jakieś mięso, krajane w drobne kawałeczki, podlane obficie ostrym sosem, następnie zaś placuszki jęczmienne z miodem, suszone figi i daktyle.
Wygłodzony Francuz, spokojny już teraz o przyjaciela, nie dawał się prosić gospodarzowi.
El Terim jadł powoli, zachwalając głośno każdą potrawę i gładząc się z rozkoszą po brzuchu.
Tradycyjna kawa i fajki stanowiły zakończenie uczty, której przez rozwarte drzwi i okna przyglądał się liczny tłum gawiedzi, ciekawej wyglądu człowieka, który według opowiadań poganiaczy „spadł z nieba“.
Wreszcie El Terim podniósł się z godnością i począł dziękować Ibn Tassilowi za wyświadczony mu zaszczyt, którego, jak zaznaczał, nie jest godny.
Na to gospodarz pośpieszył z zapewnieniami, iż błogosławi przypadek z żelaznym „ptakiem“, dzięki któremu progi jego nędznego domu odwiedził ulubieniec Allacha, mądry i szanowany powszechnie El Terim.
Dumesnil wcisnął temu ostatniemu w dłoń parę sztuk złota, co tamten przyjął z miną najsławniejszego profesora europejskiego.
Ibn Tassil, bijąc bezustannie pokłony, odprowadził lekarza do furtki w murze, wychodzącej n a ulicę.
Dumesnil szedł tuż za nimi, śmiejąc się w duchu z przesadnej grzeczności obydwu.
Lecz znalazłszy się na ulicy, obaj zdjęli maski.
Dumesnil ze zdziwieniem patrzał na ich rozgorączkowane złością twarze, na gwałtowne gesty i wygrażania.
Gawiedź otoczyła ich obu zwartem kołem, śledząc ciekawie przebieg kłótni i wybuchając głośnym śmiechem przy każdem ostrzejszem słowie.
— Nie zaprzeczam, że umiesz opatrywać rany i prostować kości, lecz Allach pomylił się, dając ci twarz ludzką, ty cuchnąca hieno, żywiąca się padliną! — wrzeszczał Ibn Tassil, przyskakując do lekarza z zaciśniętemi pięściami. — Powinieneś mieć zamiast twarzy ryj nieczystej świni, ty złodzieju, sprzedając zdychające wielbłądy! Oby nielitościwa febra pokręciła członki twoje, a wszechmocny Allach zesłał na ciebie trąd, a kadi, przed którym cię jutro oskarżę, wtrącił do lochu na całe twoje życie!
El Terim nie pozostał dłużny w odpowiedzi.
Kręcąc palcami swą siwą bródkę, patrzył z pogardliwym spokojem na miotającego się wściekle Ibn Tassila.
— Miarkuj słowa swoje, psie z sierści oblazły, gdyż Allach, który widzi wszystkie czyny nasze, sparaliżuje ci obrzydły język, miotający bezczelne kłamstwa! — rzekł. — Wielbłądy, które ci sprzedałem, czego żałuję teraz z całego serca, są młode i dobre, ale każdy wie, że zwierzę trzeba karmić, czegoś ty nie czynił, nędzarzu nikczemny, i dlatego opadły z sił i na pewno jutro zdechną, jak zdechniesz i ty, z czego całe El Barrar cieszyć się będzie, gdyż słuszną jest rzeczą, aby Allach pokarał cię śmiercią gwałtowną, boś lepszej nie wart.
Ibn Tassil ryknął z wściekłości i chwycił go za ramiona.
— O, szakalu tchórzliwy i podły, wychodzący na łup nocą! Ja karmię źle swoje wielbłądy! Ja! Obyś do końca swego życia mógł to jeść, co one jedzą, żebraku! Zabieraj swoje zdychające zwierzęta i zwróć moje pieniądze!
— Szejtan pomięszał rozum twój, który i tak zawsze był słaby! — wrzeszczał El Terim, szamocąc się z nim. — Ja mam ci oddać pieniądze! O, padlino owcy, zdechłej zeszłego miesiąca na zaraźliwą chorobę! A gdzież były twoje oczy, gdyś kupował ode mnie szlachetne zwierzęta?
— Niechaj wszechmocny Allach dotknie trądem i ślepotą wszystkie twoje żony! Jeśli nie chcesz zwrócić pieniędzy, które ukradłeś, to dodaj mi tego osła, którego targowałem zeszłego tygodnia!
El Terim zamyślił się.
— Osioł sam więcej jest wart niż — te wielbłądy, które ci sprzedałem! — mruknął, gładząc dłonią bródkę. — Dobrze, dam ci go, abyś znał łaskawość moją, ale mi dopłacisz cztery szekiele!
— O, Allach! Ten oszust żąda cztery szekiele za osła, którego chcę wziąć tylko z litości, aby nie zdechł z głodu u ciebie! — wrzeszczał Ibn Tassil, wznosząc w oburzeniu ręce ku górze. — Dam dwa! — dorzucił po chwili spokojniejszym znacznie tonem.
— Trzy! — upierał się El Terim.
— Nie... dwa! Przecież oszukałeś mnie na wielbłądach!
— Niech będzie dwa! — zgodził się wreszcie El Terim i wyciągnął dłoń ku przeciwnikowi.
— Zawsze twierdziłem, że jesteś wspaniałomyślny jak padyszach! — mówił z wylaniem Ibn Tassil, ściskając mocno jego dłoń. — Niechaj oko Allacha czuwa nad tobą!
— I nad tobą też, albowiem jesteś zacnym człowiekiem, jakiego trudno znaleźć w całej Arabji! Zostań w spokoju! — odwzajemniał się za komplement El Terim.
Niedawny przeciwnik jego przyłożył dłonie do czoła na znak uszanowania i zgiął się w ukłonie.
El Terim, skinąwszy poważnie głową, odszedł powoli, przeprowadzany przez gawiedź.
Ibn Tassil patrzył przez chwilę nienawistnym wzrokiem za oddalającym się, poczem splunął z pogardą i, ująwszy Dumesnila pod rękę, powiódł go na spoczynek do izby, sąsiadującej z izbą rannego.